Pamiętny wywiad - ebook
Pamiętny wywiad - ebook
Dana Meredith samotnie opiekuje się chorą matką, a pensja początkującej dziennikarki ledwie starcza jej na niezbędne wydatki. Kiedy otrzymuje propozycję specjalnego zlecenia, nie waha się ani chwili. Zobowiązuje się przyjąć posadę osobistej asystentki Adriana Devereaux, właściciela jednej z największych firm odzieżowych w Georgii, i przygotować zjadliwy artykuł o jego życiu prywatnym. Dana nie przewidziała jednak, że informacje, które ujawni, mogą doprowadzić firmę Adriana do upadku.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1986-0 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Akurat tego ranka Danę Meredith z niewyjaśnionych przyczyn ogarnął niepokój. Już po raz trzeci przymierzała się do wymyślenia tytułu i rozpoczęcia artykułu o nowym dyrektorze szkoły. Termin ją gonił, a mimo to skończyło się na bezmyślnym zapełnianiu bazgrołami pustej kartki. Skrzywiła się, patrząc na monitor i klawiaturę komputera, który zastąpił jej ulubioną elektryczną maszynę do pisania, ale także nieodzowne, ale i przyjazne przy tamtym sposobie pracy sterty papieru. Nowe technologie, w tym obcowanie z komputerem i posługiwanie się elektronicznym zapisem tekstu, nie bardzo przypadły jej do gustu.
Po pierwsze, nie odpowiadał Danie uporządkowany, schludny, wręcz nieskazitelny pokój redakcji, sprawiający, że czuła się w nim obco. Poprzednio pracowała w ukazującym się raz w tygodniu magazynie. Odwiedzający redakcję goście chichotali na widok walających się wszędzie papierów, zalegających biurka i stoły, a także ułożonych w stosy po kątach. Dana uśmiechnęła się do siebie, przywołując wspomnienie tętniącej życiem redakcji, panującego w niej gwaru i rozgardiaszu, które jednak nie przeszkadzały w kolejnych czynnościach, zmierzających do wydania następnego numeru. Teksty wychodzące spod pióra dziennikarzy, artykuły, felietony czy reportaże czytała korekta, w przygotowaniu numeru swoją rolę odgrywała również redakcja techniczna i graficy.
Dana szybko odnalazła swoje miejsce w zespole. Była gotowa na każde poświęcenie, byle tylko przyczynić się do wydania kolejnego numeru tygodnika, i to jak najlepszego. Niebagatelne znaczenie miała dla niej świadomość, że otrzymała od losu szansę zdobywania szlifów w zawodzie pod okiem znanego i cenionego fachowca, który był żywą legendą w środowisku. Czas spędzony w tej redakcji dał jej bardzo dużo, zarówno pod względem zdobycia doświadczenia, jak i współpracy ze wspaniałymi ludźmi.
Nigdy nie zrezygnowałaby i nie odeszła z własnej woli. Niestety, śmierć ojca i przewlekła choroba matki nie pozostawiły jej wyboru. Musiała przeprowadzić się z Atlanty do Miami, ponieważ właśnie tu znalazła lepiej płatne zajęcie, i to w swoim zawodzie, oraz bardziej profesjonalny, pozostający na wyższym poziomie dom opieki dla matki. Pani Meredith, całkowicie zależna od lekarzy i pielęgniarek, żyła w swoim świecie, nieświadoma zarówno istnienia córki, jak i otaczającej ją rzeczywistości.
Dana zabiegała o jak najlepszą opiekę dla mamy, nie żałując na to pieniędzy. Oddałaby ostatniego centa, byleby tylko miała ona wszystko, co potrzeba w stanie, w jakim się znalazła. Nie nazywała tego wyrzeczeniem; w swoim czasie pani Meredith była niezwykłą kobietą, kochającą życie i swoich bliskich. Dopiero śmierć męża całkiem ją załamała i sprawiła, że energiczna, radosna kobieta stała się bezradna i zdana na innych.
– Dziewczyno, czy kompletnie ogłuchłaś po przeprowadzonym wywiadzie?!
Wyrwana z zadumy, Dana drgnęła i po chwili odwróciła głowę, napotykając spojrzenie niebieskich oczu ciemnowłosej młodej kobiety, siedzącej przy sąsiednim biurku.
– Wybacz, Phyl, zamyśliłam się. Mówiłaś coś? – zapytała uprzejmie.
– Jack chce cię widzieć – oznajmiła Phyllis i skinęła głową w stronę oszklonego boksu.
– Tak? O co mu może chodzić? – zastanawiała się Dana. – Od tygodnia nie korzystałam z jego telefonu i nie wymalowałam koniczynek na jego samochodzie w dzień świętego Patryka. Nie doniosłam też FBI, że jest niebezpiecznym radykałem, kiedy dwaj agenci kręcili się w holu – zażartowała, podniosła się energicznie i dodała: – Okej, nie mam się czego obawiać. Chyba że… groziłam mu, ale tylko raz, nie więcej, że napuszczę mu do basenu gupików. Ale to się chyba nie liczy?
– Zejdź mi z oczu! – zawołała afektowanym tonem Phyllis. – Przyprawiasz mnie o mdłości.
– Dziennikarze nie dostają mdłości – zwróciła jej uwagę Dana i pouczyła: – Natomiast nabawiają się wrzodów.
– Nie tylko dziennikarze – zauważyła Phyllis. – Kochanie, po tym świecie chodzą dwa rodzaje ludzi. Są ci, którzy nabawiają się wrzodów, i ci, którzy przyprawiają o wrzody innych. Uznałam, że życie jest za krótkie, by dać się zepchnąć do defensywy. Postanowiłam, że to ja będę je rozdawać.
– Tak ? Co zamierzasz rozdawać? – Do rozmowy wtrącił się sprawozdawca sportowy, który akurat przechodził obok. – Chętnie przyjmę pięć dych. Oddam po wypłacie.
– Przyprawiam o wrzody, a nie rozdaję forsę – wyjaśniła Phyllis.
– Cóż. W takim razie rezygnuję. W zeszłym tygodniu dostałem jeden od Charliego i próbuję go przehandlować Fredowi.
Dana przecisnęła się obok niego, ocierając się plecami o ścianę.
– Byłam normalna – wyznała mu – ale to było kiedyś.
– Dziennikarze, a zwłaszcza reporterzy nie są normalni – orzekła Phyllis. – Zostają reporterami, bo nikt nie dałby im zwyczajnej pracy.
Dana zajrzała do gabinetu, weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.
– Chciałeś mnie widzieć? – zapytała mężczyznę siedzącego w fotelu, za masywnym biurkiem, na którego blacie panował bałagan.
Jack podniósł wzrok. Stała przed nim Dana Meredith. Zgrabna i ładna młoda kobieta, którą otaczała dająca się wyczuć szczególna aura wrażliwości i niewinności. Niewykluczone, że sprawiały to łagodne brązowe oczy, które nadawały ciepły ton jej twarzy. A może miękkie różowe wargi, skore do rozsyłania uśmiechów? Czy kasztanowe włosy, zebrane na czubku głowy i puszczone luźno? Jack przywołał się do porządku, mówiąc sobie w duchu, że nie jest to stosowna pora na takie rozmyślania. Niemal czuł się jak Rzymianin rzucający chrześcijankę na pożarcie lwu. Niestety, to porównanie było niezwykle trafne.
– Mogę to tylko ująć bez ogródek – rzekł po chwili. – Udasz się do Atlanty lotem o ósmej po to, aby zebrać materiał do artykułu o Devereaux Textile Corporation.
Krew odpłynęła z twarzy Dany. Kolana się pod nią ugięły i ostatnim wysiłkiem omdlewających mięśni poszukała ratunku przed upadkiem na pobliskim krześle. Łapała ustami powietrze niczym ryba wyrzucona z wody na brzeg.
– Do… Atlanty? – szepnęła, robiąc wielkie oczy, z których wyzierał autentyczny strach.
– Nie patrz tak na mnie – rzucił Jack i podniósł zwaliste ciało zza biurka. Odwrócił się do okna i przeczesał palcami rzednące włosy. – Devereaux osobiście poprosił o ciebie – podkreślił i dodał: – Postanowił dać nam wyłączność na publikację materiału dotyczącego najnowszej metody produkcji, ale postawił warunek. Nikt inny, tylko ty masz napisać artykuł na ten temat.
Dana wbiła wzrok w kolana.
– O mój Boże! – szepnęła z lękiem.
– Minęły trzy lata – przypomniał jej Jack.
Skrzyżowała ręce na piersi, jakby ten gest mógł ją obronić przed nieuchronną przyszłością.
– Wolałabym, żebyś mnie wylał – powiedziała drżącym głosem.
– Z ust mi to wyjęłaś. Wóz albo przewóz – odparł kategorycznym tonem Jack. – Cholernie mi przykro, Dano – dodał mniej stanowczo – ale Charliemu bardzo na tym zależy. A to znaczy, że twoja posada w tej redakcji, a przy okazji moja, wisi na włosku. Nikt nie odmawia Charliemu, prawda? Weź się w garść, zapanuj nad nerwami i ruszaj.
Dana zamknęła oczy. „Charliemu bardzo na tym zależy” – powtórzyła w myślach. Życzenia czy polecenia Charliego nie podlegały dyskusji, ponieważ to właśnie on zapewniał gazecie wysoką pozycję i ogólnokrajowy zasięg, a tym samym renomę i dobre wyniki finansowe. Poza tym, gdyby pozwoliła się wyrzucić z pracy, wkrótce zabrakłoby jej pieniędzy na utrzymanie, a co gorsza, na zapewnienie właściwej opieki chorej matce. W dodatku nie było łatwo znaleźć zatrudnienie w obleganym i cieszącym się prestiżem zawodzie.
Obecnie zarabiała dobrze i czuła się dość pewnie w zespole redakcyjnym i nawet wpływowy Adrian Devereaux nie mógł jej już zaszkodzić. Trzy lata temu musiała się dostosować do sytuacji, ale tym razem do tego nie dopuści. Nie pozwoli, aby jego wściekłość pozbawiła ją choć jednej więcej godziny spokoju. Podniosła dumnie głowę.
– Pojadę, chociaż ani trochę mi się to nie podoba – podkreśliła. – Może nigdy nie wybaczę tobie i Charliemu, że mnie do tego zmusiliście, ale pojadę.
– Skorzystaj z okazji i wypocznij tam trochę – dodał półgłosem Jack. – Między nami mówiąc, zmieniłaś się. Od czasu powrotu z północnej Georgii, gdzie zbierałaś materiały do reportażu o tamtejszej powodzi, nie jesteś tą samą osobą. Minęło pół roku, a ty nawet nie zająknęłaś się na temat tego, co się wówczas stało.
Dany uprzytomniła sobie, że to wspomnienie było dla niej znacznie bardziej bolesne niż widok ponurej i groźnej twarzy Adriana Devereaux wówczas, kiedy wyrzucał ją z własnego domu. Skrzywiła się i postanowiła się nad tym nie zastanawiać.
– Nie warto obecnie się nad tym rozwodzić – rzuciła lekceważąco. – Mam to za sobą, podobnie jak i to, czym zawiniłam w stosunku do Adriana Devereaux. On mi zaufał, Jack, a ja zachowując incognito, zatrudniłam się u niego w charakterze osobistej sekretarki. Całymi tygodniami pracowałam u niego i mieszkałam w jego domu jedynie po to, aby napisać reportaż, a on nie miał pojęcia, kim naprawdę jestem. A kiedy w ostatniej chwili zmieniłam zdanie i chciałam się wycofać, okazało się, że jest na to za późno, i historia śmierci jego żony pojawiła się na pierwszej stronie.
– Znam to uczucie – wyznał Jack. – Nie zapominaj, że właśnie ten tekst pozwolił świadkowi wskazać mordercę.
– Ale także o mało nie zniszczył Adriana Devereaux – zauważyła Dana. – W każdym razie pod względem finansowym. Wystarczyło pominięcie jednego słowa – „nie”. Powinno być, że jego interesy nie upadają. A tymczasem w tekście zabrakło „nie” i zdanie znaczyło coś wręcz przeciwnego.
– Akcje kolosalnie spadły, a on prawie wszystko stracił. Pamiętam. – Jack pokręcił głową. – Przykra historia, ale przecież się wykaraskał. Co więcej, znowu jest na szczycie, bogatszy niż dawniej. Nie zamierza się z tym kryć.
– I chce, żebym ja to rozgłosiła, opisała jego sukces i traktuje to jako rodzaj zemsty na mnie. Mam się podłożyć, bo Charlie sobie tego życzy.
– Trzy lata to szmat czasu – przypomniał jej Jack. – Poza tym Devereaux doprowadził do tego, że wyrzucono cię z tamtego magazynu. To powinno mu było wystarczyć za odpłatę.
Dana pokręciła głową, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno.
– Nie znasz go. Jest niczym czołg. Nie do pokonania i do zatrzymania. Podczas pobytu w jego domu pojechałam z nim, Lillian i kilkoma jego wspólnikami nad jezioro, by tam spędzić weekend. Przez cztery godziny przyglądałam się, jak chytrze i uparcie podchodzi wyjątkowo grubą zwierzynę. Dopiął celu. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że mu się uda. Okazuje się, że na ukaranie mnie czekał trzy lata, czym wcale nie jestem zaskoczona.
– Nie czekałby tak długo, Dano.
– Najpierw musiał odzyskać wpływy i pieniądze – wyjaśniła beznamiętnie. – Zemsta bywa kosztowna. Osobiście nie odebrałam mu majątku, natomiast naruszyłam jego prywatność, a ona była dla niego święta. My, dziennikarze i reporterzy, którzy publikujemy i podpisujemy teksty, przyzwyczailiśmy się do widoku naszych nazwisk na łamach różnych gazet. Dla ludzi spoza branży ma to całkiem inne znaczenie. Devereaux zaufał mi, wpuścił mnie pod swój dach, a ja go zdradziłam. Na taką zemstę poczekałby nawet dłużej.
Jack zmierzył wzrokiem Danę.
– To przeznaczenie. Możesz zaplanować tysiąc ewentualności, a los znajdzie dla ciebie tysiąc pierwszą.
– Czyżbyś usiłował mnie pocieszyć?
Jack uśmiechnął się szeroko.
– Nie – odparł. – Chciałem ci przypomnieć, że bardziej rozsądnie jest pozwolić życiu toczyć się swoim biegiem, niż tracić siły na nieustanne zmagania z losem. Jesteś jeszcze bardzo młoda.
– Co ty powiesz? Mam dwadzieścia dwa lata i sięgam głową ponad stół. – Zirytowana Dana podniosła się z krzesła. – Mam nadzieję, że Charliego stać na samolotowy bilet dla dorosłej osoby.
– Nie tylko, skarbie. Wszystkie twoje wydatki wliczysz w koszty – dodał. – A ja wraz z chłopakami zaopiekuję się twoją mamą, kiedy cię nie będzie.
W środowisku dziennikarskim Dana miewała do czynienia z ludźmi bezczelnymi i nadmiernie pewnymi siebie, a nawet aroganckimi, ale przekonała się, że potrafią oni być niezwykle lojalni oraz oddani, a także służyć wsparciem w razie potrzeby.
– Dzięki – szepnęła wzruszona.
– A teraz wynocha – rzucił Jack i ponownie usiadł za biurkiem. – Powinienem się zająć materiałem na temat morderstwa, do którego doszło na Jackson Street, a co chwila dzwoni do mnie gość, który twierdzi, że jest misjonarzem z Marsa, i prosi, bym posłał fotoreportera do jego portu kosmicznego, aby dokumentować inwazję obcych. Zaraz ponownie zatelefonuje, więc nie mogę się rozczulać ani nad tobą, ani nad sobą. Muszę okazać mu stanowczość, by go spławić.
– Okej. Przyślę ci pocztówkę – odparła Dana, zmierzając do drzwi gabinetu szefa.
– Z maszynami tkackimi? Nie rozśmieszaj mnie.
– Dokąd pędzisz, dziewczyno? – zapytała z uśmiechem Phyllis, widząc, jak Dana chwyta torebkę i zdecydowanym krokiem rusza do wyjścia z redakcji.
– Do Koloseum – odparła Dana, nawet nie zwalniając kroku. – Będę karmiła lwy.
– Co takiego?! – zdumiała się Phyllis, ale zza zamkniętych drzwi nie dobiegła jej odpowiedź.
Pogrążona w niewesołych myślach, Dana nie zwracała uwagi na kolorowy tłum, przemierzający chodniki, nie słyszała klaksonów licznych samochodów, niemal zderzak w zderzak posuwających się jezdnią, nie czuła letniego skwaru. Panowała nad sobą podczas rozmowy z Jackiem, ale teraz przebiegały ją zimne dreszcze. Strach chwycił ją za gardło.
Wprawdzie minęły trzy lata od tamtej sprawy, tak bardzo dla niej nieprzyjemnej, a mimo to towarzyszyło jej wrażenie, jakby to było wczoraj. W krytycznym momencie wściekły Adrian Devereaux wyrzucił ją z domu i zmusił, by zapłakana i zdenerwowana pieszo przemierzyła blisko dwa i pół kilometra do bramy jego posiadłości. Było to w lutym, na ziemi leżał śnieg. Co prawda, niezbyt duża warstwa, bo w przeciwieństwie do Chicago zima w Atlancie nie należy do najsurowszych. Mimo to przemoczyła buty i przemarzła, a co ważniejsze, poczuła się upokorzona.
Wcześniej, wśród rozsypanej zawartości jej torebki, Adrian znalazł jej legitymację prasową. Wyszło na jaw, kim Dana jest i z jakiego powodu zatrudniła się u Adriana. Nadal z łatwością mogła przywołać obraz jego zagniewanej twarzy i złości bijącej ze spojrzenia ciemnych oczu. Tyrada, jaką wówczas wygłosił pod jej adresem, boleśnie ją dotknęła. Wydawało się Danie, że decydując się na ryzykowne zbieranie materiałów do artykułu, przygotowała się na wszystko. Tymczasem emanująca z jego głosu i postawy okrutna pogarda oraz epitety, jakimi ją obrzucił, sprawiły, że nie była w stanie wypowiedzieć choćby słowa na swoją obronę. Była zdruzgotana, ponieważ w tym momencie pojęła, że zaangażowała się emocjonalnie. Przystępując do realizacji pomysłu, nie zakładała takiej możliwości. Chodziło jej wyłącznie o artykuł.
Mijające lata nie osłabiły pamięci ani o tamtych wydarzeniach, ani o Adrianie. Przeciwnie, dodały wspomnieniom mocy, sprawiły, że potrafiła przywołać je z łatwością, i to na tyle wyraziste, że czuła ówczesne emocje, słyszała jego głos, miała przed oczami potężną męską sylwetkę Adriana, gdy siedząc w fotelu przed kominkiem, dyktował jej listy. Pomarańczowe płomienie oświetlały twarz, która promieniowała pewnością siebie, a nawet arogancją, a śmiałe spojrzenie ciemnych oczu ją elektryzowało.
Dana popatrzyła w kierunku, z którego miał nadjechać autobus. Panował duży ruch – chodniki i ulice były zatłoczone. Gorące powietrze było ciężkie od spalin i wszelkich wyziewów miasta. Wokół tłoczyli się ludzie, którzy po zakończeniu pracy chcieli jak najszybciej dostać się do domu, wszystko jedno, czy pieszo, własnym samochodem, czy autobusem. Dom Dany to była Atlanta.
Tęskniła za Atlantą, gdzie urodziła się i wzrastała, spędziła dzieciństwo i dorosła. Śmiała nowoczesna architektura, a obok wciąż obecne w miejskim krajobrazie pozostałości i pamiątki z czasów Konfederacji Południa, która z secesyjnej wojny, toczonej z Unią, wyszła przegrana. Atlanta była klejnotem Południa, elegancją zaspokoiłaby najwybredniejszego arystokratę, a jej rozrywki nie rozczarowałyby nawet libertyna i kosmopolity. Obecnie stolicę Georgii śmiało można by nazwać miastem jaskrawych kontrastów. Dana szczególnie tęskniła do Atlanty nocą, gdy mrok rozświetlały migotliwe neony restauracji, barów i klubów, światła hoteli, kin i teatrów. Jarzyły się kolorowo aż po horyzont, przypominając lśniące klejnoty na tle aksamitnego ciemnego nieba. Westchnęła, wspominając znajomą, zbyt teraz odległą atmosferę rodzinnego miasta.
Podjechał autobus. Wsiadając wraz z innymi ludźmi, czekającymi na przystanku, Dana pomyślała, że dobrze by było znaleźć wolne miejsce. Ku jej zadowoleniu, tak właśnie się stało. Usiadła, a kiedy autobus ruszył z przystanku, zamknęła oczy i popadła w zadumę. Znowu jej myśli nieuchronnie powędrowały ku Adrianowi. Oho, zreflektowała się, pora na Tahiti. Za każdym razem, gdy sprawy nie układały się po jej myśli, kiedy narastały kłopoty, a problemy wydawały się nie do rozwiązania, odgrażała się, że rzuci wszystko i zaszyje się na tropikalnej wyspie, najchętniej na Tahiti. Oczywiście nie mówiła tego na serio. Koledzy i koleżanki z redakcji już dawno odkryli, że jedynie żartuje, i za bardzo się tym nie przejmowali.
Tym razem, pomyślała, chybabym uciekła, gdybym tylko dysponowała odpowiednimi funduszami. Czy naprawdę? A mama? Przecież nie potrafiłabym jej zostawić samej. Nie mogłabym zostawić pracy, zamieszkać na plaży i żywić się bananami. Cóż, pora porzucić marzenia i wrócić do rzeczywistości. Westchnęła i z żalem otworzyła oczy. Zbliżał się jej przystanek. Wysiadając, po raz setny zadała sobie pytanie, dlaczego Adrian zażądał, by do niego przyjechała. Czego od niej chce? Do czego teraz jest mu potrzebna?
Te same pytania powróciły do niej następnego ranka, ledwie otworzyła oczy. Ponownie nie potrafiła na nie odpowiedzieć i w końcu zajęła się przygotowaniami do podróży. Gdy znalazła się na pokładzie rejsowego samolotu udającego się do Atlanty, zajęła swoje miejsce i skierowała wzrok na okno, lecz niczego za nim nie widziała, nadal skupiona na własnych problemach. Ze wszystkich sił chciałaby cofnąć czas i znaleźć sposób, by uniknąć spotkania z Adrianem. Żeby chociaż nie musiała opuszczać samolotu! Tak, jasne, tak samo jak słonie powinny fruwać…
Nie miała wyboru.
Na międzynarodowym lotnisku Hartsfield w Atlancie powitał ją deszcz. Na szczęście nie była to ulewa, a zaledwie lekka mżawka. Dawniej w taką pogodę Dana lubiła oddawać się lekturze ulubionej książki, kładąc się pod koc w swoim pokoju. Lubiła słuchać uderzeń kropli deszczu o szybę, działały na nią uspokajająco. Dziś te krople raczej przypominały łzy i jeszcze bardziej pogorszyły jej samopoczucie.
Trzymając kurczowo torebkę, jakby to było koło ratunkowe, weszła do hali przylotów i spanikowana, rozejrzała się wokół, szukając wśród tłumu kogoś, kto da znać, że właśnie na nią czeka. Jack stwierdził, że ktoś po nią wyjdzie, ale nie powiedział kto. Nagle zesztywniała, strach chwycił ją za gardło. W jednej chwili zrozumiała, dlaczego Jack pominął szczegóły, rozmawiając z nią o wyjeździe do Atlanty. Nie wierzyła własnym oczom, ale to niczego nie zmieniło.
Adrian Devereaux zmierzał ku niej zdecydowanym krokiem.