- W empik go
Pan Balcer w Brazylii - ebook
Pan Balcer w Brazylii - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 318 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więc kiedym stanął na onym pokładzie
Na pewnych nogach i szeroko w kroku,
Tom się pocieszył, że już na zawadzie
Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku.
Okręt był wielki, głęboki w nasadzie,
A choć wiatr tęgi zadymał mu z boku,
Ledwo się w sobie kolebał bez mała
Na linie, co się prężyła i drżała.
Ha, w imię Ojca, i Syna, i Ducha…
Zrobiłem święty krzyż: Płynąć, to płynąćl
Człowiek nie plewa, wiatr go nie wydmucha,
Katolik przecie, Bóg nie da ma zginąćl
I zaraz we mnie wstapiła otucha,
A ze mnie jeden z fajeczką chciał minąć,
Wiec ognia wziąłem i czapkęm nacisnął
Na ucho, kiedy napić sygnał świsnął.
Jest przeraźliwość jakaś niespodziana.
W takowym świście, co jeży ci włosy.
Boć to waleta przez ziemię ci dana,
A ty się zbieraj i w garści dzierż losy.
Wiec się podemną ugięły kolana,
I w oczach nieco zacząłem tej rosy,
Która, choć nikt cię nie żegna z żałobą,
Samego człeka urzewnia nad sobą.
A już te czółna przewoźne, te łodzie,
Co do okrętu latały od brzega,
Tak się zwijając i goniąc po wodzie,
Jak stado rybitw, gdy płocia dostrzega,
To wprost, to w ukos, to w tyle, to w przodzie,
Cała ta faza już od nas odbiega.
Wtem działo w porcie ryknęło co garła…
Głos poszedł duży, lecz woda go zżarła.
Znak to był, jako na grzbiecie już swoim
Morze nas samo trzyma, bez kotwicy.
Załopotały po boku oboim
Skrzydliska, nakształt młyńskiej śmigownicy,
Nie czołem zrazu czy płyniem, czy stoim,
Dym buchał gesty jąk z czarciej kuźnicy,
Okręt, choć trzeszczał, lecz mocny się zdawał,
I jak rak wodę łapami rozkrawał.
Tuż za nim, jako kiedy na nowinie
Pług zajmie krojem skibę, a odwali,
Taka się połać skroś morza odwinie,
I szczerym ogniem po strzępach się pali.
Bo już się słońce nurzało w głębinie,
Kolory dając ze siebie tej fali,
Co się waliła w żar, bruzda po bruździe,
Łódź czarną ciągnąc za sobą na uździe.
Na statku wrzawa, komenda, tłok, krzyki,
Po ludziach depcą, tak w boru po chruście.
Człek się tu robi przemyślny a dziki,
Ustąp się krokiem, to ckybniesz w czeluście.
Nie tak się niedźwiedź pilnuje muzyki,
Gdy mu gra cygan na drumli w odpuście,
Jak tu człek prawa morskiego i rządu,
Iż apelować daleko do lądu.
Zrazum był, jako więc w ostęp wpędzony
Wprost na nagonkę, w sam kocieł obławy
Ów szarak, co to nie wie, z jakiej strony
Słuchy ma wytknąć, by nie dać odprawy.
Świst wiatru w uszach i rozpęd szalony
Mało mnie z onej nie wymiótł precz nawy,
Razem z magierką, butami i pasem…
Więcem się skulił, by zając pod lasem.
Ażci powoli cichło. Czym ja zwykał,
Czy też tak woda po sobie rozniosła.
A com rozumiał, że każdy w swą krzykał,
Jeden drogiego pędzając za posła, -
Nieprawda! Tuman mi z głowy już znikał.
Różny tu urząd i różne rzemiosła.
Nad wszystkiem stoi kapitan w honorze
I w rozkazaniu. A nad nim zaś – morze.
Starsze ci ono nad wszystkie burmistrze,
A każdy przed niem kiep i staje frontem.
Gdy huknie, kiedy przyporwie się bystrze,
To właśnie, jakbyś na działo szedł z lontem.
Zwolnicie zasię, potoczy się czystsze
Pod drobną falą, jak gdyby pod gontem,
To ci od miru tego, od tej łaski,
Na cały okół świata biją blaski.
Ale nim sobie rozbierzesz to, człecze,
Jużeś poczęstnem szturchanców wziął siła.
Już za kark pieszczę, już na łeb ci ciecze,
Już cię tu lina, skrobnęła jak piła,
Tuś w łańcuch stąpnął, więc z sobą cię wlecze,
Tu pompa chlusta i gębę ci zmylą,
Gdzie spojrzysz – wszędzie srogość i zawziątek,
A morze kipi i bucha, jak wrzątek.
Toż i nie dziwo, żem zrazu, w tym warze
Zgoła nie wiedział, co z naszą gromadą!
Stalić tam w dymach kotłowych i w parze,
Do kopy zbici, by owiec tych stado,
Gdy je zapłoszy wilk. Spojrzałem w twarze:
Te jedne sino mienią się, te blado,
W oczach błąd, chłopom kolana dygocą,
Trzęsą się wargi ściskane przemocą.
Więc gdym obaczył znagła te sukmany,
Co zwyczkiem siedzą schowane we zbożu,
On to len siwy, wełnami przetkany,
Na polskiej chaty przędziony zaprożu,
Gdzie wiśnie kwitną, a dach jest słomiany, – Jak dziś po wielkiem unoszą się morzu,
Za bujnym wiatrem wiewając po świecie,
Tom uczuł w piersiach mróz, a ciarki w grzbiecie,
Bo to już wybić musiała godzina
Sądna, i one rokowe momenty,
Kiedy w narodzie tynk opadł i glina,
A wyszły na jaw tajne fundamenty.
Już być musiała nie byle przyczyna,
Gdy chłop, w ostatnie jakby sakramenty
Opatrzył duszę, i szuka sposobu
Za morzem, jakby z tamtej strony grobu.
Kto powierzch ziemi siedzi – nie dziwota.
Łacno jest ze mchów płytkiego wziąć grzyba.
Aleć kto dębem korzenie rozmota
Skroś tej macierzy, i czyja sadyba
Samo jej serce, – tam twarda robota.
Śmiertelny topór przyłożon jest chyba
Do pnia narodu, do rdzenia i miazgi,
Skoro z nas lecą za morze aż drzazgi!
Boć, ze rzemiosłem, to jeszcze pół licha,
Człek jest światowy i luźny sam w sobie.
Kunszt go prowadzi i wszędzie przepycha:
?le mi! – poprawię. Straciłem? – zarobię.
Ale chłop, w sochę co żywot wydycha,
A ziemię tylko przewraca i skrobie,
Kiedy chce od niej – nie puszcza go, stęka,
Krwawe rozdarcie jest, i śmierci meka.
Więc gdy tak patrzą na one to brzegi,
Choć im i cudze były i nielube,
Na one wody pieniste, by śniegi,
Co walą z hukiem, a idą we śrubę,
Podobni ptactwu, co miewa noclegi
W śródniebnych drogach, a podczas i zgubę,
Od skrawka ziemi niknącej w oddali
Odjąć nie mogli oczu, i tak stali.
A już te łuny ugasły na wodzie
Z zachodowego pożaru i słońca,
Niebo się miało ku cichej pogodzie
Otchnione parą od końca do końca.
Lekuchna modrość szła po niemna wschodzie,
Aż nagle pierwsza, gwiazda błysła drżąca,
I liczko swoje zamglone i blade
Prosto na naszą zwróciła gromadę.
I patrz, jak dziwne są moce i siły
W onych to światłach litosnych na ziemię:
Wszystkie się głowy podniosły i wzbiły,
Jakcoby tknięte matczynym tchem w ciemię,
Wszystkie się oczy rosami zaszkliły,
A choć nikt znaku nie dał, lud, jako brzemię
Z Jękiem i z płaczem opadł na kolana:
…O gwiazdo morza!… Karmicielko Pana!…
Szeroko pieśń się poniosła w przestworze,
Bo ludu kupa była, – do tysiąca.
Dołem, jak organ, dawało głos morze,
Powyż – ta jedna gwiazda, błyskająca,
Gwiazda, co gdzieś tam po naszym ugorze,
Po naszych polach chodzila świetląca?
A teraz przyszła tu, zliczyć te głowy,
I dzieciąteczek posrebrzyć włos płowy.
I tak nas zaszła noc, nad tą głębiną
Z wyciagniętemi klęczących ramiony,
Jak te bociany, gdy loty rozwiną
Od gniazd, gdzie miały bezpieczne uchrony,
A niewiedzące są: wrócą, czy zginą,
Czy koła dawne obaczą i brony…
Więc tylko skrzydła na wichrach położą
I płyną – niebem nakryte i zorzą.
Zczerniały nagle wody. Mroki duże
Tak się rozwlokły po nich, jako chusta.
Zlękli się ludzie, że bedziem mieć burzę,
Ale był płonny strach, i trwoga pusta,
Bo morze rado tak nosi się w chmurze
I poomacku w ciemnościach się chlusta
A co boki okryta uderzy,
To warknie, Jak zły pies, i kły wyszczerzy.
A już szedł rozkaz i dzwon już znać dawał,
Żeby się wszyscy do miejsc swoich mieli.
Więc naród hurmem z tych klęczek powstawał
I hurmem schodził po stromej grządzieli
Pod pokład. Jeszczeć wieczora był kawał,
Lecę każdy zawczas pilnował swej ścieli,
Bo ludu było w okręcie jak mrowia,
I nie każdemu starczyło wezgłowia.
Dopieroż to się zaczęła przeprawa,
Jako na wojnie bywa, w batalii.
Jeden drugiemu przed sobą nie dawa,
Na oślep pędzi i na zakręt szyi.
Już się do bójki ma, już sroga wrzawa,
Gdy ja, na pomoc wezwawszy Maryi,
Klinem się puszczam w ciżbę, a łbem bodę,
I takem sobie zadobył gospodę.
Nie przedniać była. Na dworskim folwarku
Lepsze dla gęsi tucznych, stawią kojce.
Jeden pod tobą, a drugi na karku,
A ty w pośrodku tkwisz. Jak ślimak w skojce.
Dokoła wzdychań, chrapotu, poswarku,
Razem to – dzieci, i matki, i ojce…
Jeśliś ochludny, trzy razy się skóra
Wstrząśnie na tobie, nim w barłóg – dasz nura.
Dziwnaż ta morska noc i dziwne spanie,
Jakiegoś nie znał, człeka, od jak żywa.
Ledwo ci dusza ugaśnie, ustanie,
Aż cię tu jakaś dalekość porywa,
Jakaś cię rzuca moc i kołychanie…
Stój! – krzyczysz, myślisz na poręcz, że grzywa,
Że koń cię poniósł wietrznemi kopyty…
Alić wtem wyrżniesz łbem – i padasz zbity.
I nic. I znów ci powłóczą się oczy…
Aż tu nad tobą: "Ratujta!" kto wrzaśnie
I znów ci serce, jak piłka, wyskoczy,
I znów się porwiesz – i nic. To cię właśnie
Tak zamdli, tak cię zanudza zamroczy,
Że drugi dobrze za północ nie zaśnie,
I wzdycha tylko, i pot z niego kapie,
I słucha, Jak w tym parze ciżba chrapie.
Ledwo nad ranem ustała ta zmora,
I zaraz mnie tez przychwycił sen tegi.
I ot mi w oczach stanęły, jak wczora,
Miasteczko, kuźnia, kowadło, obcęgi…
Słucham, – z łąk leci gęganie gęsiora,
Patrzę – chłop szkapie przyciąga popręgi,
Jasiek w miech dymał, lśnią w słońcu ufnale,
A ja w podkowę, co siły mam – walę.
Hej! Niejeden tam śnić musiał tej nocy
O chacie, o tym zagonie o rodzie…
Stękały chłopy, jak w ciężkiej niemocy,
Insze zaś w głos się śmiały, by przy miodzie.
Niejedna baba skoczyła jak z procy,
Gdy ostrzej chybło pudlisko na wodzie,
Wzdychań, pokrzyków niemało tam było,
Tak nas to morze, jak wino, spoiło.
Dzieciątka, tylko pośpiły się ciche,
Jakby się nigdy przebudzić nie chciały.
Pisklęta one bezpióre i liche,
Gdzie które padło. Jak padło, tak spały.
Człowiek choć we śnie, a różną ma pychę
I różną żądość, a taki ptak biały
Mógłby na piersiach Chrystusa spać Pana,
Jako rzeczonem jest o głowie Jana.II
Ledwo dzień oświtł, – a ranek był chłodny -
Szedł naród z dobrą na pokład otuchą.
Nuż do węzełków, bo drugi i głodny
Legł, postem morze witając na sucho.
Wiatr ruszał wodą i szum czynił godny,
Właśnie jak gdyby powiadał na ucho
Jakoweś mile rzeźwiące orędzie:
– Ej, pójdzie jakoś! Ej, jakoś to bedzie! -
Bo niema, coby tak silnie przywarło
Do człeka, jak to na jutro czekanie.
Choćby się serce, jak żebrak obdarło,
Jeszcze w tym jednym zostaje łachmanie,
Śmierć – i ta patrzy źrenica umarła,
Rychłoli wskrześnie, a z martwych powstanie.
Więc choć się naród zmitreżył niemało,
Morze nadzieją ku niemu się śmiało.
Dopieroż tu się tej arce dziwować,
Co nas na sobie przez zatop ów niosła.
A toby było i folwark gdzie schować,
A wodę pruje, by szczuka, bez wiosła.
Zadzierasz głowy, chcesz maszty zrachować,
Na które sosna – sto lat mało – rosła,
Alebyś darmo swój rozum przykładał!
Dopieroż jeden stał, i tak powiadał.
– Okręt mieć most, jak człowiek, swe imię,
A ten tu z nami, to "Krejc" się mianuje,
Co po naszemu "Krzyż" znaczy. Aż w Rzymie
Sam papież takie metryki spisuje.
Przy biciu z harmat, przy ogniach, przy dymie,
Ma okręt chrzest swój i chrzestnych przyjmuje.
Dopieroż granie, i wino, i miody,
A pierwszy kubek na wiwat – do wody.
Więc jako człowiek najwyżej ma głowę,
Tak okręt zasię maszt wielki, koronny.
Trza zbrodzić lasy i puszcze światowe,
Zanim się trafi dąbi, silny a gonny,
Co go nie toczy czerw, kory ma zdrowe,
Ani go suszy jemioły liść płonny.
Bo widłak na to, ni bochniak – nie będzie,
Co mech skołtuni, a grzyb go obsiędzie.
Taki nim spuszczą, to czynią z nim próby!i
Bo musi rostu mieć do setnej stopy,
A od przyziemka też godnie być gruby
W sobie, przynajmniej na jakie trży chłopy.
Dopieroż gdy te odprawia rachuby,
Siekierą po nim! I nuż go przez tropy
Wilcze, przez gawiedź borową, przez haszczą,
Jako niedźwiedzia powalą i taszczą.
Długoby przysło i w ciężkim mozole
Powiadać wszystko, co potem z nim bywa,
Bo moczą w wodzie i warzą go w smole,
Aż z niego wyjdzie precz treść leśna, żywa,
Nie tyle razy przewróci chłop rolę,
Nie tyle żyd się przez szabas nakiwa,
Co on tram męki wycierpi, nim zgoła
Masztem powstanie i wichrom da czoła.
Ten drugi zasię, co "bukszpir" go piszą,
Z żywicznej sośni jest, albo z modrzewa.
Żagle się na nim jak chusty kołyszą,
Gdy niemi kramarz na budzie swej wiewa.
Sznwy się po nim pną i luźno wiszą,
Na czubie, w koszu, cos gwiżdże i śpiewa.
Pachoł to, co tam siedząc przy powięzi
Lin, śwista sobie, jak drozd na gałęzi.
Otwarły chłopy gęby. Jako wrota,
I patrzą, niby na wiewiórkę dzieci.
– Spadnie! – Nie spadnie! – A ten się chybota,
Jakoby leciał już. Tak krzyknie trzeci:
Trzymaj się chłopie, bo wiatr cię pomiotal
Ten nic! Więc inszy: Nie słyszy waszeci,
Bo sroga góra je, i woda huczy…
A zresztą takich tam – sam djabel uczy!
I prawda! Nie raz, i nie dziesięć razy
Widziałem, jak się masztowi do czuba
Pnie taki, jako po olchach te łazy
I te dzięcioły. To idzie, by śruba.
Na drzewcu żadnej zadzierki ni skazy.
Skręt karku pewny inszemu i zguba,
A on nic! Śmieje się tylko i świata.
To cóżby, jak nie ta siła nieczysta?…
Ale największy dziw w ciebie uderzy,
Kiedy to pojrzysz na one głębiny.
Bo choć sę oko najdalej zamierzy,
Nie ujrzy ziemi skrawka, ni drzewiny…
Ocean tylko pwd tobą się szerzy
W dalekość, którą nakrywa par siny…
Próżnobyś oczy obracał, jak słońca:
Nic – tylko woda, a woda bez końca.
A teraz patrzże, jak po tych bezdrożach
Okręt steruje i plac sobie czyni,
Gościniec miawszy znaczony na zorzach,
W tej niezmierzonej, bezbrodnej pustyni.
Jak zna te chody przepastne na morzach!
To prędzej u nas chłop zmyli w Sterdyni
Drogę – z odpustu idąc – do rogatek,
Niż na tych wodnych obrusach – ten statek.
Więc się i w ludziach bezpieczność jakowa
I dobre w sobie ockneło dufanie.
Od "pochwalony", od słówa do słowa,
Tu jedna kupka, tam druga przystanie,
Radzą – a każda ma rozum swój głowa -
A jak to będzie, a owo jak stanie,
Aż brzekło gwarem po onym pokładzie,
Jak kiedy pszczoły uroją się w sadzie.
Więc to tam było napatrzeć się czego,
Onych ubiorów i ludzkiej odmiany…
Bo się lud zeszedł het, z kraju całego!
Kurpie, Mazury, Łomżyńce, Płocczany,
Alić najgęściej z porębu naszego,
Od Liwca, Narwi brunatne sukmany…
A w kaźdym inszy ruch, insza postawa.
– Tak się to ziemia w narodzie wydawa.
Dopieroż tu się zapalą te oczy,
Dopieroą staną te lica w kolorze!
Ten z czapą jedzie w tył, ten ją w bok tłoczy,
Ten jak lny jasny, a ów, jak dąb w korze.
Lód zwięzły w sobie, żylasty, roboczy,
Łeb prosto nosi, jest twardy w honorze,
A choć po równiach polistych rad siedzi,
Górny jest, jakby dziś był u spowiedzi.
Drugi ma ledwo ten kubrak na grzbiecie,
A patrz jak ręce od siebie rozkłada!
Właśnie, jakoby choć z włóka w powiecie
Na niego stała. Dokoła gromada,
A ten – tak, owak, a inak po świecie…
Każdego przeprze, każdego przegada,
Jakby podwójcim był? albo ławnikiem.
Taki się z drogi nie namknie przednikiem!
Najgłośniej prawił Opacz. Chłop, jak rzepa,
Szeroki w gębie na każdym jarmarku,
Lenił się nagiąć do pługa, do cepa,
Wiec luzem chadzał przy drożnym szarwarku.
Wiejska się na nim przetarła polepa,
Bo w artylerskim sługiwał gdzieś parku,
Ten krętych włosów był i dużej głowy,
A na kamzeli miał szynel wojskowy.
Teraz zapalił cygar, jąłt się w boki:
– Cóż tam za morzel – mówił, i pluł ślinę.
– Niech, mi położy kto ze dwa soroki
Rubli, tak brat mój, choć w poprzek przepłynę!
– Dlaboga! – krzykną baby, gdyby sroki -
Przez tylą wodę?… Przez tylą głębinę?…
A oni – Nie takie ja widział w Odesie!
Tak baby: – Reta!… – A on! Nie bójcie się!
Na to Sekura Paweł: Wszystko niczem,
Kiedy my się tu szczęśliwie dostali,
To tam i dalej pójdzie! – A my liczem,
Że tego będzie już bliżej niż datej! -
Rzecze Pietr Bandys. – Ot, strzelił jak biczem!
Zakrzyknie inszy. – A u nas gadali,
Co suchoputną najsporzej jest drogą:
Trzy dni coś, tylko, że trafić nie mogą.
A wtem Przytuła Szymon – Ot to bieda
Z głupim narodem! – rzekł, i kiwał brodą.
– Jak owce to to… Chce – kupi, chce – przeda!
A to nie wiecie, co wszelki kraj wodą
Oblany dokół, a woda precz nie da?
Czemże to zaprzesz granicę? Czy kłodą?
Nie bój się! Dobrze tam strzegą od szkody…
A ten mocniejszy, kto więcej ma wody!
– Co z chłopstwem gadać? Łby tępe, jak drewno.
Albo to widział co taki kozica? -
Rzekł Magier stelmach, splunąwszy w bok gniewne.
Ten od Łukowa szedł, i grał w szlachcica..
Bo to tam u nich tak szlachty ulewno,
Że jak nie zrodzi groch, albo pszenica,
To słomy w buty na wiechcie nie stanie.
Ci w płaszczach chodzą sinych, nie w sukmanie.
Słyszą to chłopy. Nuż trącać się, zżymać.
Aż Kacper Bugaj z Łęczny, setna dusza,
Nie mógł zęboma języka utrzymać,
Przestąpił, wcisnął nizko kapelusza,
Ręce pod boki, i nuż gębą dymać;
– Każdy je mądry, jak wraca z ratusza,
Kiedy go burmistrz po skórze wyłupi..
Ino na ratusz, to wszyscyśma głupi!
Tak chłopy też w swą! – A jużci! A przecie!
A ten sparł boków i aże przysiada:
– Co głupich robić gębą, kiej na świecie
Dość ich bez tego! A gadka powiada:
I głupi chleba nie ciśnie na śmiecie,
Ino tak samo, jak drugi go jada!
Ma on swój rozum! Tyla, że nieboże,
Mądry się jeno na nim poznać może!….
Pojrzał z pod czoła Magier. Widno w twarzy,
Jak mu war idzie do ciemion od karku.
Wtem ścianie pieście i okiem zajarzy…
Aż Opacz: – U nas, w artilerskim parku,
Dwóch było głupich i poszło w kucharzy.
A że się chłopy wypasły przy garku,
Wiec jaki taki Feldfeblu zeznawał,
Jako jest głupi, a rozum – udawał.
To jak nas liczyć wziął na poligonie
Feldfebel, ćwlartkę dostawszy tabaki,
Wyszło że rozum dobry same konie
Miały u lawet, a my wsie – duraki.
Tak raport. Bo tam w każdym eskadronie
Srogi porządek. Tak dalej w baraki!
Dalej w doktory! I nim się wydało,
To o tem nawet w gazetach, pisało. – – Powiadał nam ta Niemiec z kolonii… -
Zaczęła baba, a insze, jak w sedno:
– Co tam Niemcowi dowierzać bestyi!
Niemiecka wiara a kocia – to jedno! -
Wtem druga: – Gorszy je Niemiec od żmii.
A to my latoś chudziznę tę biedną
Przedali Szwabom od Mławy, to wszytek
Grosz nam się rozlazł! Nic nie szedł w pożytek..
Ale szewc Szczęśniak, pojrzawszy na żonę,
Co dzieciąteczko na łonie tuliła, – Oj dałby – rzecze – Bóg w tę, czy w tę stronę,
Bo nas już bieda ze wszystkiem zamdliła! -
Na to Sefcura! – Gadają, co one
Kraje bogate są, złota w nich – siła,
Tylko że naród je czarny i dziki,
To przez to, nas tam chcą mieć, katoliki.
– Laboga! – wrzasną dziewki, co tam stały.
– Słyszysz ty, Zośka? Tam chłopy jak sadze…
– A cóż tam Zośce, kiej Stacho je biały!…
– O… Stacho znowu!… A cóż ja ci wadzę,
Że mnie do Stacha przykładasz? – Przerwały!
– Dać spokój! – Cichaj! – Ej powiem! Ej zdradzę! -
Buchnął śmiech pusty, dziewczęcy, swawolny:
Zośka stanęła w ogniach, by mak polny.
Lecz w inszej kupie radzili ludziska
O ziemi: – słychać, co dołki są płoche,
A górki żyzne. – Ja idę, gdzie nizka
Rola. A co mi po górach wlec sochę?…
– Żyto siał będę… Zaorze życiska,
Kobiecie na len odetnę ta trochę,
Trochę na owies, na jęczmień uładzę,
A reszta – het precz ziemniaki obsadzę.
– Słyszałem, co tam ziemniakom nie plaży.
Ale pszenica to krzy się, jak trzcina. – – Co niema krzyć się kiej słońce tak praży?
Podkład też – słyszę – godny, czysta glina,
Choć na chleb smaruj. – A tu gospodarzy
Już jeden żydek przepytać zaczyna
Poczemu parę chcą. Bo to tam bywa,
Przez jedno lato, ozime dwa żniwa!
– Bo to nie?….i Przecie oa takie gorąca,
Sama się święta ziemia chlebem poci.
Ruszysz lemieszem, – to już je czująca,
Już się ta po niej spodziewaj dobroci!
– Słychać, co owca w półtrzecia miesiąca
Dwojgiem się naraz i trojgiem też koci,
A jagniak wełnę ma, jakiej skop nie da!
– Tęgi kraj! – Jeno się dostać tam bieda.
Westchnął a za nim insi. Chłop rad wzdycha
Tam, gdzie się drugi w mówieniu rozszerza.
A jest w tem skarga nieznośna, choć cicha,
Co ziemią rusza, i w niebo uderza.
Więc może także i twardość i pycha,
Co to na rynek nie niesie pacierza,
Jak dziad. Jakowaś dostojność ta kmieca,
Od prastarego idąca gdzieś wieca.
Ale na boku, od inszych odbita,
Stała nieduża gromadka narodu.
Na grzbiecie siwa sukmana, a świta,
Pięknie czarnemi taśmami u przodu
I po kieszeniach, po plecach wyszyta.
Twarze surowe, śniade, jakby z głodu,
Albo z przedawnej a skrytej żałości.
Rzadki zagadał co; stali w cichości,
Pilno patrzając za morzem tem chyżem,
Jakoby chcieli uśpieszyć je w biegu.
Wtem jeden: – Słychać, kardynał ma z krzyżem
Przyjmować naród na tamtym ta brzegu…
A drugi: – Chryste!… Toż mu się uniżem! -
I cichość. Tają dusze, jak smug śniegu…
Tak pierwszy: – Papież dał pismo spisować,
Co nasi księża chrzcić będą i chować.
Westchnęli. Milczą. Aż jeden do nieba
Ręce podniesie; – O Panie nad panyl
Otom jest Łazarz… Nie uskąp mi chleba,
Co światu z ręku anielskich je dany!
Lecz insi: – Cichoj! Tak głosem nie trzeba…
Umilkł. Łzy połą wyciera sukmany.
A wtem niewasta, już drżąca z starości:
– Aby te kości donieść!… Aby kości!…
Tak buchną na, mnie serdecznej krwi wary.
– Lud ci podlaski jest! Oneć uniaty…
A toż ja przecie tej jednej z nim wiaryl
Toć i ja rodem z podlaskiej gdzieś chaty…
Tak do nich.. Wnet my przystali do pary,
Wnet przyjacielstwo sierdziste, że – raty!
Boć ta kowalska bekiesza z sukmaną,
Dalbóg, ze razem kiedyś w sprawie staną!
Zetkły się głowy, ścisnęły prawice,
Z nadra do nadra posięgły nam oczy.
Wyszły kolory tajemne na lice,
Iż to tam naród od wieku krwią broczy…
A choć nikt uszów nie ostrzył na szpice,
Czuj duch! Trzymają na tęgiej utroczy
Jezyk. Słów mało, a mowa niedługa:
– Skąd?… Poco?… – Duszę ratować. Z nad Buga. -
Rzeko! Żebyś ty wiedziała, do siebie,
Co siły w tobie jest, i co jest mocy,
Jaką to twardość toń twoja kolebie,
Jaka przysieźność z dna bije skróś nocy,
Tobyś się rwała za wichrem w podniebie,
Obwołująca, jak owi prorocy,
Co nad wodami siedzieli Jordana:
–- Wstawajcie, ludy, bo idzie sąd Pana! -
Ha, cóż! Toć jeszcze nie amen, nie hola!
Ziemia nie papier, nie trzyma pieczęci,
Komu tu wola, a komu niewola…
A wy, tymczasem, ratujta mnie święci
Polscy, żebym też nie musiał zejść z pola,
Póki tu snopa nie zbiorę użęci…
A strzeż omie, Chryste, przed śmiercią i truną,
Zanim nie grzmotnę miotem, aż skry luną!III
Nagle uderzył hak, i mowy zgłuszyl.
Morze się pienić jęło i kołychać.
Wiatr tropy zmylił i z tylu się ruszył;
Fala na falę zaczęły nas spychać.
A na pokładzie, jak gdyby deszcz prosty!,
Takie siły bryzgi. Już ciężco i dychać
I stać. Już w ciebie gorące zawroty
Biją, naprzemian dreszcz idzie i poty.
Ha, niema o czem powiadać tu wiele,
Ziemia, jak ziemia, a morze, jak morze.
Każde ma swoje osobne fortele,
A ty się ratuj, jak umiesz, niebożę!
Pozalegali ludziska, pościele,
Piszczą, jak właśnie drwa moke, gdy w korze
Zielonej zrąbiesz je, a chcesz rozpalić.
Ale się nie miał nad nimi kto żalić.
Bo na okręcie jest tak, jak na wojnie.
Wyjdzie – kto wyjdzie, a zginie – kto zginie.
Ty żeby ściścij, i czekaj spokojnie,
Aż cię zagryzie złe, albo przeminie.
Jużci chłop strzyma. Lecz bab było rojnie,
I starców zeszłych, niepewnych w godzinie.
Więc choć się strząsłeś sam, nie miałeś miru
Od wszelakiego jęczenia i skwiru.
Dopieroż tedy pod owym pokładem,
Gdzie ludu wparto coś więcej tysiąca,
Tam się opijesz powietrzem. Jak jadem,
I sił ostatka pozbedziesz z gorąca.
Nic tak mrowisko uroi się gadem,
Gdy z góry sypnie żar i wartkość słońca,
Jak się tam naród roił w owej dziurze
Już się i wieszać chciał jeden na sznurze…
Inszy radby się choć w wódce zatopił,
Ale że licha była, i to droga.
A tu i strażnik miał oko, i tropił,
A jak takiego zobaczył raroga,
Dalej pod pompę z nim! Tak chłopa skropił,
Takie ma cięgi dał, choć bez batoga,
Że drugi, co i na nogach nie ustał,
Jak chart umykał, a ten za nim chlustał.
I jadło codnia gorsze ci się widzi;
A słodkiej wody chcesz, to bij się o nią.
Brud, ścisk; już człowiek sam sobą się brzydzi,
Już jeść nie idzie do kotła, choć dzwonią.
Więc jako w kuczce napchani ci żydzi,
Tak my, nad onych niezmiernych wód tonią
Siedzieli w tłoku i w ducha tym parnym,
Każdy pod męki swojej płatem czarnym.
Het, precz odeszła ta dobra otucha,