Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Balcer w Brazylii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Balcer w Brazylii - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Więc kie­dym sta­nął na onym po­kła­dzie

Na pew­nych no­gach i sze­ro­ko w kro­ku,

Tom się po­cie­szył, że już na za­wa­dzie

Nie bę­dzie te­raz nic, na­wet łza w oku.

Okręt był wiel­ki, głę­bo­ki w na­sa­dzie,

A choć wiatr tęgi za­dy­mał mu z boku,

Le­d­wo się w so­bie ko­le­bał bez mała

Na li­nie, co się prę­ży­ła i drża­ła.

Ha, w imię Ojca, i Syna, i Du­cha…

Zro­bi­łem świę­ty krzyż: Pły­nąć, to pły­nąćl

Czło­wiek nie ple­wa, wiatr go nie wy­dmu­cha,

Ka­to­lik prze­cie, Bóg nie da ma zgi­nąćl

I za­raz we mnie wsta­pi­ła otu­cha,

A ze mnie je­den z fa­jecz­ką chciał mi­nąć,

Wiec ognia wzią­łem i czap­kęm na­ci­snął

Na ucho, kie­dy na­pić sy­gnał świ­snął.

Jest prze­raź­li­wość ja­kaś nie­spo­dzia­na.

W ta­ko­wym świ­ście, co jeży ci wło­sy.

Boć to wa­le­ta przez zie­mię ci dana,

A ty się zbie­raj i w gar­ści dzierż losy.

Wiec się po­de­mną ugię­ły ko­la­na,

I w oczach nie­co za­czą­łem tej rosy,

Któ­ra, choć nikt cię nie że­gna z ża­ło­bą,

Sa­me­go człe­ka urzew­nia nad sobą.

A już te czół­na prze­woź­ne, te ło­dzie,

Co do okrę­tu la­ta­ły od brze­ga,

Tak się zwi­ja­jąc i go­niąc po wo­dzie,

Jak sta­do ry­bitw, gdy pło­cia do­strze­ga,

To wprost, to w ukos, to w tyle, to w przo­dzie,

Cała ta faza już od nas od­bie­ga.

Wtem dzia­ło w por­cie ryk­nę­ło co gar­ła…

Głos po­szedł duży, lecz woda go zżar­ła.

Znak to był, jako na grzbie­cie już swo­im

Mo­rze nas samo trzy­ma, bez ko­twi­cy.

Za­ło­po­ta­ły po boku obo­im

Skrzy­dli­ska, na­kształt młyń­skiej śmi­gow­ni­cy,

Nie czo­łem zra­zu czy pły­niem, czy sto­im,

Dym bu­chał ge­sty jąk z czar­ciej kuź­ni­cy,

Okręt, choć trzesz­czał, lecz moc­ny się zda­wał,

I jak rak wodę ła­pa­mi roz­kra­wał.

Tuż za nim, jako kie­dy na no­wi­nie

Pług zaj­mie kro­jem ski­bę, a od­wa­li,

Taka się po­łać skroś mo­rza od­wi­nie,

I szcze­rym ogniem po strzę­pach się pali.

Bo już się słoń­ce nu­rza­ło w głę­bi­nie,

Ko­lo­ry da­jąc ze sie­bie tej fali,

Co się wa­li­ła w żar, bruz­da po bruź­dzie,

Łódź czar­ną cią­gnąc za sobą na uździe.

Na stat­ku wrza­wa, ko­men­da, tłok, krzy­ki,

Po lu­dziach dep­cą, tak w boru po chru­ście.

Człek się tu robi prze­myśl­ny a dzi­ki,

Ustąp się kro­kiem, to ckyb­niesz w cze­lu­ście.

Nie tak się niedź­wiedź pil­nu­je mu­zy­ki,

Gdy mu gra cy­gan na drum­li w od­pu­ście,

Jak tu człek pra­wa mor­skie­go i rzą­du,

Iż ape­lo­wać da­le­ko do lądu.

Zra­zum był, jako więc w ostęp wpę­dzo­ny

Wprost na na­gon­kę, w sam ko­cieł ob­ła­wy

Ów sza­rak, co to nie wie, z ja­kiej stro­ny

Słu­chy ma wy­tknąć, by nie dać od­pra­wy.

Świst wia­tru w uszach i roz­pęd sza­lo­ny

Mało mnie z onej nie wy­miótł precz nawy,

Ra­zem z ma­gier­ką, bu­ta­mi i pa­sem…

Wię­cem się sku­lił, by za­jąc pod la­sem.

Ażci po­wo­li ci­chło. Czym ja zwy­kał,

Czy też tak woda po so­bie roz­nio­sła.

A com ro­zu­miał, że każ­dy w swą krzy­kał,

Je­den dro­gie­go pę­dza­jąc za po­sła, -

Nie­praw­da! Tu­man mi z gło­wy już zni­kał.

Róż­ny tu urząd i róż­ne rze­mio­sła.

Nad wszyst­kiem stoi ka­pi­tan w ho­no­rze

I w roz­ka­za­niu. A nad nim zaś – mo­rze.

Star­sze ci ono nad wszyst­kie bur­mi­strze,

A każ­dy przed niem kiep i sta­je fron­tem.

Gdy huk­nie, kie­dy przy­por­wie się by­strze,

To wła­śnie, jak­byś na dzia­ło szedł z lon­tem.

Zwol­ni­cie za­się, po­to­czy się czyst­sze

Pod drob­ną falą, jak gdy­by pod gon­tem,

To ci od miru tego, od tej ła­ski,

Na cały okół świa­ta biją bla­ski.

Ale nim so­bie roz­bie­rzesz to, człe­cze,

Ju­żeś po­częst­nem sztur­chan­ców wziął siła.

Już za kark piesz­czę, już na łeb ci cie­cze,

Już cię tu lina, skrob­nę­ła jak piła,

Tuś w łań­cuch stąp­nął, więc z sobą cię wle­cze,

Tu pom­pa chlu­sta i gębę ci zmy­lą,

Gdzie spoj­rzysz – wszę­dzie sro­gość i za­wzią­tek,

A mo­rze kipi i bu­cha, jak wrzą­tek.

Toż i nie dzi­wo, żem zra­zu, w tym wa­rze

Zgo­ła nie wie­dział, co z na­szą gro­ma­dą!

Sta­lić tam w dy­mach ko­tło­wych i w pa­rze,

Do kopy zbi­ci, by owiec tych sta­do,

Gdy je za­pło­szy wilk. Spoj­rza­łem w twa­rze:

Te jed­ne sino mie­nią się, te bla­do,

W oczach błąd, chło­pom ko­la­na dy­go­cą,

Trzę­są się war­gi ści­ska­ne prze­mo­cą.

Więc gdym oba­czył zna­gła te suk­ma­ny,

Co zwycz­kiem sie­dzą scho­wa­ne we zbo­żu,

On to len siwy, weł­na­mi prze­tka­ny,

Na pol­skiej cha­ty przę­dzio­ny za­pro­żu,

Gdzie wi­śnie kwit­ną, a dach jest sło­mia­ny, – Jak dziś po wiel­kiem uno­szą się mo­rzu,

Za buj­nym wia­trem wie­wa­jąc po świe­cie,

Tom uczuł w pier­siach mróz, a ciar­ki w grzbie­cie,

Bo to już wy­bić mu­sia­ła go­dzi­na

Sąd­na, i one ro­ko­we mo­men­ty,

Kie­dy w na­ro­dzie tynk opadł i gli­na,

A wy­szły na jaw taj­ne fun­da­men­ty.

Już być mu­sia­ła nie byle przy­czy­na,

Gdy chłop, w ostat­nie jak­by sa­kra­men­ty

Opa­trzył du­szę, i szu­ka spo­so­bu

Za mo­rzem, jak­by z tam­tej stro­ny gro­bu.

Kto po­wierzch zie­mi sie­dzi – nie dzi­wo­ta.

Łac­no jest ze mchów płyt­kie­go wziąć grzy­ba.

Aleć kto dę­bem ko­rze­nie roz­mo­ta

Skroś tej ma­cie­rzy, i czy­ja sa­dy­ba

Samo jej ser­ce, – tam twar­da ro­bo­ta.

Śmier­tel­ny to­pór przy­ło­żon jest chy­ba

Do pnia na­ro­du, do rdze­nia i mia­zgi,

Sko­ro z nas lecą za mo­rze aż drza­zgi!

Boć, ze rze­mio­słem, to jesz­cze pół li­cha,

Człek jest świa­to­wy i luź­ny sam w so­bie.

Kunszt go pro­wa­dzi i wszę­dzie prze­py­cha:

?le mi! – po­pra­wię. Stra­ci­łem? – za­ro­bię.

Ale chłop, w so­chę co ży­wot wy­dy­cha,

A zie­mię tyl­ko prze­wra­ca i skro­bie,

Kie­dy chce od niej – nie pusz­cza go, stę­ka,

Krwa­we roz­dar­cie jest, i śmier­ci meka.

Więc gdy tak pa­trzą na one to brze­gi,

Choć im i cu­dze były i nie­lu­be,

Na one wody pie­ni­ste, by śnie­gi,

Co walą z hu­kiem, a idą we śru­bę,

Po­dob­ni ptac­twu, co mie­wa noc­le­gi

W śród­nieb­nych dro­gach, a pod­czas i zgu­bę,

Od skraw­ka zie­mi nik­ną­cej w od­da­li

Od­jąć nie mo­gli oczu, i tak sta­li.

A już te łuny uga­sły na wo­dzie

Z za­cho­do­we­go po­ża­ru i słoń­ca,

Nie­bo się mia­ło ku ci­chej po­go­dzie

Otch­nio­ne parą od koń­ca do koń­ca.

Le­kuch­na mo­drość szła po nie­mna wscho­dzie,

Aż na­gle pierw­sza, gwiaz­da bły­sła drżą­ca,

I licz­ko swo­je za­mglo­ne i bla­de

Pro­sto na na­szą zwró­ci­ła gro­ma­dę.

I patrz, jak dziw­ne są moce i siły

W onych to świa­tłach li­to­snych na zie­mię:

Wszyst­kie się gło­wy pod­nio­sły i wzbi­ły,

Jak­co­by tknię­te mat­czy­nym tchem w cie­mię,

Wszyst­kie się oczy ro­sa­mi za­szkli­ły,

A choć nikt zna­ku nie dał, lud, jako brze­mię

Z Ję­kiem i z pła­czem opadł na ko­la­na:

…O gwiaz­do mo­rza!… Kar­mi­ciel­ko Pana!…

Sze­ro­ko pieśń się po­nio­sła w prze­stwo­rze,

Bo ludu kupa była, – do ty­sią­ca.

Do­łem, jak or­gan, da­wa­ło głos mo­rze,

Po­wyż – ta jed­na gwiaz­da, bły­ska­ją­ca,

Gwiaz­da, co gdzieś tam po na­szym ugo­rze,

Po na­szych po­lach cho­dzi­la świe­tlą­ca?

A te­raz przy­szła tu, zli­czyć te gło­wy,

I dzie­cią­te­czek po­sre­brzyć włos pło­wy.

I tak nas za­szła noc, nad tą głę­bi­ną

Z wy­cia­gnię­te­mi klę­czą­cych ra­mio­ny,

Jak te bo­cia­ny, gdy loty roz­wi­ną

Od gniazd, gdzie mia­ły bez­piecz­ne uchro­ny,

A nie­wie­dzą­ce są: wró­cą, czy zgi­ną,

Czy koła daw­ne oba­czą i bro­ny…

Więc tyl­ko skrzy­dła na wi­chrach po­ło­żą

I pły­ną – nie­bem na­kry­te i zo­rzą.

Zczer­nia­ły na­gle wody. Mro­ki duże

Tak się roz­wlo­kły po nich, jako chu­s­ta.

Zlę­kli się lu­dzie, że be­dziem mieć bu­rzę,

Ale był płon­ny strach, i trwo­ga pu­sta,

Bo mo­rze rado tak nosi się w chmu­rze

I po­omac­ku w ciem­no­ściach się chlu­sta

A co boki okry­ta ude­rzy,

To wark­nie, Jak zły pies, i kły wy­szcze­rzy.

A już szedł roz­kaz i dzwon już znać da­wał,

Żeby się wszy­scy do miejsc swo­ich mie­li.

Więc na­ród hur­mem z tych klę­czek po­wsta­wał

I hur­mem scho­dził po stro­mej grzą­dzie­li

Pod po­kład. Jesz­czeć wie­czo­ra był ka­wał,

Lecę każ­dy za­wczas pil­no­wał swej ście­li,

Bo ludu było w okrę­cie jak mro­wia,

I nie każ­de­mu star­czy­ło wez­gło­wia.

Do­pie­roż to się za­czę­ła prze­pra­wa,

Jako na woj­nie bywa, w ba­ta­lii.

Je­den dru­gie­mu przed sobą nie dawa,

Na oślep pę­dzi i na za­kręt szyi.

Już się do bój­ki ma, już sro­ga wrza­wa,

Gdy ja, na po­moc we­zwaw­szy Ma­ryi,

Kli­nem się pusz­czam w ciż­bę, a łbem bodę,

I ta­kem so­bie za­do­był go­spo­dę.

Nie przed­niać była. Na dwor­skim fol­war­ku

Lep­sze dla gęsi tucz­nych, sta­wią koj­ce.

Je­den pod tobą, a dru­gi na kar­ku,

A ty w po­środ­ku tkwisz. Jak śli­mak w skoj­ce.

Do­ko­ła wzdy­chań, chra­po­tu, po­swar­ku,

Ra­zem to – dzie­ci, i mat­ki, i ojce…

Je­śliś ochlud­ny, trzy razy się skó­ra

Wstrzą­śnie na to­bie, nim w bar­łóg – dasz nura.

Dziw­naż ta mor­ska noc i dziw­ne spa­nie,

Ja­kie­goś nie znał, człe­ka, od jak żywa.

Le­d­wo ci du­sza uga­śnie, usta­nie,

Aż cię tu ja­kaś da­le­kość po­ry­wa,

Ja­kaś cię rzu­ca moc i ko­ły­cha­nie…

Stój! – krzy­czysz, my­ślisz na po­ręcz, że grzy­wa,

Że koń cię po­niósł wietrz­ne­mi ko­py­ty…

Alić wtem wy­rżniesz łbem – i pa­dasz zbi­ty.

I nic. I znów ci po­włó­czą się oczy…

Aż tu nad tobą: "Ra­tuj­ta!" kto wrza­śnie

I znów ci ser­ce, jak pił­ka, wy­sko­czy,

I znów się po­rwiesz – i nic. To cię wła­śnie

Tak za­mdli, tak cię za­nu­dza za­mro­czy,

Że dru­gi do­brze za pół­noc nie za­śnie,

I wzdy­cha tyl­ko, i pot z nie­go ka­pie,

I słu­cha, Jak w tym pa­rze ciż­ba chra­pie.

Le­d­wo nad ra­nem usta­ła ta zmo­ra,

I za­raz mnie tez przy­chwy­cił sen tegi.

I ot mi w oczach sta­nę­ły, jak wczo­ra,

Mia­stecz­ko, kuź­nia, ko­wa­dło, ob­cę­gi…

Słu­cham, – z łąk leci gę­ga­nie gę­sio­ra,

Pa­trzę – chłop szka­pie przy­cią­ga po­prę­gi,

Ja­siek w miech dy­mał, lśnią w słoń­cu uf­na­le,

A ja w pod­ko­wę, co siły mam – walę.

Hej! Nie­je­den tam śnić mu­siał tej nocy

O cha­cie, o tym za­go­nie o ro­dzie…

Stę­ka­ły chło­py, jak w cięż­kiej nie­mo­cy,

In­sze zaś w głos się śmia­ły, by przy mio­dzie.

Nie­jed­na baba sko­czy­ła jak z pro­cy,

Gdy ostrzej chy­bło pu­dli­sko na wo­dzie,

Wzdy­chań, po­krzy­ków nie­ma­ło tam było,

Tak nas to mo­rze, jak wino, spo­iło.

Dzie­ciąt­ka, tyl­ko po­śpi­ły się ci­che,

Jak­by się nig­dy prze­bu­dzić nie chcia­ły.

Pi­sklę­ta one bez­pió­re i li­che,

Gdzie któ­re pa­dło. Jak pa­dło, tak spa­ły.

Czło­wiek choć we śnie, a róż­ną ma py­chę

I róż­ną żą­dość, a taki ptak bia­ły

Mógł­by na pier­siach Chry­stu­sa spać Pana,

Jako rze­czo­nem jest o gło­wie Jana.II

Le­d­wo dzień oświtł, – a ra­nek był chłod­ny -

Szedł na­ród z do­brą na po­kład otu­chą.

Nuż do wę­zeł­ków, bo dru­gi i głod­ny

Legł, po­stem mo­rze wi­ta­jąc na su­cho.

Wiatr ru­szał wodą i szum czy­nił god­ny,

Wła­śnie jak gdy­by po­wia­dał na ucho

Ja­ko­weś mile rzeź­wią­ce orę­dzie:

– Ej, pój­dzie ja­koś! Ej, ja­koś to be­dzie! -

Bo nie­ma, coby tak sil­nie przy­war­ło

Do człe­ka, jak to na ju­tro cze­ka­nie.

Choć­by się ser­ce, jak że­brak ob­dar­ło,

Jesz­cze w tym jed­nym zo­sta­je łach­ma­nie,

Śmierć – i ta pa­trzy źre­ni­ca umar­ła,

Ry­chło­li wskrze­śnie, a z mar­twych po­wsta­nie.

Więc choć się na­ród zmi­tre­żył nie­ma­ło,

Mo­rze na­dzie­ją ku nie­mu się śmia­ło.

Do­pie­roż tu się tej arce dzi­wo­wać,

Co nas na so­bie przez za­top ów nio­sła.

A toby było i fol­wark gdzie scho­wać,

A wodę pru­je, by szczu­ka, bez wio­sła.

Za­dzie­rasz gło­wy, chcesz masz­ty zra­cho­wać,

Na któ­re so­sna – sto lat mało – ro­sła,

Ale­byś dar­mo swój ro­zum przy­kła­dał!

Do­pie­roż je­den stał, i tak po­wia­dał.

– Okręt mieć most, jak czło­wiek, swe imię,

A ten tu z nami, to "Krejc" się mia­nu­je,

Co po na­sze­mu "Krzyż" zna­czy. Aż w Rzy­mie

Sam pa­pież ta­kie me­try­ki spi­su­je.

Przy bi­ciu z har­mat, przy ogniach, przy dy­mie,

Ma okręt chrzest swój i chrzest­nych przyj­mu­je.

Do­pie­roż gra­nie, i wino, i mio­dy,

A pierw­szy ku­bek na wi­wat – do wody.

Więc jako czło­wiek naj­wy­żej ma gło­wę,

Tak okręt za­się maszt wiel­ki, ko­ron­ny.

Trza zbro­dzić lasy i pusz­cze świa­to­we,

Za­nim się tra­fi dąbi, sil­ny a gon­ny,

Co go nie to­czy czerw, kory ma zdro­we,

Ani go su­szy je­mio­ły liść płon­ny.

Bo wi­dłak na to, ni boch­niak – nie bę­dzie,

Co mech skoł­tu­ni, a grzyb go ob­się­dzie.

Taki nim spusz­czą, to czy­nią z nim pró­by!i

Bo musi ro­stu mieć do set­nej sto­py,

A od przy­ziem­ka też god­nie być gru­by

W so­bie, przy­najm­niej na ja­kie trży chło­py.

Do­pie­roż gdy te od­pra­wia ra­chu­by,

Sie­kie­rą po nim! I nuż go przez tro­py

Wil­cze, przez ga­wiedź bo­ro­wą, przez hasz­czą,

Jako niedź­wie­dzia po­wa­lą i tasz­czą.

Dłu­go­by przy­sło i w cięż­kim mo­zo­le

Po­wia­dać wszyst­ko, co po­tem z nim bywa,

Bo mo­czą w wo­dzie i wa­rzą go w smo­le,

Aż z nie­go wyj­dzie precz treść le­śna, żywa,

Nie tyle razy prze­wró­ci chłop rolę,

Nie tyle żyd się przez sza­bas na­ki­wa,

Co on tram męki wy­cier­pi, nim zgo­ła

Masz­tem po­wsta­nie i wi­chrom da czo­ła.

Ten dru­gi za­się, co "buksz­pir" go pi­szą,

Z ży­wicz­nej so­śni jest, albo z mo­drze­wa.

Ża­gle się na nim jak chu­s­ty ko­ły­szą,

Gdy nie­mi kra­marz na bu­dzie swej wie­wa.

Szn­wy się po nim pną i luź­no wi­szą,

Na czu­bie, w ko­szu, cos gwiż­dże i śpie­wa.

Pa­choł to, co tam sie­dząc przy po­wię­zi

Lin, świ­sta so­bie, jak drozd na ga­łę­zi.

Otwar­ły chło­py gęby. Jako wro­ta,

I pa­trzą, niby na wie­wiór­kę dzie­ci.

– Spad­nie! – Nie spad­nie! – A ten się chy­bo­ta,

Ja­ko­by le­ciał już. Tak krzyk­nie trze­ci:

Trzy­maj się chło­pie, bo wiatr cię po­mio­tal

Ten nic! Więc in­szy: Nie sły­szy wa­sze­ci,

Bo sro­ga góra je, i woda hu­czy…

A zresz­tą ta­kich tam – sam dja­bel uczy!

I praw­da! Nie raz, i nie dzie­sięć razy

Wi­dzia­łem, jak się masz­to­wi do czu­ba

Pnie taki, jako po ol­chach te łazy

I te dzię­cio­ły. To idzie, by śru­ba.

Na drzew­cu żad­nej za­dzier­ki ni ska­zy.

Skręt kar­ku pew­ny in­sze­mu i zgu­ba,

A on nic! Śmie­je się tyl­ko i świa­ta.

To cóż­by, jak nie ta siła nie­czy­sta?…

Ale naj­więk­szy dziw w cie­bie ude­rzy,

Kie­dy to poj­rzysz na one głę­bi­ny.

Bo choć sę oko naj­da­lej za­mie­rzy,

Nie uj­rzy zie­mi skraw­ka, ni drze­wi­ny…

Oce­an tyl­ko pwd tobą się sze­rzy

W da­le­kość, któ­rą na­kry­wa par siny…

Próż­no­byś oczy ob­ra­cał, jak słoń­ca:

Nic – tyl­ko woda, a woda bez koń­ca.

A te­raz pa­trz­że, jak po tych bez­dro­żach

Okręt ste­ru­je i plac so­bie czy­ni,

Go­ści­niec miaw­szy zna­czo­ny na zo­rzach,

W tej nie­zmie­rzo­nej, bez­brod­nej pu­sty­ni.

Jak zna te cho­dy prze­past­ne na mo­rzach!

To prę­dzej u nas chłop zmy­li w Ster­dy­ni

Dro­gę – z od­pu­stu idąc – do ro­ga­tek,

Niż na tych wod­nych ob­ru­sach – ten sta­tek.

Więc się i w lu­dziach bez­piecz­ność ja­ko­wa

I do­bre w so­bie ock­ne­ło du­fa­nie.

Od "po­chwa­lo­ny", od słó­wa do sło­wa,

Tu jed­na kup­ka, tam dru­ga przy­sta­nie,

Ra­dzą – a każ­da ma ro­zum swój gło­wa -

A jak to bę­dzie, a owo jak sta­nie,

Aż brze­kło gwa­rem po onym po­kła­dzie,

Jak kie­dy psz­czo­ły uro­ją się w sa­dzie.

Więc to tam było na­pa­trzeć się cze­go,

Onych ubio­rów i ludz­kiej od­mia­ny…

Bo się lud ze­szedł het, z kra­ju ca­łe­go!

Kur­pie, Ma­zu­ry, Łom­żyń­ce, Płoc­cza­ny,

Alić naj­gę­ściej z po­rę­bu na­sze­go,

Od Liw­ca, Na­rwi bru­nat­ne suk­ma­ny…

A w kaź­dym in­szy ruch, in­sza po­sta­wa.

– Tak się to zie­mia w na­ro­dzie wy­da­wa.

Do­pie­roż tu się za­pa­lą te oczy,

Do­pie­roą sta­ną te lica w ko­lo­rze!

Ten z cza­pą je­dzie w tył, ten ją w bok tło­czy,

Ten jak lny ja­sny, a ów, jak dąb w ko­rze.

Lód zwię­zły w so­bie, ży­la­sty, ro­bo­czy,

Łeb pro­sto nosi, jest twar­dy w ho­no­rze,

A choć po rów­niach po­li­stych rad sie­dzi,

Gór­ny jest, jak­by dziś był u spo­wie­dzi.

Dru­gi ma le­d­wo ten ku­brak na grzbie­cie,

A patrz jak ręce od sie­bie roz­kła­da!

Wła­śnie, ja­ko­by choć z włó­ka w po­wie­cie

Na nie­go sta­ła. Do­ko­ła gro­ma­da,

A ten – tak, owak, a inak po świe­cie…

Każ­de­go prze­prze, każ­de­go prze­ga­da,

Jak­by pod­wój­cim był? albo ław­ni­kiem.

Taki się z dro­gi nie na­mknie przed­ni­kiem!

Naj­gło­śniej pra­wił Opacz. Chłop, jak rze­pa,

Sze­ro­ki w gę­bie na każ­dym jar­mar­ku,

Le­nił się na­giąć do płu­ga, do cepa,

Wiec lu­zem cha­dzał przy droż­nym szar­war­ku.

Wiej­ska się na nim prze­tar­ła po­le­pa,

Bo w ar­ty­ler­skim słu­gi­wał gdzieś par­ku,

Ten krę­tych wło­sów był i du­żej gło­wy,

A na kam­ze­li miał szy­nel woj­sko­wy.

Te­raz za­pa­lił cy­gar, jąłt się w boki:

– Cóż tam za mo­rzel – mó­wił, i pluł śli­nę.

– Niech, mi po­ło­ży kto ze dwa so­ro­ki

Ru­bli, tak brat mój, choć w po­przek prze­pły­nę!

– Dla­bo­ga! – krzyk­ną baby, gdy­by sro­ki -

Przez tylą wodę?… Przez tylą głę­bi­nę?…

A oni – Nie ta­kie ja wi­dział w Ode­sie!

Tak baby: – Reta!… – A on! Nie bój­cie się!

Na to Se­ku­ra Pa­weł: Wszyst­ko ni­czem,

Kie­dy my się tu szczę­śli­wie do­sta­li,

To tam i da­lej pój­dzie! – A my li­czem,

Że tego bę­dzie już bli­żej niż da­tej! -

Rze­cze Pietr Ban­dys. – Ot, strze­lił jak bi­czem!

Za­krzyk­nie in­szy. – A u nas ga­da­li,

Co su­cho­put­ną naj­spo­rzej jest dro­gą:

Trzy dni coś, tyl­ko, że tra­fić nie mogą.

A wtem Przy­tu­ła Szy­mon – Ot to bie­da

Z głu­pim na­ro­dem! – rzekł, i ki­wał bro­dą.

– Jak owce to to… Chce – kupi, chce – przeda!

A to nie wie­cie, co wszel­ki kraj wodą

Ob­la­ny do­kół, a woda precz nie da?

Czem­że to za­przesz gra­ni­cę? Czy kło­dą?

Nie bój się! Do­brze tam strze­gą od szko­dy…

A ten moc­niej­szy, kto wię­cej ma wody!

– Co z chłop­stwem ga­dać? Łby tępe, jak drew­no.

Albo to wi­dział co taki ko­zi­ca? -

Rzekł Ma­gier stel­mach, splu­nąw­szy w bok gniew­ne.

Ten od Łu­ko­wa szedł, i grał w szlach­ci­ca..

Bo to tam u nich tak szlach­ty ulew­no,

Że jak nie zro­dzi groch, albo psze­ni­ca,

To sło­my w buty na wiech­cie nie sta­nie.

Ci w płasz­czach cho­dzą si­nych, nie w suk­ma­nie.

Sły­szą to chło­py. Nuż trą­cać się, zży­mać.

Aż Kac­per Bu­gaj z Łęcz­ny, set­na du­sza,

Nie mógł zę­bo­ma ję­zy­ka utrzy­mać,

Prze­stą­pił, wci­snął niz­ko ka­pe­lu­sza,

Ręce pod boki, i nuż gębą dy­mać;

– Każ­dy je mą­dry, jak wra­ca z ra­tu­sza,

Kie­dy go bur­mistrz po skó­rze wy­łu­pi..

Ino na ra­tusz, to wszy­scy­śma głu­pi!

Tak chło­py też w swą! – A już­ci! A prze­cie!

A ten sparł bo­ków i aże przy­sia­da:

– Co głu­pich ro­bić gębą, kiej na świe­cie

Dość ich bez tego! A gad­ka po­wia­da:

I głu­pi chle­ba nie ci­śnie na śmie­cie,

Ino tak samo, jak dru­gi go jada!

Ma on swój ro­zum! Tyla, że nie­bo­że,

Mą­dry się jeno na nim po­znać może!….

Poj­rzał z pod czo­ła Ma­gier. Wid­no w twa­rzy,

Jak mu war idzie do cie­mion od kar­ku.

Wtem ścia­nie pie­ście i okiem za­ja­rzy…

Aż Opacz: – U nas, w ar­ti­ler­skim par­ku,

Dwóch było głu­pich i po­szło w ku­cha­rzy.

A że się chło­py wy­pa­sły przy gar­ku,

Wiec jaki taki Feld­fe­blu ze­zna­wał,

Jako jest głu­pi, a ro­zum – uda­wał.

To jak nas li­czyć wziął na po­li­go­nie

Feld­fe­bel, ćwlart­kę do­staw­szy ta­ba­ki,

Wy­szło że ro­zum do­bry same ko­nie

Mia­ły u la­wet, a my wsie – du­ra­ki.

Tak ra­port. Bo tam w każ­dym eska­dro­nie

Sro­gi po­rzą­dek. Tak da­lej w ba­ra­ki!

Da­lej w dok­to­ry! I nim się wy­da­ło,

To o tem na­wet w ga­ze­tach, pi­sa­ło. – – Po­wia­dał nam ta Nie­miec z ko­lo­nii… -

Za­czę­ła baba, a in­sze, jak w sed­no:

– Co tam Niem­co­wi do­wie­rzać be­styi!

Nie­miec­ka wia­ra a ko­cia – to jed­no! -

Wtem dru­ga: – Gor­szy je Nie­miec od żmii.

A to my la­toś chu­dzi­znę tę bied­ną

Przeda­li Szwa­bom od Mła­wy, to wszy­tek

Grosz nam się roz­lazł! Nic nie szedł w po­ży­tek..

Ale szewc Szczę­śniak, poj­rzaw­szy na żonę,

Co dzie­cią­tecz­ko na ło­nie tu­li­ła, – Oj dał­by – rze­cze – Bóg w tę, czy w tę stro­nę,

Bo nas już bie­da ze wszyst­kiem za­mdli­ła! -

Na to Sef­cu­ra! – Ga­da­ją, co one

Kra­je bo­ga­te są, zło­ta w nich – siła,

Tyl­ko że na­ród je czar­ny i dzi­ki,

To przez to, nas tam chcą mieć, ka­to­li­ki.

– La­bo­ga! – wrza­sną dziew­ki, co tam sta­ły.

– Sły­szysz ty, Zoś­ka? Tam chło­py jak sa­dze…

– A cóż tam Zo­ś­ce, kiej Sta­cho je bia­ły!…

– O… Sta­cho zno­wu!… A cóż ja ci wa­dzę,

Że mnie do Sta­cha przy­kła­dasz? – Prze­rwa­ły!

– Dać spo­kój! – Ci­chaj! – Ej po­wiem! Ej zdra­dzę! -

Buch­nął śmiech pu­sty, dziew­czę­cy, swa­wol­ny:

Zoś­ka sta­nę­ła w ogniach, by mak po­lny.

Lecz w in­szej ku­pie ra­dzi­li lu­dzi­ska

O zie­mi: – sły­chać, co doł­ki są pło­che,

A gór­ki ży­zne. – Ja idę, gdzie niz­ka

Rola. A co mi po gó­rach wlec so­chę?…

– Żyto siał będę… Za­orze ży­ci­ska,

Ko­bie­cie na len ode­tnę ta tro­chę,

Tro­chę na owies, na jęcz­mień uła­dzę,

A resz­ta – het precz ziem­nia­ki ob­sa­dzę.

– Sły­sza­łem, co tam ziem­nia­kom nie pla­ży.

Ale psze­ni­ca to krzy się, jak trzci­na. – – Co nie­ma krzyć się kiej słoń­ce tak pra­ży?

Pod­kład też – sły­szę – god­ny, czy­sta gli­na,

Choć na chleb sma­ruj. – A tu go­spo­da­rzy

Już je­den ży­dek prze­py­tać za­czy­na

Po­cze­mu parę chcą. Bo to tam bywa,

Przez jed­no lato, ozi­me dwa żni­wa!

– Bo to nie?….i Prze­cie oa ta­kie go­rą­ca,

Sama się świę­ta zie­mia chle­bem poci.

Ru­szysz le­mie­szem, – to już je czu­ją­ca,

Już się ta po niej spo­dzie­waj do­bro­ci!

– Sły­chać, co owca w pół­trze­cia mie­sią­ca

Dwoj­giem się na­raz i troj­giem też koci,

A ja­gniak weł­nę ma, ja­kiej skop nie da!

– Tęgi kraj! – Jeno się do­stać tam bie­da.

Wes­tchnął a za nim insi. Chłop rad wzdy­cha

Tam, gdzie się dru­gi w mó­wie­niu roz­sze­rza.

A jest w tem skar­ga nie­zno­śna, choć ci­cha,

Co zie­mią ru­sza, i w nie­bo ude­rza.

Więc może tak­że i twar­dość i py­cha,

Co to na ry­nek nie nie­sie pa­cie­rza,

Jak dziad. Ja­ko­waś do­stoj­ność ta kmie­ca,

Od pra­sta­re­go idą­ca gdzieś wie­ca.

Ale na boku, od in­szych od­bi­ta,

Sta­ła nie­du­ża gro­mad­ka na­ro­du.

Na grzbie­cie siwa suk­ma­na, a świ­ta,

Pięk­nie czar­ne­mi ta­śma­mi u przo­du

I po kie­sze­niach, po ple­cach wy­szy­ta.

Twa­rze su­ro­we, śnia­de, jak­by z gło­du,

Albo z przedaw­nej a skry­tej ża­ło­ści.

Rzad­ki za­ga­dał co; sta­li w ci­cho­ści,

Pil­no pa­trza­jąc za mo­rzem tem chy­żem,

Ja­ko­by chcie­li uśpie­szyć je w bie­gu.

Wtem je­den: – Sły­chać, kar­dy­nał ma z krzy­żem

Przyj­mo­wać na­ród na tam­tym ta brze­gu…

A dru­gi: – Chry­ste!… Toż mu się uni­żem! -

I ci­chość. Tają du­sze, jak smug śnie­gu…

Tak pierw­szy: – Pa­pież dał pi­smo spi­so­wać,

Co nasi księ­ża chrzcić będą i cho­wać.

Wes­tchnę­li. Mil­czą. Aż je­den do nie­ba

Ręce pod­nie­sie; – O Pa­nie nad pa­nyl

Otom jest Ła­zarz… Nie uskąp mi chle­ba,

Co świa­tu z ręku aniel­skich je dany!

Lecz insi: – Ci­choj! Tak gło­sem nie trze­ba…

Umilkł. Łzy połą wy­cie­ra suk­ma­ny.

A wtem nie­wa­sta, już drżą­ca z sta­ro­ści:

– Aby te ko­ści do­nieść!… Aby ko­ści!…

Tak buch­ną na, mnie ser­decz­nej krwi wary.

– Lud ci pod­la­ski jest! Oneć unia­ty…

A toż ja prze­cie tej jed­nej z nim wia­ryl

Toć i ja ro­dem z pod­la­skiej gdzieś cha­ty…

Tak do nich.. Wnet my przy­sta­li do pary,

Wnet przy­ja­ciel­stwo sier­dzi­ste, że – raty!

Boć ta ko­wal­ska be­kie­sza z suk­ma­ną,

Dal­bóg, ze ra­zem kie­dyś w spra­wie sta­ną!

Ze­tkły się gło­wy, ści­snę­ły pra­wi­ce,

Z nad­ra do nad­ra po­się­gły nam oczy.

Wy­szły ko­lo­ry ta­jem­ne na lice,

Iż to tam na­ród od wie­ku krwią bro­czy…

A choć nikt uszów nie ostrzył na szpi­ce,

Czuj duch! Trzy­ma­ją na tę­giej utro­czy

Je­zyk. Słów mało, a mowa nie­dłu­ga:

– Skąd?… Poco?… – Du­szę ra­to­wać. Z nad Buga. -

Rze­ko! Że­byś ty wie­dzia­ła, do sie­bie,

Co siły w to­bie jest, i co jest mocy,

Jaką to twar­dość toń two­ja ko­le­bie,

Jaka przy­sieź­ność z dna bije skróś nocy,

To­byś się rwa­ła za wi­chrem w pod­nie­bie,

Ob­wo­łu­ją­ca, jak owi pro­ro­cy,

Co nad wo­da­mi sie­dzie­li Jor­da­na:

–- Wsta­waj­cie, ludy, bo idzie sąd Pana! -

Ha, cóż! Toć jesz­cze nie amen, nie hola!

Zie­mia nie pa­pier, nie trzy­ma pie­czę­ci,

Komu tu wola, a komu nie­wo­la…

A wy, tym­cza­sem, ra­tuj­ta mnie świę­ci

Pol­scy, że­bym też nie mu­siał zejść z pola,

Póki tu sno­pa nie zbio­rę użę­ci…

A strzeż omie, Chry­ste, przed śmier­cią i tru­ną,

Za­nim nie grzmot­nę mio­tem, aż skry luną!III

Na­gle ude­rzył hak, i mowy zgłu­szyl.

Mo­rze się pie­nić jęło i ko­ły­chać.

Wiatr tro­py zmy­lił i z tylu się ru­szył;

Fala na falę za­czę­ły nas spy­chać.

A na po­kła­dzie, jak gdy­by deszcz pro­sty!,

Ta­kie siły bry­zgi. Już cięż­co i dy­chać

I stać. Już w cie­bie go­rą­ce za­wro­ty

Biją, na­prze­mian dreszcz idzie i poty.

Ha, nie­ma o czem po­wia­dać tu wie­le,

Zie­mia, jak zie­mia, a mo­rze, jak mo­rze.

Każ­de ma swo­je osob­ne for­te­le,

A ty się ra­tuj, jak umiesz, nie­bo­żę!

Po­za­le­ga­li lu­dzi­ska, po­ście­le,

Pisz­czą, jak wła­śnie drwa moke, gdy w ko­rze

Zie­lo­nej zrą­biesz je, a chcesz roz­pa­lić.

Ale się nie miał nad nimi kto ża­lić.

Bo na okrę­cie jest tak, jak na woj­nie.

Wyj­dzie – kto wyj­dzie, a zgi­nie – kto zgi­nie.

Ty żeby ści­ścij, i cze­kaj spo­koj­nie,

Aż cię za­gry­zie złe, albo prze­mi­nie.

Już­ci chłop strzy­ma. Lecz bab było roj­nie,

I star­ców ze­szłych, nie­pew­nych w go­dzi­nie.

Więc choć się strzą­słeś sam, nie mia­łeś miru

Od wsze­la­kie­go ję­cze­nia i skwi­ru.

Do­pie­roż tedy pod owym po­kła­dem,

Gdzie ludu wpar­to coś wię­cej ty­sią­ca,

Tam się opi­jesz po­wie­trzem. Jak ja­dem,

I sił ostat­ka po­zbe­dziesz z go­rą­ca.

Nic tak mro­wi­sko uroi się ga­dem,

Gdy z góry syp­nie żar i wart­kość słoń­ca,

Jak się tam na­ród roił w owej dziu­rze

Już się i wie­szać chciał je­den na sznu­rze…

In­szy rad­by się choć w wód­ce za­to­pił,

Ale że li­cha była, i to dro­ga.

A tu i straż­nik miał oko, i tro­pił,

A jak ta­kie­go zo­ba­czył ra­ro­ga,

Da­lej pod pom­pę z nim! Tak chło­pa skro­pił,

Ta­kie ma cię­gi dał, choć bez ba­to­ga,

Że dru­gi, co i na no­gach nie ustał,

Jak chart umy­kał, a ten za nim chlu­stał.

I ja­dło cod­nia gor­sze ci się wi­dzi;

A słod­kiej wody chcesz, to bij się o nią.

Brud, ścisk; już czło­wiek sam sobą się brzy­dzi,

Już jeść nie idzie do ko­tła, choć dzwo­nią.

Więc jako w kucz­ce na­pcha­ni ci ży­dzi,

Tak my, nad onych nie­zmier­nych wód to­nią

Sie­dzie­li w tło­ku i w du­cha tym par­nym,

Każ­dy pod męki swo­jej pła­tem czar­nym.

Het, precz ode­szła ta do­bra otu­cha,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: