Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Darcy nie żyje - ebook

Data wydania:
17 maja 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Darcy nie żyje - ebook

Jakby światu brakowało kolejnej ekranizacji Dumy i uprzedzenia, pewien producent postanowił nakręcić nową. Przeprowadził casting, wybrał scenerię, zatrudnił ekipę.

Wszystko wydaje się gotowe… I co z tego, że pana Darcy’ego gra przygłupi lokaty blondyn, który zdobył popularność w jakimś idiotycznym serialu o londyńskich prawnikach i nie nadaje się do roli? I że wszyscy na planie rozprawiają, czy aktorka zaangażowana do roli Elizabeth Bennet walczy z anoreksją i przewróci się przy pierwszym podmuchu wiatru? Nie wspominając już o tym, że główni aktorzy się nienawidzą i najchętniej by się pozabijali.

A ta, co gra Jane Bennet to w ogóle jest za stara i nie da się jej nawet ucharakteryzować na młodszą. A scenarzysta złączył Lydię, Kitty i Mary w jedną postać i wyszła z tego trochę dziewczyna z zaburzeniami osobowości.

Przecież to i tak będzie wielkie wydarzenie i kasowy sukces. Na pewno. Szkoda tylko, że ktoś zamordował pana Darcy’ego…

„Pan Darcy nie żyje” to intrygująca powieść z gatunku cosy crime pełna błyskotliwych dialogów, intrygujących zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. Zafascynuje nie tylko wielbicieli Jane Austen!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-506-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Duma i uprze­dze­nie (2014)

Re­ży­se­ria: Alan Faw­ley

Sce­na­riusz: Oscar Lyne

Na pod­sta­wie: Jane Au­sten, Duma i uprze­dze­nie (po­wieść)

Ob­sada:

Zoe Al­cott: Eli­za­beth Ben­net

Pe­ter Mur­phy: Fit­zwil­liam Darcy

Ro­sie Hinds: Jane Ben­net

Ni­cole Roth: Ly­dia Ben­net

Irene Lo­vell: Ca­ro­line Bin­gley

Ben Rudd: Char­les Bin­gley

Cor­ne­lius Black: Pan Ben­net

Pe­ne­lope Hol­der: Pani Ben­net

Pro­duk­cja: Eric Hit­tock

Kie­row­nik pro­duk­cji: Jimmy Hit­tock

Ope­ra­tor: Paul Mad­dock

Dźwięk: Liza We­bster

Cha­rak­te­ry­za­cja: So­fie Ba­ran­ski

Ko­stiumy: Bell Ken­nedy

Sce­no­gra­fia: Mark Gre­en­wood

Mon­taż: Jean-Pierre Fran­cois Beur­no­nville

Mu­zyka: Billy Humby Jr.Roz­dział 1

Dys­ku­sja na te­mat do­mnie­ma­nej ano­rek­sji Zoe Al­cott, ak­torki za­an­ga­żo­wa­nej do roli Eli­za­beth Ben­net, za­to­czyła koło i utknęła w mar­twym punk­cie. Od do­brych kil­ku­na­stu mi­nut nie pa­dło ani jedno od­kryw­cze zda­nie, które wnio­słoby do roz­mowy co­kol­wiek no­wego. Dys­ku­tanci, rzecz ja­sna, zda­wali się w ogóle tego nie za­uwa­żać. Wręcz prze­ciw­nie. Na­krę­cali się na­wza­jem co­raz bar­dziej, a emo­cje, z po­czątku roz­ma­ite i in­dy­wi­du­al­nie za­bar­wione, ule­gały stop­nio­wemu ujed­no­li­ce­niu. Każdy był już do gra­nic moż­li­wo­ści wście­kły, spo­cony i cho­ro­bli­wie ru­miany, na­wet blada za­zwy­czaj cha­rak­te­ry­za­torka. Na stół wje­chała whi­sky. Dźwięki nie stra­ciły nic na swej in­ten­syw­no­ści, ale ar­ty­ku­la­cja roz­mów­ców z se­kundy na se­kundę sta­wała się co­raz mniej pre­cy­zyjna.

Bell Ken­nedy, która od­po­wia­dała za ko­stiumy, po­chy­liła się jesz­cze ni­żej nad szki­cow­ni­kiem i ry­so­wała w sku­pie­niu. Z dys­ku­sji wy­łą­czyła się już dawno temu. We­dług niej za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia były de­li­kat­nym te­ma­tem, nie do oma­wia­nia po pi­jaku i bez udziału głów­nej za­in­te­re­so­wa­nej. Nie cho­dziło prze­cież tylko o syl­we­tkę, ale przede wszyst­kim o kon­dy­cję psy­chiczną głów­nej gwiazdy, na któ­rej spo­czy­wała od­po­wie­dzial­ność za suk­ces pro­duk­cji.

Bell pa­mię­tała, że kiedy osta­tecz­nie umil­kła i po­przy­się­gła so­bie wię­cej się nie ode­zwać, na ze­wnątrz było jesz­cze cał­kiem ja­sno. Te­raz za ol­brzy­mim pro­sto­kąt­nym oknem ziała czarna pustka. Na­wet księ­życ nie ura­czył ich choćby wą­tłym, ra­chi­tycz­nym świa­tłem. I nic dziw­nego. Pew­nie ode­chciało mu się tra­cić ener­gię na roz­pra­sza­nie zło­wiesz­czego mroku i bu­do­wa­nie na­stroju, kiedy spoj­rzał z góry na tę bandę kre­ty­nów.

– Ale czego wy się tak spi­na­cie? Prze­cież Ke­ira Kni­gh­tley w wer­sji sprzed dzie­wię­ciu lat też była chuda, a ja­koś za­grała, do­stała no­mi­na­cję do Oscara… – stwier­dził Paul Mad­dock, ope­ra­tor. On lu­bił chude ak­torki. Naj­le­piej bar­dzo chude, bo jak po­wta­rzał, ka­mera do­daje ki­lo­gra­mów. Oczy­wi­ście chciał być po­prawny po­li­tycz­nie, czę­sto wy­po­wia­dał się na te­mat cia­ło­po­zy­tyw­no­ści i in­klu­zyw­no­ści, pod­kre­ślał, że na pla­nie fil­mo­wym jest miej­sce dla każ­dego, nie tylko dla kla­sycz­nych pięk­no­ści, ale ni cho­lery nie umiał uda­wać. Może gdyby umiał, za­miast ope­ra­to­rem sam zo­stałby ak­to­rem. Oczy­wi­ście chu­dym.

– Ra­cja. Do­stała no­mi­na­cję – przy­znał re­ży­ser Alan Faw­ley. – Nie­zły wy­czyn jak na ko­stiu­mówkę. Moda na kino gor­se­towe pa­dła pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych i te­raz mo­żemy już li­czyć tylko na no­mi­na­cje za ja­kiś mon­taż, sce­no­gra­fię, ko­stiumy, cha­rak­te­ry­za­cję, mu­zykę i inne gó­wienka. Skoń­czyły się czasy, kiedy Emma Thomp­son sia­dała i pi­sała sce­na­riusz, a póź­niej film do­sta­wał Oscary, BAFT-y, Złote Globy, Niedź­wie­dzie, Lwy, Palmy…

Męż­czy­zna chciał coś jesz­cze do­dać, ale zo­stał za­głu­szony. Ist­niało ry­zyko, że to za­głu­sze­nie za chwilę prze­ro­dzi się w ogłu­sze­nie i ktoś jak nic pad­nie tru­pem. Nie po­wi­nien tego mó­wić, po­my­ślała Bell i po­krę­ciła głową. Do sukni, którą wła­śnie szki­co­wała, do­ry­so­wała szal spięty na ra­mie­niu. W za­sa­dzie we­dług Alana ona też zaj­mo­wała się gó­wien­kami.

– Gó­wienka?! Cie­kawe, jakby twój fil­mik wy­glą­dał bez tych gó­wie­nek. Jesz­cze zo­ba­czymy! – wy­dzie­rał się Mark Gre­en­wood, który od­po­wia­dał za sce­no­gra­fię.

– Wła­śnie! Co ty so­bie, kurwa, my­ślisz? Że jakby wy­glą­dała ta cała pod­sta­rzała Ro­sie Hinds jako Jane Ben­net, gdy­bym jej nie za­ma­lo­wała wo­rów pod oczami? – do­łą­czyła się wciąż ob­lana ru­mień­cem cha­rak­te­ry­za­torka So­fie Ba­ran­ski. I jesz­cze bar­dziej zła niż na co dzień.

– Co ty my­ślisz, że film da radę bez mon­tażu? – wrzesz­czał Jean-Pierre Fran­cois Beur­no­nville, za­cią­ga­jąc z fran­cu­ska. – Że wy­star­czy na­krę­cić i po spra­wie? Obej­rzyj so­bie re­ży­ser­ską wer­sję Władcy pier­ścieni!

– Re­ży­ser­ska wer­sja Władcy pier­ścieni jest świetna – za­pro­te­sto­wał słabo Alan.

– O la, la, mon­sieur! Wi­dać, że to twój pierw­szy film! Per­met­tez! Kino to nie te­atr! Nie te­atr! Ro­zu­miem, re­ży­se­ro­wa­łeś na West En­dzie, masz no­mi­na­cję do Lau­rence’a Oli­viera, zbie­ra­łeś same laurki, tu es un ar­ti­ste i w ogóle, ale pora za­ła­pać kon­wen­cję! Kino-to-nie-te­atr. Że też jego mu­sieli wziąć na re­ży­sera… Mon Dieu! No mó­wi­łem, Sam Men­des ma do­syć krę­ce­nia Bonda, to nie! Fa­cet od Do­wn­ton Ab­bey się in­te­re­so­wał, to też nie! Tam­ten… le gonze… od Gry o tron za­su­ge­ro­wał, że znu­dziły mu się smoki i za­rzy­na­nie głów­nych bo­ha­te­rów, to też nie. Świe­żość. Ktoś nowy ma być! Za­chciało im się… – darł się bez prze­rwy.

– On my­śli, że jest ja­kimś cho­ler­nym An­giem Lee. Albo le­piej! Ja­me­sem Ivo­rym! – do­dał Mark. – Och, jej! Dajmy za­my­ślone panny w gor­se­tach i Je­remy’ego Ironsa, a po­tem ja­koś pój­dzie!

– Ang Lee jest lep­szy niż Ja­mes Ivory! – ryk­nął ktoś. – Od­pa­laj IMDB, zo­baczmy, kto ma wię­cej na­gród!

Bell przy­ci­snęła ołó­wek do kartki. Ry­sik się zła­mał i od­sko­czył, tra­fia­jąc w oko lekko po­bla­dłego Jimmy’ego Hit­tocka, kie­row­nika pro­duk­cji, który rów­nież od kilku mi­nut sie­dział ci­cho. Głosy umil­kły rów­no­cze­śnie. Bell prze­łknęła ślinę. Zmarsz­czyła brwi i wy­pro­sto­wała się nie­chęt­nie.

– Ile ona waży? Ta Eli­za­beth Ben­net? Zna­czy Zoe Al­cott? – spy­tała. Jej głos był dziw­nie za­chryp­nięty. Upiła łyk whi­sky, ale to tylko po­gor­szyło sprawę.

– Ja­kieś czter­dzie­ści kilo. I po­win­naś się zo­rien­to­wać wcze­śniej, Bell. Za­an­ga­żo­wano ją do filmu jako pierw­szą. No i, do cho­lery, jest znana, co nie? Poza tym, chwila! Prze­cież wy już ra­zem pra­co­wa­ły­ście. W po­przed­nim fil­mie nie była taka chuda? – ode­zwał się nie­chęt­nie świeżo zwy­zy­wany re­ży­ser.

W tle wy­brzmiały wy­my­ka­jące się de­fi­ni­cjom po­ję­ki­wa­nia. Z żalu? A może za­zdro­ści? W końcu sie­dział tam też Paul, więc ni­gdy nie wia­domo.

– Nie była taka chuda – po­twier­dziła Bell i nie roz­wi­jała te­matu. – Wy­my­śli­łam ta­kie coś. – Unio­sła otwarty szki­cow­nik. – Ta­lia od­cięta pod sa­mym biu­stem, sporo marsz­czeń i rę­kawy do łok­cia, tu­taj ko­ronka, tu­taj bufy, tu­taj szal… Po­prawki są ła­twe, kraw­cowe szybko się z tym upo­rają.

– Świetna – ucie­szyła się So­fie, z roz­ma­chem sta­wia­jąc na stole opróż­nioną szkla­neczkę. – Ta cała Al­cott bę­dzie wy­glą­dała na tro­chę grub­szą.

– „Grub­sza” to nie­ładne słowo – za­pro­te­sto­wał z wyż­szo­ścią Paul.

– Oka­zal­sza więc.

– Nie spodoba jej się. To gwiazda. Je­dyna w tej cho­ler­nej ob­sa­dzie! No­mi­no­wana do na­gród. Trzeba się li­czyć z jej zda­niem. Ona nie pój­dzie na ta­kie… – cią­gnął Paul.

– Pój­dzie. Bę­dzie mu­siała – wy­ce­dził Jimmy i z wolna uniósł się z krze­sła.

W po­koju za­pa­no­wała uro­czy­sta at­mos­fera, zu­peł­nie jak gdyby wresz­cie roz­po­częło się wy­cze­ki­wane od da­wien dawna prze­mó­wie­nie kró­lo­wej.

– Bę­dzie mu­siała! Nie ma lu­dzi nie­za­stą­pio­nych.

Pro­du­cent Eric Hit­tock mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do Bell i uniósł pu­stą szklankę. Przez chwilę wy­glą­dał jak Sta­tua Wol­no­ści. So­fie po­cią­gnęła no­sem. Za­wsze ry­czała po kilku głęb­szych. Bell wes­tchnęła. Te­mat do­mnie­ma­nych pro­ble­mów z od­ży­wia­niem Lizzy Ben­net chwi­lowo po­szedł w od­stawkę. Na tym jed­nak nie koń­czyły się ich kło­poty. Z pew­no­ścią nie na tym.

***

Bell wie­działa, że Zoe Al­cott ma kło­poty z wagą. Za­uwa­żyła to już pod­czas pierw­szego dnia na pla­nie. Ogól­nie dziew­czyna nie była zła do tej roli. Może tro­chę zbla­zo­wana i „nie­świeża” jak na ener­giczną Eli­za­beth, ale miała ta­lent i po­tra­fiła się wcie­lać w skraj­nie różne po­staci. Kiedy po­ja­wiła się na zdję­ciach, Paul był za­chwy­cony, lecz Alan za­czął ję­czeć, że mu­siała stra­cić ja­kieś dzie­sięć, może na­wet pięt­na­ście kilo, a Liz­zie Ben­net to była zdrowa i silna dziew­czyna, bie­gała po łą­kach, nie bała się błota i miała ape­tyt. Poza tym trzeba kre­ować wzorce, da­wać do­bry przy­kład, nie wy­wie­rać pre­sji na biedne ko­biety, które i tak się tor­tu­rują, by zbli­żyć się do „okład­ko­wych” ide­ałów. Fil­try z In­sta­grama, któ­rych z każ­dym dniem było do wy­boru co­raz wię­cej, i tak za­częły już wy­rzą­dzać szkody. W rze­czy­wi­sto­ści nikt tak nie wy­gląda, po­wta­rzał Alan. Jed­nym sło­wem, wy­da­wał się nie­za­do­wo­lony.

Kiedy Zoe wło­żyła na sie­bie suk­nię za­pro­jek­to­waną przez Bell, cała ekipa dziw­nie przy­ga­sła. En­tu­zjazm opadł. Piękna kre­acja w stylu póź­nej re­gen­cji wi­siała na ak­torce jak wo­rek po kar­to­flach. Bell się za­ła­mała. Ro­biła prze­cież przy­miarki, wszystko było skru­pu­lat­nie wy­li­czone. Wy­star­czyło kilka ty­go­dni i taka zmiana… Alan przy­mknął oczy i lekko się za­ko­ły­sał, za to Paul za­śli­nił się z za­chwytu. Erik – zwany przez wszyst­kich po pro­stu „Pro­du­cen­tem przez duże P” – we­zwał póź­niej Zoe na roz­mowę, ale dziew­czyna tłu­ma­czyła się, że do­piero co za­koń­czyła ja­kiś film, w któ­rym grała „osobę uza­leż­nioną od sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych”, mu­siała sporo schud­nąć, a w końcu nie da się tak pro­stu, w kilka dni, przy­tyć! A ona pró­buje, prze­cież pró­buje i nie może. Była wielką gwiazdą i fak­tycz­nie to ona miała przy­cią­gnąć lu­dzi do kin. Wie­działa o tym. Bell czuła, że nie cho­dzi tylko o po­przed­nią rolę i samo od­ży­wia­nie. Zoe mu­siała mieć jesz­cze ja­kiś inny pro­blem, ale to już ra­czej ni­kogo nie in­te­re­so­wało.

Pro­du­cent mach­nął ręką i uznał, że coś się wy­my­śli. Czyli, mó­wiąc wprost, ktoś coś wy­my­śli, a on to uzna lub tego nie uzna i zrzuci pro­blem na in­nego „ochot­nika”. Sam na­to­miast ostro za­an­ga­żo­wał się w ca­sting na Darcy’ego, stwier­dził bo­wiem, że to nie prze­lewki, wszy­scy pa­mię­tają Co­lina Fir­tha z wer­sji z dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego, a jego na­stępca Mat­thew Mac­fa­dyen też coś w so­bie miał. Erik uwa­żał, że to wła­śnie od­po­wiedni pan Darcy wy­nie­sie ten film na wy­żyny. Od­po­wiedni amant. Od­po­wied­nia che­mia, od­po­wied­nie ma­ślane oczy, od­po­wied­nia ary­sto­kra­tyczna wy­nio­słość, od­po­wied­nia duma. Trzeba się za­tem po­sta­rać. Wy­brać do­brze, żeby się póź­niej nie mę­czyć i tylko spi­jać wście­kle słodką śmie­tanę. I Erik wy­brał. Blon­dyna. Pie­go­wa­tego. Z za­wa­diac­kim lo­kiem na czole. Ale wy­gląd to była dru­go­rzędna kwe­stia. Wi­dzo­wie mu­sieli od­rzu­cić za­ko­rze­niony w ich wy­ob­raźni wzo­rzec, mu­sieli – do­sad­nie rzecz uj­mu­jąc – wy­rzu­cić z głowy Co­lina Fir­tha, je­śli w ogóle było to moż­liwe, i opa­trzeć się z no­wym Dar­cym. Po­ko­chać no­wego Darcy’ego. Gdyby tylko nowy Darcy miał ta­lent ak­tor­ski… Ale nie miał. I w do­datku, jak się szybko oka­zało, był daw­nym ko­chan­kiem Zoe, która szcze­rze go nie zno­siła. I nie, nie wy­glą­dało to tak jak w Per­swa­zjach Au­sten, gdzie dawni ko­chan­ko­wie na po­zór byli wo­bec sie­bie chłodni, a pod skórą aż bu­zo­wało od emo­cji. Je­śli tu bu­zo­wały ja­kieś emo­cje, to tylko ne­ga­tywne. Nie­stety.

Darcy i Lizzy, pa­ła­jący do sie­bie nie­na­wi­ścią i plu­jący so­bie w twarz ja­dem. Tak, to było zde­cy­do­wa­nie coś cał­kiem no­wego, ory­gi­nal­nego i in­ten­syw­nego. Nad pro­duk­cją szybko za­wi­sły czarne chmury. A naj­lep­sze miało się do­piero za­cząć.

***

– Może ta Al­cott my­śli, że my krę­cimy Duma i uprze­dze­nie, i zom­bie? – za­gaił nie­śmiało Pro­du­cent.

W po­koju za­pa­no­wała dziw­nie gę­sta ci­sza. A póź­niej wszy­scy jak na ko­mendę ryk­nęli śmie­chem. Na dwo­rze ro­biło się szaro i rześko. Gdzie­nie­gdzie dało się sły­szeć głosy, że pora już pójść spać, choć na chwilę, bo prze­cież czwarta, a o szó­stej trzeba wstać. Nie można co­dzien­nie pra­co­wać na kacu. To nie­mo­ralne i nie­zdrowe. Poza tym na­leży ostro wziąć się za ro­botę, uszyć nowe kiecki dla Eli­za­beth Ben­net i na­mó­wić Darcy’ego na ścię­cie loka. Cho­ciaż, osta­tecz­nie, lok nie był aż tak bar­dzo ahi­sto­ryczny. Był po pro­stu tro­chę śmieszny.

Bell unio­sła się z krze­sła i lekko chwiej­nym kro­kiem ru­szyła w kie­runku drzwi. Ostroż­nie ze­szła po scho­dach i wy­szła na ga­nek. Ostre, chłodne po­wie­trze spra­wiło, że po­czuła się mo­men­tal­nie nieco trzeź­wiej­sza. Ktoś sta­nął za jej ple­cami.

– Idziesz ze mną?

Bell przy­mknęła oczy. Musi od­mó­wić, tym ra­zem musi od­mó­wić.

– Do­brze. Ale to już… – za­częła i za­wie­siła głos.

– Ostatni raz – szep­nął męż­czy­zna tuż nad jej uchem. – Jak zwy­kle.

Bell wzdry­gnęła się lekko i ob­ró­ciła na pię­cie. We­szła z po­wro­tem do domu, nie pa­trząc na za­ru­mie­nio­nego i odro­binę wsta­wio­nego męż­czy­znę. On za­wsze wsta­wiał się za­le­d­wie odro­binę. Za­wsze po­tra­fił za­cho­wać umiar. Nie to, co reszta.

Kiedy wspi­nała się na pię­tro, sły­szała jego kroki ni­czym echo swo­ich wła­snych. Po­czuła na­gły skurcz w żo­łądku. Cie­szyła się na myśl o tym, co miało się za chwilę wy­da­rzyć. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem sta­wała się co­raz bar­dziej nie­spo­kojna, co­raz nie­cier­pliw­sza. Było jej po­twor­nie go­rąco, a serce wa­liło jak sza­lone. Jed­no­cze­śnie obie­cy­wała so­bie, że to już na pewno ostatni raz. Ni­gdy wię­cej nie da się na­mó­wić. Ni­gdy wię­cej nie bę­dzie tego chciała. Nie tak bar­dzo, jak chciała aku­rat te­raz.Roz­dział 2

Ro­sie Hinds uwiel­biała spa­ce­ro­wać o świ­cie, a tu­taj te­ren wprost ide­al­nie nada­wał się na po­ranną włó­częgę. Park usy­tu­owany był tak ma­low­ni­czo, że kiedy przy­sta­nęła, by po­pa­trzeć na ciem­no­zie­lone skłę­bione krzewy i po­wy­krę­cane stu­let­nie drzewa we mgle, po­czuła nie­mal ból w klatce pier­sio­wej. Po­do­bne cuda można oglą­dać tylko o świ­cie – tylko o tej dziw­nej po­rze, kiedy nocne kosz­mary wy­dają się już odro­binę śmieszne, ale rze­czy­wi­stość jesz­cze nie roz­bu­dziła się na tyle, by po­zba­wić czło­wieka złu­dzeń i ma­rzeń. Tak, Ro­sie uwiel­biała spa­cery o świ­cie. Dla­tego jak zwy­kle o pią­tej trzy­dzie­ści wsko­czyła w te­ni­sówki i leg­ginsy, po czym bez­sze­lest­nie wy­mknęła się z domu. Mo­dliła się, by nikt jej nie za­uwa­żył. Ten krótki po­ra­nek za­mie­rzała za­gar­nąć tylko dla sie­bie.

Ro­sie ni­gdy nie była ty­pem śpio­cha i uwa­żała, że wy­le­gi­wa­nie się do po­łu­dnia to po­tworna strata czasu. Dla­tego też bar­dzo od­po­wia­dała jej ru­tyna na pla­nie fil­mo­wym. Po­budka o szó­stej, cza­sem o pią­tej, je­śli za­po­wia­dał się długi dzień, po­tem szyb­kie śnia­da­nie, kawa, ma­ki­jaż, fry­zura i ko­stium. Ro­sie ni­gdy nie na­rze­kała. Za to Al­cott wiecz­nie ma­ru­dziła, krzy­czała, żeby wy­no­sić się z jej po­koju, iść w cho­lerę i po­zwo­lić jej spać. W końcu jest gwiazdą, no nie? Gwiazdy mogą mieć swoje ka­prysy i za­chcianki, osta­tecz­nie to nie­wy­gó­ro­wana cena za suk­ces ko­mer­cyjny, który Al­cott z pew­no­ścią za­gwa­ran­tuje. W końcu ma no­mi­na­cję do Oscara i trzy BAFT-y, ja­kąś Emmy, chyba Złoty Glob i pew­nie w cho­lerę in­nych na­gród, o któ­rych Ro­sie w ży­ciu nie sły­szała. Bo Ro­sie nie jest wielką gwiazdą. Jest po pro­stu ak­torką, a to róż­nica. Na­prawdę pa­skud­nie spora róż­nica.

Agent Ro­sie uwa­żał, że mo­gło być go­rzej. Że mo­gła mieć pe­cha i po opusz­cze­niu mu­rów uczelni w ogóle nie zna­leźć za­trud­nie­nia, ła­zić od stu­dia do stu­dia, od te­atru do te­atru, sta­ty­sto­wać w ja­kichś głu­pich se­ria­lach albo grać w re­kla­mie pa­sty do zę­bów. Na tym ostat­nim przy­naj­mniej dało się za­ro­bić nie­złe pie­nią­dze. Mało to cho­dziło po świe­cie ak­to­rów bez pracy, wciąż cze­ka­ją­cych na swoją wielką szansę? A Ro­sie to nie byle kto. Wy­stę­po­wała na de­skach lon­dyń­skich te­atrów i raz na Broad­wayu, miała na swoim kon­cie kilka uda­nych ról w bry­tyj­skich se­ria­lach i fil­mach te­le­wi­zyj­nych, plus go­ścinny wy­stęp w ame­ry­kań­skim se­rialu de­tek­ty­wi­stycz­nym, po któ­rym po­sy­pały się do­bre re­cen­zje i pa­dła obiet­nica włą­cze­nia jej do re­gu­lar­nej ob­sady. Tyle że na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie dla ca­łej ekipy, a także i dla wi­dzów, se­rial zdjęto z an­teny. Ro­sie wró­ciła do Lon­dynu i przez parę mie­sięcy po­zo­sta­wała bez an­gażu. Nikt się o nią nie upo­mniał. Nie chcieli jej w Do­wn­ton Ab­bey ani w Grze o tron. W te­atrze nie było dla niej żad­nej roli, bo prze­cież nikt się nie spo­dzie­wał, że wróci tak szybko i że se­rial o zbla­zo­wa­nym de­tek­ty­wie, który wie­czo­rami pali trawkę i pi­sze so­nety wło­skie, na­gle zej­dzie z an­teny. Kto by po­my­ślał? Na­prawdę świetny se­rial.

Ro­sie uśmie­chała się sztucz­nie, kiedy lu­dzie mó­wili, jak bar­dzo jej współ­czują. Wie­działa, że tak na­prawdę na West En­dzie i w Na­ro­do­wym się cie­szą i za­cie­rają ręce. Pew­nie za bar­dzo cheł­piła się tą rolą za oce­anem. Pew­nie była zbyt za­do­wo­lona z sie­bie – zbyt prze­ko­nana, że wresz­cie od­nie­sie suk­ces. A prze­cież ni­czego ta­kiego po so­bie nie po­ka­zy­wała. Do wszyst­kich od­no­siła się za­wsze tak samo – uprzej­mie, nie nad­mier­nie ani nie za mało. „Mdła”, tak o niej po­wie­działa kie­dyś ko­le­żanka z te­atru. Ro­sie pod­słu­chała ją w to­a­le­cie, na­wet nie wie­działa, z kim tamta roz­ma­wiała. „Hinds jest jak be­żowa ołów­kowa su­kienka. Ele­gancka, neu­tralna i nie­wi­do­czna w tłu­mie”.

O pla­nach wy­pro­du­ko­wa­nia no­wej wer­sji Dumy i uprze­dze­nia do­wie­działa się z ga­zet. Sie­działa wów­czas na tra­wie pod pa­ła­cem Buc­kin­gham i ja­dła gril­lo­wa­nego kur­czaka. Było jej wszystko jedno. Wie­działa, że nie­długo bę­dzie mu­siała za­mie­nić miesz­ka­nie na mniej­sze i mocno zre­du­ko­wać wy­datki, do­póki coś się nie trafi. I na­gle to! Duma i uprze­dze­nie! Jej ulu­biona po­wieść. Ro­sie sta­rała się o rolę w po­przed­niej ad­ap­ta­cji, ale wów­czas uznano, że jest za młoda i nie­do­świad­czona. Nie zga­dzała się z tą opi­nią, choć oczy­wi­ście nie po­wie­działa tego gło­śno i po­go­dziła się z po­rażką. A prze­cież miała wtedy dwa­dzie­ścia dwa lata i była ab­sol­wen­tką pre­sti­żo­wej Royal Aca­demy of Dra­ma­tic Art. Grała w te­atrach. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że po­siada od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie! Do RADA nie do­stają się byle głupki. A poza tym oni za­an­ga­żo­wali Ke­irę Kni­gh­tley! Ke­irę Kni­gh­tley, która miała tylko dwa­dzie­ścia lat i ZERO stu­diów ak­tor­skich, ale za to grała w Pi­ra­tach z Ka­ra­ibów. To za­ła­twiało sprawę.

Ro­sie za­częła ża­ło­wać, że za­miast cho­dzić na ca­stingi i sta­rać się o rolę w nie­złym block­bu­ste­rze, sie­działa na wy­kła­dach, uczyła się od­dy­chać prze­poną, ope­ro­wać ge­stem i sto­so­wać me­todę Sta­ni­sław­skiego. I jesz­cze mi­lion in­nych re­guł. Po co jej to było? A te­raz hi­sto­ria się po­wtó­rzyła. Do roli Eli­za­beth za­an­ga­żo­wano Zoe Al­cott, która może i po­tra­fiła coś za­grać, ale gwiaz­do­rzyła, jakby była Me­ryl Streep! A miała do­piero dwa­dzie­ścia trzy lata.

Ro­sie cie­szyła się, że w ogóle wzięli ją do tego filmu. Z po­czątku nie chcieli, ale na szczę­ście Alan Faw­ley się uparł.

– Albo będę krę­cił z Ro­sie, albo w ogóle – za­strzegł.

Alan…

Ry­zy­ko­wał, bar­dzo.

Mo­gli mu od razu po­dzię­ko­wać za współ­pracę, w końcu wśród re­ży­se­rów nie był żadną gwiazdą. A prze­cież Sam Men­des in­te­re­so­wał się pro­jek­tem, mó­wił, że mu się znu­dził Bond.

Tam­tego dnia Ro­sie pa­trzyła na Alana sze­roko otwar­tymi oczyma, pró­bo­wała krę­cić głową, dać mu ja­kiś znak, by się uspo­koił i nie na­ra­żał dla niej. Miała ści­śnięty żo­łą­dek i chciało jej się pła­kać.

– Ja już pójdę – po­wie­działa i za­częła zbie­rać swoje rze­czy, de­spe­racko usi­łu­jąc po­wstrzy­mać łzy.

Za­cho­wy­wała się jak dziecko w szkole pod­sta­wo­wej, które nie umie się po­sta­wić wred­nym ko­le­żan­kom. Po­winna wal­czyć. Zwłasz­cza że miała wspar­cie. Ale ona się wy­co­fy­wała, jedno słowo wy­ra­ża­jące wąt­pli­wość, jedno su­ge­ru­jące, że się nie na­daje, że nie jest dość do­bra, i Ro­sie ma­rzyła o tym, by znik­nąć.

– Ro­sie za­gra w tym fil­mie – po­wtó­rzył twardo Alan.

Serce biło jej co­raz moc­niej, kiedy na niego pa­trzyła. Wi­działa każdą zmarszczkę na jego twa­rzy, sły­szała każde drgnie­nie w gło­sie.

– Ro­sie za­gra – po­wie­dział po raz trzeci.

Pro­du­cent nie wy­rzu­cił Alana. I Ro­sie rów­nież nie ode­słał z kwit­kiem, choć z po­czątku nie wie­dział, do ja­kiej roli ją wci­snąć. Na młod­sze sio­stry Eli­za­beth była sta­now­czo za stara – zresztą tak czy owak zo­stały w końcu w ogóle wy­cięte z filmu – a na star­szą chyba tro­chę za brzydka.

– Nie­wy­star­cza­jąco… atrak­cyjna na Jane Ben­net. Jane Ben­net po­winna być naj­pięk­niej­szą z sióstr, atrak­cyj­niej­szą od Lizzy. A panna Hinds… Czy mamy pró­bo­wać wmó­wić lu­dziom, że jest pięk­niej­sza od Zoe Al­cott?

Pro­du­cent wy­ar­ty­ku­ło­wał to po­woli i umilkł za­że­no­wany, kiedy Ro­sie pa­trzyła na niego bez słowa. To by było na tyle, je­śli o cho­dzi o ob­sa­dza­nie ko­goś na pod­sta­wie jego wa­run­ków. Chcieli ko­goś uta­len­to­wa­nego czy po pro­stu pięk­nego? Każdy znał od­po­wiedź. Po upły­wie naj­dłuż­szej mi­nuty w jej ży­ciu za­czął się głu­pio tłu­ma­czyć, że tu­taj nie cho­dzi o taką praw­dziwą brzy­dotę, tylko po pro­stu z książki wy­nika, że Jane jest dużo ład­niej­sza od Eli­za­beth, a Zoe jest bar­dzo piękna, więc ak­torka do roli Jane po­winna być po­wa­la­jąca. Chyba Ro­sie sama to ro­zu­mie.

– I w ogóle – rzu­cił Alan – nie po­winna być czło­wie­kiem, tylko ja­kimś sztucz­nie wy­kre­owa­nym, ide­al­nym two­rem, bez skazy, zmazy i wad, ha, ha, ha.

Po­tem Pro­du­cent wy­tarł spo­cone czoło i wy­pił dusz­kiem fi­li­żankę her­baty. Ro­sie ro­zu­miała. Trudno było prze­bić pod wzglę­dem urody Zoe. Osta­tecz­nie jed­nak do­stała rolę Jane. Nie mo­gła w to uwie­rzyć. Alan jej o tym po­wie­dział.

– Wy­gra­łaś. Gra­tu­la­cje. – Spu­ścił wzrok, splótł i od razu roz­plótł palce. Był chłodny, w ogóle się nie uśmie­chał. Jed­nak coś w nim wy­czu­wała. Coś, co jed­no­cze­śnie spra­wiało jej ra­dość i ją prze­ra­żało. Nie ro­zu­miała go. Zro­bił dla niej wielką rzecz, a póź­niej wy­co­fał się do re­la­cji czy­sto za­wo­do­wej. Była ak­torką, ak­torką gra­jącą w jego fil­mie. Ale czy na pewno? Bała się my­śleć o in­nych moż­li­wo­ściach. Bała się roz­cza­ro­wa­nia.

Sze­fowa ca­stingu wy­da­wała się z niej za­do­wo­lona. Mó­wiła, że Ro­sie ma ta­kie ładne, na­tu­ralne brą­zo­wo­rude włosy, a ni­gdy nie było Jane z ta­kimi wło­sami. No i umie grać. Faj­nie, że ktoś umie grać, miła od­miana. A jak się umie grać, to się za­gra na­wet urodę.

Pro­du­cent z po­czątku jesz­cze lekko krę­cił no­sem, prze­stał jed­nak, kiedy zo­ba­czył Ro­sie w za­pro­jek­to­wa­nej przez Bell zie­lo­nej sukni z de­li­kat­nego mu­ślinu. Onie­miał wtedy i przez chwilę bez­gło­śnie po­ru­szał ustami. A póź­niej ni­gdy już wię­cej nie po­wie­dział, że Ro­sie nie na­daje się do roli Jane. Po­czuł się spo­koj­nie i bez­piecz­nie. Mógł się wresz­cie wy­co­fać do swo­ich biur i kom­bi­no­wać nad roz­cią­ga­niem bu­dżetu, bo ekipa cią­gle mel­do­wała mu o no­wych, nie­prze­wi­dzia­nych, rzecz ja­sna, wy­dat­kach. Ro­sie rów­nież ode­tchnęła. Zo­stała jej tylko cha­rak­te­ry­za­torka. So­fie nie była za­do­wo­lona. Raz po raz ję­czała nad głową Ro­sie, że trzy­dzie­ści je­den lat to za dużo jak na bo­ha­terkę Dumy i uprze­dze­nia, bo w tam­tych cza­sach trzy­dzie­sto­latki były już ma­tro­nami. Ro­sie nie miała po­ję­cia, że cha­rak­te­ry­za­torka zna ta­kie słowa. Po­sta­no­wiła ura­biać ją de­li­kat­nie i co ja­kiś czas zo­sta­wiała na to­a­letce cze­ko­ladki z wódką. So­fie miała do nich sła­bość.

Ro­sie sta­rała się nie my­śleć o Ala­nie, ale prze­by­wa­nie pod jed­nym da­chem mocno to utrud­niało. Alan Faw­ley, na­dzieja bry­tyj­skiej re­ży­se­rii. I jej dawny na­rze­czony. Wielka, stara mi­łość, która z pew­no­ścią jesz­cze nie za­rdze­wiała. Przy­naj­mniej z jej strony. Długo my­ślała, że tylko z jej strony, lecz sy­tu­acja z pro­du­cen­tem, to, jak Alan wsta­wił się za nią i po­mógł zdo­być rolę, obu­dziła na­dzieję. Być może nie było do tego pod­staw. Może na­prawdę cho­dziło tylko o re­la­cje za­wo­dowe. Może Alan po pro­stu ce­nił ją jako ak­torkę. Swoją drogą w Per­swa­zjach Jane Au­sten Anna Eliot rów­nież my­ślała, że ka­pi­tan Wen­th­worth po la­tach roz­łąki nic już do niej nie czuł. Za­ła­twił jej trans­port do domu w po­wo­zie tylko dla­tego, że był uprzejmy, a ona – wy­raź­nie zmę­czona. In­te­re­so­wał się kimś in­nym, in­nej dziew­czy­nie po­świę­cał całą swoją uwagę. Igno­ro­wał Annę. Nie pro­sił do tańca, gdy była po temu oka­zja. Trzy­mał dy­stans. Ale tak na­prawdę przez cały czas ją ob­ser­wo­wał, każdy gest, każdy ruch. Sły­szał każde słowo, które wy­po­wia­dała. Ni­gdy nie prze­stał jej ko­chać, choć wmó­wił so­bie, że to moż­liwe i że wy­le­czy się z tej mi­ło­ści. Czy tak wła­śnie było z nią i Ala­nem?

Ro­sie wie­działa, że gdyby jej sy­tu­acja ma­te­rialna nie wy­glą­dała fa­tal­nie i gdyby, rzecz ja­sna, nie cho­dziło o Dumę i uprze­dze­nie, ni­gdy nie zde­cy­do­wa­łaby się pra­co­wać na tym jed­nym kon­kret­nym na pla­nie. I nie ze względu na Alana, ale ze względu na to, że mu­siała się tu spo­tkać z kimś jesz­cze. Za­trud­niono prze­cież także Pe­tera Mur­phy’ego. Alan Faw­ley, Pe­ter Mur­phy i Ro­sie Hinds… Ra­zem w pracy, jak gdyby ni­gdy nic.

Za późno do­wie­działa się o Pe­te­rze. Ale wtedy nie było już od­wrotu. Nie mo­gła ze­rwać kon­traktu, choć czuła, że po­nowne prze­by­wa­nie przez dłuż­szy czas w tym sa­mym skła­dzie nie przy­nie­sie ni­czego do­brego. Mi­nęło wpraw­dzie dzie­sięć lat, a jed­nak za dużo wspo­mnień, za dużo du­chów prze­szło­ści, za dużo żalu i uczuć, które gdzieś tam, w głębi serca, wciąż się tliły. Pe­ter wie­dział o niej coś na­prawdę pa­skud­nego, je­żeli zaś cho­dziło o Alana, Ro­sie na­dal go ko­chała. Ni­gdy nie po­go­dziła się z ich roz­sta­niem. Pro­siła, by nie od­cho­dził. To ona za­wi­niła i to ona mu­siała – po­winna była – pro­sić. Ale on i tak od­szedł. A te­raz nie­źle so­bie ra­dził. Miał przed sobą przy­szłość, jego ka­riera na­bie­rała tempa i w do­datku Ro­sie wi­działa go z tą ko­stiu­mo­grafką. Nie miała po­ję­cia, czy to praw­dziwy zwią­zek, czy może tylko ro­mans, ale coś się z pew­no­ścią mię­dzy nimi działo.

Ro­sie wspięła się na wzgó­rze i wcią­gnęła w noz­drza za­pach mo­krej trawy. Leg­ginsy i te­ni­sówki miała już cał­kiem prze­mo­czone, ale zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała. Spoj­rzała na piękne Bri­de­bridge Hall, dom, w któ­rym krę­cono pierw­sze sceny. Uro­kliwa sie­dem­na­sto­wieczna bu­do­wla wy­ła­niała się po­woli z po­ran­nej mgły. To wspa­niałe, że ekipa za­miesz­kała tu­taj, a nie w przy­cze­pach. Dzięki temu mo­gli w pełni za­sma­ko­wać na­stroju Bri­de­bridge, po­od­dy­chać hi­sto­rią, zna­leźć łącz­ność z mi­nio­nym świa­tem i prze­szłymi po­ko­le­niami, które nie­gdyś sy­piały pod tym sa­mym da­chem.

Dom uka­zał się te­raz w peł­nej kra­sie. Ro­sie zmru­żyła oczy. W jed­nym z okien na pierw­szym pię­trze za­ry­so­wała się syl­we­tka na­giej dziew­czyny. Za jej ple­cami wy­ro­sła druga po­stać, tym ra­zem mę­ska. Dziew­czyna od­wró­ciła się i wzięła z rąk męż­czy­zny prze­ście­ra­dło. A może duży ręcz­nik? Ro­sie nie po­tra­fiła tego do­kład­nie okre­ślić. Jej gar­dło ści­snęło się bo­le­śnie. Alan i ko­stiu­mo­grafka Bell Ken­nedy. Czyli tę noc spę­dzili ra­zem. Czyli Alan nie ob­ra­cał się w pu­stym łóżku z boku na bok i nie my­ślał o Ro­sie, która na nowo wtar­gnęła w jego ży­cie. Za­miast tego do­brze się ba­wił. Nie był Wen­twor­them z Per­swa­zji, skry­wa­ją­cym wciąż go­rące uczu­cie do daw­nej uko­cha­nej. Ro­sie była głu­pia, że w ogóle tak po­my­ślała.

Skrę­ciła w lewo i zbie­gła ze wzgó­rza. Po chwili zwol­niła do mar­szu i rów­nym tem­pem wkro­czyła na żwi­ro­waną alejkę. Mię­dzy krze­wami do­strze­gła prze­my­ka­jące po­staci. Przy­sta­nęła i wy­tę­żyła wzrok. Pró­bo­wała wy­chwy­cić ja­kieś dźwięki, ale poza sze­le­stem traw i li­ści ni­czego nie usły­szała. Chciała pod­jąć prze­rwaną wę­drówkę w kie­runku domu, kiedy wresz­cie do­biegł ją stłu­miony śmiech, a póź­niej ja­kieś słowa.

– On nie może grać Darcy’ego! Ja nie dam rady, je­śli on bę­dzie grał Darcy’ego. No każdy, tylko nie on, do cho­lery! To ty po­wi­nie­neś go grać. Pa­su­jesz znacz­nie bar­dziej! Dla­czego cie­bie nie wy­brali?

– Nie wiem, ale daj już spo­kój. Trudno. Mu­sisz uda­wać. To wła­śnie jest twoja praca, prawda? Uda­wa­nie!

Ro­sie przy­kuc­nęła i jak naj­ci­szej prze­su­nęła się do źró­dła od­gło­sów. Ostroż­nie roz­chy­liła wil­gotne li­ście po­bli­skiego krzewu, który za­sła­niał jej wi­dok. Wstrzy­mała od­dech. Tego się nie spo­dzie­wała.

– Nie­na­wi­dzę ich za ten ca­sting! Wszystko bym zro­biła, żeby zmie­nili ob­sadę. Poza tobą i mną, oczy­wi­ście! Czego się krzy­wisz? Mó­wię ci, ty grasz nie­wła­ściwą rolę. No? Prze­stań się tak na mnie ga­pić! Masz pa­pie­rosa?

– Nie po­win­naś pa­lić. Mu­sisz dbać o cerę.

– W dupę z cerą! Masz? Wspa­niale. Naj­pierw ten cho­lerny Mur­phy, z któ­rym kie­dyś, w chwili sła­bo­ści, po­szłam do łóżka, a który póź­niej my­ślał, że to pie­przona wielka mi­łość, a te­raz ta cała sztywna Ro­sie na Jane, mi­strzyni dow­cipu i cię­tej ri­po­sty. Mó­wię ci, z nią to są za­wsze emo­cje jak na grzy­bo­bra­niu. No kurwa. Ubaw po pa­chy.

Po­staci od­da­liły się w głąb parku. Ro­sie do­piero po chwili zo­rien­to­wała się, że za­ci­ska dło­nie w pię­ści.

***

– Nie mo­żesz tak tu stać! – po­wie­dział Alan ze śmie­chem i po­cią­gnął Bell w kie­runku łóżka. – A je­śli przy­uważy cię ja­kiś pa­pa­razzo?

– Pa­pa­razzo bę­dzie cza­to­wał na Zoe, mnie oleje. Na­wet nie wie­dzą, kim je­stem. Mo­gła­bym pa­ra­do­wać nago po parku, a i tak nie ura­czy­liby mnie choćby po­je­dyn­czym zdję­ciem. Poza tym bądźmy szcze­rzy, me­dia spo­łecz­no­ściowe po­woli za­bi­jają tę jakże nie­sza­no­waną pro­fe­sję. Lu­dzie sami wszystko po­ka­zują, od śnia­da­nia, które je­dzą, po­przez bie­li­znę, którą wkła­dają, aż po płyn do ką­pieli, który wle­wają so­bie do wanny i który robi ta­kie śmieszne ró­żowe bą­belki. Masz wra­że­nie, że uczest­ni­czysz w wielu ży­ciach. Wcale nie mu­sisz się przy­cza­jać.

Alan par­sk­nął śmie­chem, a Bell owi­nęła się cia­śniej prze­ście­ra­dłem. Usia­dła na brzegu łóżka i dys­kret­nie ro­zej­rzała się po po­koju w po­szu­ki­wa­niu bu­telki wody. Była na sie­bie zła. Zła za nad­miar wy­pi­tej whi­sky i zła za ko­lejną noc z Ala­nem. Jed­nak te­raz, kiedy przy­glą­dała mu się spod pół­przy­mknię­tych po­wiek, gniew po­woli ją opusz­czał. Alan le­żał na brzu­chu, z twa­rzą od­wró­coną do niej. Brodę opie­rał na sple­cio­nych dło­niach. Jego pół­dłu­gie czarne włosy od­ci­nały się wy­raź­nie na tle bia­łej po­ścieli. Prze­łknęła ślinę. Nie zno­siła u sie­bie tej sła­bo­ści. Alan przy­cią­gał ją jak ma­gnes. Do tego Bell na­prawdę go lu­biła i ce­niła. Był au­ten­tycz­nym ar­ty­stą w ca­łym tym dziw­nym baj­zlu. Tak, lu­biła go i ce­niła, to były wła­ściwe słowa. Na pewno nie była w nim za­ko­chana. Po pro­stu bar­dzo ją po­cią­gał. Są­dziła, że Alan po­dob­nie pa­trzył na nią.

– O czym my­ślisz? – spy­tał na­gle, uno­sząc się na łok­ciu.

Bell za­wa­hała się na chwilę i rzu­ciła okiem w kie­runku okna. Na szczy­cie wzgó­rza ni­kogo już nie było. Wzięła głę­boki wdech.

– Tam na wznie­sie­niu chyba wi­dzia­łam Ro­sie Hinds. Dość wcze­śnie na spa­cer, nie?

W po­koju za­pa­no­wała ci­sza. Alan ze­rwał się z łóżka i wcią­gnął dżinsy. Przez chwilę stał od­wró­cony do Bell ple­cami i me­cha­nicz­nie dra­pał się po karku. Na­stęp­nie prze­cze­sał dło­nią splą­tane włosy i się­gnął po T-shirt. Wresz­cie na nią spoj­rzał. Bell za­uwa­żyła, że lekko po­bladł i zro­bił się na­gle dziw­nie po­ważny.

– Ro­sie za­wsze lu­biła spa­ce­ro­wać o świ­cie. Zwłasz­cza kiedy by­li­śmy gdzieś… kiedy była gdzieś na wsi – po­pra­wił się szybko i wy­krzy­wił wargi w nie­po­rad­nym uśmie­chu. Zbli­żył się do Bell i mocno po­ca­ło­wał ją w usta. – Nie wie­dzia­łem, że na­dal to robi, w końcu nie je­ste­śmy ze sobą już od dawna – mruk­nął i wcią­gnął na sie­bie ko­szulkę. – To do­bra ak­torka. Nie gwiazda, ale cho­ler­nie do­bra ak­torka. Mimo wszystko cie­szę się, że z nami jest.

– Tak, mimo wszystko – po­wtó­rzyła ci­cho Bell, choć nie miała zie­lo­nego po­ję­cia, o co cho­dzi. Ni­gdy nie roz­ma­wiała z Ala­nem o spra­wach oso­bi­stych. W ogóle mało ze sobą roz­ma­wiali. Głów­nie o pracy i za­gad­nie­niach czy­sto es­te­tycz­nych, zwią­za­nych z fil­mem. Tro­chę o swo­ich pa­sjach, ale nie za dużo. I na tym ko­niec.

– Idę na dół. Zro­bię kawę – rzu­cił Alan i chwy­cił za klamkę.

– Mhm…

Bell wy­cią­gnęła się na łóżku i wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. Kawa jak kawa, ale o wodę mu­siała się po­sta­rać, i to na­tych­miast.Roz­dział 5

Słońce świe­ciło tego dnia wy­jąt­kowo mocno jak na po­czą­tek maja i An­glię. Poza tym do­cho­dziło po­łu­dnie i Bell do­my­ślała się już, co za chwilę na­stąpi. Wci­snęła na nos ciemne oku­lary i sku­liła się ze szki­cow­ni­kiem na krze­sełku. Może jej nie za­uważy, kiedy za­cznie szu­kać pre­tek­stu do awan­tury? W końcu ona od­po­wiada tylko za stroje. Ewen­tu­al­nie do­biera re­kwi­zyty. Ewen­tu­al­nie szyje. Cza­sem. W ra­zie ko­niecz­no­ści. Wtedy kiedy kraw­cowe za nic nie poj­mują jej wi­zji. Ale to prze­cież nic ta­kiego. Bell jest tu­taj po­sta­cią cał­ko­wi­cie mar­gi­na­lną.

– Słońce na­pie­prza – za­uwa­żył fi­lo­zo­ficz­nie Paul, od­su­wa­jąc się od ka­mery na od­le­głość me­tra. – Słu­chaj, Bell, da się coś zro­bić z ron­dem tego ka­pe­lu­sza? Bo, no spójrz tu­taj, o, tu­taj. Pa­trzysz? Wi­dzisz coś w tych oku­la­rach? Zo­bacz… W taką po­godę i o tej po­rze cień pada kre­tyń­sko i Ro­sie wy­gląda, jakby miała na gę­bie ma­skę Zorro. Sy­tu­acja jest ra­czej taka śred­nia. Sama przy­znaj.

Bell uśmiech­nęła się uprzej­mie i po­de­szła do ekranu. A niech to! Jed­nak ją do­rwał! I miał w do­datku słuszną uwagę. No cóż, o ma­sce Zorro Bell aku­rat nie po­my­ślała.

– A w ogóle to scen ple­ne­ro­wych nie po­win­ni­śmy krę­cić dzi­siaj w samo po­łu­dnie, tylko znacz­nie wcze­śniej – za­pa­lił się Paul, kiedy szli przez traw­nik w kie­runku od­po­czy­wa­ją­cej pod pa­ra­so­lem Ro­sie. – Ale oczy­wi­ście mnie nikt nie słu­cha! Kto bym tam słu­chał ope­ra­tora! Gwiazdy mu­szą się wy­spać!

– Wy­spać się? – Ro­sie otwo­rzyła sze­roko oczy i unio­sła się z krze­sła. – Trzeba było mó­wić, że chce­cie krę­cić wcze­śniej. By­łam na spa­ce­rze już o szó­stej rano. Wcale nie mu­sia­łam się wy­spać!

– Tak, ale ja mó­wi­łem o gwia­aaaa… – urwał, syk­nął z bólu i z nie­sma­kiem spoj­rzał na Bell, która za­jęta była uda­wa­niem, że wcale nie wbiła mu pa­znok­cia w plecy. – No ra­cja, prze­cież krę­cimy twoje sceny. Jane i Bin­gleya…

– Jane i Bin­gley! Sam na sam w ogro­dzie! Bez przy­zwo­itki! Na sa­mym po­czątku zna­jo­mo­ści! Rze­czy­wi­ście bar­dzo aku­ratne, je­śli cho­dzi epokę! – do­dał Ben, który na­gle wy­rósł za ple­cami Ro­sie. – Dość głu­pia scena, przy­zna­cie? Kto to na­pi­sał? Oscar Lyne sam so­bie ta­kie coś wy­my­ślił czy mu ka­zali w ra­mach „przy­sto­so­wa­nia tre­ści do współ­cze­snego od­biorcy”? Prze­cież to mą­dry fa­cet jest, więc po pro­stu się dzi­wię. Nie pa­trz­cie tak.

Bell i Paul jak na ko­mendę wzru­szyli ra­mio­nami. Ben wy­pełzł zza ple­ców Ro­sie i le­ni­wym ru­chem na­lał so­bie świe­żej le­mo­niady. Jedną dłoń oparł na stole, a w dru­giej trzy­mał szklankę, którą raz po raz z gra­cją zbli­żał do ust. Wy­glą­dał nie­mal jak bo­ha­ter dzie­więt­na­sto­wiecz­nego ma­lo­wi­dła. Bell mu­siała przy­znać, że Rudd był cho­ler­nie przy­stojny. Nie, na­wet nie przy­stojny. On był po pro­stu piękny. I w do­datku co­kol­wiek by dla niego nie za­pro­jek­to­wała, za­wsze wy­glą­dał ide­al­nie. Fraki z dłu­gimi po­łami i sur­duty le­żały na jego syl­we­tce per­fek­cyj­nie, po­dob­nie jak do­pa­so­wane ka­mi­ze­lki i bar­dzo ob­ci­słe spodnie za­pi­nane u dołu przy ko­stce na gu­ziki. Na­wet białe, cia­sno wią­zane kra­waty nie od­bie­rały mu uroku, choć taki Pe­ter Mur­phy za­wsze spra­wiał wra­że­nie, że się w nich dusi.

Bell zmarsz­czyła brwi i ob­rzu­ciła Bena uważ­nym spoj­rze­niem. Wszy­scy tu­taj twier­dzili, że to wła­śnie on po­wi­nien grać pana Darcy’ego, ale Bell miała na ten te­mat inne zda­nie. Ben może i po­wa­lał swoją urodą, wdzię­kiem i ta­len­tem ak­tor­skim, miał w so­bie jed­nak coś mło­dzień­czego, ta­kiego szcze­nię­cego. Bell wi­działa go w ro­lach zbla­zo­wa­nych lo­we­la­sów, bun­tow­ni­ków i za­gu­bio­nych ar­ty­stów, wal­czą­cych o swo­bodę i wol­ność oso­bi­stą, ale Darcy? Darcy mu­siał być mroczny, po­ważny, we­wnętrz­nie roz­darty i in­tro­wer­tyczny. Piękny, ow­szem, ale nie w pro­sty i oczy­wi­sty spo­sób.

– Bell! Bell! Mó­wię do cie­bie, ogłu­chłaś?!

Ko­bieta ode­rwała się od swo­ich my­śli i usi­ło­wała sku­pić roz­bie­gany wzrok na Paulu.

– Czego się drzesz? – mruk­nęła.

– Trzy razy cię py­ta­łem, na kiedy ten ka­pe­lusz prze­ro­bisz do użytku, a ty nic! Co z tobą?

– Nic ze mną. Po­każ to…

Bell chwy­ciła le­żące na sto­liku pu­dełko z wsuw­kami do wło­sów i za­częła gme­rać przy ka­pe­lu­szu. Po chwili wy­wi­nęła rondo tak, że ma­ska Zorro po­winna znik­nąć raz na za­wsze. Przyj­rzała się kry­tycz­nie swo­jemu „dziełu” i się­gnęła jesz­cze po zie­loną je­dwabną ta­siemkę. Zwi­nęła ją w pal­cach, ufor­mo­wała ko­kardę, którą na­stęp­nie przy­mo­co­wała do nie­szczę­snego na­kry­cia głowy.

– Go­towe!

– Bell, ty na­prawdę coś tam umiesz – za­uwa­żył ła­ska­wie ope­ra­tor, a Ro­sie z uzna­niem po­ki­wała głową.

– Okej, a skoro mowa o po­ran­nym wsta­wa­niu i zdję­ciach w samo po­łu­dnie, to ja też by­łem na no­gach o szó­stej. Też spa­ce­ro­wa­łem – wtrą­cił się znowu Ben, sta­wia­jąc na sto­liku pu­stą szklankę po le­mo­nia­dzie. Na­stęp­nie pod­szedł do Ro­sie, która z wielką uwagą wpa­try­wała się w trawę. – Któ­rędy szłaś? Nie wi­dzia­łem cię.

Ro­sie nie ode­zwała się od razu. Czub­kiem buta roz­gar­niała na­grzane od słońca źdźbła. Zbla­dła i lekko za­drżała, mimo że na dwo­rze było bar­dzo go­rąco.

– Przez wzgó­rze. I ścież­kami. Nie wiem do­kład­nie, jesz­cze nie znam oko­licy – od­parła nie­mal szep­tem. Na­dal nie pa­trzyła na Bena, który stał te­raz cał­kiem bli­sko niej.

– Aha. Na wzgó­rze. I ścież­kami. To faj­nie – po­wie­dział po­woli i się uśmiech­nął. – Kie­dyś mo­żemy pójść ra­zem. Ja od czasu do czasu też lu­bię się po­szwen­dać o świ­cie. Nie co­dzien­nie. Ale cza­sem tak.

Ope­ra­tor mruk­nął coś o spraw­dze­niu jed­nego uję­cia i od­da­lił się w stronę planu. Był tak po­chło­nięty wła­snymi my­ślami – pew­nie o ma­sce Zorro i na­pie­prza­ją­cym słońcu – że zda­wał się nie za­uwa­żać tego na­pię­cia, które na­gle wez­brało mię­dzy Ro­sie a Be­nem. Bell na­to­miast wi­działa je bar­dzo wy­raź­nie. Przez chwilę przy­glą­dała im się w mil­cze­niu, pró­bu­jąc od­gad­nąć, co też się tu­taj wła­ści­wie wy­da­rzyło. Ben wresz­cie ode­rwał wzrok od Ro­sie i ro­ze­śmiał się ci­cho. Zu­peł­nie bez po­wodu. Nikt ni­czego za­baw­nego nie po­wie­dział. Zmu­siła się do lek­kiego uśmie­chu i mach­nęła ręką w stronę domu.

– Idę. Mu­szę do­koń­czyć szkic i po­ka­zać Zoe pro­jekt no­wej su­kienki. Ona jesz­cze nie wstała? Dziwne, że wciąż nie ze­szła. Za­wsze sie­dzi na pla­nie, na­wet jak kręci się sceny bez jej udziału.

Ro­sie prze­stała wresz­cie kon­tem­plo­wać trawę i ob­da­rzyła Bena ulot­nym spoj­rze­niem. Męż­czy­zna po­ki­wał głową.

– Wi­dzia­łem ją rano. Może uznała, że wstała za wcze­śnie, i znowu się po­ło­żyła?

– Ja też ją wi­dzia­łam – po­twier­dziła Ro­sie. – Roz­ma­wia­ły­śmy. Mó­wiła, że idzie się na­kre­mo­wać, a póź­niej zej­dzie wy­pić ja­kiś kok­tajl. Może się roz­my­śliła. Swoje sceny kręci do­piero po lun­chu.

– Może. No nic, idę. Trzy­maj­cie się. I nie de­ner­wuj­cie dzi­siaj Mad­do­cka.

Bell po­ma­chała do nich i ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu Alana. Gdy go do­strze­gła, wła­śnie uważ­nie stu­dio­wał sce­na­riusz. Przy­sta­nęła na chwilę i po­czuła na­gły skurcz w żo­łądku. O co cho­dziło? Wtedy, rano, na scho­dach ku­chen­nych? Co mu się stało? Skąd taka na­gła zmiana na­stroju? Ni­gdy wcze­śnie nic po­dob­nego się nie wy­da­rzyło. Oni prze­cież tylko ze sobą sy­piali, nic wię­cej. Bell wo­lała, by nie stało się to sprawą po­wszech­nie znaną.

W oknie na pierw­szym pię­trze za­ma­ja­czyła syl­we­tka Pe­tera. No tak. Za­raz jego sceny z Be­nem. Ale gdzie się po­dzie­wała Zoe? To było do niej zu­peł­nie nie­po­do­bne. Uwiel­biała prze­cież prze­sia­dy­wać na pla­nie i kry­ty­ko­wać grę in­nych ak­to­rów. Bell po­sta­no­wiła na wszelki wy­pa­dek spraw­dzić, czy wszystko jest w po­rządku. Po­de­szła do Alana i po­stu­kała pal­cem w sce­na­riusz.

– Po­ry­wa­jące? – spy­tała, mru­żąc oczy.

– Cho­ler­nie. My­ślę, co zro­bić z tymi sce­nami. W ogóle so­bie ich nie wy­obra­żam.

Sta­nął obok i kiedy czy­tała po­szcze­gólne sceny, po­ło­żył dłoń na jej ple­cach. Prze­łknęła ślinę. Od­su­nęła się nieco i ro­zej­rzała, czy ktoś to wi­dział. Alan spoj­rzał na nią ze śmier­telną nie­mal po­wagą. Bell cof­nęła się o krok. Nie, nie za­ko­chał się w niej. Ale chciał spra­wiać ta­kie wra­że­nie. Tylko dla­czego?

– Pójdę po Zoe, bo po­winna tu już być – po­wie­działa ner­wowo. – We­zmę od razu szkice z no­wymi su­kien­kami i spy­tam, co o nich są­dzi.

Alan ski­nął głową i ści­snął Bell za rękę. Wy­krzy­wiła wargi w coś na kształt uśmie­chu i szybko cof­nęła dłoń. Kiedy skie­ro­wała się w stronę domu, za­uwa­żyła, że z uwagą przy­gląda jej się Oscar Lyne.

***

Hall wy­peł­niały dźwięki Mar­sza tu­rec­kiego Mo­za­rta. So­fie, Jimmy i Mark sie­dzieli na scho­dach, bu­ja­jąc się w rytm mu­zyki. Bell przy­sta­nęła w progu i przy­mknęła oczy. Wie­działa, kto pro­du­ko­wał te dźwięki. To z pew­no­ścią był Billy Humby Jr. Sie­dział w sa­lo­nie i grał na za­byt­ko­wym, war­tym ty­siące fun­tów pia­no­forte wła­ści­cielki Bri­de­bridge Hall. Świet­nie na­stro­jo­nym. A za­tem Billy na­prawdę przy­je­chał, tak jak obie­cał! Bell od za­wsze ma­rzyła, żeby go po­znać, był żywą le­gendą mu­zyki fil­mo­wej.

Otwo­rzyła oczy i się ro­zej­rzała. Ro­wer, sty­lowa ho­len­derka z gu­stow­nym wi­kli­no­wym ko­szy­kiem, stał po ścianą. A za­tem Billy na­prawdę przy­je­chał, i to na ro­we­rze! Tak jak obie­cał. Za­wsze do­trzy­my­wał słowa. Był praw­dzi­wym ma­es­trem i mie­wał swoje małe fa­na­be­rie. Ni­gdy nie two­rzył mu­zyki do go­to­wego ob­razu, za­wsze – przy każ­dym pro­jek­cie, nad któ­rym pra­co­wał – od­wie­dzał plan zdję­ciowy, roz­ma­wiał z ak­to­rami, po­zna­wał prze­strzeń. Zgłę­biał i in­ter­pre­to­wał kon­tekst. Uwa­żał, że mu­zyka po­winna sta­no­wić z ob­ra­zem per­fek­cyjną ca­łość, że po­winna po­zo­sta­wać w do­sko­na­łej sym­bio­zie z ab­so­lut­nie każ­dym ele­men­tem filmu. Jak w se­rialu Duma i uprze­dze­nie z Co­li­nem Fir­them. Carl Da­vis stwo­rzył coś ge­nial­nego do czo­łówki, Billy nu­cił so­bie tę me­lo­dię pod no­sem od lat. Albo Da­rio Ma­ria­nelli w wer­sji z Ke­irą Kni­gh­tley do­brał do­sko­nale mu­zykę do prze­pięk­nej sceny, w któ­rej Lizzy stoi na ska­łach. I był jesz­cze frag­ment Per­swa­zji z Sally Haw­kins, który szcze­gól­nie przy­padł mu do gu­stu. Kiedy Anna Eliot bie­gnie uli­cami Bath w po­szu­ki­wa­niu ka­pi­tana Wen­twor­tha, w tle da się sły­szeć wy­jąt­ko­wej urody dźwięki wy­gry­wane na pia­ni­nie. Billy Humby Jr. po­wta­rzał, że Mar­tin Phipps to wy­jąt­kowo sprawny kom­po­zy­tor. W Per­swa­zjach jesz­cze nie po­ka­zał, na co go stać.

Billy nie był ty­pem ar­ty­sty es­tra­do­wego. Kiedy grał, nie lu­bił wi­do­wni. Zwykł prze­by­wać sam na sam ze swoją twór­czo­ścią. Wszy­scy o tym wie­dzieli, nikt nie chciał prze­szka­dzać, każdy jed­nak chciał słu­chać. Bell się uśmiech­nęła i po­de­szła bli­żej.

– Ciiii – syk­nął Jimmy, za­nim jesz­cze zdą­żyła się ode­zwać. – Cze­kaj, cze­kaj – szep­tał go­rącz­kowo, ge­sty­ku­lu­jąc ni­czym odro­binę nie­sko­or­dy­no­wany dy­ry­gent. – O, tak! Tak! Fi­nito! No? To czego chcesz? – spy­tał już nor­mal­nym gło­sem, a So­fie i Mark nie­chęt­nie pod­nie­śli się ze stop­nia. Show do­bie­gło końca.

– Wi­dzie­li­ście Zoe? Jesz­cze nie po­ka­zała się na pla­nie.

Jimmy prze­wró­cił oczami.

– Jak ja nie zno­szę tej baby! Iść ją opie­przyć i przy­wlec tu siłą? – za­pro­po­no­wał, bar­dzo roz­ra­do­wany tą na­głą bły­sko­tliwą ideą.

– Nie, no co ty! – Bell po­stu­kała się pal­cem w czoło i we­szła na schody. – Już le­piej ja po nią pójdę – po­wie­działa. Coś w sło­wach Jimmy’ego ka­zało jej się za­trzy­mać. Po krót­kim wa­ha­niu za­py­tała: – Skoro ty jej nie zno­sisz, to pew­nie twój oj­ciec na­le­gał, żeby ją za­trud­nić? Tak jak w wy­padku Darcy’ego?

– Co? Oj­ciec? Nie, oj­ciec brał pod uwagę jesz­cze dwie inne ak­torki. Wła­ści­wie to Al­cott po­do­bała mu się naj­mniej. Ale Faw­ley ją chciał. I Lyne.

Uśmiech za­marł na ustach Bell. Po­ki­wała głową i po­woli we­szła na górę. Alan chciał, by w jego fil­mie za­grała Zoe Al­cott, cho­ciaż ofi­cjal­nie na­rze­kał, że gwiaz­do­rzy i jest za chuda. A Oscar Lyne? Bell są­dziła, że Oscar w ogóle nie znał Zoe. I na­gle się oka­zało, że wła­śnie z my­ślą o niej pi­sał sce­na­riusz. Dziwne.

Bell sta­nęła przed drzwiami Zoe i za­pu­kała. W środku pa­no­wała głu­cha ci­sza. Za­pu­kała po­now­nie, a póź­niej jesz­cze raz. Wresz­cie na­ci­snęła klamkę. Drzwi były za­mknięte, ale po chwili Bell usły­szała dźwięk prze­krę­ca­nego klu­cza i szybki tu­pot bo­sych stóp, co­fa­ją­cych się w głąb po­miesz­cze­nia. We­szła do środka. W po­koju pa­no­wał pół­mrok. Za­słony szczel­nie za­su­nięto i tylko z ła­zienki są­czyło się świa­tło. To wła­śnie stam­tąd do­bie­gały stłu­mione od­głosy i ostry, przy­kry za­pach. Bell po­cią­gnęła no­sem. Wy­mio­ciny. Rzu­ciła się bie­giem w stronę ła­zienki i pchnęła drzwi. Zoe klę­czała przy se­de­sie i za­no­siła się pła­czem. Trzy­mała się za brzuch. Jej cia­łem raz po raz wstrzą­sały tor­sje. Na szafce przy umy­walce le­żała fiolka z bia­łymi pa­styl­kami. Bell po­de­szła bli­żej i po­czuła ucisk w klatce pier­sio­wej.

– Po­móż mi – szep­nęła Zoe.

– Co ty zro­bi­łaś? Zoe? – spy­tała prze­ra­żona Bell. Ze­rwała z wie­szaka ręcz­nik, za­nu­rzyła go w lo­do­wa­tej wo­dzie i przy­ło­żyła do karku dziew­czyny. – Zoe, co ty chcia­łaś zro­bić?!

– Ciii… To nie ja. To na­prawdę nie ja! Mu­sisz mi uwie­rzyć. To te ta­bletki. Nie są moje. To nie moje ta­bletki!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: