- W empik go
Pan Darcy nie żyje - ebook
Pan Darcy nie żyje - ebook
Jakby światu brakowało kolejnej ekranizacji Dumy i uprzedzenia, pewien producent postanowił nakręcić nową. Przeprowadził casting, wybrał scenerię, zatrudnił ekipę.
Wszystko wydaje się gotowe… I co z tego, że pana Darcy’ego gra przygłupi lokaty blondyn, który zdobył popularność w jakimś idiotycznym serialu o londyńskich prawnikach i nie nadaje się do roli? I że wszyscy na planie rozprawiają, czy aktorka zaangażowana do roli Elizabeth Bennet walczy z anoreksją i przewróci się przy pierwszym podmuchu wiatru? Nie wspominając już o tym, że główni aktorzy się nienawidzą i najchętniej by się pozabijali.
A ta, co gra Jane Bennet to w ogóle jest za stara i nie da się jej nawet ucharakteryzować na młodszą. A scenarzysta złączył Lydię, Kitty i Mary w jedną postać i wyszła z tego trochę dziewczyna z zaburzeniami osobowości.
Przecież to i tak będzie wielkie wydarzenie i kasowy sukces. Na pewno. Szkoda tylko, że ktoś zamordował pana Darcy’ego…
„Pan Darcy nie żyje” to intrygująca powieść z gatunku cosy crime pełna błyskotliwych dialogów, intrygujących zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. Zafascynuje nie tylko wielbicieli Jane Austen!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-506-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Reżyseria: Alan Fawley
Scenariusz: Oscar Lyne
Na podstawie: Jane Austen, Duma i uprzedzenie (powieść)
Obsada:
Zoe Alcott: Elizabeth Bennet
Peter Murphy: Fitzwilliam Darcy
Rosie Hinds: Jane Bennet
Nicole Roth: Lydia Bennet
Irene Lovell: Caroline Bingley
Ben Rudd: Charles Bingley
Cornelius Black: Pan Bennet
Penelope Holder: Pani Bennet
Produkcja: Eric Hittock
Kierownik produkcji: Jimmy Hittock
Operator: Paul Maddock
Dźwięk: Liza Webster
Charakteryzacja: Sofie Baranski
Kostiumy: Bell Kennedy
Scenografia: Mark Greenwood
Montaż: Jean-Pierre Francois Beurnonville
Muzyka: Billy Humby Jr.Rozdział 1
Dyskusja na temat domniemanej anoreksji Zoe Alcott, aktorki zaangażowanej do roli Elizabeth Bennet, zatoczyła koło i utknęła w martwym punkcie. Od dobrych kilkunastu minut nie padło ani jedno odkrywcze zdanie, które wniosłoby do rozmowy cokolwiek nowego. Dyskutanci, rzecz jasna, zdawali się w ogóle tego nie zauważać. Wręcz przeciwnie. Nakręcali się nawzajem coraz bardziej, a emocje, z początku rozmaite i indywidualnie zabarwione, ulegały stopniowemu ujednoliceniu. Każdy był już do granic możliwości wściekły, spocony i chorobliwie rumiany, nawet blada zazwyczaj charakteryzatorka. Na stół wjechała whisky. Dźwięki nie straciły nic na swej intensywności, ale artykulacja rozmówców z sekundy na sekundę stawała się coraz mniej precyzyjna.
Bell Kennedy, która odpowiadała za kostiumy, pochyliła się jeszcze niżej nad szkicownikiem i rysowała w skupieniu. Z dyskusji wyłączyła się już dawno temu. Według niej zaburzenia odżywiania były delikatnym tematem, nie do omawiania po pijaku i bez udziału głównej zainteresowanej. Nie chodziło przecież tylko o sylwetkę, ale przede wszystkim o kondycję psychiczną głównej gwiazdy, na której spoczywała odpowiedzialność za sukces produkcji.
Bell pamiętała, że kiedy ostatecznie umilkła i poprzysięgła sobie więcej się nie odezwać, na zewnątrz było jeszcze całkiem jasno. Teraz za olbrzymim prostokątnym oknem ziała czarna pustka. Nawet księżyc nie uraczył ich choćby wątłym, rachitycznym światłem. I nic dziwnego. Pewnie odechciało mu się tracić energię na rozpraszanie złowieszczego mroku i budowanie nastroju, kiedy spojrzał z góry na tę bandę kretynów.
– Ale czego wy się tak spinacie? Przecież Keira Knightley w wersji sprzed dziewięciu lat też była chuda, a jakoś zagrała, dostała nominację do Oscara… – stwierdził Paul Maddock, operator. On lubił chude aktorki. Najlepiej bardzo chude, bo jak powtarzał, kamera dodaje kilogramów. Oczywiście chciał być poprawny politycznie, często wypowiadał się na temat ciałopozytywności i inkluzywności, podkreślał, że na planie filmowym jest miejsce dla każdego, nie tylko dla klasycznych piękności, ale ni cholery nie umiał udawać. Może gdyby umiał, zamiast operatorem sam zostałby aktorem. Oczywiście chudym.
– Racja. Dostała nominację – przyznał reżyser Alan Fawley. – Niezły wyczyn jak na kostiumówkę. Moda na kino gorsetowe padła pod koniec lat dziewięćdziesiątych i teraz możemy już liczyć tylko na nominacje za jakiś montaż, scenografię, kostiumy, charakteryzację, muzykę i inne gówienka. Skończyły się czasy, kiedy Emma Thompson siadała i pisała scenariusz, a później film dostawał Oscary, BAFT-y, Złote Globy, Niedźwiedzie, Lwy, Palmy…
Mężczyzna chciał coś jeszcze dodać, ale został zagłuszony. Istniało ryzyko, że to zagłuszenie za chwilę przerodzi się w ogłuszenie i ktoś jak nic padnie trupem. Nie powinien tego mówić, pomyślała Bell i pokręciła głową. Do sukni, którą właśnie szkicowała, dorysowała szal spięty na ramieniu. W zasadzie według Alana ona też zajmowała się gówienkami.
– Gówienka?! Ciekawe, jakby twój filmik wyglądał bez tych gówienek. Jeszcze zobaczymy! – wydzierał się Mark Greenwood, który odpowiadał za scenografię.
– Właśnie! Co ty sobie, kurwa, myślisz? Że jakby wyglądała ta cała podstarzała Rosie Hinds jako Jane Bennet, gdybym jej nie zamalowała worów pod oczami? – dołączyła się wciąż oblana rumieńcem charakteryzatorka Sofie Baranski. I jeszcze bardziej zła niż na co dzień.
– Co ty myślisz, że film da radę bez montażu? – wrzeszczał Jean-Pierre Francois Beurnonville, zaciągając z francuska. – Że wystarczy nakręcić i po sprawie? Obejrzyj sobie reżyserską wersję Władcy pierścieni!
– Reżyserska wersja Władcy pierścieni jest świetna – zaprotestował słabo Alan.
– O la, la, monsieur! Widać, że to twój pierwszy film! Permettez! Kino to nie teatr! Nie teatr! Rozumiem, reżyserowałeś na West Endzie, masz nominację do Laurence’a Oliviera, zbierałeś same laurki, tu es un artiste i w ogóle, ale pora załapać konwencję! Kino-to-nie-teatr. Że też jego musieli wziąć na reżysera… Mon Dieu! No mówiłem, Sam Mendes ma dosyć kręcenia Bonda, to nie! Facet od Downton Abbey się interesował, to też nie! Tamten… le gonze… od Gry o tron zasugerował, że znudziły mu się smoki i zarzynanie głównych bohaterów, to też nie. Świeżość. Ktoś nowy ma być! Zachciało im się… – darł się bez przerwy.
– On myśli, że jest jakimś cholernym Angiem Lee. Albo lepiej! Jamesem Ivorym! – dodał Mark. – Och, jej! Dajmy zamyślone panny w gorsetach i Jeremy’ego Ironsa, a potem jakoś pójdzie!
– Ang Lee jest lepszy niż James Ivory! – ryknął ktoś. – Odpalaj IMDB, zobaczmy, kto ma więcej nagród!
Bell przycisnęła ołówek do kartki. Rysik się złamał i odskoczył, trafiając w oko lekko pobladłego Jimmy’ego Hittocka, kierownika produkcji, który również od kilku minut siedział cicho. Głosy umilkły równocześnie. Bell przełknęła ślinę. Zmarszczyła brwi i wyprostowała się niechętnie.
– Ile ona waży? Ta Elizabeth Bennet? Znaczy Zoe Alcott? – spytała. Jej głos był dziwnie zachrypnięty. Upiła łyk whisky, ale to tylko pogorszyło sprawę.
– Jakieś czterdzieści kilo. I powinnaś się zorientować wcześniej, Bell. Zaangażowano ją do filmu jako pierwszą. No i, do cholery, jest znana, co nie? Poza tym, chwila! Przecież wy już razem pracowałyście. W poprzednim filmie nie była taka chuda? – odezwał się niechętnie świeżo zwyzywany reżyser.
W tle wybrzmiały wymykające się definicjom pojękiwania. Z żalu? A może zazdrości? W końcu siedział tam też Paul, więc nigdy nie wiadomo.
– Nie była taka chuda – potwierdziła Bell i nie rozwijała tematu. – Wymyśliłam takie coś. – Uniosła otwarty szkicownik. – Talia odcięta pod samym biustem, sporo marszczeń i rękawy do łokcia, tutaj koronka, tutaj bufy, tutaj szal… Poprawki są łatwe, krawcowe szybko się z tym uporają.
– Świetna – ucieszyła się Sofie, z rozmachem stawiając na stole opróżnioną szklaneczkę. – Ta cała Alcott będzie wyglądała na trochę grubszą.
– „Grubsza” to nieładne słowo – zaprotestował z wyższością Paul.
– Okazalsza więc.
– Nie spodoba jej się. To gwiazda. Jedyna w tej cholernej obsadzie! Nominowana do nagród. Trzeba się liczyć z jej zdaniem. Ona nie pójdzie na takie… – ciągnął Paul.
– Pójdzie. Będzie musiała – wycedził Jimmy i z wolna uniósł się z krzesła.
W pokoju zapanowała uroczysta atmosfera, zupełnie jak gdyby wreszcie rozpoczęło się wyczekiwane od dawien dawna przemówienie królowej.
– Będzie musiała! Nie ma ludzi niezastąpionych.
Producent Eric Hittock mrugnął porozumiewawczo do Bell i uniósł pustą szklankę. Przez chwilę wyglądał jak Statua Wolności. Sofie pociągnęła nosem. Zawsze ryczała po kilku głębszych. Bell westchnęła. Temat domniemanych problemów z odżywianiem Lizzy Bennet chwilowo poszedł w odstawkę. Na tym jednak nie kończyły się ich kłopoty. Z pewnością nie na tym.
***
Bell wiedziała, że Zoe Alcott ma kłopoty z wagą. Zauważyła to już podczas pierwszego dnia na planie. Ogólnie dziewczyna nie była zła do tej roli. Może trochę zblazowana i „nieświeża” jak na energiczną Elizabeth, ale miała talent i potrafiła się wcielać w skrajnie różne postaci. Kiedy pojawiła się na zdjęciach, Paul był zachwycony, lecz Alan zaczął jęczeć, że musiała stracić jakieś dziesięć, może nawet piętnaście kilo, a Lizzie Bennet to była zdrowa i silna dziewczyna, biegała po łąkach, nie bała się błota i miała apetyt. Poza tym trzeba kreować wzorce, dawać dobry przykład, nie wywierać presji na biedne kobiety, które i tak się torturują, by zbliżyć się do „okładkowych” ideałów. Filtry z Instagrama, których z każdym dniem było do wyboru coraz więcej, i tak zaczęły już wyrządzać szkody. W rzeczywistości nikt tak nie wygląda, powtarzał Alan. Jednym słowem, wydawał się niezadowolony.
Kiedy Zoe włożyła na siebie suknię zaprojektowaną przez Bell, cała ekipa dziwnie przygasła. Entuzjazm opadł. Piękna kreacja w stylu późnej regencji wisiała na aktorce jak worek po kartoflach. Bell się załamała. Robiła przecież przymiarki, wszystko było skrupulatnie wyliczone. Wystarczyło kilka tygodni i taka zmiana… Alan przymknął oczy i lekko się zakołysał, za to Paul zaślinił się z zachwytu. Erik – zwany przez wszystkich po prostu „Producentem przez duże P” – wezwał później Zoe na rozmowę, ale dziewczyna tłumaczyła się, że dopiero co zakończyła jakiś film, w którym grała „osobę uzależnioną od substancji psychoaktywnych”, musiała sporo schudnąć, a w końcu nie da się tak prostu, w kilka dni, przytyć! A ona próbuje, przecież próbuje i nie może. Była wielką gwiazdą i faktycznie to ona miała przyciągnąć ludzi do kin. Wiedziała o tym. Bell czuła, że nie chodzi tylko o poprzednią rolę i samo odżywianie. Zoe musiała mieć jeszcze jakiś inny problem, ale to już raczej nikogo nie interesowało.
Producent machnął ręką i uznał, że coś się wymyśli. Czyli, mówiąc wprost, ktoś coś wymyśli, a on to uzna lub tego nie uzna i zrzuci problem na innego „ochotnika”. Sam natomiast ostro zaangażował się w casting na Darcy’ego, stwierdził bowiem, że to nie przelewki, wszyscy pamiętają Colina Firtha z wersji z dziewięćdziesiątego piątego, a jego następca Matthew Macfadyen też coś w sobie miał. Erik uważał, że to właśnie odpowiedni pan Darcy wyniesie ten film na wyżyny. Odpowiedni amant. Odpowiednia chemia, odpowiednie maślane oczy, odpowiednia arystokratyczna wyniosłość, odpowiednia duma. Trzeba się zatem postarać. Wybrać dobrze, żeby się później nie męczyć i tylko spijać wściekle słodką śmietanę. I Erik wybrał. Blondyna. Piegowatego. Z zawadiackim lokiem na czole. Ale wygląd to była drugorzędna kwestia. Widzowie musieli odrzucić zakorzeniony w ich wyobraźni wzorzec, musieli – dosadnie rzecz ujmując – wyrzucić z głowy Colina Firtha, jeśli w ogóle było to możliwe, i opatrzeć się z nowym Darcym. Pokochać nowego Darcy’ego. Gdyby tylko nowy Darcy miał talent aktorski… Ale nie miał. I w dodatku, jak się szybko okazało, był dawnym kochankiem Zoe, która szczerze go nie znosiła. I nie, nie wyglądało to tak jak w Perswazjach Austen, gdzie dawni kochankowie na pozór byli wobec siebie chłodni, a pod skórą aż buzowało od emocji. Jeśli tu buzowały jakieś emocje, to tylko negatywne. Niestety.
Darcy i Lizzy, pałający do siebie nienawiścią i plujący sobie w twarz jadem. Tak, to było zdecydowanie coś całkiem nowego, oryginalnego i intensywnego. Nad produkcją szybko zawisły czarne chmury. A najlepsze miało się dopiero zacząć.
***
– Może ta Alcott myśli, że my kręcimy Duma i uprzedzenie, i zombie? – zagaił nieśmiało Producent.
W pokoju zapanowała dziwnie gęsta cisza. A później wszyscy jak na komendę ryknęli śmiechem. Na dworze robiło się szaro i rześko. Gdzieniegdzie dało się słyszeć głosy, że pora już pójść spać, choć na chwilę, bo przecież czwarta, a o szóstej trzeba wstać. Nie można codziennie pracować na kacu. To niemoralne i niezdrowe. Poza tym należy ostro wziąć się za robotę, uszyć nowe kiecki dla Elizabeth Bennet i namówić Darcy’ego na ścięcie loka. Chociaż, ostatecznie, lok nie był aż tak bardzo ahistoryczny. Był po prostu trochę śmieszny.
Bell uniosła się z krzesła i lekko chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Ostrożnie zeszła po schodach i wyszła na ganek. Ostre, chłodne powietrze sprawiło, że poczuła się momentalnie nieco trzeźwiejsza. Ktoś stanął za jej plecami.
– Idziesz ze mną?
Bell przymknęła oczy. Musi odmówić, tym razem musi odmówić.
– Dobrze. Ale to już… – zaczęła i zawiesiła głos.
– Ostatni raz – szepnął mężczyzna tuż nad jej uchem. – Jak zwykle.
Bell wzdrygnęła się lekko i obróciła na pięcie. Weszła z powrotem do domu, nie patrząc na zarumienionego i odrobinę wstawionego mężczyznę. On zawsze wstawiał się zaledwie odrobinę. Zawsze potrafił zachować umiar. Nie to, co reszta.
Kiedy wspinała się na piętro, słyszała jego kroki niczym echo swoich własnych. Poczuła nagły skurcz w żołądku. Cieszyła się na myśl o tym, co miało się za chwilę wydarzyć. Z każdym kolejnym krokiem stawała się coraz bardziej niespokojna, coraz niecierpliwsza. Było jej potwornie gorąco, a serce waliło jak szalone. Jednocześnie obiecywała sobie, że to już na pewno ostatni raz. Nigdy więcej nie da się namówić. Nigdy więcej nie będzie tego chciała. Nie tak bardzo, jak chciała akurat teraz.Rozdział 2
Rosie Hinds uwielbiała spacerować o świcie, a tutaj teren wprost idealnie nadawał się na poranną włóczęgę. Park usytuowany był tak malowniczo, że kiedy przystanęła, by popatrzeć na ciemnozielone skłębione krzewy i powykręcane stuletnie drzewa we mgle, poczuła niemal ból w klatce piersiowej. Podobne cuda można oglądać tylko o świcie – tylko o tej dziwnej porze, kiedy nocne koszmary wydają się już odrobinę śmieszne, ale rzeczywistość jeszcze nie rozbudziła się na tyle, by pozbawić człowieka złudzeń i marzeń. Tak, Rosie uwielbiała spacery o świcie. Dlatego jak zwykle o piątej trzydzieści wskoczyła w tenisówki i legginsy, po czym bezszelestnie wymknęła się z domu. Modliła się, by nikt jej nie zauważył. Ten krótki poranek zamierzała zagarnąć tylko dla siebie.
Rosie nigdy nie była typem śpiocha i uważała, że wylegiwanie się do południa to potworna strata czasu. Dlatego też bardzo odpowiadała jej rutyna na planie filmowym. Pobudka o szóstej, czasem o piątej, jeśli zapowiadał się długi dzień, potem szybkie śniadanie, kawa, makijaż, fryzura i kostium. Rosie nigdy nie narzekała. Za to Alcott wiecznie marudziła, krzyczała, żeby wynosić się z jej pokoju, iść w cholerę i pozwolić jej spać. W końcu jest gwiazdą, no nie? Gwiazdy mogą mieć swoje kaprysy i zachcianki, ostatecznie to niewygórowana cena za sukces komercyjny, który Alcott z pewnością zagwarantuje. W końcu ma nominację do Oscara i trzy BAFT-y, jakąś Emmy, chyba Złoty Glob i pewnie w cholerę innych nagród, o których Rosie w życiu nie słyszała. Bo Rosie nie jest wielką gwiazdą. Jest po prostu aktorką, a to różnica. Naprawdę paskudnie spora różnica.
Agent Rosie uważał, że mogło być gorzej. Że mogła mieć pecha i po opuszczeniu murów uczelni w ogóle nie znaleźć zatrudnienia, łazić od studia do studia, od teatru do teatru, statystować w jakichś głupich serialach albo grać w reklamie pasty do zębów. Na tym ostatnim przynajmniej dało się zarobić niezłe pieniądze. Mało to chodziło po świecie aktorów bez pracy, wciąż czekających na swoją wielką szansę? A Rosie to nie byle kto. Występowała na deskach londyńskich teatrów i raz na Broadwayu, miała na swoim koncie kilka udanych ról w brytyjskich serialach i filmach telewizyjnych, plus gościnny występ w amerykańskim serialu detektywistycznym, po którym posypały się dobre recenzje i padła obietnica włączenia jej do regularnej obsady. Tyle że nagle i niespodziewanie dla całej ekipy, a także i dla widzów, serial zdjęto z anteny. Rosie wróciła do Londynu i przez parę miesięcy pozostawała bez angażu. Nikt się o nią nie upomniał. Nie chcieli jej w Downton Abbey ani w Grze o tron. W teatrze nie było dla niej żadnej roli, bo przecież nikt się nie spodziewał, że wróci tak szybko i że serial o zblazowanym detektywie, który wieczorami pali trawkę i pisze sonety włoskie, nagle zejdzie z anteny. Kto by pomyślał? Naprawdę świetny serial.
Rosie uśmiechała się sztucznie, kiedy ludzie mówili, jak bardzo jej współczują. Wiedziała, że tak naprawdę na West Endzie i w Narodowym się cieszą i zacierają ręce. Pewnie za bardzo chełpiła się tą rolą za oceanem. Pewnie była zbyt zadowolona z siebie – zbyt przekonana, że wreszcie odniesie sukces. A przecież niczego takiego po sobie nie pokazywała. Do wszystkich odnosiła się zawsze tak samo – uprzejmie, nie nadmiernie ani nie za mało. „Mdła”, tak o niej powiedziała kiedyś koleżanka z teatru. Rosie podsłuchała ją w toalecie, nawet nie wiedziała, z kim tamta rozmawiała. „Hinds jest jak beżowa ołówkowa sukienka. Elegancka, neutralna i niewidoczna w tłumie”.
O planach wyprodukowania nowej wersji Dumy i uprzedzenia dowiedziała się z gazet. Siedziała wówczas na trawie pod pałacem Buckingham i jadła grillowanego kurczaka. Było jej wszystko jedno. Wiedziała, że niedługo będzie musiała zamienić mieszkanie na mniejsze i mocno zredukować wydatki, dopóki coś się nie trafi. I nagle to! Duma i uprzedzenie! Jej ulubiona powieść. Rosie starała się o rolę w poprzedniej adaptacji, ale wówczas uznano, że jest za młoda i niedoświadczona. Nie zgadzała się z tą opinią, choć oczywiście nie powiedziała tego głośno i pogodziła się z porażką. A przecież miała wtedy dwadzieścia dwa lata i była absolwentką prestiżowej Royal Academy of Dramatic Art. Grała w teatrach. Nie ulegało wątpliwości, że posiada odpowiednie przygotowanie! Do RADA nie dostają się byle głupki. A poza tym oni zaangażowali Keirę Knightley! Keirę Knightley, która miała tylko dwadzieścia lat i ZERO studiów aktorskich, ale za to grała w Piratach z Karaibów. To załatwiało sprawę.
Rosie zaczęła żałować, że zamiast chodzić na castingi i starać się o rolę w niezłym blockbusterze, siedziała na wykładach, uczyła się oddychać przeponą, operować gestem i stosować metodę Stanisławskiego. I jeszcze milion innych reguł. Po co jej to było? A teraz historia się powtórzyła. Do roli Elizabeth zaangażowano Zoe Alcott, która może i potrafiła coś zagrać, ale gwiazdorzyła, jakby była Meryl Streep! A miała dopiero dwadzieścia trzy lata.
Rosie cieszyła się, że w ogóle wzięli ją do tego filmu. Z początku nie chcieli, ale na szczęście Alan Fawley się uparł.
– Albo będę kręcił z Rosie, albo w ogóle – zastrzegł.
Alan…
Ryzykował, bardzo.
Mogli mu od razu podziękować za współpracę, w końcu wśród reżyserów nie był żadną gwiazdą. A przecież Sam Mendes interesował się projektem, mówił, że mu się znudził Bond.
Tamtego dnia Rosie patrzyła na Alana szeroko otwartymi oczyma, próbowała kręcić głową, dać mu jakiś znak, by się uspokoił i nie narażał dla niej. Miała ściśnięty żołądek i chciało jej się płakać.
– Ja już pójdę – powiedziała i zaczęła zbierać swoje rzeczy, desperacko usiłując powstrzymać łzy.
Zachowywała się jak dziecko w szkole podstawowej, które nie umie się postawić wrednym koleżankom. Powinna walczyć. Zwłaszcza że miała wsparcie. Ale ona się wycofywała, jedno słowo wyrażające wątpliwość, jedno sugerujące, że się nie nadaje, że nie jest dość dobra, i Rosie marzyła o tym, by zniknąć.
– Rosie zagra w tym filmie – powtórzył twardo Alan.
Serce biło jej coraz mocniej, kiedy na niego patrzyła. Widziała każdą zmarszczkę na jego twarzy, słyszała każde drgnienie w głosie.
– Rosie zagra – powiedział po raz trzeci.
Producent nie wyrzucił Alana. I Rosie również nie odesłał z kwitkiem, choć z początku nie wiedział, do jakiej roli ją wcisnąć. Na młodsze siostry Elizabeth była stanowczo za stara – zresztą tak czy owak zostały w końcu w ogóle wycięte z filmu – a na starszą chyba trochę za brzydka.
– Niewystarczająco… atrakcyjna na Jane Bennet. Jane Bennet powinna być najpiękniejszą z sióstr, atrakcyjniejszą od Lizzy. A panna Hinds… Czy mamy próbować wmówić ludziom, że jest piękniejsza od Zoe Alcott?
Producent wyartykułował to powoli i umilkł zażenowany, kiedy Rosie patrzyła na niego bez słowa. To by było na tyle, jeśli o chodzi o obsadzanie kogoś na podstawie jego warunków. Chcieli kogoś utalentowanego czy po prostu pięknego? Każdy znał odpowiedź. Po upływie najdłuższej minuty w jej życiu zaczął się głupio tłumaczyć, że tutaj nie chodzi o taką prawdziwą brzydotę, tylko po prostu z książki wynika, że Jane jest dużo ładniejsza od Elizabeth, a Zoe jest bardzo piękna, więc aktorka do roli Jane powinna być powalająca. Chyba Rosie sama to rozumie.
– I w ogóle – rzucił Alan – nie powinna być człowiekiem, tylko jakimś sztucznie wykreowanym, idealnym tworem, bez skazy, zmazy i wad, ha, ha, ha.
Potem Producent wytarł spocone czoło i wypił duszkiem filiżankę herbaty. Rosie rozumiała. Trudno było przebić pod względem urody Zoe. Ostatecznie jednak dostała rolę Jane. Nie mogła w to uwierzyć. Alan jej o tym powiedział.
– Wygrałaś. Gratulacje. – Spuścił wzrok, splótł i od razu rozplótł palce. Był chłodny, w ogóle się nie uśmiechał. Jednak coś w nim wyczuwała. Coś, co jednocześnie sprawiało jej radość i ją przerażało. Nie rozumiała go. Zrobił dla niej wielką rzecz, a później wycofał się do relacji czysto zawodowej. Była aktorką, aktorką grającą w jego filmie. Ale czy na pewno? Bała się myśleć o innych możliwościach. Bała się rozczarowania.
Szefowa castingu wydawała się z niej zadowolona. Mówiła, że Rosie ma takie ładne, naturalne brązoworude włosy, a nigdy nie było Jane z takimi włosami. No i umie grać. Fajnie, że ktoś umie grać, miła odmiana. A jak się umie grać, to się zagra nawet urodę.
Producent z początku jeszcze lekko kręcił nosem, przestał jednak, kiedy zobaczył Rosie w zaprojektowanej przez Bell zielonej sukni z delikatnego muślinu. Oniemiał wtedy i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami. A później nigdy już więcej nie powiedział, że Rosie nie nadaje się do roli Jane. Poczuł się spokojnie i bezpiecznie. Mógł się wreszcie wycofać do swoich biur i kombinować nad rozciąganiem budżetu, bo ekipa ciągle meldowała mu o nowych, nieprzewidzianych, rzecz jasna, wydatkach. Rosie również odetchnęła. Została jej tylko charakteryzatorka. Sofie nie była zadowolona. Raz po raz jęczała nad głową Rosie, że trzydzieści jeden lat to za dużo jak na bohaterkę Dumy i uprzedzenia, bo w tamtych czasach trzydziestolatki były już matronami. Rosie nie miała pojęcia, że charakteryzatorka zna takie słowa. Postanowiła urabiać ją delikatnie i co jakiś czas zostawiała na toaletce czekoladki z wódką. Sofie miała do nich słabość.
Rosie starała się nie myśleć o Alanie, ale przebywanie pod jednym dachem mocno to utrudniało. Alan Fawley, nadzieja brytyjskiej reżyserii. I jej dawny narzeczony. Wielka, stara miłość, która z pewnością jeszcze nie zardzewiała. Przynajmniej z jej strony. Długo myślała, że tylko z jej strony, lecz sytuacja z producentem, to, jak Alan wstawił się za nią i pomógł zdobyć rolę, obudziła nadzieję. Być może nie było do tego podstaw. Może naprawdę chodziło tylko o relacje zawodowe. Może Alan po prostu cenił ją jako aktorkę. Swoją drogą w Perswazjach Jane Austen Anna Eliot również myślała, że kapitan Wenthworth po latach rozłąki nic już do niej nie czuł. Załatwił jej transport do domu w powozie tylko dlatego, że był uprzejmy, a ona – wyraźnie zmęczona. Interesował się kimś innym, innej dziewczynie poświęcał całą swoją uwagę. Ignorował Annę. Nie prosił do tańca, gdy była po temu okazja. Trzymał dystans. Ale tak naprawdę przez cały czas ją obserwował, każdy gest, każdy ruch. Słyszał każde słowo, które wypowiadała. Nigdy nie przestał jej kochać, choć wmówił sobie, że to możliwe i że wyleczy się z tej miłości. Czy tak właśnie było z nią i Alanem?
Rosie wiedziała, że gdyby jej sytuacja materialna nie wyglądała fatalnie i gdyby, rzecz jasna, nie chodziło o Dumę i uprzedzenie, nigdy nie zdecydowałaby się pracować na tym jednym konkretnym na planie. I nie ze względu na Alana, ale ze względu na to, że musiała się tu spotkać z kimś jeszcze. Zatrudniono przecież także Petera Murphy’ego. Alan Fawley, Peter Murphy i Rosie Hinds… Razem w pracy, jak gdyby nigdy nic.
Za późno dowiedziała się o Peterze. Ale wtedy nie było już odwrotu. Nie mogła zerwać kontraktu, choć czuła, że ponowne przebywanie przez dłuższy czas w tym samym składzie nie przyniesie niczego dobrego. Minęło wprawdzie dziesięć lat, a jednak za dużo wspomnień, za dużo duchów przeszłości, za dużo żalu i uczuć, które gdzieś tam, w głębi serca, wciąż się tliły. Peter wiedział o niej coś naprawdę paskudnego, jeżeli zaś chodziło o Alana, Rosie nadal go kochała. Nigdy nie pogodziła się z ich rozstaniem. Prosiła, by nie odchodził. To ona zawiniła i to ona musiała – powinna była – prosić. Ale on i tak odszedł. A teraz nieźle sobie radził. Miał przed sobą przyszłość, jego kariera nabierała tempa i w dodatku Rosie widziała go z tą kostiumografką. Nie miała pojęcia, czy to prawdziwy związek, czy może tylko romans, ale coś się z pewnością między nimi działo.
Rosie wspięła się na wzgórze i wciągnęła w nozdrza zapach mokrej trawy. Legginsy i tenisówki miała już całkiem przemoczone, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Spojrzała na piękne Bridebridge Hall, dom, w którym kręcono pierwsze sceny. Urokliwa siedemnastowieczna budowla wyłaniała się powoli z porannej mgły. To wspaniałe, że ekipa zamieszkała tutaj, a nie w przyczepach. Dzięki temu mogli w pełni zasmakować nastroju Bridebridge, pooddychać historią, znaleźć łączność z minionym światem i przeszłymi pokoleniami, które niegdyś sypiały pod tym samym dachem.
Dom ukazał się teraz w pełnej krasie. Rosie zmrużyła oczy. W jednym z okien na pierwszym piętrze zarysowała się sylwetka nagiej dziewczyny. Za jej plecami wyrosła druga postać, tym razem męska. Dziewczyna odwróciła się i wzięła z rąk mężczyzny prześcieradło. A może duży ręcznik? Rosie nie potrafiła tego dokładnie określić. Jej gardło ścisnęło się boleśnie. Alan i kostiumografka Bell Kennedy. Czyli tę noc spędzili razem. Czyli Alan nie obracał się w pustym łóżku z boku na bok i nie myślał o Rosie, która na nowo wtargnęła w jego życie. Zamiast tego dobrze się bawił. Nie był Wentworthem z Perswazji, skrywającym wciąż gorące uczucie do dawnej ukochanej. Rosie była głupia, że w ogóle tak pomyślała.
Skręciła w lewo i zbiegła ze wzgórza. Po chwili zwolniła do marszu i równym tempem wkroczyła na żwirowaną alejkę. Między krzewami dostrzegła przemykające postaci. Przystanęła i wytężyła wzrok. Próbowała wychwycić jakieś dźwięki, ale poza szelestem traw i liści niczego nie usłyszała. Chciała podjąć przerwaną wędrówkę w kierunku domu, kiedy wreszcie dobiegł ją stłumiony śmiech, a później jakieś słowa.
– On nie może grać Darcy’ego! Ja nie dam rady, jeśli on będzie grał Darcy’ego. No każdy, tylko nie on, do cholery! To ty powinieneś go grać. Pasujesz znacznie bardziej! Dlaczego ciebie nie wybrali?
– Nie wiem, ale daj już spokój. Trudno. Musisz udawać. To właśnie jest twoja praca, prawda? Udawanie!
Rosie przykucnęła i jak najciszej przesunęła się do źródła odgłosów. Ostrożnie rozchyliła wilgotne liście pobliskiego krzewu, który zasłaniał jej widok. Wstrzymała oddech. Tego się nie spodziewała.
– Nienawidzę ich za ten casting! Wszystko bym zrobiła, żeby zmienili obsadę. Poza tobą i mną, oczywiście! Czego się krzywisz? Mówię ci, ty grasz niewłaściwą rolę. No? Przestań się tak na mnie gapić! Masz papierosa?
– Nie powinnaś palić. Musisz dbać o cerę.
– W dupę z cerą! Masz? Wspaniale. Najpierw ten cholerny Murphy, z którym kiedyś, w chwili słabości, poszłam do łóżka, a który później myślał, że to pieprzona wielka miłość, a teraz ta cała sztywna Rosie na Jane, mistrzyni dowcipu i ciętej riposty. Mówię ci, z nią to są zawsze emocje jak na grzybobraniu. No kurwa. Ubaw po pachy.
Postaci oddaliły się w głąb parku. Rosie dopiero po chwili zorientowała się, że zaciska dłonie w pięści.
***
– Nie możesz tak tu stać! – powiedział Alan ze śmiechem i pociągnął Bell w kierunku łóżka. – A jeśli przyuważy cię jakiś paparazzo?
– Paparazzo będzie czatował na Zoe, mnie oleje. Nawet nie wiedzą, kim jestem. Mogłabym paradować nago po parku, a i tak nie uraczyliby mnie choćby pojedynczym zdjęciem. Poza tym bądźmy szczerzy, media społecznościowe powoli zabijają tę jakże nieszanowaną profesję. Ludzie sami wszystko pokazują, od śniadania, które jedzą, poprzez bieliznę, którą wkładają, aż po płyn do kąpieli, który wlewają sobie do wanny i który robi takie śmieszne różowe bąbelki. Masz wrażenie, że uczestniczysz w wielu życiach. Wcale nie musisz się przyczajać.
Alan parsknął śmiechem, a Bell owinęła się ciaśniej prześcieradłem. Usiadła na brzegu łóżka i dyskretnie rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu butelki wody. Była na siebie zła. Zła za nadmiar wypitej whisky i zła za kolejną noc z Alanem. Jednak teraz, kiedy przyglądała mu się spod półprzymkniętych powiek, gniew powoli ją opuszczał. Alan leżał na brzuchu, z twarzą odwróconą do niej. Brodę opierał na splecionych dłoniach. Jego półdługie czarne włosy odcinały się wyraźnie na tle białej pościeli. Przełknęła ślinę. Nie znosiła u siebie tej słabości. Alan przyciągał ją jak magnes. Do tego Bell naprawdę go lubiła i ceniła. Był autentycznym artystą w całym tym dziwnym bajzlu. Tak, lubiła go i ceniła, to były właściwe słowa. Na pewno nie była w nim zakochana. Po prostu bardzo ją pociągał. Sądziła, że Alan podobnie patrzył na nią.
– O czym myślisz? – spytał nagle, unosząc się na łokciu.
Bell zawahała się na chwilę i rzuciła okiem w kierunku okna. Na szczycie wzgórza nikogo już nie było. Wzięła głęboki wdech.
– Tam na wzniesieniu chyba widziałam Rosie Hinds. Dość wcześnie na spacer, nie?
W pokoju zapanowała cisza. Alan zerwał się z łóżka i wciągnął dżinsy. Przez chwilę stał odwrócony do Bell plecami i mechanicznie drapał się po karku. Następnie przeczesał dłonią splątane włosy i sięgnął po T-shirt. Wreszcie na nią spojrzał. Bell zauważyła, że lekko pobladł i zrobił się nagle dziwnie poważny.
– Rosie zawsze lubiła spacerować o świcie. Zwłaszcza kiedy byliśmy gdzieś… kiedy była gdzieś na wsi – poprawił się szybko i wykrzywił wargi w nieporadnym uśmiechu. Zbliżył się do Bell i mocno pocałował ją w usta. – Nie wiedziałem, że nadal to robi, w końcu nie jesteśmy ze sobą już od dawna – mruknął i wciągnął na siebie koszulkę. – To dobra aktorka. Nie gwiazda, ale cholernie dobra aktorka. Mimo wszystko cieszę się, że z nami jest.
– Tak, mimo wszystko – powtórzyła cicho Bell, choć nie miała zielonego pojęcia, o co chodzi. Nigdy nie rozmawiała z Alanem o sprawach osobistych. W ogóle mało ze sobą rozmawiali. Głównie o pracy i zagadnieniach czysto estetycznych, związanych z filmem. Trochę o swoich pasjach, ale nie za dużo. I na tym koniec.
– Idę na dół. Zrobię kawę – rzucił Alan i chwycił za klamkę.
– Mhm…
Bell wyciągnęła się na łóżku i westchnęła z rezygnacją. Kawa jak kawa, ale o wodę musiała się postarać, i to natychmiast.Rozdział 5
Słońce świeciło tego dnia wyjątkowo mocno jak na początek maja i Anglię. Poza tym dochodziło południe i Bell domyślała się już, co za chwilę nastąpi. Wcisnęła na nos ciemne okulary i skuliła się ze szkicownikiem na krzesełku. Może jej nie zauważy, kiedy zacznie szukać pretekstu do awantury? W końcu ona odpowiada tylko za stroje. Ewentualnie dobiera rekwizyty. Ewentualnie szyje. Czasem. W razie konieczności. Wtedy kiedy krawcowe za nic nie pojmują jej wizji. Ale to przecież nic takiego. Bell jest tutaj postacią całkowicie marginalną.
– Słońce napieprza – zauważył filozoficznie Paul, odsuwając się od kamery na odległość metra. – Słuchaj, Bell, da się coś zrobić z rondem tego kapelusza? Bo, no spójrz tutaj, o, tutaj. Patrzysz? Widzisz coś w tych okularach? Zobacz… W taką pogodę i o tej porze cień pada kretyńsko i Rosie wygląda, jakby miała na gębie maskę Zorro. Sytuacja jest raczej taka średnia. Sama przyznaj.
Bell uśmiechnęła się uprzejmie i podeszła do ekranu. A niech to! Jednak ją dorwał! I miał w dodatku słuszną uwagę. No cóż, o masce Zorro Bell akurat nie pomyślała.
– A w ogóle to scen plenerowych nie powinniśmy kręcić dzisiaj w samo południe, tylko znacznie wcześniej – zapalił się Paul, kiedy szli przez trawnik w kierunku odpoczywającej pod parasolem Rosie. – Ale oczywiście mnie nikt nie słucha! Kto bym tam słuchał operatora! Gwiazdy muszą się wyspać!
– Wyspać się? – Rosie otworzyła szeroko oczy i uniosła się z krzesła. – Trzeba było mówić, że chcecie kręcić wcześniej. Byłam na spacerze już o szóstej rano. Wcale nie musiałam się wyspać!
– Tak, ale ja mówiłem o gwiaaaaa… – urwał, syknął z bólu i z niesmakiem spojrzał na Bell, która zajęta była udawaniem, że wcale nie wbiła mu paznokcia w plecy. – No racja, przecież kręcimy twoje sceny. Jane i Bingleya…
– Jane i Bingley! Sam na sam w ogrodzie! Bez przyzwoitki! Na samym początku znajomości! Rzeczywiście bardzo akuratne, jeśli chodzi epokę! – dodał Ben, który nagle wyrósł za plecami Rosie. – Dość głupia scena, przyznacie? Kto to napisał? Oscar Lyne sam sobie takie coś wymyślił czy mu kazali w ramach „przystosowania treści do współczesnego odbiorcy”? Przecież to mądry facet jest, więc po prostu się dziwię. Nie patrzcie tak.
Bell i Paul jak na komendę wzruszyli ramionami. Ben wypełzł zza pleców Rosie i leniwym ruchem nalał sobie świeżej lemoniady. Jedną dłoń oparł na stole, a w drugiej trzymał szklankę, którą raz po raz z gracją zbliżał do ust. Wyglądał niemal jak bohater dziewiętnastowiecznego malowidła. Bell musiała przyznać, że Rudd był cholernie przystojny. Nie, nawet nie przystojny. On był po prostu piękny. I w dodatku cokolwiek by dla niego nie zaprojektowała, zawsze wyglądał idealnie. Fraki z długimi połami i surduty leżały na jego sylwetce perfekcyjnie, podobnie jak dopasowane kamizelki i bardzo obcisłe spodnie zapinane u dołu przy kostce na guziki. Nawet białe, ciasno wiązane krawaty nie odbierały mu uroku, choć taki Peter Murphy zawsze sprawiał wrażenie, że się w nich dusi.
Bell zmarszczyła brwi i obrzuciła Bena uważnym spojrzeniem. Wszyscy tutaj twierdzili, że to właśnie on powinien grać pana Darcy’ego, ale Bell miała na ten temat inne zdanie. Ben może i powalał swoją urodą, wdziękiem i talentem aktorskim, miał w sobie jednak coś młodzieńczego, takiego szczenięcego. Bell widziała go w rolach zblazowanych lowelasów, buntowników i zagubionych artystów, walczących o swobodę i wolność osobistą, ale Darcy? Darcy musiał być mroczny, poważny, wewnętrznie rozdarty i introwertyczny. Piękny, owszem, ale nie w prosty i oczywisty sposób.
– Bell! Bell! Mówię do ciebie, ogłuchłaś?!
Kobieta oderwała się od swoich myśli i usiłowała skupić rozbiegany wzrok na Paulu.
– Czego się drzesz? – mruknęła.
– Trzy razy cię pytałem, na kiedy ten kapelusz przerobisz do użytku, a ty nic! Co z tobą?
– Nic ze mną. Pokaż to…
Bell chwyciła leżące na stoliku pudełko z wsuwkami do włosów i zaczęła gmerać przy kapeluszu. Po chwili wywinęła rondo tak, że maska Zorro powinna zniknąć raz na zawsze. Przyjrzała się krytycznie swojemu „dziełu” i sięgnęła jeszcze po zieloną jedwabną tasiemkę. Zwinęła ją w palcach, uformowała kokardę, którą następnie przymocowała do nieszczęsnego nakrycia głowy.
– Gotowe!
– Bell, ty naprawdę coś tam umiesz – zauważył łaskawie operator, a Rosie z uznaniem pokiwała głową.
– Okej, a skoro mowa o porannym wstawaniu i zdjęciach w samo południe, to ja też byłem na nogach o szóstej. Też spacerowałem – wtrącił się znowu Ben, stawiając na stoliku pustą szklankę po lemoniadzie. Następnie podszedł do Rosie, która z wielką uwagą wpatrywała się w trawę. – Którędy szłaś? Nie widziałem cię.
Rosie nie odezwała się od razu. Czubkiem buta rozgarniała nagrzane od słońca źdźbła. Zbladła i lekko zadrżała, mimo że na dworze było bardzo gorąco.
– Przez wzgórze. I ścieżkami. Nie wiem dokładnie, jeszcze nie znam okolicy – odparła niemal szeptem. Nadal nie patrzyła na Bena, który stał teraz całkiem blisko niej.
– Aha. Na wzgórze. I ścieżkami. To fajnie – powiedział powoli i się uśmiechnął. – Kiedyś możemy pójść razem. Ja od czasu do czasu też lubię się poszwendać o świcie. Nie codziennie. Ale czasem tak.
Operator mruknął coś o sprawdzeniu jednego ujęcia i oddalił się w stronę planu. Był tak pochłonięty własnymi myślami – pewnie o masce Zorro i napieprzającym słońcu – że zdawał się nie zauważać tego napięcia, które nagle wezbrało między Rosie a Benem. Bell natomiast widziała je bardzo wyraźnie. Przez chwilę przyglądała im się w milczeniu, próbując odgadnąć, co też się tutaj właściwie wydarzyło. Ben wreszcie oderwał wzrok od Rosie i roześmiał się cicho. Zupełnie bez powodu. Nikt niczego zabawnego nie powiedział. Zmusiła się do lekkiego uśmiechu i machnęła ręką w stronę domu.
– Idę. Muszę dokończyć szkic i pokazać Zoe projekt nowej sukienki. Ona jeszcze nie wstała? Dziwne, że wciąż nie zeszła. Zawsze siedzi na planie, nawet jak kręci się sceny bez jej udziału.
Rosie przestała wreszcie kontemplować trawę i obdarzyła Bena ulotnym spojrzeniem. Mężczyzna pokiwał głową.
– Widziałem ją rano. Może uznała, że wstała za wcześnie, i znowu się położyła?
– Ja też ją widziałam – potwierdziła Rosie. – Rozmawiałyśmy. Mówiła, że idzie się nakremować, a później zejdzie wypić jakiś koktajl. Może się rozmyśliła. Swoje sceny kręci dopiero po lunchu.
– Może. No nic, idę. Trzymajcie się. I nie denerwujcie dzisiaj Maddocka.
Bell pomachała do nich i rozejrzała się w poszukiwaniu Alana. Gdy go dostrzegła, właśnie uważnie studiował scenariusz. Przystanęła na chwilę i poczuła nagły skurcz w żołądku. O co chodziło? Wtedy, rano, na schodach kuchennych? Co mu się stało? Skąd taka nagła zmiana nastroju? Nigdy wcześnie nic podobnego się nie wydarzyło. Oni przecież tylko ze sobą sypiali, nic więcej. Bell wolała, by nie stało się to sprawą powszechnie znaną.
W oknie na pierwszym piętrze zamajaczyła sylwetka Petera. No tak. Zaraz jego sceny z Benem. Ale gdzie się podziewała Zoe? To było do niej zupełnie niepodobne. Uwielbiała przecież przesiadywać na planie i krytykować grę innych aktorów. Bell postanowiła na wszelki wypadek sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Podeszła do Alana i postukała palcem w scenariusz.
– Porywające? – spytała, mrużąc oczy.
– Cholernie. Myślę, co zrobić z tymi scenami. W ogóle sobie ich nie wyobrażam.
Stanął obok i kiedy czytała poszczególne sceny, położył dłoń na jej plecach. Przełknęła ślinę. Odsunęła się nieco i rozejrzała, czy ktoś to widział. Alan spojrzał na nią ze śmiertelną niemal powagą. Bell cofnęła się o krok. Nie, nie zakochał się w niej. Ale chciał sprawiać takie wrażenie. Tylko dlaczego?
– Pójdę po Zoe, bo powinna tu już być – powiedziała nerwowo. – Wezmę od razu szkice z nowymi sukienkami i spytam, co o nich sądzi.
Alan skinął głową i ścisnął Bell za rękę. Wykrzywiła wargi w coś na kształt uśmiechu i szybko cofnęła dłoń. Kiedy skierowała się w stronę domu, zauważyła, że z uwagą przygląda jej się Oscar Lyne.
***
Hall wypełniały dźwięki Marsza tureckiego Mozarta. Sofie, Jimmy i Mark siedzieli na schodach, bujając się w rytm muzyki. Bell przystanęła w progu i przymknęła oczy. Wiedziała, kto produkował te dźwięki. To z pewnością był Billy Humby Jr. Siedział w salonie i grał na zabytkowym, wartym tysiące funtów pianoforte właścicielki Bridebridge Hall. Świetnie nastrojonym. A zatem Billy naprawdę przyjechał, tak jak obiecał! Bell od zawsze marzyła, żeby go poznać, był żywą legendą muzyki filmowej.
Otworzyła oczy i się rozejrzała. Rower, stylowa holenderka z gustownym wiklinowym koszykiem, stał po ścianą. A zatem Billy naprawdę przyjechał, i to na rowerze! Tak jak obiecał. Zawsze dotrzymywał słowa. Był prawdziwym maestrem i miewał swoje małe fanaberie. Nigdy nie tworzył muzyki do gotowego obrazu, zawsze – przy każdym projekcie, nad którym pracował – odwiedzał plan zdjęciowy, rozmawiał z aktorami, poznawał przestrzeń. Zgłębiał i interpretował kontekst. Uważał, że muzyka powinna stanowić z obrazem perfekcyjną całość, że powinna pozostawać w doskonałej symbiozie z absolutnie każdym elementem filmu. Jak w serialu Duma i uprzedzenie z Colinem Firthem. Carl Davis stworzył coś genialnego do czołówki, Billy nucił sobie tę melodię pod nosem od lat. Albo Dario Marianelli w wersji z Keirą Knightley dobrał doskonale muzykę do przepięknej sceny, w której Lizzy stoi na skałach. I był jeszcze fragment Perswazji z Sally Hawkins, który szczególnie przypadł mu do gustu. Kiedy Anna Eliot biegnie ulicami Bath w poszukiwaniu kapitana Wentwortha, w tle da się słyszeć wyjątkowej urody dźwięki wygrywane na pianinie. Billy Humby Jr. powtarzał, że Martin Phipps to wyjątkowo sprawny kompozytor. W Perswazjach jeszcze nie pokazał, na co go stać.
Billy nie był typem artysty estradowego. Kiedy grał, nie lubił widowni. Zwykł przebywać sam na sam ze swoją twórczością. Wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie chciał przeszkadzać, każdy jednak chciał słuchać. Bell się uśmiechnęła i podeszła bliżej.
– Ciiii – syknął Jimmy, zanim jeszcze zdążyła się odezwać. – Czekaj, czekaj – szeptał gorączkowo, gestykulując niczym odrobinę nieskoordynowany dyrygent. – O, tak! Tak! Finito! No? To czego chcesz? – spytał już normalnym głosem, a Sofie i Mark niechętnie podnieśli się ze stopnia. Show dobiegło końca.
– Widzieliście Zoe? Jeszcze nie pokazała się na planie.
Jimmy przewrócił oczami.
– Jak ja nie znoszę tej baby! Iść ją opieprzyć i przywlec tu siłą? – zaproponował, bardzo rozradowany tą nagłą błyskotliwą ideą.
– Nie, no co ty! – Bell postukała się palcem w czoło i weszła na schody. – Już lepiej ja po nią pójdę – powiedziała. Coś w słowach Jimmy’ego kazało jej się zatrzymać. Po krótkim wahaniu zapytała: – Skoro ty jej nie znosisz, to pewnie twój ojciec nalegał, żeby ją zatrudnić? Tak jak w wypadku Darcy’ego?
– Co? Ojciec? Nie, ojciec brał pod uwagę jeszcze dwie inne aktorki. Właściwie to Alcott podobała mu się najmniej. Ale Fawley ją chciał. I Lyne.
Uśmiech zamarł na ustach Bell. Pokiwała głową i powoli weszła na górę. Alan chciał, by w jego filmie zagrała Zoe Alcott, chociaż oficjalnie narzekał, że gwiazdorzy i jest za chuda. A Oscar Lyne? Bell sądziła, że Oscar w ogóle nie znał Zoe. I nagle się okazało, że właśnie z myślą o niej pisał scenariusz. Dziwne.
Bell stanęła przed drzwiami Zoe i zapukała. W środku panowała głucha cisza. Zapukała ponownie, a później jeszcze raz. Wreszcie nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte, ale po chwili Bell usłyszała dźwięk przekręcanego klucza i szybki tupot bosych stóp, cofających się w głąb pomieszczenia. Weszła do środka. W pokoju panował półmrok. Zasłony szczelnie zasunięto i tylko z łazienki sączyło się światło. To właśnie stamtąd dobiegały stłumione odgłosy i ostry, przykry zapach. Bell pociągnęła nosem. Wymiociny. Rzuciła się biegiem w stronę łazienki i pchnęła drzwi. Zoe klęczała przy sedesie i zanosiła się płaczem. Trzymała się za brzuch. Jej ciałem raz po raz wstrząsały torsje. Na szafce przy umywalce leżała fiolka z białymi pastylkami. Bell podeszła bliżej i poczuła ucisk w klatce piersiowej.
– Pomóż mi – szepnęła Zoe.
– Co ty zrobiłaś? Zoe? – spytała przerażona Bell. Zerwała z wieszaka ręcznik, zanurzyła go w lodowatej wodzie i przyłożyła do karku dziewczyny. – Zoe, co ty chciałaś zrobić?!
– Ciii… To nie ja. To naprawdę nie ja! Musisz mi uwierzyć. To te tabletki. Nie są moje. To nie moje tabletki!