- W empik go
Pan Filip z Konopi Część 1-3: z nie znanych dotąd żadnemu historykowi rękopisów sumiennie odtworzył i do publicznej wiadomości - ebook
Pan Filip z Konopi Część 1-3: z nie znanych dotąd żadnemu historykowi rękopisów sumiennie odtworzył i do publicznej wiadomości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 487 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po tarapatach różnych, w jakich nieszczęśliwa Rzeczpospolita za smutnych czasów Jana Kazimierza znajdowała się, nastąpił chwilowy spokój. Do stolicy swojej powracał król-wygnaniec, szlachta do zagród, niewidzianych od dawna, kmieć do chat wpółrozwalonych, nawet zwierz wystraszony do leśnych siedlisk swoich, – cóż miał tedy lepszego i imci pan Filip uczynić, jeżeli nie wrócić do rodzinnych Konopi, leżących na samym krańcu województwa ruskiego.
A gdzie on nie był, czego nie widział i nie doświadczył? Ale ręka Boska czuwała nad nim i wydobyła go zawsze z terminów okrutnych. I tak: ani Szwed go nie zadławił, ani Zaporożec na spisę wziął. W Korsuniu miało go już rozbestwione kozactwo żywcem na rożnie upiec, ale pan Filip zwrócił się do Chmielniczeńki, świadka tej operacyi, i rzekł:
– Zenobi! a czy ty nie pamiętasz, jakeśmy w Czerkasach razem pili i razem pod stół się zwalili?…
– Pamiętam! – odpowiedział watażka i czknął, bo właśnie gardło suche śmierdzącą siwuchą zalewał.
– Zenobi! – ciągnął dalej pan Filip.– A czy pamiętasz, jak po wspólnem przespaniu się pod stołem, nazajutrz pan Czaplicki wszedł i ciebie za łeb, a mnie za kark chwycił, a ja go w pysk za nieposzanowanie honoru szlacheckiego.
– Pamiętam! – czknął znów Chmielniczeńko.
– A pamiętasz, jakem go, obrażonego za ten despekt, kolanem pod krzyż i za wrota wyrzucił, a tyś rzekł wówczas do mnie: Druh ty mój, a brat, z tobą żyć i umierać słodko!
– I co? – zapytał ataman, czkając raz trzeci.
– Nadziej się teraz razem ze mną na rożen, gdy ci się zdarza sposobność użycia słodkości śmierci wraz ze mną… jeżeli nie uczynisz tak, jakoś mi ongi przysięgał, to powiem, stanąwszy przed Panem Bogiem, żeś pies, i wyrobię u Króla Niebieskiego glejt bezpieczeństwa dla ciebie, byś bez przeszkody do samego Lucyfera mógł trafić…
Tu Chmielnicki rozczulił się i, powstawszy z pnia, na którym siedział, rzekł do hajdamaków:
– Zostawcie tego Laszka na rozpłodek. Nie lepiej było, gdy po potrzebie beresteckiej, w obliczu króla, nie zdzierżał i Radziejowskiemu w łeb dał obuchem, który przeciw panu swojemu zawarcholił. O mało go szlachta na szablach nie rozniosła, lecz od gwałtu tego powstrzymała ją obecność majestatu. Pachołkowie królewscy schwycili Filipa i przed obliczem króla stawili, który za łeb chwycił się i zawołał:
– Nieszczęsny! wieszże, co ciebie czeka?
– Żal dośmiertny, miłościwy panie, żem tego zdrajcy nie ubił.
– I ja żałuję – król mruknął. – Ale porwanie się na podkanclerzego w obliczności naszej… Majestat znieważyłeś.
– Bierz łeb, najjaśniejszy panie, lecz pozwól mi psa tego dorzezać.
– Ba! – król na to.
I kazał mistrza poszukać.
Tymczasem Filipa zamknięto do karceresu przygodnego, lecz mistrza na razie nie znaleziono, bo w rowie nad Styrem spał, pijany z żalu, że od dawna nie opatrywał nikogo, a tymczasem król, ofiarą zacnej głowy pana Filipa z Konopi pragnął Radziejowskiego ugłaskać, który namawiał szlachtę do opuszczenia pana, podczas kiedy on z odniesionego zwycięstwa korzystać chciał, nad Dniepr i za Dniepr pójść, do samej Chortycy dotrzeć i raz na zawsze łeb urwać hydrze stugłowej.
– Teraz pójdą za mną – pocieszał się…
I ze świtem kazał wojskom swoim w pochód iść, ale Radziejowski górę wziął nad pospolitem ruszeniem, a król z pięciu tysiącami jazdy naprzód pomknął, ku wschodowi, idąc w gniazdo szerszeni, szlachta zaś pod Radziejowskiego przewodem, ku granicom zachodnim, do ciepłych siedzib swoich. I tak zabawiono się sobie w orła dartego, a pan Filip pozostał w karceresie, sam, czekając powrotu króla, który nieprędzej jak za kilka miesięcy mógł z onej wyprawy szalonej powrócić…
Cicho było i pusto na stepie – jeno zlatywały kruki na żer, jeno krogulce nad opuszczoną chałupą, gdzie siedział skazaniec, krążyły, świerkając najwyraźniej:
– Śmierć! śmierć! śmierć!…
Nocami czasem wilk podchodził i wył, na przyzbie siadając. Wtedy pan Filip małe okno chałupy otwierał i –
– A do budy – wrzeszczał…
Wilczysko umykało zdziwione, że tutaj jeszcze głos ludzki słyszy.
Po kilku dniach takich panu Filipowi zachciało się jeść. Podważył więc drzwi, które bez wielkiego oporu mu się poddały i zaczą! obmacywać kieszenie pobitych hajdamaków, którzy mu już żadnego wstrętu nie robili. U tego suchy chleb znalazł, u tego manierkę niedopitej siwuchy; tam flintę jakąś ściągnął, prochownicę kozacką, lub szablę szlachecką, która mu mogła W niejednej przygodzie stanąć, gdyby zbój jakiś chciał w złej myśli do jego karceresu zajrzeć, do którego sumiennie po zaspokojeniu głodnego żywota, powracał, co czynił z pośpiechem, lękając się, by wypadkiem król, powróciwszy wcześniej, niż zamierzał, z wyprawy, jeńca swojego w przeznaczonem mu miejscu nie zastał… Z lubością jednak patrzał na pobojowisko i szeptał:
– Dobrze tak wam zbóje! którzy powstajecie na matkę rodzoną i przeciw wolnościom jej…
Ale dni mijały, króla widać nie było, z którym i mistrz poszedł…
Panu Filipowi cniło się okrutnie i taki żywot brzydnąć zaczął. Może hen – daleko: Jezus!
Marya! Józef! – rozgrzmiewa w powietrzu, a on wycia wilczury słuchać musi, z umarłymi przebywać, ograbiać, nie mogących się bronić, i czekać cierpliwie, dopóki zadość sprawiedliwości uczyniono nie będzie. O ucieczce nie myślał, łeb dać trzeba – to trudno!… Ale oczekiwanie tego wypadku satysfakcyi mu nie robiło. Gdyby król miłościwy mistrza z sobą nie zabrał, przywołałby go sam do siebie, głowę na pierwszym lepszym pniaku położył i powiedział spokojnie:
– Tnij, kacie!…
Chciał nawet do Beresteczka udać się i rozpytać, czy tam jaki kat stary nie mieszka – ale bał się, by podczas jego nieobecności król nie wrócił, a zajrzawszy do pustego karceresu, nie szepnął:
– Uciekł szlachcic!…
Brr!… tegoby nie zniósł pan Filip z Konopi.
Siedział więc, żył własnym przemysłem, słuchał lamentów wilczych, dławił się od fetoru ciał rozkładających się, urządził nawet swoją chałupę, która na pustym stepie, jak wdowa opuszczona stała, czekając zmiłowania bożego.
Tymczasem król Jan Kazimierz szedł naprzód, myśląc, że pomiarkuje się tłum szlachecki i do pana przybieży. Ale cicho było dokoła, przeklęcie cicho! Nie od pobojowiska, lecz ku pobojowisku leciały kruki i wrony i inne ptactwo żarłoczne, co było znakiem, że nikt stamtąd ich nie wyganiał, że sto tysięcy szabel szlacheckich nie odstraszało pobrzękiem swoim, że się zwróciły ku Wiśle, obałamucone zdradliwemi słowami imćpana podkanclerzego.
Król ręce załamał.
Iść dalej samemu? – na śmierć pewną?…
Prawa nie miał.
Dał hasło do odwrotu – i – dnia pewnego nad wieczorem, stanął przy opuszczonej chałupie pana Filipa.
– Pusta? – apytał pachołka.
– Drzwi wyważone.
Król przypomniał sobie skazańca, uśmiechnął się i rad był, że szlachcic umknął. Później czas się przewlecze, w zapomnienie pójdzie wszystko i żywot zacnego rycerza ocalony zostanie…
Wtem, rozbudzony gwarem wojennym, pan Filip przez okno wyjrzał…
– Król!… – zawrzeszczał.
Wypadł na próg, za próg skoczył i do stopy królewskiej przylgnął…
Jan Kazimierz za uszy się wziął:
– I cóżeś ty mądrego uczynił, człowiecze?…
– Czekałem na kata, miłościwy panie.
– No, szczęście twoje, żeś wpierw łaskawego króla spotkał…
Oczywiście wyrok cofnięto, bo taka była wola króla i panów radnych.
Ręka Boska nie opuszczała pana Filipa i podczas najazdów szwedzkich. Zdrada pod Uściem przypomniała go znów królowi.
– Ej! gdyby to tam, pod Beresteczkiem, udało się było waćpanu z podkanclerzym! – rzekł raz do Filipa, podczas swojej przeprawy na Śląsk – nie miałbym teraz Carolusa na karku.
– Chciałem, miłościwy panie! serdecznie chciałem Warn i Rzeczypospolitej usłużyć, ale Wasza miłość tak wysoko majestat swój postawiła, żem o mało łba własnego nie utracił. Lecz teraz Radziejowski banit jest, przezpieczeństwo więc wszelkie głowy się jego imnąć.
Ale najszczersze chęci na niczem spełzły. Podkanclerzego nie spotkał, sam zaś z Czarnieckim do Danii zabrał się i Szweda płoszył.
Na skórze wołowej nie możnaby było spisać rycerskich czynów pana Filipa. Bez ślubu żadnego, nie trzy, lecz trzynaście głów ścinał zamachem jednym, a Dunki wszystkie, na widok czarniecczyka onego kolana o kolana tarły, aż imćpan Jan Chryzostom Pasek żałość czuł, że to nie z jego powodu i, zapaławszy raz gniewem na sukces pewien, którego sam się spodziewał, z racyi onej dośmiertnym żalem powodowan, nic a nic w „Pamiętnikach” swoich o panu Filipie z Konopi nie wspomniał…
– Do nieśmiertelności nie przejdzie!… – mruczał, maczając pióro w inkauście i wolał Mazepę w pysk ciąć, panu Falbowskiemu ostrogi do kolan przyprawiać, niż o Filipie słóweczko jedno pisnąć.
Ale pan Filip nie dbał o sławę pośmiertną, łuszczył Szwedów, aż o mało sam przez nich złuszczony nie był.
Razu pewnego, podczas wywiadów nocnych, ułapiły go psubraty.
– Czarniecczyk!… Uha! pohulamy z nim teraz!–zakrzyczeli…
– A jaką śmiercią chcesz zginąć? – spytali, urągając.
– Wola wasza – odpowiedział Filip.
– Kat?
– Wcale nieźle!…
– Kula w łeb?
– Śmierć niezgorsza.
– Stryczek?
– Łachotliwy jestem, ale i ten mi się podoba!
– Jemu wszystko się podoba!… – zawołali wątrobiarze Carolusa. Niechże do Sztokholmu popłynie i tam rozpyta, na co skazan ma być.
Rozebrali go do cna, że wyglądał jakby go tylko co macierz urodziła i przywiedli na spadzisty brzeg morza.
– Hulk!… – zawołał komendant tej wyprawy. Pan Filip bryznął w spienione nurty, ale wykaraskał się zaraz i ruszył naprzód w szczupakach.
– Do Sztokholmu!… – wołano z brzegu.
– Do zobaczyska! – odpowiedział pan Filip, i podbijany przez fale z oczu im wkrótce zniknął…
Szwedzi zaniepokoili się…
A nuż dopłynie?…
Chcieli już na lodzie siadać i W pogoń ruszać, ale piorun rznął, wicher zadął, zbałwaniły się chmury i fale morskie za wesoło tańczyć zaczęły.
– Teraz szlachcic napewno zginął – ozwał się Szwed jeden.
– Nie wiadomo! – tu i tam wątpiące odezwały się głosy.
– Dyabłemby był!… – ktoś zawołał.
– Jeno wyznawcą tej Pani… co to… wiecie?… Miller. Kule – nic! haubice – nic!… Nazad i z Polski.
– Częstochowska!… – zabrzmiało ciche, nieśmiałe…
I przypomnieli sobie, że pan Filip na szyi medalion tej Pani miał; przypomnieli Millera, pociski wracające, haubice pękające, sromotny odwrót z Polski – i strach ich zdjął.
A pan Filip płynął, walczył z falami, burzą, huraganem, „Kto się w opiekę” szepcąc, to „Koronkę do Przemienienia Pańskiego” mówiąc naprzemian.
I dopłynął do Sztokholmu.
Nie o własnych siłach wprawdzie, bo toby przechodziło możność ludzką, ale rybacką łódź spotkał, kierowaną dłońmi już omdlałemi, za burt się uchwycił, skoczył, do wioseł się wprzągł, a dodawszy otuchy zrozpaczonej załodze, nietylko upewnił ją w zmiłowanie Boże, lecz całą rodzinę rybacką, która lutrem zapaskudzona była, na świętą wiarę katolicką nawrócił.
I tak przybyli do Sztokholmu, gnani już wiatrem pomyślnym nieszczęśliwi skazańcy na śmierć: jeden przez Szwedów, tamci przez burzę, zdziwieni opowieścią pana Filipa o losach jego własnych i cudach Jasnej Góry…
– Częstochowska! – powtarzali z uwielbieniem rybacy, przypatrując się rysom Jej, wyrytym na medalionie Filipowym i dziękowali Świętej za doczesne i wieczne zbawienie.
Między czarniecczykami żal był okrutny, między Szwedami radość niezmierna po zniknięciu rycerza takiego: jeden tylko imć pan Jan Chryzostom Pasek posępny chodził, jakby, krom żalu, przewinienie jakieś na sumieniu swem miał.
– Uwiecznię!–szepnął, zabierając się do pracy i już słów parę na karteluszu misternemi zgłoskami wypisał, gdy puknięcie w drzwi słyszeć się dało i przerwało bieg zacnych myśli sławnego pamiętnikarza.
– Kto tam?–ozwał się pan Jan Chryzostom.
– Filip z Konopi…
Pan Pasek zerwał się na równe nogi i gdy niespodziany przybysz przestępował próg żołnierskiej kwatery, zawołał:
– Wszelki duch!… Czy to naprawdę waćpan?
– Jako widzisz, we wlasnem a grzesznem cielsku.
– Skąd bogi niosą?
– Ze Sztokholmu!…
– Nie uwierzę, choćbyś na krzyż przysiągł, nie uwierzę! Waćpana dawno ryby zjeść już musiały, a to jeno coś na podobieństwo waszmości mrzy się… Stój, maro! – wrzasnął nagle, gdy Filip krok naprzód postawił. – Nie gub chrześcijańskiej duszy, pokuso! bo Ołtarzewskiego na wspomożenie sił własnych przywołam…
Ale pan Filip buchnął śmiechem, przeżegnał się raz i drugi i, wydostając z zanadrza medalion, tak rzekł:
– Spójrz waćpan na to, wżdy to nasza Panienka Przenajświętsza. Ona lichej, częstochowskiej forteczki nie pozwoliła wrogowi wziąć; wydobyła mnie, bez szwanku żadnego, z rąk Chmielniczeńki, z ciężkich terminów pod Beresteczkiem uratowała, i ot, teraz nietylko pozwoliła do was szczęśliwie powrócić, lecz i pewną rodzinę luterską na pociechę i chwałę świętego naszego Kościoła katolickiego oddać.
– Cudy! cudy!… – zamruczał pan Pasek… No! siadaj waść! masz garncówkę, której nie tknąłem jeszcze, pij i łżyj!…
Pan Filip opowiadać zaczął, a imć pan Jan Chryzostom słuchał, słuchał, ale powoli, od niechcenia niby, pióro do kałamarza przybliżył, umoczył w inkaust i zaczęte wspomnienie o panu Filipie jął kropkować, cienkiemi ryskami, jak nić pajęcza, przekrywać, aż zakropkował wszystko i pokrył nieprzeniknionym, inkaustowym kirem.
– Oto za Dunkę moją! – szeptał w duchu – a jużem się rozczulił był i chciał ciebie nieśmiertelnym żywotem w pamięci ludzkiej obdarzyć niedo-cze-kanie – dokończył, zacierając ślad ostatni nazwiska, nierozumiejącego manipulacyi onej, Filipa z Konopi.
Wieść o powrocie junackiego czarniecczyka wnet gruchnęła po obozie całym. Pan Stefan kazał z dział walić, zapalono beczek smolnych tyle, ile było liter w imieniu Filipowem, aż Szwed się przeraził, a dowiedziawszy się o przyczynie wesela, nocką za morze się wybrał, wyrzekając się raz na zawsze czosnku polskiego. Lecz o tem nic a nic pan Pasek nie wspomniał, czując dośmiertną urazę do pana Filipa z Konopi.
A oto i ogień przygasł i miecz Chmielniczeńki stępił się; potop szwedzki dużo szkód zrobił, lecz Rzeczypospolitej nie zatopił, wracało wszystko do wywczasu pożądanego i pan Filip do swoich Konopi powracał.
Wojując dużo, opatrzył się przystojnie w łupy na nieprzyjacielu wzięte; ze dwa furgony dobytku tego miał i przyciężki trzosik dukatów przy sobie; ale nim dotarł do gniazda rodzinnego, nic prawie z onych skarbów zdobycznych nie pozostało. Po drodze spotykał ruiny i ruiny; tam więc w garść opatowi jakiemuś nieco czerwieńców cisnął na pokrycie dachu klasztornego, tu bratu szlachcicowi na odbudowanie spalonego domostwa dał, a nie obeszło się bez tego, by i dziewce przygodnie gdzieś spotkanej altambasem w ślepki nie poświecił, sznurem pereł nie związał, datkiem koralowym Wiana nie powiększył – i to za uśmiech tylko, dla rycerskiej fantazyi, dla przyjaźni, pamięci, ot, tak mu się spodobało i – koniec. To też, przed Wisłą furgony opróżniły się doszczętnie, za Wisłą furgonów i zaciężnych koni nie stało, trzos czerwieńców na brzuchu zelżał i dobrze czegoś i okrutnie wesoło było imć panu Filipowi z Konopi. Pozostał wprawdzie dziarski bachmat pod nim i siodło pyszne, złotem dziane, a klejnotami sadzone, miał też i pacholika, którego Iwaśkiem zwał, ten także na wesołym turczynku siedział i na siodełku, z którego nieco złotka kapało… Z onymi skarbami już się rozstawać pan Filip nie myślał i w całości do osierociałego domu ojców przywieść chciał. Furgony przepadły, niech choć koń zdobyczny zaświadczy o rycerskości jego.
Miało się ku zachodowi, gdy pan i sługa w naddniestrzańskie okolice wjechali, tak dobrze znane, tak umiłowane serdecznie przez obu. Równiny i jary, kępki drzew na wzniesieniu lub krzyż przydrożny zdawały się witać wesoło powracających rycerzy z ziem dalekich; zdawało się, że z jarów wyzierające czupryny brzóz i sosen szeptać pomiędzy sobą zaczęły i wieść radosną podawać siostrzycom dalszym, aż brzoza, sosna, dąb i krzew każdy zachwiały się, zaszumiały, jakby mówiły głosem przyciszonym, ale o dźwięku weselnym:
– Jadą! jadą!
I oto, na zawrocie drogi, wiąz się wysunął i krzyż wyciągnął ramiona. Najwyraźniej wiąz szepnął i krzyż szepnął:
– Witajcie, mili nam!
A panu Filipowi łzy zebrały się w oczach na powitanie takie: stał na pograniczu województwa, za chwilę błyśnie Dniestr, za chwilę step się roztoczy, dwie mogiły zamajaczeją, lasek, przylasek – i – Konopie!…
Zeskoczył z bachmata i z krzykiem na ziemię padł i całował pierś jej matczyną i dziękował Jezusowi słodkiemu za powrót szczęśliwy, za to przepełnienie serca radością, jakie dziś czuje.
Zjechali na wzgórza – i rozesłała się przed nimi równina, zielonym traw kobiercem, dzierzganym w maki i ślazy, brzęcząca od ćwierkań koników i zgrzytu świerszczów, paląca się od łuny purpurowo zachodzącego słońca, wonna od cząbrów i macierzanek i niezliczonych ziół stepowych.
– Jaki zapach! – szepnął pan Filip, wdychając powietrze w siebie.
– To tak od Konopiów zalutuje – dodał Iwaś.
Pan Filip westchnął i rozmyślać począł.
Hej! hej!… wszak lat siedem bez mała, jak dziedzictwa swojego nie widział. Macierz mu zmarła, w chwili właśnie, gdy pod Żółtemi Wodami Bohdanko pułki polskie znosił, a on, przy starym hetmanie Potockim będąc i słysząc huk dział z daleka, stać musiał, słuchać tych strasznych huków musiał, a krokiem ruszyć nie mógł. Zapłacił hetman bezradność swoją stratą ukochanego syna, stokroć więcej to Rzeczpospolitę kosztowało.
A ojciec?
Ano, wieść o nagłej śmierci rodzica aż w Danii go doszła. Apoplektyczny był, wieczorem wypił stągiew wina, w nocy krew do łba uderzyła i poszedł do ojców swoich.
Kto został teraz w Konopiach?
Stary famulus Radwański Ignacy i – niby krewna jakaś, dziewiąta woda po kisielu – którą po imieniu nazywał, stara panna Magdalena Sojkowska. Ich dwoje zawiadywało teraz dobytkiem Filipowym – ale kto wie, czy i tych dwoje zastanie?
Ba! a Konopie?
Nie zniszczył kozak, to Szwed, nie Szwed, to może jakiś czambulik tatarski zdradziecko się podkradł i z ogniem wszystko puścił. Toć to niedaleko już kresów południowo-wschodnich, gdzie szlak wołoski się wije, tratowany rok rocznie prawie przez konie ordyńców, jakby boląca pręga, bogatej w nieszczęście ziemi. Na kresach onych nie ostanie się człek słabej ręki, a piersi mizernej, drżący przed marą śmierci: żelazny łeb, kamienną dłoń, a kostuchę za towarzyszkę codzienną mieć tam potrzeba. To też, jeżeli dwór jaki szlachecki bokiem ku szlakom trzem stanął, zabijaka w nim siedział lub desperat, co to z Tatary za łeb się wodził, a pośmiertny spoczynek jako lucsus uważał. Takim ojciec pana Filipa był, a i on sam do żywota swojego wielkiego waloru nie przywiązywał!
Jak okiem zajrzeć – równina, dalej mostek na rzece bez nazwiska, lecz o brzegach skalistych, a dalej las bukowy, stojący w amarancie wieczoru.
Wtem Iwaśko podjechał do pana.
– Jegomość! – rzekł.
– A co tam?
– Jakie to licho z bukowego lasku tak gna? Pan Filip spojrzał…
Jakiś tuman kurzu pędził z mocą niezwykłą, po lekkiem pochyleniu gościńca gnał pędem strzały i cicho, przeraźliwie sunął.
– Co za bies? – zawołał Iwaśko.
– Stul pysk! – zawołał pan Filip. Przymrużył powieki i uszy nastawił. Jakieś dygotanie gwałtowne słyszeć się dało i krzyk cichy, jakby gołębia duszonego. Pan Filip się rzucił:
– Ha! – wrzasnął… – Czy widzisz?
– Widzę, ale pisma nosem nie smykam. Pan Filip w bok go kuksnąl.
– Poniaw, pane!… rzekł Iwaśko.
– Karoca!… konie lecą w pędzie!… niosą!… Gdy przed mostem nie skręcą, w przepaść runą!…. Ktoś woła o ratunek… Na przełaj, w lot konie i łeb w łeb!…
Spiął bachmata, aż jęknął, chrapy rozszerzył i sunął, jak grom.
Przestrzeń pomiędzy karocą a panem Filipem zmniejszała się z przerażającą szybkością. Sto kroków tylko, dwadzieścia, krok… i nastąpiło starcie okropne. Cztery łby końskie grzmotnęły się o siebie, pierś o pierś gruchnęła, coś zakotłowało straszliwie, zazgrzytało jak żelaziwo pordzewiałe, tuman kurzu, jak wybuch miny, wzniósł się do góry, krzyk jakiś zmieszał się z dzikiem chrapaniem koni, a pan Filip wyłuszczył się z siodła, jak drzazga z naciśniętego gwałtownie wrzodu, frunął naprzód w powietrze, grzmotnął całym pędem o głowy siedzących na koźle fornali, otarł się o wierzch karocy, zawadził o pasy, podtrzymujące pojazd, dwa kozły dał i rozkrzyżował się na ziemi.
Gdyby nie te zawady, spotkane w podróży napowietrznej, jeżeli nie śmierć, to kalectwo pewneby odniósł, ale one powstrzymały siłę rozpędu i pozwoliły dość spokojnie opaść ku dołowi. Stęknął tylko, lecz wnet zerwał się na nogi, patrząc chwilę rozszerzonemi oczyma, jakby chciał rzecz jakąś zbadać do gruntu.
Karoca stała nieruchomie, strzaskany dyszel sterczał rozpaczliwie ku górze, dyszlowe konie leżały grzbietami ku ziemi, bachmat pana Filipa z rozbitym łbem spoczywał na nich, a na tych trzech trupach krwawych leżał Turczynek Iwaśka, ostatnie tchnienie wydając. Orczykowy lewy rwa się i dęba stawał, prawy, przygnieciony kadłubem karocy, bił wściekle kopytami w jej pudło, aż dno pękać zaczęło i drzazgi lecieć. Z karocy wydobywało się kwilenie jakieś i glos przyciszony a drżący:
– Ratuj, kto w Boga wierzy!
Do namysłu czasu nie było… Pan Filip skoczył do pojazdu i drzwi otworzył, z których wyszedł człek stary, w tabaczkowym żupanie, z laską sękatą, a widząc zbawcę swojego przed sobą, rzekł głosem błagalnym:
– Tam… (i wskazał głąb karocy) wynieś, bo ja sił nie mam.
Pan Filip zajrzał do wnętrza.
W głębi, z oczyma wystraszonemi, tuliło się do ścian karocy dziewczę przecudnej urody. Twarzyczkę miało bladą, jak listek kwiatu akacyi, ustka koloru róży omdlewającej, oczy, jak fiołki, które nigdy słońca bożego nie oglądały, włosy pozłociste, jak kłosy dojrzewającej pszenicy. Stulona w kątku, siedziała nieruchomie, znać strach ją obezwładnił i gruntowne rozpoznanie rzeczy odebrał.
Pan Filip, nie namyślając się długo, na ręce ją wziął, a ona zwisła W ramionach jego, głowę o głowę, pierś o pierś oparła i dała się nieść, gdzie chciał. Rycerz nie czuł serca,dziewczęcia, ale uczuł dwa jabłuszka jędrne, twarde, które przylgnęły do niego. Ogarnęła go lubość dziwna, lecz nie mógł długo zastanawiać się nad tem, bo stary wyciągał ręce i szeptał:
– Daj ją tu, waćpan – daj!…
Ale postawiona na ziemię osunęła się nagle i upadła.
– Jezus, Marya! – wrzasnął staruszek.
– Wody! – huknął pan Filip.
Ale poszwankowani fornale zajęci byli ratunkiem nieszczęśliwego konia, który, leżąc pod karocą straszliwy marsz kopytami o jej pudło wygrzmacał; Iwaśko, wysadzony równie, jak pan jego z siodła, mniej szczęśliwie tylko, do opamiętania się jeszcze nie przyszedł, stary zaś pan łamał ręce nieprzytomnie, – zostawała więc jedyna nadzieja w panu Filipie, który przytomności nie stracił, lecz pochylił się nad leżącem dziewczęciem, palcami lewej ręki otworzył usteczka, przyczem dwa rzędy prześlicznych pereł zobaczył, prawą zaś chwycił manierkę z gorzałką, którą miał przy sobie i kropel kilkanaście tego eliksiru, nieznanego wówczas jeszcze niewiastom, do warg w pół rozchylonych wlał.
Skutek był szybki.
Zrazu dziewczę skrzywiło się, później drgnęło lekko, a gdy płyn, mile drażniący podniebienie, do gardziołka się dostał, poruszyła parę razy języczkiem, smakując widocznie, następnie uśmiechnęła się i szepnęła bardzo cichutko:
– Dobre!
– Gdańska – odparł wnet pan Filip, rad będąc ze znawstwa dziewczyny.
Na dźwięk nieznajomego głosu podniosła powieki, spojrzała zdziwionemi oczyma i rzekła:
– Kto taki?…
– Filip z Konopi – odpowiedział Filip.
– Co?… Filip z Konopi?…… – ozwał się stary – On rycerz sławny, o którym ryby Bałtyku poema całe śpiewają? który Radziejowskiemu w łeb dał i z rąk strasznemu Chmielniczeńce jak piskorz się wysunął?… Rycerz z Konopi, a mój sąsiad?…
– Sąsiad waszmości?…
– Jestem Jan Bylina, podkomorzy i dziedzic Kaczorówki.
– Toć to staj kilka od Konopi – zawołał pan Filip.
– Łan z łanem, ale te ruskie łany nasze to, bez mała, księstwa niemieckie…
– Co za casus szczęśliwy, żem waszmośćpaństwa w takiej opresyi spotkał i wyratował…
– Podzięka tu na nic, boć waszmość, zdaje się, żywot swój narażał.
– Marność! – mruknął pan Filip.
– Ale jak waćpan takie bestye rozhukane powstrzymał?
– Łeb w łeb – i już!
– A sam?…
– Przeleciałem przez wierzch karocy – i nic!…
– Prowidencya nad waszmość panem czuwa!… – Prowidencya – to jasne, jak kawalerskość waćpana.
Rozmawiał tak pan Filip z podkomorzym Byliną, ale raz w raz ku pannie żórawia słał, która z jakąś adoracyą na nieznanego rycerza patrzyła…
– To córka waszej mości? – spytał pół szeptem.
– A tak, najmilsza Tećka moja.
– Tećka – szepnął w duchu pan Filip.
Spojrzał po sobie, a widząc strój w nieładzie i okurzony sromotnie, zczerwienił się trochę i, w kawalerskim ukłonie podchodząc do Tećki, tak rzekł:
– Wybacz, waszmość panna, że jej w tak nieforemnej sukni się przedstawiam. Ale kto taki karambol, jak ja, uczynił, nie może, jak Adonis wyglądać. Niech chwała będzie Panu Jezusowi i Matce jego Przenajświętszej, żem w czas się zjawił i taki klejnot domu Bylinów od ciężkiego szwanku, albo stokroć gorszego ewenementu wybawił.
– Ja nie rozumiem, jak to było?… Łeb w łeb – i panu nic?…
– To bachmat mój W łeb dyszlowemu palnął, nie ja… Ja tylko przetrąciłem fornali (za co niech mi jaśnie wielmożny podkomorzy wybaczy); możem i karocę nadwerężył nieco, ale to nic, w porównaniu, com ocalił.
– I waćpana nic nie boli?…
– Bolałoby, gdyby rzecz się inaczej skończyła.
– Dokąd waćpan jechałeś?
– Do siebie. – Po siedmiu latach wojaczki, niewygód i trwogi o Matkę Rzeczpospolitą naszą, czas nieco spoczynku zaznać, dobytku przypilnować i…
Tu zaciął się pan Filip, serce mu buchnęło, a gorącość jakaś przez żyły przeszła. Sponsowiała i Tećka i oczy spuściła ku ziemi.
– My także do Kaczorówki wracamy – odezwał się podkomorzy.
– Mogę zatem służbę swoją waszej mości ofiarować.
– Dziękuję, kawalerze, ale ci do domu spieszno, a ja muszę po drodze na kilka dni do Jaworzyna zboczyć i marszałka Zawiszyńskiego odwiedzić. Mam tam lokacyę małą, ale zawsze w tych ciężkich czasach się przyda.
Pan Filip stłumił westchnienie. Tećka coś podobnego uczyniła, a podkomorzy poszedł do karocy i za łeb się wziął.
– A jak my to pojedziemy? – rzekł do fornali.
Iście, że niełatwe było zadanie. Złamany dyszel, cały przód karocy strzaskany, uprząż na strzępy porwana, dwa konie dyszlowe wyciągnęły już kopyta, bachmat pana Filipa z rozbitym łbem leżał, tylko turczynek Iwaśka dyszał jeszcze, rzężąc boleśnie, a krew farbowała mu nozdrza, noga zaś przednia złamana zwisła bezwładnie i dodawała męczarni dogorywającemu zwierzęciu. Iwaśko, choć sam poturbowany straszliwie, przypiął się jak pijawka do starego towarzysza wypraw, którego na pewnym murzie tatarskim zdobył, za szyję go objął i płakał. Ale widząc cierpienie konającego, zerwał się szybko, oczy mu przymknął – i palnął mu w ucho z bandoletu *).
Podkomorzy zwrócił się do Filipa:
–-
*) Klokocki w „Monarchii Tureckiej” bandoletem nazywa pewien rodzaj broni ognistej. – W ogólnem znaczeniu jest to pas rzemienny do patasza. Niem.: das Bandolet, franc: bandrier. O bandolecie, jako broni palnej, wspomina też Pasek w „Pamiętnikach” swoich.
– Ani waść konia, ani my pojazdu nie mamy!…
Pan Filip stanął nad bachmatem, poruszył głową i rzekł:
– Służyłeś ty mi wiernie aż do zgonu – nie ostawię cię na żer krukom i wronom żarłocznym…
Panna Bylinówna podeszła do rozmawiających.
– Tećka! – szepnął pan Filip i rozpromieniał.
– Radź waszmość – zwrócił się podkomorzy do pana Filipa, nie wiedząc, co począć. – Step dokoluśka, o chutorze żadnym szczekanie psów nawet nie mówi.
Pan Filip zakomenderował:
– Orczykowe wyprządz! Karoca na nic, więc ją opróżnić z pakunków i wiktuałów prawdopodobnie. Wy zaś, pachołki, marsz na poszukiwanie wsi jakiej, gdzieby można wóz pakowny znaleźć… lwaśko sobie i mnie o podjazdków się wystara, i tak odprowadzę waszmość państwa aż do Jaworzyna dla bezpieczeństwa wszelakiego; na rozstaju pożegnam i do siebie nawrócę.
– Szkoda, że waszmość z nami do Kaczorówki nie pojedziesz – odezwała się Tećka.
– Nie zapomnę o niej, bobym absolucyi z grzechów nawet powszednich nie otrzymał…
– Pamiętaj waszmość!… – zaśpiewała Tećka.
– Turkusio ty moja – szepnął pan Filip.
A złote słońce strzeliło z pod chmur promykiem ostatnim – i zaszło.