Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Filip z Konopi Część 1-3: z nie znanych dotąd żadnemu historykowi rękopisów sumiennie odtworzył i do publicznej wiadomości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Filip z Konopi Część 1-3: z nie znanych dotąd żadnemu historykowi rękopisów sumiennie odtworzył i do publicznej wiadomości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 487 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Po ta­ra­pa­tach róż­nych, w ja­kich nie­szczę­śli­wa Rzecz­po­spo­li­ta za smut­nych cza­sów Jana Ka­zi­mie­rza znaj­do­wa­ła się, na­stą­pił chwi­lo­wy spo­kój. Do sto­li­cy swo­jej po­wra­cał król-wy­gna­niec, szlach­ta do za­gród, nie­wi­dzia­nych od daw­na, kmieć do chat wpół­ro­zwa­lo­nych, na­wet zwierz wy­stra­szo­ny do le­śnych sie­dlisk swo­ich, – cóż miał tedy lep­sze­go i imci pan Fi­lip uczy­nić, je­że­li nie wró­cić do ro­dzin­nych Ko­no­pi, le­żą­cych na sa­mym krań­cu wo­je­wódz­twa ru­skie­go.

A gdzie on nie był, cze­go nie wi­dział i nie do­świad­czył? Ale ręka Bo­ska czu­wa­ła nad nim i wy­do­by­ła go za­wsze z ter­mi­nów okrut­nych. I tak: ani Szwed go nie za­dła­wił, ani Za­po­ro­żec na spi­sę wziął. W Kor­su­niu mia­ło go już roz­be­stwio­ne ko­zac­two żyw­cem na roż­nie upiec, ale pan Fi­lip zwró­cił się do Chmiel­ni­czeń­ki, świad­ka tej ope­ra­cyi, i rzekł:

– Ze­no­bi! a czy ty nie pa­mię­tasz, ja­ke­śmy w Czer­ka­sach ra­zem pili i ra­zem pod stół się zwa­li­li?…

– Pa­mię­tam! – od­po­wie­dział wa­taż­ka i czknął, bo wła­śnie gar­dło su­che śmier­dzą­cą si­wu­chą za­le­wał.

– Ze­no­bi! – cią­gnął da­lej pan Fi­lip.– A czy pa­mię­tasz, jak po wspól­nem prze­spa­niu się pod sto­łem, na­za­jutrz pan Cza­plic­ki wszedł i cie­bie za łeb, a mnie za kark chwy­cił, a ja go w pysk za nie­po­sza­no­wa­nie ho­no­ru szla­chec­kie­go.

– Pa­mię­tam! – czknął znów Chmiel­ni­czeń­ko.

– A pa­mię­tasz, ja­kem go, ob­ra­żo­ne­go za ten de­spekt, ko­la­nem pod krzyż i za wro­ta wy­rzu­cił, a tyś rzekł wów­czas do mnie: Druh ty mój, a brat, z tobą żyć i umie­rać słod­ko!

– I co? – za­py­tał ata­man, czka­jąc raz trze­ci.

– Na­dziej się te­raz ra­zem ze mną na ro­żen, gdy ci się zda­rza spo­sob­ność uży­cia słod­ko­ści śmier­ci wraz ze mną… je­że­li nie uczy­nisz tak, ja­koś mi ongi przy­się­gał, to po­wiem, sta­nąw­szy przed Pa­nem Bo­giem, żeś pies, i wy­ro­bię u Kró­la Nie­bie­skie­go glejt bez­pie­czeń­stwa dla cie­bie, byś bez prze­szko­dy do sa­me­go Lu­cy­fe­ra mógł tra­fić…

Tu Chmiel­nic­ki roz­czu­lił się i, po­wstaw­szy z pnia, na któ­rym sie­dział, rzekł do haj­da­ma­ków:

– Zo­staw­cie tego Lasz­ka na roz­pło­dek. Nie le­piej było, gdy po po­trze­bie be­re­stec­kiej, w ob­li­czu kró­la, nie zdzier­żał i Ra­dzie­jow­skie­mu w łeb dał obu­chem, któ­ry prze­ciw panu swo­je­mu za­war­cho­lił. O mało go szlach­ta na sza­blach nie roz­nio­sła, lecz od gwał­tu tego po­wstrzy­ma­ła ją obec­ność ma­je­sta­tu. Pa­choł­ko­wie kró­lew­scy schwy­ci­li Fi­li­pa i przed ob­li­czem kró­la sta­wi­li, któ­ry za łeb chwy­cił się i za­wo­łał:

– Nie­szczę­sny! wie­szże, co cie­bie cze­ka?

– Żal do­śmiert­ny, mi­ło­ści­wy pa­nie, żem tego zdraj­cy nie ubił.

– I ja ża­łu­ję – król mruk­nął. – Ale po­rwa­nie się na pod­kanc­le­rze­go w ob­licz­no­ści na­szej… Ma­je­stat znie­wa­ży­łeś.

– Bierz łeb, naj­ja­śniej­szy pa­nie, lecz po­zwól mi psa tego do­rze­zać.

– Ba! – król na to.

I ka­zał mi­strza po­szu­kać.

Tym­cza­sem Fi­li­pa za­mknię­to do kar­ce­re­su przy­god­ne­go, lecz mi­strza na ra­zie nie zna­le­zio­no, bo w ro­wie nad Sty­rem spał, pi­ja­ny z żalu, że od daw­na nie opa­try­wał ni­ko­go, a tym­cza­sem król, ofia­rą za­cnej gło­wy pana Fi­li­pa z Ko­no­pi pra­gnął Ra­dzie­jow­skie­go ugła­skać, któ­ry na­ma­wiał szlach­tę do opusz­cze­nia pana, pod­czas kie­dy on z od­nie­sio­ne­go zwy­cię­stwa ko­rzy­stać chciał, nad Dniepr i za Dniepr pójść, do sa­mej Chor­ty­cy do­trzeć i raz na za­wsze łeb urwać hy­drze stu­gło­wej.

– Te­raz pój­dą za mną – po­cie­szał się…

I ze świ­tem ka­zał woj­skom swo­im w po­chód iść, ale Ra­dzie­jow­ski górę wziął nad po­spo­li­tem ru­sze­niem, a król z pię­ciu ty­sią­ca­mi jaz­dy na­przód po­mknął, ku wscho­do­wi, idąc w gniaz­do szer­sze­ni, szlach­ta zaś pod Ra­dzie­jow­skie­go prze­wo­dem, ku gra­ni­com za­chod­nim, do cie­płych sie­dzib swo­ich. I tak za­ba­wio­no się so­bie w orła dar­te­go, a pan Fi­lip po­zo­stał w kar­ce­re­sie, sam, cze­ka­jąc po­wro­tu kró­la, któ­ry nie­prę­dzej jak za kil­ka mie­się­cy mógł z onej wy­pra­wy sza­lo­nej po­wró­cić…

Ci­cho było i pu­sto na ste­pie – jeno zla­ty­wa­ły kru­ki na żer, jeno kro­gul­ce nad opusz­czo­ną cha­łu­pą, gdzie sie­dział ska­za­niec, krą­ży­ły, świer­ka­jąc naj­wy­raź­niej:

– Śmierć! śmierć! śmierć!…

No­ca­mi cza­sem wilk pod­cho­dził i wył, na przy­zbie sia­da­jąc. Wte­dy pan Fi­lip małe okno cha­łu­py otwie­rał i –

– A do budy – wrzesz­czał…

Wil­czy­sko umy­ka­ło zdzi­wio­ne, że tu­taj jesz­cze głos ludz­ki sły­szy.

Po kil­ku dniach ta­kich panu Fi­li­po­wi za­chcia­ło się jeść. Pod­wa­żył więc drzwi, któ­re bez wiel­kie­go opo­ru mu się pod­da­ły i za­czą! ob­ma­cy­wać kie­sze­nie po­bi­tych haj­da­ma­ków, któ­rzy mu już żad­ne­go wstrę­tu nie ro­bi­li. U tego su­chy chleb zna­lazł, u tego ma­nier­kę nie­do­pi­tej si­wu­chy; tam flin­tę ja­kąś ścią­gnął, pro­chow­ni­cę ko­zac­ką, lub sza­blę szla­chec­ką, któ­ra mu mo­gła W nie­jed­nej przy­go­dzie sta­nąć, gdy­by zbój ja­kiś chciał w złej my­śli do jego kar­ce­re­su zaj­rzeć, do któ­re­go su­mien­nie po za­spo­ko­je­niu głod­ne­go ży­wo­ta, po­wra­cał, co czy­nił z po­śpie­chem, lę­ka­jąc się, by wy­pad­kiem król, po­wró­ciw­szy wcze­śniej, niż za­mie­rzał, z wy­pra­wy, jeń­ca swo­je­go w prze­zna­czo­nem mu miej­scu nie za­stał… Z lu­bo­ścią jed­nak pa­trzał na po­bo­jo­wi­sko i szep­tał:

– Do­brze tak wam zbó­je! któ­rzy po­wsta­je­cie na mat­kę ro­dzo­ną i prze­ciw wol­no­ściom jej…

Ale dni mi­ja­ły, kró­la wi­dać nie było, z któ­rym i mistrz po­szedł…

Panu Fi­li­po­wi cni­ło się okrut­nie i taki ży­wot brzyd­nąć za­czął. Może hen – da­le­ko: Je­zus!

Ma­rya! Jó­zef! – roz­grz­mie­wa w po­wie­trzu, a on wy­cia wil­czu­ry słu­chać musi, z umar­ły­mi prze­by­wać, ogra­biać, nie mo­gą­cych się bro­nić, i cze­kać cier­pli­wie, do­pó­ki za­dość spra­wie­dli­wo­ści uczy­nio­no nie bę­dzie. O uciecz­ce nie my­ślał, łeb dać trze­ba – to trud­no!… Ale ocze­ki­wa­nie tego wy­pad­ku sa­tys­fak­cyi mu nie ro­bi­ło. Gdy­by król mi­ło­ści­wy mi­strza z sobą nie za­brał, przy­wo­łał­by go sam do sie­bie, gło­wę na pierw­szym lep­szym pnia­ku po­ło­żył i po­wie­dział spo­koj­nie:

– Tnij, ka­cie!…

Chciał na­wet do Be­re­stecz­ka udać się i roz­py­tać, czy tam jaki kat sta­ry nie miesz­ka – ale bał się, by pod­czas jego nie­obec­no­ści król nie wró­cił, a zaj­rzaw­szy do pu­ste­go kar­ce­re­su, nie szep­nął:

– Uciekł szlach­cic!…

Brr!… te­go­by nie zniósł pan Fi­lip z Ko­no­pi.

Sie­dział więc, żył wła­snym prze­my­słem, słu­chał la­men­tów wil­czych, dła­wił się od fe­to­ru ciał roz­kła­da­ją­cych się, urzą­dził na­wet swo­ją cha­łu­pę, któ­ra na pu­stym ste­pie, jak wdo­wa opusz­czo­na sta­ła, cze­ka­jąc zmi­ło­wa­nia bo­że­go.

Tym­cza­sem król Jan Ka­zi­mierz szedł na­przód, my­śląc, że po­miar­ku­je się tłum szla­chec­ki i do pana przy­bie­ży. Ale ci­cho było do­ko­ła, prze­klę­cie ci­cho! Nie od po­bo­jo­wi­ska, lecz ku po­bo­jo­wi­sku le­cia­ły kru­ki i wro­ny i inne ptac­two żar­łocz­ne, co było zna­kiem, że nikt stam­tąd ich nie wy­ga­niał, że sto ty­się­cy sza­bel szla­chec­kich nie od­stra­sza­ło po­brzę­kiem swo­im, że się zwró­ci­ły ku Wi­śle, oba­ła­mu­co­ne zdra­dli­we­mi sło­wa­mi imć­pa­na pod­kanc­le­rze­go.

Król ręce za­ła­mał.

Iść da­lej sa­me­mu? – na śmierć pew­ną?…

Pra­wa nie miał.

Dał ha­sło do od­wro­tu – i – dnia pew­ne­go nad wie­czo­rem, sta­nął przy opusz­czo­nej cha­łu­pie pana Fi­li­pa.

– Pu­sta? – apy­tał pa­choł­ka.

– Drzwi wy­wa­żo­ne.

Król przy­po­mniał so­bie ska­zań­ca, uśmiech­nął się i rad był, że szlach­cic umknął. Póź­niej czas się prze­wle­cze, w za­po­mnie­nie pój­dzie wszyst­ko i ży­wot za­cne­go ry­ce­rza oca­lo­ny zo­sta­nie…

Wtem, roz­bu­dzo­ny gwa­rem wo­jen­nym, pan Fi­lip przez okno wyj­rzał…

– Król!… – za­wrzesz­czał.

Wy­padł na próg, za próg sko­czył i do sto­py kró­lew­skiej przy­lgnął…

Jan Ka­zi­mierz za uszy się wziął:

– I có­żeś ty mą­dre­go uczy­nił, czło­wie­cze?…

– Cze­ka­łem na kata, mi­ło­ści­wy pa­nie.

– No, szczę­ście two­je, żeś wpierw ła­ska­we­go kró­la spo­tkał…

Oczy­wi­ście wy­rok cof­nię­to, bo taka była wola kró­la i pa­nów rad­nych.

Ręka Bo­ska nie opusz­cza­ła pana Fi­li­pa i pod­czas na­jaz­dów szwedz­kich. Zdra­da pod Uściem przy­po­mnia­ła go znów kró­lo­wi.

– Ej! gdy­by to tam, pod Be­re­stecz­kiem, uda­ło się było wać­pa­nu z pod­kanc­le­rzym! – rzekł raz do Fi­li­pa, pod­czas swo­jej prze­pra­wy na Śląsk – nie miał­bym te­raz Ca­ro­lu­sa na kar­ku.

– Chcia­łem, mi­ło­ści­wy pa­nie! ser­decz­nie chcia­łem Warn i Rze­czy­po­spo­li­tej usłu­żyć, ale Wa­sza mi­łość tak wy­so­ko ma­je­stat swój po­sta­wi­ła, żem o mało łba wła­sne­go nie utra­cił. Lecz te­raz Ra­dzie­jow­ski ba­nit jest, prze­zpie­czeń­stwo więc wszel­kie gło­wy się jego im­nąć.

Ale naj­szczer­sze chę­ci na ni­czem speł­zły. Pod­kanc­le­rze­go nie spo­tkał, sam zaś z Czar­niec­kim do Da­nii za­brał się i Szwe­da pło­szył.

Na skó­rze wo­ło­wej nie moż­na­by było spi­sać ry­cer­skich czy­nów pana Fi­li­pa. Bez ślu­bu żad­ne­go, nie trzy, lecz trzy­na­ście głów ści­nał za­ma­chem jed­nym, a Dun­ki wszyst­kie, na wi­dok czar­niec­czy­ka one­go ko­la­na o ko­la­na tar­ły, aż imć­pan Jan Chry­zo­stom Pa­sek ża­łość czuł, że to nie z jego po­wo­du i, za­pa­ław­szy raz gnie­wem na suk­ces pe­wien, któ­re­go sam się spo­dzie­wał, z ra­cyi onej do­śmiert­nym ża­lem po­wo­do­wan, nic a nic w „Pa­mięt­ni­kach” swo­ich o panu Fi­li­pie z Ko­no­pi nie wspo­mniał…

– Do nie­śmier­tel­no­ści nie przej­dzie!… – mru­czał, ma­cza­jąc pió­ro w in­kau­ście i wo­lał Ma­ze­pę w pysk ciąć, panu Fal­bow­skie­mu ostro­gi do ko­lan przy­pra­wiać, niż o Fi­li­pie słó­wecz­ko jed­no pi­snąć.

Ale pan Fi­lip nie dbał o sła­wę po­śmiert­ną, łusz­czył Szwe­dów, aż o mało sam przez nich złusz­czo­ny nie był.

Razu pew­ne­go, pod­czas wy­wia­dów noc­nych, uła­pi­ły go psu­bra­ty.

– Czar­niec­czyk!… Uha! po­hu­la­my z nim te­raz!–za­krzy­cze­li…

– A jaką śmier­cią chcesz zgi­nąć? – spy­ta­li, urą­ga­jąc.

– Wola wa­sza – od­po­wie­dział Fi­lip.

– Kat?

– Wca­le nie­źle!…

– Kula w łeb?

– Śmierć nie­zgor­sza.

– Stry­czek?

– Ła­cho­tli­wy je­stem, ale i ten mi się po­do­ba!

– Jemu wszyst­ko się po­do­ba!… – za­wo­ła­li wą­tro­bia­rze Ca­ro­lu­sa. Nie­chże do Sztok­hol­mu po­pły­nie i tam roz­py­ta, na co ska­zan ma być.

Ro­ze­bra­li go do cna, że wy­glą­dał jak­by go tyl­ko co ma­cierz uro­dzi­ła i przy­wie­dli na spa­dzi­sty brzeg mo­rza.

– Hulk!… – za­wo­łał ko­men­dant tej wy­pra­wy. Pan Fi­lip bry­znął w spie­nio­ne nur­ty, ale wy­ka­ra­skał się za­raz i ru­szył na­przód w szczu­pa­kach.

– Do Sztok­hol­mu!… – wo­ła­no z brze­gu.

– Do zo­ba­czy­ska! – od­po­wie­dział pan Fi­lip, i pod­bi­ja­ny przez fale z oczu im wkrót­ce znik­nął…

Szwe­dzi za­nie­po­ko­ili się…

A nuż do­pły­nie?…

Chcie­li już na lo­dzie sia­dać i W po­goń ru­szać, ale pio­run rznął, wi­cher za­dął, zbał­wa­ni­ły się chmu­ry i fale mor­skie za we­so­ło tań­czyć za­czę­ły.

– Te­raz szlach­cic na­pew­no zgi­nął – ozwał się Szwed je­den.

– Nie wia­do­mo! – tu i tam wąt­pią­ce ode­zwa­ły się gło­sy.

– Dy­abłem­by był!… – ktoś za­wo­łał.

– Jeno wy­znaw­cą tej Pani… co to… wie­cie?… Mil­ler. Kule – nic! hau­bi­ce – nic!… Na­zad i z Pol­ski.

– Czę­sto­chow­ska!… – za­brzmia­ło ci­che, nie­śmia­łe…

I przy­po­mnie­li so­bie, że pan Fi­lip na szyi me­da­lion tej Pani miał; przy­po­mnie­li Mil­le­ra, po­ci­ski wra­ca­ją­ce, hau­bi­ce pę­ka­ją­ce, sro­mot­ny od­wrót z Pol­ski – i strach ich zdjął.

A pan Fi­lip pły­nął, wal­czył z fa­la­mi, bu­rzą, hu­ra­ga­nem, „Kto się w opie­kę” szep­cąc, to „Ko­ron­kę do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go” mó­wiąc na­prze­mian.

I do­pły­nął do Sztok­hol­mu.

Nie o wła­snych si­łach wpraw­dzie, bo toby prze­cho­dzi­ło moż­ność ludz­ką, ale ry­bac­ką łódź spo­tkał, kie­ro­wa­ną dłoń­mi już omdla­łe­mi, za burt się uchwy­cił, sko­czył, do wio­seł się wprzągł, a do­daw­szy otu­chy zroz­pa­czo­nej za­ło­dze, nie­tyl­ko upew­nił ją w zmi­ło­wa­nie Boże, lecz całą ro­dzi­nę ry­bac­ką, któ­ra lu­trem za­pa­sku­dzo­na była, na świę­tą wia­rę ka­to­lic­ką na­wró­cił.

I tak przy­by­li do Sztok­hol­mu, gna­ni już wia­trem po­myśl­nym nie­szczę­śli­wi ska­zań­cy na śmierć: je­den przez Szwe­dów, tam­ci przez bu­rzę, zdzi­wie­ni opo­wie­ścią pana Fi­li­pa o lo­sach jego wła­snych i cu­dach Ja­snej Góry…

– Czę­sto­chow­ska! – po­wta­rza­li z uwiel­bie­niem ry­ba­cy, przy­pa­tru­jąc się ry­som Jej, wy­ry­tym na me­da­lio­nie Fi­li­po­wym i dzię­ko­wa­li Świę­tej za do­cze­sne i wiecz­ne zba­wie­nie.

Mię­dzy czar­niec­czy­ka­mi żal był okrut­ny, mię­dzy Szwe­da­mi ra­dość nie­zmier­na po znik­nię­ciu ry­ce­rza ta­kie­go: je­den tyl­ko imć pan Jan Chry­zo­stom Pa­sek po­sęp­ny cho­dził, jak­by, krom żalu, prze­wi­nie­nie ja­kieś na su­mie­niu swem miał.

– Uwiecz­nię!–szep­nął, za­bie­ra­jąc się do pra­cy i już słów parę na kar­te­lu­szu mi­ster­ne­mi zgło­ska­mi wy­pi­sał, gdy puk­nię­cie w drzwi sły­szeć się dało i prze­rwa­ło bieg za­cnych my­śli sław­ne­go pa­mięt­ni­ka­rza.

– Kto tam?–ozwał się pan Jan Chry­zo­stom.

– Fi­lip z Ko­no­pi…

Pan Pa­sek ze­rwał się na rów­ne nogi i gdy nie­spo­dzia­ny przy­bysz prze­stę­po­wał próg żoł­nier­skiej kwa­te­ry, za­wo­łał:

– Wszel­ki duch!… Czy to na­praw­dę wać­pan?

– Jako wi­dzisz, we wla­snem a grzesz­nem ciel­sku.

– Skąd bogi nio­są?

– Ze Sztok­hol­mu!…

– Nie uwie­rzę, choć­byś na krzyż przy­siągł, nie uwie­rzę! Wać­pa­na daw­no ryby zjeść już mu­sia­ły, a to jeno coś na po­do­bień­stwo wasz­mo­ści mrzy się… Stój, maro! – wrza­snął na­gle, gdy Fi­lip krok na­przód po­sta­wił. – Nie gub chrze­ści­jań­skiej du­szy, po­ku­so! bo Oł­ta­rzew­skie­go na wspo­mo­że­nie sił wła­snych przy­wo­łam…

Ale pan Fi­lip buch­nął śmie­chem, prze­że­gnał się raz i dru­gi i, wy­do­sta­jąc z za­na­drza me­da­lion, tak rzekł:

– Spójrz wać­pan na to, wżdy to na­sza Pa­nien­ka Prze­naj­święt­sza. Ona li­chej, czę­sto­chow­skiej for­tecz­ki nie po­zwo­li­ła wro­go­wi wziąć; wy­do­by­ła mnie, bez szwan­ku żad­ne­go, z rąk Chmiel­ni­czeń­ki, z cięż­kich ter­mi­nów pod Be­re­stecz­kiem ura­to­wa­ła, i ot, te­raz nie­tyl­ko po­zwo­li­ła do was szczę­śli­wie po­wró­cić, lecz i pew­ną ro­dzi­nę lu­ter­ską na po­cie­chę i chwa­łę świę­te­go na­sze­go Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go od­dać.

– Cudy! cudy!… – za­mru­czał pan Pa­sek… No! sia­daj waść! masz garn­ców­kę, któ­rej nie tkną­łem jesz­cze, pij i łżyj!…

Pan Fi­lip opo­wia­dać za­czął, a imć pan Jan Chry­zo­stom słu­chał, słu­chał, ale po­wo­li, od nie­chce­nia niby, pió­ro do ka­ła­ma­rza przy­bli­żył, umo­czył w in­kaust i za­czę­te wspo­mnie­nie o panu Fi­li­pie jął krop­ko­wać, cien­kie­mi ry­ska­mi, jak nić pa­ję­cza, prze­kry­wać, aż za­krop­ko­wał wszyst­ko i po­krył nie­prze­nik­nio­nym, in­kau­sto­wym ki­rem.

– Oto za Dun­kę moją! – szep­tał w du­chu – a ju­żem się roz­czu­lił był i chciał cie­bie nie­śmier­tel­nym ży­wo­tem w pa­mię­ci ludz­kiej ob­da­rzyć nie­do-cze-ka­nie – do­koń­czył, za­cie­ra­jąc ślad ostat­ni na­zwi­ska, nie­ro­zu­mie­ją­ce­go ma­ni­pu­la­cyi onej, Fi­li­pa z Ko­no­pi.

Wieść o po­wro­cie ju­nac­kie­go czar­niec­czy­ka wnet gruch­nę­ła po obo­zie ca­łym. Pan Ste­fan ka­zał z dział wa­lić, za­pa­lo­no be­czek smol­nych tyle, ile było li­ter w imie­niu Fi­li­po­wem, aż Szwed się prze­ra­ził, a do­wie­dziaw­szy się o przy­czy­nie we­se­la, noc­ką za mo­rze się wy­brał, wy­rze­ka­jąc się raz na za­wsze czosn­ku pol­skie­go. Lecz o tem nic a nic pan Pa­sek nie wspo­mniał, czu­jąc do­śmiert­ną ura­zę do pana Fi­li­pa z Ko­no­pi.

A oto i ogień przy­gasł i miecz Chmiel­ni­czeń­ki stę­pił się; po­top szwedz­ki dużo szkód zro­bił, lecz Rze­czy­po­spo­li­tej nie za­to­pił, wra­ca­ło wszyst­ko do wy­wcza­su po­żą­da­ne­go i pan Fi­lip do swo­ich Ko­no­pi po­wra­cał.

Wo­ju­jąc dużo, opa­trzył się przy­stoj­nie w łupy na nie­przy­ja­cie­lu wzię­te; ze dwa fur­go­ny do­byt­ku tego miał i przy­cięż­ki trzo­sik du­ka­tów przy so­bie; ale nim do­tarł do gniaz­da ro­dzin­ne­go, nic pra­wie z onych skar­bów zdo­bycz­nych nie po­zo­sta­ło. Po dro­dze spo­ty­kał ru­iny i ru­iny; tam więc w garść opa­to­wi ja­kie­muś nie­co czer­wień­ców ci­snął na po­kry­cie da­chu klasz­tor­ne­go, tu bra­tu szlach­ci­co­wi na od­bu­do­wa­nie spa­lo­ne­go do­mo­stwa dał, a nie obe­szło się bez tego, by i dziew­ce przy­god­nie gdzieś spo­tka­nej al­tam­ba­sem w ślep­ki nie po­świe­cił, sznu­rem pe­reł nie zwią­zał, dat­kiem ko­ra­lo­wym Wia­na nie po­więk­szył – i to za uśmiech tyl­ko, dla ry­cer­skiej fan­ta­zyi, dla przy­jaź­ni, pa­mię­ci, ot, tak mu się spodo­ba­ło i – ko­niec. To też, przed Wi­słą fur­go­ny opróż­ni­ły się do­szczęt­nie, za Wi­słą fur­go­nów i za­cięż­nych koni nie sta­ło, trzos czer­wień­ców na brzu­chu ze­lżał i do­brze cze­goś i okrut­nie we­so­ło było imć panu Fi­li­po­wi z Ko­no­pi. Po­zo­stał wpraw­dzie dziar­ski bach­mat pod nim i sio­dło pysz­ne, zło­tem dzia­ne, a klej­no­ta­mi sa­dzo­ne, miał też i pa­cho­li­ka, któ­re­go Iwaś­kiem zwał, ten tak­że na we­so­łym tur­czyn­ku sie­dział i na sio­deł­ku, z któ­re­go nie­co złot­ka ka­pa­ło… Z ony­mi skar­ba­mi już się roz­sta­wać pan Fi­lip nie my­ślał i w ca­ło­ści do osie­ro­cia­łe­go domu oj­ców przy­wieść chciał. Fur­go­ny prze­pa­dły, niech choć koń zdo­bycz­ny za­świad­czy o ry­cer­sko­ści jego.

Mia­ło się ku za­cho­do­wi, gdy pan i słu­ga w nad­dnie­strzań­skie oko­li­ce wje­cha­li, tak do­brze zna­ne, tak umi­ło­wa­ne ser­decz­nie przez obu. Rów­ni­ny i jary, kęp­ki drzew na wznie­sie­niu lub krzyż przy­droż­ny zda­wa­ły się wi­tać we­so­ło po­wra­ca­ją­cych ry­ce­rzy z ziem da­le­kich; zda­wa­ło się, że z ja­rów wy­zie­ra­ją­ce czu­pry­ny brzóz i so­sen szep­tać po­mię­dzy sobą za­czę­ły i wieść ra­do­sną po­da­wać sio­strzy­com dal­szym, aż brzo­za, so­sna, dąb i krzew każ­dy za­chwia­ły się, za­szu­mia­ły, jak­by mó­wi­ły gło­sem przy­ci­szo­nym, ale o dźwię­ku we­sel­nym:

– Jadą! jadą!

I oto, na za­wro­cie dro­gi, wiąz się wy­su­nął i krzyż wy­cią­gnął ra­mio­na. Naj­wy­raź­niej wiąz szep­nął i krzyż szep­nął:

– Wi­taj­cie, mili nam!

A panu Fi­li­po­wi łzy ze­bra­ły się w oczach na po­wi­ta­nie ta­kie: stał na po­gra­ni­czu wo­je­wódz­twa, za chwi­lę bły­śnie Dniestr, za chwi­lę step się roz­to­czy, dwie mo­gi­ły za­ma­ja­cze­ją, la­sek, przy­la­sek – i – Ko­no­pie!…

Ze­sko­czył z bach­ma­ta i z krzy­kiem na zie­mię padł i ca­ło­wał pierś jej mat­czy­ną i dzię­ko­wał Je­zu­so­wi słod­kie­mu za po­wrót szczę­śli­wy, za to prze­peł­nie­nie ser­ca ra­do­ścią, ja­kie dziś czu­je.

Zje­cha­li na wzgó­rza – i ro­ze­sła­ła się przed nimi rów­ni­na, zie­lo­nym traw ko­bier­cem, dzierz­ga­nym w maki i śla­zy, brzę­czą­ca od ćwier­kań ko­ni­ków i zgrzy­tu świersz­czów, pa­lą­ca się od łuny pur­pu­ro­wo za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, won­na od czą­brów i ma­cie­rza­nek i nie­zli­czo­nych ziół ste­po­wych.

– Jaki za­pach! – szep­nął pan Fi­lip, wdy­cha­jąc po­wie­trze w sie­bie.

– To tak od Ko­no­piów za­lu­tu­je – do­dał Iwaś.

Pan Fi­lip wes­tchnął i roz­my­ślać po­czął.

Hej! hej!… wszak lat sie­dem bez mała, jak dzie­dzic­twa swo­je­go nie wi­dział. Ma­cierz mu zmar­ła, w chwi­li wła­śnie, gdy pod Żół­te­mi Wo­da­mi Boh­dan­ko puł­ki pol­skie zno­sił, a on, przy sta­rym het­ma­nie Po­toc­kim bę­dąc i sły­sząc huk dział z da­le­ka, stać mu­siał, słu­chać tych strasz­nych hu­ków mu­siał, a kro­kiem ru­szyć nie mógł. Za­pła­cił het­man bez­rad­ność swo­ją stra­tą uko­cha­ne­go syna, sto­kroć wię­cej to Rzecz­po­spo­li­tę kosz­to­wa­ło.

A oj­ciec?

Ano, wieść o na­głej śmier­ci ro­dzi­ca aż w Da­nii go do­szła. Apo­plek­tycz­ny był, wie­czo­rem wy­pił stą­giew wina, w nocy krew do łba ude­rzy­ła i po­szedł do oj­ców swo­ich.

Kto zo­stał te­raz w Ko­no­piach?

Sta­ry fa­mu­lus Ra­dwań­ski Igna­cy i – niby krew­na ja­kaś, dzie­wią­ta woda po ki­sie­lu – któ­rą po imie­niu na­zy­wał, sta­ra pan­na Mag­da­le­na Soj­kow­ska. Ich dwo­je za­wia­dy­wa­ło te­raz do­byt­kiem Fi­li­po­wym – ale kto wie, czy i tych dwo­je za­sta­nie?

Ba! a Ko­no­pie?

Nie znisz­czył ko­zak, to Szwed, nie Szwed, to może ja­kiś czam­bu­lik ta­tar­ski zdra­dziec­ko się pod­kradł i z ogniem wszyst­ko pu­ścił. Toć to nie­da­le­ko już kre­sów po­łu­dnio­wo-wschod­nich, gdzie szlak wo­ło­ski się wije, tra­to­wa­ny rok rocz­nie pra­wie przez ko­nie or­dyń­ców, jak­by bo­lą­ca prę­ga, bo­ga­tej w nie­szczę­ście zie­mi. Na kre­sach onych nie osta­nie się człek sła­bej ręki, a pier­si mi­zer­nej, drżą­cy przed marą śmier­ci: że­la­zny łeb, ka­mien­ną dłoń, a ko­stu­chę za to­wa­rzysz­kę co­dzien­ną mieć tam po­trze­ba. To też, je­że­li dwór jaki szla­chec­ki bo­kiem ku szla­kom trzem sta­nął, za­bi­ja­ka w nim sie­dział lub de­spe­rat, co to z Ta­ta­ry za łeb się wo­dził, a po­śmiert­ny spo­czy­nek jako luc­sus uwa­żał. Ta­kim oj­ciec pana Fi­li­pa był, a i on sam do ży­wo­ta swo­je­go wiel­kie­go wa­lo­ru nie przy­wią­zy­wał!

Jak okiem zaj­rzeć – rów­ni­na, da­lej mo­stek na rze­ce bez na­zwi­ska, lecz o brze­gach ska­li­stych, a da­lej las bu­ko­wy, sto­ją­cy w ama­ran­cie wie­czo­ru.

Wtem Iwaś­ko pod­je­chał do pana.

– Je­go­mość! – rzekł.

– A co tam?

– Ja­kie to li­cho z bu­ko­we­go la­sku tak gna? Pan Fi­lip spoj­rzał…

Ja­kiś tu­man ku­rzu pę­dził z mocą nie­zwy­kłą, po lek­kiem po­chy­le­niu go­ściń­ca gnał pę­dem strza­ły i ci­cho, prze­raź­li­wie su­nął.

– Co za bies? – za­wo­łał Iwaś­ko.

– Stul pysk! – za­wo­łał pan Fi­lip. Przy­mru­żył po­wie­ki i uszy na­sta­wił. Ja­kieś dy­go­ta­nie gwał­tow­ne sły­szeć się dało i krzyk ci­chy, jak­by go­łę­bia du­szo­ne­go. Pan Fi­lip się rzu­cił:

– Ha! – wrza­snął… – Czy wi­dzisz?

– Wi­dzę, ale pi­sma no­sem nie smy­kam. Pan Fi­lip w bok go kuk­snąl.

– Po­niaw, pane!… rzekł Iwaś­ko.

– Ka­ro­ca!… ko­nie lecą w pę­dzie!… nio­są!… Gdy przed mo­stem nie skrę­cą, w prze­paść runą!…. Ktoś woła o ra­tu­nek… Na prze­łaj, w lot ko­nie i łeb w łeb!…

Spiął bach­ma­ta, aż jęk­nął, chra­py roz­sze­rzył i su­nął, jak grom.

Prze­strzeń po­mię­dzy ka­ro­cą a pa­nem Fi­li­pem zmniej­sza­ła się z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią. Sto kro­ków tyl­ko, dwa­dzie­ścia, krok… i na­stą­pi­ło star­cie okrop­ne. Czte­ry łby koń­skie grzmot­nę­ły się o sie­bie, pierś o pierś gruch­nę­ła, coś za­ko­tło­wa­ło strasz­li­wie, za­zgrzy­ta­ło jak że­la­zi­wo po­rdze­wia­łe, tu­man ku­rzu, jak wy­buch miny, wzniósł się do góry, krzyk ja­kiś zmie­szał się z dzi­kiem chra­pa­niem koni, a pan Fi­lip wy­łusz­czył się z sio­dła, jak drza­zga z na­ci­śnię­te­go gwał­tow­nie wrzo­du, fru­nął na­przód w po­wie­trze, grzmot­nął ca­łym pę­dem o gło­wy sie­dzą­cych na koź­le for­na­li, otarł się o wierzch ka­ro­cy, za­wa­dził o pasy, pod­trzy­mu­ją­ce po­jazd, dwa ko­zły dał i roz­krzy­żo­wał się na zie­mi.

Gdy­by nie te za­wa­dy, spo­tka­ne w po­dró­ży na­po­wietrz­nej, je­że­li nie śmierć, to ka­lec­two pew­ne­by od­niósł, ale one po­wstrzy­ma­ły siłę roz­pę­du i po­zwo­li­ły dość spo­koj­nie opaść ku do­ło­wi. Stęk­nął tyl­ko, lecz wnet ze­rwał się na nogi, pa­trząc chwi­lę roz­sze­rzo­ne­mi oczy­ma, jak­by chciał rzecz ja­kąś zba­dać do grun­tu.

Ka­ro­ca sta­ła nie­ru­cho­mie, strza­ska­ny dy­szel ster­czał roz­pacz­li­wie ku gó­rze, dy­sz­lo­we ko­nie le­ża­ły grzbie­ta­mi ku zie­mi, bach­mat pana Fi­li­pa z roz­bi­tym łbem spo­czy­wał na nich, a na tych trzech tru­pach krwa­wych le­żał Tur­czy­nek Iwaś­ka, ostat­nie tchnie­nie wy­da­jąc. Or­czy­ko­wy lewy rwa się i dęba sta­wał, pra­wy, przy­gnie­cio­ny ka­dłu­bem ka­ro­cy, bił wście­kle ko­py­ta­mi w jej pu­dło, aż dno pę­kać za­czę­ło i drza­zgi le­cieć. Z ka­ro­cy wy­do­by­wa­ło się kwi­le­nie ja­kieś i glos przy­ci­szo­ny a drżą­cy:

– Ra­tuj, kto w Boga wie­rzy!

Do na­my­słu cza­su nie było… Pan Fi­lip sko­czył do po­jaz­du i drzwi otwo­rzył, z któ­rych wy­szedł człek sta­ry, w ta­bacz­ko­wym żu­pa­nie, z la­ską sę­ka­tą, a wi­dząc zbaw­cę swo­je­go przed sobą, rzekł gło­sem bła­gal­nym:

– Tam… (i wska­zał głąb ka­ro­cy) wy­nieś, bo ja sił nie mam.

Pan Fi­lip zaj­rzał do wnę­trza.

W głę­bi, z oczy­ma wy­stra­szo­ne­mi, tu­li­ło się do ścian ka­ro­cy dziew­czę prze­cud­nej uro­dy. Twa­rzycz­kę mia­ło bla­dą, jak li­stek kwia­tu aka­cyi, ust­ka ko­lo­ru róży omdle­wa­ją­cej, oczy, jak fioł­ki, któ­re nig­dy słoń­ca bo­że­go nie oglą­da­ły, wło­sy po­zło­ci­ste, jak kło­sy doj­rze­wa­ją­cej psze­ni­cy. Stu­lo­na w kąt­ku, sie­dzia­ła nie­ru­cho­mie, znać strach ją obez­wład­nił i grun­tow­ne roz­po­zna­nie rze­czy ode­brał.

Pan Fi­lip, nie na­my­śla­jąc się dłu­go, na ręce ją wziął, a ona zwi­sła W ra­mio­nach jego, gło­wę o gło­wę, pierś o pierś opar­ła i dała się nieść, gdzie chciał. Ry­cerz nie czuł ser­ca,dziew­czę­cia, ale uczuł dwa ja­błusz­ka jędr­ne, twar­de, któ­re przy­lgnę­ły do nie­go. Ogar­nę­ła go lu­bość dziw­na, lecz nie mógł dłu­go za­sta­na­wiać się nad tem, bo sta­ry wy­cią­gał ręce i szep­tał:

– Daj ją tu, wać­pan – daj!…

Ale po­sta­wio­na na zie­mię osu­nę­ła się na­gle i upa­dła.

– Je­zus, Ma­rya! – wrza­snął sta­ru­szek.

– Wody! – huk­nął pan Fi­lip.

Ale po­szwan­ko­wa­ni for­na­le za­ję­ci byli ra­tun­kiem nie­szczę­śli­we­go ko­nia, któ­ry, le­żąc pod ka­ro­cą strasz­li­wy marsz ko­py­ta­mi o jej pu­dło wy­grzma­cał; Iwaś­ko, wy­sa­dzo­ny rów­nie, jak pan jego z sio­dła, mniej szczę­śli­wie tyl­ko, do opa­mię­ta­nia się jesz­cze nie przy­szedł, sta­ry zaś pan ła­mał ręce nie­przy­tom­nie, – zo­sta­wa­ła więc je­dy­na na­dzie­ja w panu Fi­li­pie, któ­ry przy­tom­no­ści nie stra­cił, lecz po­chy­lił się nad le­żą­cem dziew­czę­ciem, pal­ca­mi le­wej ręki otwo­rzył ustecz­ka, przy­czem dwa rzę­dy prze­ślicz­nych pe­reł zo­ba­czył, pra­wą zaś chwy­cił ma­nier­kę z go­rzał­ką, któ­rą miał przy so­bie i kro­pel kil­ka­na­ście tego elik­si­ru, nie­zna­ne­go wów­czas jesz­cze nie­wia­stom, do warg w pół roz­chy­lo­nych wlał.

Sku­tek był szyb­ki.

Zra­zu dziew­czę skrzy­wi­ło się, póź­niej drgnę­ło lek­ko, a gdy płyn, mile draż­nią­cy pod­nie­bie­nie, do gar­dzioł­ka się do­stał, po­ru­szy­ła parę razy ję­zycz­kiem, sma­ku­jąc wi­docz­nie, na­stęp­nie uśmiech­nę­ła się i szep­nę­ła bar­dzo ci­chut­ko:

– Do­bre!

– Gdań­ska – od­parł wnet pan Fi­lip, rad bę­dąc ze znaw­stwa dziew­czy­ny.

Na dźwięk nie­zna­jo­me­go gło­su pod­nio­sła po­wie­ki, spoj­rza­ła zdzi­wio­ne­mi oczy­ma i rze­kła:

– Kto taki?…

– Fi­lip z Ko­no­pi – od­po­wie­dział Fi­lip.

– Co?… Fi­lip z Ko­no­pi?…… – ozwał się sta­ry – On ry­cerz sław­ny, o któ­rym ryby Bał­ty­ku po­ema całe śpie­wa­ją? któ­ry Ra­dzie­jow­skie­mu w łeb dał i z rąk strasz­ne­mu Chmiel­ni­czeń­ce jak pi­skorz się wy­su­nął?… Ry­cerz z Ko­no­pi, a mój są­siad?…

– Są­siad wasz­mo­ści?…

– Je­stem Jan By­li­na, pod­ko­mo­rzy i dzie­dzic Ka­czo­rów­ki.

– Toć to staj kil­ka od Ko­no­pi – za­wo­łał pan Fi­lip.

– Łan z ła­nem, ale te ru­skie łany na­sze to, bez mała, księ­stwa nie­miec­kie…

– Co za ca­sus szczę­śli­wy, żem wasz­mo­ść­pań­stwa w ta­kiej opre­syi spo­tkał i wy­ra­to­wał…

– Po­dzię­ka tu na nic, boć wasz­mość, zda­je się, ży­wot swój na­ra­żał.

– Mar­ność! – mruk­nął pan Fi­lip.

– Ale jak wać­pan ta­kie be­stye roz­hu­ka­ne po­wstrzy­mał?

– Łeb w łeb – i już!

– A sam?…

– Prze­le­cia­łem przez wierzch ka­ro­cy – i nic!…

– Pro­wi­den­cya nad wasz­mość pa­nem czu­wa!… – Pro­wi­den­cya – to ja­sne, jak ka­wa­ler­skość wać­pa­na.

Roz­ma­wiał tak pan Fi­lip z pod­ko­mo­rzym By­li­ną, ale raz w raz ku pan­nie żó­ra­wia słał, któ­ra z ja­kąś ad­o­ra­cyą na nie­zna­ne­go ry­ce­rza pa­trzy­ła…

– To cór­ka wa­szej mo­ści? – spy­tał pół szep­tem.

– A tak, naj­mil­sza Teć­ka moja.

– Teć­ka – szep­nął w du­chu pan Fi­lip.

Spoj­rzał po so­bie, a wi­dząc strój w nie­ła­dzie i oku­rzo­ny sro­mot­nie, zczer­wie­nił się tro­chę i, w ka­wa­ler­skim ukło­nie pod­cho­dząc do Teć­ki, tak rzekł:

– Wy­bacz, wasz­mość pan­na, że jej w tak nie­fo­rem­nej suk­ni się przed­sta­wiam. Ale kto taki ka­ram­bol, jak ja, uczy­nił, nie może, jak Ado­nis wy­glą­dać. Niech chwa­ła bę­dzie Panu Je­zu­so­wi i Mat­ce jego Prze­naj­święt­szej, żem w czas się zja­wił i taki klej­not domu By­li­nów od cięż­kie­go szwan­ku, albo sto­kroć gor­sze­go ewe­ne­men­tu wy­ba­wił.

– Ja nie ro­zu­miem, jak to było?… Łeb w łeb – i panu nic?…

– To bach­mat mój W łeb dy­sz­lo­we­mu pal­nął, nie ja… Ja tyl­ko prze­trą­ci­łem for­na­li (za co niech mi ja­śnie wiel­moż­ny pod­ko­mo­rzy wy­ba­czy); mo­żem i ka­ro­cę nad­we­rę­żył nie­co, ale to nic, w po­rów­na­niu, com oca­lił.

– I wać­pa­na nic nie boli?…

– Bo­la­ło­by, gdy­by rzecz się in­a­czej skoń­czy­ła.

– Do­kąd wać­pan je­cha­łeś?

– Do sie­bie. – Po sied­miu la­tach wo­jacz­ki, nie­wy­gód i trwo­gi o Mat­kę Rzecz­po­spo­li­tą na­szą, czas nie­co spo­czyn­ku za­znać, do­byt­ku przy­pil­no­wać i…

Tu za­ciął się pan Fi­lip, ser­ce mu buch­nę­ło, a go­rą­cość ja­kaś przez żyły prze­szła. Spon­so­wia­ła i Teć­ka i oczy spu­ści­ła ku zie­mi.

– My tak­że do Ka­czo­rów­ki wra­ca­my – ode­zwał się pod­ko­mo­rzy.

– Mogę za­tem służ­bę swo­ją wa­szej mo­ści ofia­ro­wać.

– Dzię­ku­ję, ka­wa­le­rze, ale ci do domu spiesz­no, a ja mu­szę po dro­dze na kil­ka dni do Ja­wo­rzy­na zbo­czyć i mar­szał­ka Za­wi­szyń­skie­go od­wie­dzić. Mam tam lo­ka­cyę małą, ale za­wsze w tych cięż­kich cza­sach się przy­da.

Pan Fi­lip stłu­mił wes­tchnie­nie. Teć­ka coś po­dob­ne­go uczy­ni­ła, a pod­ko­mo­rzy po­szedł do ka­ro­cy i za łeb się wziął.

– A jak my to po­je­dzie­my? – rzekł do for­na­li.

Iście, że nie­ła­twe było za­da­nie. Zła­ma­ny dy­szel, cały przód ka­ro­cy strza­ska­ny, uprząż na strzę­py po­rwa­na, dwa ko­nie dy­sz­lo­we wy­cią­gnę­ły już ko­py­ta, bach­mat pana Fi­li­pa z roz­bi­tym łbem le­żał, tyl­ko tur­czy­nek Iwaś­ka dy­szał jesz­cze, rzę­żąc bo­le­śnie, a krew far­bo­wa­ła mu noz­drza, noga zaś przed­nia zła­ma­na zwi­sła bez­wład­nie i do­da­wa­ła mę­czar­ni do­go­ry­wa­ją­ce­mu zwie­rzę­ciu. Iwaś­ko, choć sam po­tur­bo­wa­ny strasz­li­wie, przy­piął się jak pi­jaw­ka do sta­re­go to­wa­rzy­sza wy­praw, któ­re­go na pew­nym mu­rzie ta­tar­skim zdo­był, za szy­ję go ob­jął i pła­kał. Ale wi­dząc cier­pie­nie ko­na­ją­ce­go, ze­rwał się szyb­ko, oczy mu przy­mknął – i pal­nął mu w ucho z ban­do­le­tu *).

Pod­ko­mo­rzy zwró­cił się do Fi­li­pa:

–-

*) Klo­koc­ki w „Mo­nar­chii Tu­rec­kiej” ban­do­le­tem na­zy­wa pe­wien ro­dzaj bro­ni ogni­stej. – W ogól­nem zna­cze­niu jest to pas rze­mien­ny do pa­ta­sza. Niem.: das Ban­do­let, franc: ban­drier. O ban­do­le­cie, jako bro­ni pal­nej, wspo­mi­na też Pa­sek w „Pa­mięt­ni­kach” swo­ich.

– Ani waść ko­nia, ani my po­jaz­du nie mamy!…

Pan Fi­lip sta­nął nad bach­ma­tem, po­ru­szył gło­wą i rzekł:

– Słu­ży­łeś ty mi wier­nie aż do zgo­nu – nie osta­wię cię na żer kru­kom i wro­nom żar­łocz­nym…

Pan­na By­li­nów­na po­de­szła do roz­ma­wia­ją­cych.

– Teć­ka! – szep­nął pan Fi­lip i roz­pro­mie­niał.

– Radź wasz­mość – zwró­cił się pod­ko­mo­rzy do pana Fi­li­pa, nie wie­dząc, co po­cząć. – Step do­ko­luś­ka, o chu­to­rze żad­nym szcze­ka­nie psów na­wet nie mówi.

Pan Fi­lip za­ko­men­de­ro­wał:

– Or­czy­ko­we wy­prządz! Ka­ro­ca na nic, więc ją opróż­nić z pa­kun­ków i wik­tu­ałów praw­do­po­dob­nie. Wy zaś, pa­choł­ki, marsz na po­szu­ki­wa­nie wsi ja­kiej, gdzie­by moż­na wóz pa­kow­ny zna­leźć… lwaś­ko so­bie i mnie o pod­jazd­ków się wy­sta­ra, i tak od­pro­wa­dzę wasz­mość pań­stwa aż do Ja­wo­rzy­na dla bez­pie­czeń­stwa wsze­la­kie­go; na roz­sta­ju po­że­gnam i do sie­bie na­wró­cę.

– Szko­da, że wasz­mość z nami do Ka­czo­rów­ki nie po­je­dziesz – ode­zwa­ła się Teć­ka.

– Nie za­po­mnę o niej, bo­bym ab­so­lu­cyi z grze­chów na­wet po­wsze­dnich nie otrzy­mał…

– Pa­mię­taj wasz­mość!… – za­śpie­wa­ła Teć­ka.

– Tur­ku­sio ty moja – szep­nął pan Fi­lip.

A zło­te słoń­ce strze­li­ło z pod chmur pro­my­kiem ostat­nim – i za­szło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: