Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Kołysanka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2024
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Kołysanka - ebook

Pod miejscowością Harrod’s Reach rozciąga się stary, zrujnowany tunel kolejowy, w którym dochodzi do serii niewyjaśnionych zdarzeń. Gdy zostaje w nim znaleziony ranny i pogrążony w śpiączce Sully Dupree, przerażeni mieszkańcy żądają zasypania przekopu. Zastępca szeryfa Beth Gardner nie wierzy w złą aurę tego miejsca aż do chwili, gdy odnajduje w nim dwa ciała, a przy nich dziwne zapiski z wersami ze starych kołysanek. Wkrótce potem Sully Dupree na krótko budzi się ze śpiączki i przekazuje starszemu bratu wiadomość, że jest uwięziony po drugiej stronie tunelu w Lalalandii – obcym i nieznanym świecie zamieszkanym przez istoty z sennych koszmarów. Sully tkwi tam wraz z setkami innych pogrążonych w śpiączce osób, które desperacko próbują powstrzymać przedostanie się mitycznego zła ze świata snów do rzeczywistości.

W innym miejscu pewien mężczyzna od lat słyszy w swojej głowie głos. Nazywa go Panem Kołysanką. W końcu ulega jego podszeptom i wypełnia rozkazy. Zaczyna zabijać.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-434-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Dla Nemo, Gumby’ego i Pew­nego Kto­sia,_
_a także Read Between the Wines, Book Social, Fun Fri­days i St. Edward School. Aż trudno uwie­rzyć, że „nauczy­ciel na niby” napi­sał prze­wa­ża­jącą część tej książki w cza­sie prze­zna­czo­nym na przy­go­to­wa­nie dydak­tyczne. To był dla mnie nie­za­po­mniany rok szkolny. Tylko pozy­tywne wibra­cje._

_Dla Sary J. Henry._
_Twoje poprawki były strza­łem w dzie­siątkę. Jak zawsze. Mam nadzieję, że będzie nam dane pra­co­wać razem jesz­cze nad nie­jedną książką!_

_Dla Alice Spe­il­burg, czyli agentki nad­zwy­czaj­nej._
_Twoje rady potra­fią nie tylko odmie­nić karierę, ale i prze­no­sić góry._
_Dzię­kuję!_ROZDZIAŁ 1

Beth

Teraz

Beth Gard­ner zdą­żyła prze­pra­co­wać rap­tem dwa tygo­dnie jako zastęp­czyni sze­ryfa, gdy Szaj­bus Simon wszedł do ich biura z piłą łań­cu­chową.

Sze­ryf Gro­ver Meeks wspo­mniał jej już kilka dni temu, jak Simon nazy­wał swoją piłę. Nie wspo­mniał jed­nak, że posu­nął się do pod­pi­sa­nia narzę­dzia czar­nym mar­ke­rem. Słowo _Roz­pru­wacz_ wid­niało na nie­bie­skiej taśmie malar­skiej przy­kle­jo­nej do ręko­je­ści piły. Barki Simona były tak sze­ro­kie, że ledwo mie­ściły się w drzwiach i cał­ko­wi­cie przy­sła­niały słońce, co zasko­czyło Beth. Pra­wie tak bar­dzo jak to, że męż­czy­zna nie zro­bił w nazwie błędu orto­gra­ficz­nego.

Beth wstała, gdy tylko Szaj­bus prze­kro­czył próg biura sze­ryfa.

– Ani kroku dalej, Simon.

Męż­czy­zna zastygł w bez­ru­chu, jakby grał w zamro­żo­nego berka.

Simon nie był potwo­rem, tylko dziw­nym i ocię­ża­łym umy­słowo sie­rotą. Trzy­dzie­sto­kil­ku­lat­kiem, który siał spu­sto­sze­nie w lasach Har­rod’s Reach, odkąd tylko osią­gnął wiek umoż­li­wia­jący utrzy­ma­nie w rękach piły łań­cu­cho­wej.

Widać było, że Szaj­bus Simon nie próż­no­wał. Łań­cuch Roz­pru­wa­cza pokry­wały wióry, drzewne soki i Bóg jeden wie, co jesz­cze.

_Ale nie ma krwi. Dobre i to_, pomy­ślała Beth, powoli i ostroż­nie robiąc krok do przodu.

Podob­nie jak więk­szość ludzi miesz­ka­ją­cych w lesie wokół jeziora Har­rod’s, Simon bywał w dziel­nicy histo­rycz­nej tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Ponadto, według naj­lep­szej wie­dzy Beth, do tej pory ani razu nie wszedł do biura sze­ryfa z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli. Oczy­wi­ście sze­ryf Meeks przy­pro­wa­dzał go tu wie­lo­krot­nie, ale ni­gdy nie trzy­mał dłu­żej niż kilka godzin. Simon tra­fiał do biura głów­nie wtedy, gdy wyci­nał drzewa na pose­sji jed­nego z sąsia­dów, z któ­rymi nie warto było zadzie­rać lub pory­wał się na wycinkę na pań­stwo­wym tere­nie. _Ale to? To coś nowego_ – pomy­ślała Beth. Choć sze­ryf Meeks uczył ją, by w obli­czu tak nie­ty­po­wych sytu­acji zacho­wy­wała spo­kój, serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Pode­rwało się jak stado pta­ków spło­szo­nych wystrza­łem z pisto­letu.

– Co cię do nas spro­wa­dza, Simo­nie?

Był cie­pły, jesienny dzień, co naj­mniej dwa­dzie­ścia sześć stopni, a Simon miał na sobie wor­ko­wate dżinsy i fla­ne­lową koszulę w kratę. Beth czuła smród jego ciała z odle­gło­ści trzech metrów. Brą­zowe włosy męż­czy­zny były roz­czo­chrane. Podob­nie jak jego broda, wyraź­nie bar­dziej splą­tana po lewej stro­nie. Jakby spał w nocy wła­śnie na tym boku. Simon pod­niósł prawą rękę. Trzy­mał w dłoni kartkę papieru do dru­karki.

– Co to? – zapy­tała Beth.

Simon wska­zał głową na kartkę, jakby chciał powie­dzieć: „Weź to i sama zobacz”. Nie był nie­mową. Beth nie­jed­no­krot­nie sły­szała mam­ro­ta­nie Simona. Wielu miesz­kań­ców mia­steczka lubiło go prze­drzeź­niać. Szaj­bus miał głos jak Billy Bob Thorn­ton w fil­mie _Bli­zny prze­szło­ści_, dla­tego wolał go nie uży­wać. Zwłasz­cza na forum publicz­nym.

Pre­fe­ro­waną przez Simona formą komu­ni­ka­cji były obrazy i trzeba przy­znać, że facet miał praw­dziwy talent. Wro­dzony czy zro­dzony z koniecz­no­ści – tego Beth nie wie­działa, ale nawet ze znacz­nej odle­gło­ści dostrze­gła na rysunku mnó­stwo szcze­gó­łów nakre­ślo­nych tuszem.

Beth pode­szła bli­żej i wyjęła kartkę z dłoni Simona, zwra­ca­jąc przy tym uwagę na wydatne knyk­cie męż­czy­zny. Po raz kolejny zer­k­nęła na zabru­dzony łań­cuch Roz­pru­wa­cza, by upew­nić się, że nie ma na nim ludz­kich szcząt­ków, a następ­nie sku­piła wzrok na rysunku. Natych­miast zdała sobie sprawę, że w Har­rod’s Reach dzieje się coś naprawdę nie­do­brego.

Simon naszki­co­wał dwie postaci – kobiety i męż­czy­zny. Były cał­ko­wi­cie ubrane i leżały na ple­cach. W tle maja­czyło wej­ście do sta­rego tunelu kole­jo­wego. Tylko od któ­rej strony? Pół­noc­nej czy połu­dnio­wej? Beth nie była w sta­nie tego stwier­dzić, a nakre­ślone postaci nie dawały żad­nego pola do inter­pre­ta­cji.

Simon nary­so­wał mar­twych ludzi.

Leżeli obok sie­bie i trzy­mali się za ręce, ale naj­wy­raź­niej zostali bru­tal­nie zamor­do­wani.

– To ty zna­la­złeś te ciała? – zapy­tała.

Przy­tak­nął, nie odry­wa­jąc wzroku od swo­ich pory­so­wa­nych brą­zo­wych butów z roz­wią­za­nymi i mokrymi sznu­ro­wa­dłami. Któ­rędy Simon szedł, zmie­rza­jąc tutaj? Nie wia­domo.

– Doty­ka­łeś ich? Simon?

Simon potrzą­snął głową, obgry­za­jąc przy tym pazno­kieć. Beth ponow­nie spoj­rzała na rysu­nek.

Męż­czy­zna leżał pośród drzew i opa­dłych liści. Miał odciętą głowę, która spo­czy­wała na jego brzu­chu jak piłka do siat­kówki, przy­trzy­my­wana przez sta­ran­nie uło­żoną prawą rękę. Lewa była wycią­gnięta w stronę leżą­cej obok kobiety. Męż­czy­zna ści­skał swoją towa­rzyszkę nie­doli za dłoń.

_A kobieta…_

Beth pod­nio­sła wzrok.

– Czy to pod­kowa, Simo­nie?

Ski­nął głową, nie odry­wa­jąc wzroku od pod­łogi, po czym nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwał się swoim beł­ko­tli­wym gło­sem:

– Tak, pro­szę pani.ROZDZIAŁ 2

Gideon

Teraz

Gideon Dupree wcale nie czuł się jak boha­ter.

Naj­pierw przez ponad trzy lata wydmu­chi­wał pustynny pył z noz­drzy, a teraz jako inwa­lida wra­cał do Har­rod’s Reach. Jak ranny pies z pod­ku­lo­nym ogo­nem. Nie chciał być witany niczym boha­ter.

Powie­dział to matce, gdy kilka tygo­dni temu dzwo­nił zza oce­anu, by poin­for­mo­wać ją o swoim przed­ter­mi­no­wym zwol­nie­niu z woj­ska. Zwol­nie­niu z hono­rami i Meda­lem Pur­pu­ro­wego Serca. Przy­jął odzna­cze­nie z grzecz­nym podzię­ko­wa­niem. Uści­snął wszyst­kie ręce, które nale­żało uści­snąć i po raz ostatni zasa­lu­to­wał swoim zwierzch­ni­kom. W końcu przez cały ten czas jakoś z nim wytrzy­my­wali. Następ­nie upchnął swoje życie do woj­sko­wego worka, który dostał na samym początku służby. Życie, które zaczęło się tuż po osiem­na­stych uro­dzi­nach Gide­ona.

Pur­pu­rowe Serce leżało w pla­sti­ko­wej torebce. Razem z poci­skiem, przez który mie­siąc temu, pod­czas ataku na Nan­gar­har, Gideon pra­wie stra­cił nogę. Dupree roz­wa­żał nawet poło­że­nie poci­sku na ladzie sta­no­wi­ska odpraw lot­ni­ska LaGu­ar­dia, gdy prze­sia­dał się na samo­lot do domu, i zako­mu­ni­ko­wa­nie ład­nej ste­war­de­sie, że tak naprawdę to jest jego bilet. Jed­nak osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał z tego pomy­słu. Po pro­stu ład­nie jej podzię­ko­wał i ruszył dalej, czyli zro­bił coś, co było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zgodne z jego naturą.

Choć idąc przez życie, stale się poty­kał, miał nadzieję, że pozo­sta­nie nie­zau­wa­żony.

Jesz­cze na lot­ni­sku Gideon zadzwo­nił do matki, by poin­for­mo­wać ją, że wylą­do­wał i wróci do domu Ube­rem. Już wtedy powi­nien był się poła­pać. Zorien­to­wać, że coś się święci. Ina­czej Maxine Dupree nie nale­ga­łaby tak bar­dzo na to, że sama zamówi mu Ubera. „Żebym mogła za niego zapła­cić” – takie było jej wytłu­ma­cze­nie. Zanim Gideon się roz­łą­czył, popeł­nił błąd. Zapy­tał, jak tam Sully, jego ośmio­letni brat. Odpo­wie­działa, że w porządku. Zro­biła to jed­nak po sta­now­czo za dłu­gim waha­niu, przez które Gideon zaczął się zasta­na­wiać, czy aby na pewno powie­działa prawdę.

Maxine dodała cicho, żeby na sie­bie uwa­żał, a potem zapy­tała:

– Sły­sza­łeś o mor­der­stwach?

– Nie, mamo. Co się stało? Jakie mor­der­stwa?

– W tunelu… Te mury…

– Mury? Co z murami? Coś się stało, mamo?

– Po pro­stu bądź ostrożny, dobrze? Uwa­żaj na sie­bie.

Myślał o tunelu przez całą drogę z lot­ni­ska. Wszystko w sta­rej, sen­nej osa­dzie kole­jo­wej krę­ciło się wokół miej­sca, w któ­rym jego młod­szy brat nie­mal stra­cił życie. Tunel został zamu­ro­wany trzy lata temu. Gideon dosko­nale pamię­tał ten dzień. Zaraz po poło­że­niu ostat­niej cegły poka­zał temu pokry­temu mchem paskudz­twu środ­kowy palec. Zamu­ro­wano go na obu krań­cach Jed­no­stron­nej Góry, a nie­długo póź­niej Dupree wyje­chał z Har­rod’s Reach do woj­ska. Zamiast zawieźć go do domu, kie­rowca Ubera jak gdyby ni­gdy nic wje­chał na pusty par­king St. Michael’s i powie­dział prze­pra­sza­ją­cym tonem:

– Mia­łem pod­rzu­cić pana tutaj. Ni­gdzie indziej. Takie otrzy­ma­łem instruk­cje.

Gideon zer­k­nął na drzwi pro­wa­dzące do sali gim­na­stycz­nej. Wie­dział, że w środku czeka pełno ludzi. Nie dał się zwieść pustemu par­kin­gowi. W Har­rod’s Reach wszę­dzie można było dostać się na pie­chotę. Co chwila mijało się ogródki i dzie­dzińce, które według obie­go­wej opi­nii przy­po­mi­nały te w bar­dziej zna­nym i lubia­nym mie­ście Savan­nah w sta­nie Geo­r­gia.

– Na pewno nie da się pan prze­ku­pić? – Dupree zapy­tał kie­rowcę.

– Nie­stety nie, pro­szę pana, ale chciał­bym bar­dzo podzię­ko­wać za pań­ską służbę ojczyź­nie.

Gideon z tru­dem wycią­gnął swoją nie­sprawną nogę z samo­chodu i chwy­cił za ciężki worek woj­skowy.

Kie­rowca odwró­cił się w stronę tyl­nego sie­dze­nia i pomógł pasa­że­rowi wyjąć tobo­łek z auta, po czym zaga­dał:

– Podobno jest pan boha­te­rem… Dostał pan Pur­pu­rowe Serce i tak dalej. To prawda?

Gideon uprzej­mie udzie­lił mu rady, by nie wie­rzył we wszystko, co usły­szy, podzię­ko­wał za prze­jazd i zamknął drzwi samo­chodu. Przez chwilę stał w bez­ru­chu. Roz­wa­żał powrót na pie­chotę, jed­nak od domu dzie­liły go mniej wię­cej dwa kilo­me­try spa­ce­rem, a wizja kuś­ty­ka­nia z cięż­kim wor­kiem nie wyda­wała się zbyt kusząca. Doszedł więc do wnio­sku, że cokol­wiek czeka na niego w sali gim­na­stycz­nej, jakoś to prze­żyje. Prze­cież go nie zje­dzą.

_Boha­te­ro­wie nie ucie­kają z pod­ku­lo­nym ogo­nem._

Kiedy z ple­ba­nii dobie­gło go szcze­ka­nie Maxa – gru­bego psa księ­dza Freda – Gideon dostrzegł przez kościelne witraże blask migo­czą­cych świec. Ina­czej zapa­mię­tał tę szkołę z czer­wo­nej cegły. Teraz wyda­wała się znacz­nie mniej­sza. Podob­nie jak sala gim­na­styczna i boisko do kick­ballu. Wszystko to przy­po­mniało mu o prze­rwach mię­dzy lek­cjami, zdar­tych kola­nach, sztyw­nych wytycz­nych doty­czą­cych ubioru i spo­wie­dziach, na któ­rych kła­mał jak z nut. Pomy­ślał też o Mary Pat, pew­nej zakon­nicy, która pry­chała za każ­dym razem, kiedy dzie­ciaki wygłu­piały się pod­czas lun­chu. Zawsze pytała wtedy: „No kto jest taki zabawny?”. Na pewno nie Gideon. On ni­gdy się nie wydur­niał. Jed­nak zawsze krę­cił się wokół żar­tow­ni­siów.

_Boha­te­ro­wie się nie wahają._

W sali gim­na­stycz­nej pew­nie była Beth. I Jax.

Z pew­no­ścią rodzice Gide­ona, Archi­bald i Maxine Dupree, rów­nież cze­kali w środku na powrót syna mar­no­traw­nego.

Otwo­rzył więc drzwi sali gim­na­stycz­nej, spo­wi­tej budzącą grozę ciem­no­ścią. Zaj­rzał do środka. Ktoś kich­nął. Ktoś inny zachi­cho­tał. Ktoś trzeci ich uci­szał. Zro­bił to tuż przed zapa­le­niem się świa­tła i grom­kim, zbio­ro­wym okrzy­kiem: „Nie­spo­dzianka!”.

Jed­nym szyb­kim ruchem Gideon wycią­gnął Sig Sau­era P320 i wyce­lo­wał w pierw­szą osobę, która sta­nęła mu na dro­dze.ROZDZIAŁ 3

Beth

Teraz

Beth od początku była zda­nia, że przy­ję­cie nie­spo­dzianka dla Gide­ona to kiep­ski pomysł. Teraz jedy­nie utwier­dziła się w tym prze­ko­na­niu, sto­jąc stło­czona z pra­wie całym mia­stecz­kiem w dusz­nej sali gim­na­stycz­nej.

_Gideon nie lubi nie­spo­dzia­nek._

Beth pró­bo­wała deli­kat­nie poru­szyć ten temat z matką Gide­ona. Zasu­ge­ro­wać Maxine Dupree, że jej synowi może nie spodo­bać się taka forma powi­ta­nia. Tylko jak tu odmó­wić kobie­cie, która od trzech lat nie widziała swo­jego dziecka?

Gideon od dziecka nie zno­sił gło­śnych dźwię­ków. W gim­na­zjum pod­ska­ki­wał po każ­dym szczek­nię­ciu psa księ­dza Freda i wzdry­gał się na dźwięk kościel­nych dzwo­nów. Nawet w Dzień Nie­pod­le­gło­ści zawsze oglą­dał fajer­werki z wnę­trza Powa­la­ją­cego Domu. A Sully? Był zupeł­nym prze­ci­wień­stwem swo­jego brata. Już jako ber­beć oglą­dał z ojcem sztuczne ognie na zewnątrz. Ba! Chciał je nawet zapa­lać.

Dla­tego Beth była zda­nia, że przy­ję­cie nie­spo­dzianka to naprawdę kiep­ski pomysł. Nawet pomimo faktu, że Gideon miał już dwa­dzie­ścia jeden lat i został odzna­czony Pur­pu­ro­wym Ser­cem.

W sali gim­na­stycz­nej zga­sły świa­tła. Wszy­scy nagle uci­chli, ponie­waż to był sygnał. Gideon wła­śnie wje­chał do Har­rod’s Reach.

Beth trzy­mała na bio­drze Brody’ego, swo­jego dwu­let­niego synka. Gdy tylko zga­sły świa­tła, maluch zaczął bawić się odznaką matki. Podob­nie jak sze­ryf Meeks, jej szef, Beth zawsze była na służ­bie. Ponoć w tej pracy z cza­sem skoki adre­na­liny poja­wiają się coraz rza­dziej, a pasja przy­gasa, ale Gard­ner szcze­rze w to wąt­piła. Nie w jej przy­padku.

Nie w przy­padku kogoś, kto był do tej pracy stwo­rzony. Uro­dził się, by nosić odznakę.

– Jest ciemno – zako­mu­ni­ko­wał Brody.

– Zga­dza się.

– A dla­czego?

– Żeby zro­bić Gide­onowi nie­spo­dziankę.

– A kto to? Ten Gideon?

– Przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa.

– Jak wygląda?

_Jak typowy kujon_, pomy­ślała Beth.

– Za chwilę się dowiesz.

– Tata powie­dział, że to twój brat bliź­niak.

– Tata tylko tak sobie żar­to­wał. Wiesz, tacie nie zawsze wycho­dzą żarty. A tobie, zdaje się, nie zawsze wycho­dzi mówie­nie szep­tem – odparła. Na te słowa kilka osób sto­ją­cych tuż obok się zaśmiało. – Ale tak, ja i Gideon uro­dzi­li­śmy się tego samego dnia – szep­nęła Beth – a wła­ści­wie tej samej nocy. Do tego pra­wie przez całe życie miesz­ka­li­śmy bar­dzo bli­sko sie­bie.

– To jest twoim bra­tem bliź­nia­kiem czy nie?

– Nie – odpo­wie­działa. – I wystar­czy już tych pytań. Mie­li­śmy być cicho.

Brody pogła­skał odznakę swo­jej mamy. Nie lubił ciem­no­ści. Do snu potrze­bo­wał dwóch zapa­lo­nych lam­pek noc­nych.

Beth wyjęła tele­fon z tyl­nej kie­szeni spodni. Zła­mała w ten spo­sób pro­to­kół imprezy, ale dodała otu­chy Brody’emu. Przy­naj­mniej na chwilę.

– Wyłą­czę, gdy tylko usły­szę kroki. Zanim otwo­rzy drzwi. Obie­cuję – szep­nęła na swoją obronę do osób sto­ją­cych obok.

Na co jakiś kobiecy głos odpo­wie­dział:

– Nie musisz się tłu­ma­czyć, Beth. Rób co musisz.

Zawsze cie­szyła się w mia­steczku powa­ża­niem, ale odkąd została zastęp­czy­nią sze­ryfa, sza­cu­nek wzrósł jesz­cze bar­dziej. Dzie­się­cio­krot­nie.

Pal licho przy­ję­cie nie­spo­dziankę. Tak naprawdę Beth nie­po­ko­iło zebra­nie więk­szo­ści miesz­kań­ców mia­steczka w jed­nym miej­scu. W końcu zale­d­wie dwa dni temu odkryto zwłoki przed tune­lem. To była tajem­ni­cza sprawa. Do tego te ciała… Beth nie mogła prze­stać o nich myśleć. Wciąż miała je przed oczami. Odkąd zna­la­zła wraz z sze­ry­fem Meek­sem zwłoki nie­szczę­snej pary. Dotarli do nich mniej wię­cej godzinę po zja­wie­niu się Szaj­busa Simona w biu­rze. Swoją drogą mało­mówny męż­czy­zna nie­zwy­kle wier­nie oddał na rysunku wygląd miej­sca zda­rze­nia.

Beth odwró­ciła się tyłem do sto­ją­cych obok niej ludzi i znów zajęła się tym, co pochła­niało ją od rana – prze­glą­da­niem arty­ku­łów prze­róż­nych gazet. Googlo­wała godzi­nami w nadziei, że znaj­dzie jakąś wska­zówkę. Coś, co pomoże jej zro­zu­mieć naj­now­szą, straszną zbrod­nię, któ­rej doko­nano w Har­rod’s Reach.

Brody się­gnął po tele­fon, ale Beth była na to przy­go­to­wana.

– Moment, skar­bie. Mama pra­cuje.

Prze­czy­tała wszystko, co wcze­śniej zdą­żyła jedy­nie prze­biec wzro­kiem. Wciąż nie udało im się ziden­ty­fi­ko­wać ofiar. Raczej nie był to nikt z Har­rod’s Reach. Beth szu­kała więc w inter­ne­cie podob­nego _modus ope­randi_. Jak dotąd, nie zna­la­zła żad­nej sprawy, która przy­po­mi­na­łaby przy­pa­dek pozba­wio­nego głowy męż­czy­zny. Jed­nak jeśli cho­dzi o drugą ofiarę, sytu­acja wyglą­dała bar­dziej obie­cu­jąco. Beth wła­śnie prze­czy­tała na tele­fo­nie arty­kuł sprzed dwóch mie­sięcy o zbrodni w Char­le­sto­nie, w Karo­li­nie Połu­dnio­wej: dowody wska­zy­wały na gwałt, udu­sze­nie i urazy głowy, w tym twa­rzy, tępym narzę­dziem. Ponadto na miej­scu zda­rze­nia sprawca zosta­wił zakrwa­wioną pod­kowę, któ­rej użył do zada­nia cio­sów; leżała na klatce pier­sio­wej ofiary.

– Bingo – powie­działa cicho Beth.

– Bingo – powtó­rzył za nią Brody i znów spró­bo­wał się­gnąć po tele­fon.

– Już koń­czę.

Wzrok Beth zatrzy­mał się na nagłówku: _Ostat­nia ofiara Dusi­ciela w śpiączce!_ Pod spodem mniej­szą czcionką było napi­sane: _Wal­czy o życie w miej­sco­wym szpi­talu_. Beth zaczęła czy­tać. Oca­lała to nie­jaka Maddy Boyle, dwu­dzie­sto­dwu­let­nia stu­dentka ostat­niego roku angli­styki i twór­czego pisa­nia w Col­lege of Char­le­ston. Gard­ner chciała dowie­dzieć się wię­cej, ale w tym momen­cie ktoś zako­mu­ni­ko­wał gło­śnym szep­tem:

– Idzie!

Beth wyłą­czyła tele­fon i scho­wała go do kie­szeni.

W sali gim­na­stycz­nej zapa­no­wała cisza. Wszy­scy cze­kali z nie­cier­pli­wo­ścią na przy­by­cie boha­tera wie­czoru, co Beth wciąż wyda­wało się dziwne. Jesz­cze wczo­raj wiele z tych osób szy­dziło z Gide­ona i obwi­niało go o wypa­dek Sully’ego. A teraz nagle wszy­scy świę­to­wali powrót star­szego z braci Dupree.

_Hipo­kry­zja w naj­czyst­szej postaci_ – pomy­ślała Beth. Miej­scowi nie prze­pu­ści­liby oka­zji do picia i impre­zo­wa­nia. Byli gotowi przy­mknąć oko na powód świę­to­wa­nia – ten i tak wyda­wał się zbędny.

– A gdzie tata? – zapy­tał Brody.

– Jest z Sul­lym – odpo­wie­działa Beth.

Nagle drzwi się otwo­rzyły i wraz z Gide­onem do sali gim­na­stycz­nej wpadł blask księ­życa.

Zapa­liły się świa­tła. Wszy­scy krzyk­nęli: „Nie­spo­dzianka!”.

A kiedy Gideon wyjął broń, Beth nie miała innego wyboru, jak tylko wycią­gnąć swoją.ROZDZIAŁ 4

Dok­tor

Teraz

Od nie­dawna przed tune­lem stał znak z ostrze­że­niem: NIE­BEZ­PIE­CZEŃ­STWO! WSTĘP WZBRO­NIONY!

Dok­tor Tra­vers Bigsby posta­no­wił je zigno­ro­wać. Zresztą podob­nie jak poprzed­niej i jesz­cze wcze­śniej­szej nocy. Prze­szedł przez las i zszedł w dół jaru. Aż do miej­sca, w któ­rym pociągi niczym kró­lo­wie pano­wały kie­dyś w Har­rod’s Reach. Patrząc na to wgłę­bie­nie z góry, można było odnieść wra­że­nie, że prze­jeż­dżały przez nie loko­mo­tywy z dawno minio­nej epoki. Obec­nie jar pora­stała bujna roślin­ność. Głów­nie wysoka trawa i chwa­sty, lecz gdzie­nie­gdzie poja­wiły się młode drzewa. W powie­trzu wyraź­nie wyczu­wało się wil­goć.

Bigsby oświe­tlał sobie latarką drogę dzie­lącą go od czar­nej dziury, czyli wej­ścia do tunelu. Smród był obez­wład­nia­jący. Dok­tor czuł go z odle­gło­ści ponad trzy­dzie­stu metrów. Od tunelu bił odór zgni­li­zny. Jakby coś znaj­du­ją­cego się w środku zbyt długo pozo­sta­wało w zamknię­ciu. Wyma­gało prze­wie­trze­nia. Odde­chu. Podob­nie jak butelka wina.

Mimo wszystko wła­śnie w tym miej­scu Dok­tor chciał się zna­leźć. MUSIAŁ się tu zna­leźć. Tak wytłu­ma­czył się Jane, swo­jej żonie. Ta z kolei poszła na przy­ję­cie nie­spo­dziankę. Wszy­scy lokalni hipo­kryci zamie­rzali świę­to­wać powrót tego samego chło­paka, który jesz­cze trzy lata temu był dla nich trę­do­waty.

_Dobrze, że nie gra­łeś w ich grę, Gide­onie. Dzięki temu nie mogli wygrać._

_Dowa­li­łeś im. Brawo ty._

Dok­tor zmie­rzył wzro­kiem tunel.

Nie powinni byli go zamu­ro­wy­wać. Zde­cy­do­wa­nie. Tra­vers był temu prze­ciwny. Jako jeden z nie­wielu w mia­steczku. Co roku przez ponad dwie dekady sprze­ci­wiał się każ­demu wnio­skowi, który wpły­wał w tej spra­wie do rady miej­skiej. Osta­tecz­nie jed­nak prze­grał tę wojnę. To, co spo­tkało w tunelu Sully’ego Dupree, prze­lało czarę gory­czy. Nic dziw­nego, dzie­ciak był ulu­bień­cem mia­steczka. Jeśli w ogóle kto­kol­wiek zasłu­żył sobie na to miano. Po tra­ge­dii, która spo­tkała małego Sully’ego, nawet Bigsby przez chwilę miał wąt­pli­wo­ści, czy dobrze robi, sprze­ci­wia­jąc się woli więk­szo­ści. Tak czy ina­czej, jesz­cze przed wyjaz­dem Gide­ona ukoń­czono ceglane mury, które zamie­niły tunel w cho­lerną kap­sułę czasu.

Oba mury zawa­liły się po zale­d­wie trzech latach. Naj­pierw pół­nocny. Runął dwa tygo­dnie temu, pod­czas drob­nego trzę­sie­nia ziemi, które trwało jakieś trzy lub cztery sekundy. Drga­nia poja­wiły się nie tylko w samym Har­rod’s Reach, lecz także we wszyst­kich gra­ni­czą­cych z nim mia­stecz­kach. Tak jak prze­wi­dział Tra­vers, na zawa­le­nie się dru­giego muru nie trzeba było długo cze­kać. Doszło do tego cztery noce temu, za pięt­na­ście pierw­sza. Led­wie godzinę po tym, jak Dok­tor opu­ścił tunel. Bigsby przy­cho­dził tam nasłu­chi­wać, a raczej osłu­chi­wać. Przy­kła­dał ste­to­skop do cegieł, jakby szu­kał po dru­giej stro­nie muru bicia serca.

I w pew­nym sen­sie tak było, ponie­waż nasłu­chi­wał cze­goś w rodzaju wia­tru – bicia serca tunelu.

Gdy pół­nocny mur się posy­pał, wnę­trze tunelu znów zaczęło tęt­nić życiem. Można było wyczuć jego puls. Jed­no­cze­śnie pokru­szone cegły spra­wiały, że prze­do­sta­nie się do środka sta­no­wiło nie lada wyzwa­nie. Rzecz jasna nie­bez­pieczne, ale poza tym nie­mal nie­moż­liwe. Chimp¹ Deavers wraz z jed­nym ze swo­ich stra­ża­ków pró­bo­wali dostać się do tunelu jesz­cze tego samego dnia, kiedy zawa­lił się pierw­szy mur. Byli już nawet bar­dzo bli­sko, ale wtedy cegły zaczęły usu­wać się im spod nóg. Posta­no­wili więc spró­bo­wać ponow­nie za jakiś czas. Pozwo­lić cegłom naj­pierw osiąść.

Dok­tor wie­dział, że drugi mur też się zawali, to była tylko kwe­stia czasu. Szcze­gól­nie że wiatr wla­ty­wał od pół­noc­nej strony i napie­rał na połu­dniowe wej­ście niczym tysiące natręt­nych rąk. Nic dziw­nego, że osta­tecz­nie drugi mur runął cał­ko­wi­cie na zewnątrz. Jakby został kop­nięty od środka przez roz­wście­czo­nego olbrzyma.

Dla­tego wła­śnie Jane była tak bar­dzo zła na swo­jego męża. Bała się, że cegły się posy­pią i spadną na głowę Tra­versa, że sta­nie mu się krzywda. Bigsby nie mógł zaprze­czyć, że nie­wiele bra­ko­wało. Unik­nął śmierci o włos. O godzinę. Cza­sem nawet jadał w tunelu lunch. „I po co? Po co to wszystko?” – gadali za jego ple­cami miej­scowi. _Dla bicia tego serca_, odpo­wia­dał wtedy sobie w duchu.

I oto znów wró­cił do tunelu. Trze­cią noc z rzędu. Udało mu się nawet poczy­nić pewne postępy w usu­wa­niu cegieł z pół­noc­nego wej­ścia. Każ­dej nocy wywo­ził jedną taczkę. Z jakie­goś powodu Bigsby’emu trud­niej było patrzeć na zasy­pany gru­zem niż cał­ko­wi­cie zamu­ro­wany tunel. Dok­tor suk­ce­syw­nie i z pełną deter­mi­na­cją sta­rał się przy­wró­cić to miej­sce do stanu pier­wot­nego.

Poło­żył latarkę na ziemi, tak aby oświe­tlała gru­zo­wi­sko, i zabrał się do pracy. Poprzed­niej nocy zosta­wił tu taczkę, latar­nie i łopatę. Słusz­nie zało­żył, że raczej nikt nie odważy się ich zabrać. W prze­ci­wień­stwie do Dok­tora, więk­szość miesz­kań­ców sto­so­wała się do zakazu wstępu na ten teren.

Więk­szość na­dal bała się tunelu.

Zwłasz­cza po tym, co zna­lazł Simon Bow­les. Choć męż­czy­zna przez wszyst­kich w mia­steczku nazy­wany był Szaj­bu­sem Simo­nem, dok­tor Bigsby nie zga­dzał się z tak pro­stą, a wręcz pro­stacką dia­gnozą. Ow­szem, Simon był ocię­żały umy­słowo, ale zde­cy­do­wa­nie nie­tu­zin­kowy. Dok­tor wciąż uwa­żał naro­dziny Bow­lesa za naj­bar­dziej nie­zwy­kły poród, jaki kie­dy­kol­wiek ode­brał.

Według „Gazety Har­rod’s Reach”, oka­le­czone ciała zostały zna­le­zione w odle­gło­ści około pół metra od sie­bie. Zda­niem Dok­tora, arty­kuł o mor­der­stwach suge­ro­wał, że ofiary zabito gdzie indziej, a w lesie jedy­nie pozbyto się zwłok. Ktoś pod­rzu­cił je koło tunelu, jakieś pięt­na­ście metrów od pół­noc­nego wej­ścia. Pozo­stałe dzie­więć­dzie­siąt pro­cent opu­bli­ko­wa­nego w gaze­cie tek­stu sta­no­wiły spe­ku­la­cje, ponie­waż biuro sze­ryfa mil­czało na temat szcze­gó­łów doty­czą­cych zbrodni.

Tra­vers obie­cał zastęp­czyni sze­ryfa, że będzie się trzy­mał z dala od miej­sca zda­rze­nia. Żaden pro­blem. Zwłoki zostały zna­le­zione przy pół­noc­nym wej­ściu, a Bigsby i tak wcho­dził do tunelu od połu­dnio­wej strony.

W świe­tle latarki maja­czyła mgła, któ­rej udało się prze­drzeć przez szcze­liny pomię­dzy cegłami. Wyglą­dało to tak, jakby pod gru­zami tlił się ogień, a dźwię­kiem przy­po­mi­nało fuma­rolę. Mgła i poranna rosa – cegły aż się od nich mie­niły.

Dok­tor był ostrożny. Bar­dzo uważ­nie sta­wiał każdy krok. Widząc efekty swo­jej pracy, coraz bar­dziej zwięk­szał jej tempo. Serce Tra­versa rów­nież biło coraz moc­niej, a wiatr wciąż się wzma­gał.

Wewnątrz tunelu dało się już odczuć spa­dek tem­pe­ra­tury. Jak zawsze pod­czas wizyt Dok­tora. Nie było to gwał­towne ochło­dze­nie, ale na tyle wyraźne, by wywo­łać gęsią skórkę i skro­plić wydo­by­wa­jącą się z ust parę wodną. Noce w Har­rod’s Reach róż­niły się od tych w oko­licz­nych mia­stecz­kach. Zawsze były chłod­niej­sze. Według nie­któ­rych, przy­czyny takiego stanu rze­czy nale­żało upa­try­wać w tym, że wokół znaj­do­wały się roz­le­głe lasy, pełne róż­nych zagłę­bień terenu, w któ­rych hulał wiatr. Inni byli zda­nia, że za chłód odpo­wie­dzialna jest uno­sząca się z rana nad jezio­rem Har­rod’s mgła, wypy­chana dalej w świat przez wierzby pła­czące. Jed­nak więk­szość, do któ­rej zali­czał się Dok­tor, dobrze wie­działa, że to stary tunel kole­jowy działa na mia­steczko jak regał chłod­ni­czy.

Wcho­dziło się do niego jak do jaskini. Zło­wro­giej pie­czary.

Ściany tunelu były prze­siąk­nięte histo­rią. Każda kro­pla wody ście­ka­jąca z sufitu odbi­jała się echem wie­dzy i wie­rzeń ludo­wych. Echem legendy.

Dok­tor uśmiech­nął się od ucha do ucha. Tunel wzbu­dzał albo lęk, albo fascy­na­cję. Potra­fił pochło­nąć czło­wieka bez reszty.

I to bez względu na wiek, czego naj­lep­szym przy­kła­dem był Sully Dupree. Zauro­cze­nie tune­lem nie­omal wypra­wiło go na tam­ten świat.

Wielu w tym miej­scu mdlało. Dzie­ciaki prze­cho­dziły, a raczej prze­bie­gały przez tunel tylko w ramach wyzwa­nia, prze­kli­na­jąc po dro­dze wszystko, co czuły i widziały w jego wnę­trzu. A to było wystar­cza­jąco dłu­gie, by pomie­ścić trzy auto­busy szkolne i na tyle wyso­kie, że krzyki odbi­jały się echem.

Miej­scowi mieli też nie­jedno do powie­dze­nia na temat mor­derstw popeł­nio­nych w mia­steczku od czasu, gdy tunel powstał pół­tora wieku temu. Wszyst­kie te bra­ku­jące czę­ści ciała… Wszyst­kie te zagi­nione CIAŁA. Gdyby tylko Har­rod Guth­rie wie­dział, jak bar­dzo złą sławą okryje się prze­strzeń, na którą natknął się zimą 1865 roku… Na pewno nie tak wyobra­żał sobie jej przy­szłość. W jego gło­wie od razu zro­dziła się wizja stwo­rze­nia osady kole­jo­wej z praw­dzi­wego zda­rze­nia i wła­śnie tym mia­nem okre­ślił mia­steczko trzy mie­siące po poło­że­niu w nim torów. Teraz stary tunel, pokryty poro­stami i mchem, przy­po­mi­nał bar­dziej wapienną wiatę niż obiekt, przez który miały prze­jeż­dżać pociągi.

Co czyni osadę kole­jową osadą kole­jową?

Szyny i tanie dziew­czyny, a przy­naj­mniej taki krą­żył „żar­cik”.

Według Dok­tora bar­dzo słaby.

Zwłasz­cza teraz, gdy droga kole­jowa prze­szła do histo­rii.

Żaden pociąg nie prze­je­chał przez tunel od czasu kata­strofy z 1923 roku, kiedy to pędzący wagon moto­rowy z Luxi­toni wyko­leił się w czar­nych jak smoła cze­lu­ściach Jed­no­stron­nej Góry. Wszy­scy pasa­że­ro­wie zgi­nęli na miej­scu. Trzy­dzie­ści trzy osoby. Po jed­nej z ofiar pozo­stały tylko buty. Ze sto­pami wciąż tkwią­cymi w środku. Ciała, a raczej to, co po nich zostało, pocho­wano na cmen­ta­rzu White Wall. Ponoć w loko­mo­ty­wie ogień tlił się aż przez sześć dni. Żadna ilość wody nie była w sta­nie uga­sić tej zwę­glo­nej kupy złomu. Leżała tak na torach niczym padlina naj­pierw tygo­dniami, potem mie­sią­cami, a wresz­cie latami, zanim została roze­brana przez miesz­kań­ców mia­steczka i żąd­nych pamią­tek tury­stów.

Pozo­stałe szczątki porzu­co­nego, znisz­czo­nego pociągu wro­sły w zie­mię lub – jak zwy­kli mawiać nie­któ­rzy miej­scowi – to zie­mia wro­sła w pozo­sta­ło­ści po maszy­nie. Póki na skrawku torów leżała loko­mo­tywa i docze­pione do niej wagony, całość przy­po­mi­nała sta­ro­żytny mono­lit. A teraz? Nic, tylko chwa­sty, jeżyny i drzewa, które przez te wszyst­kie lata zdą­żyły doj­rzeć. Nie można było uświad­czyć nawet samych torów. Suk­ce­syw­nie wyry­wano je po obu stro­nach tunelu. W poło­wie dwu­dzie­stego wieku nie było już po nich śladu. Każdy miesz­ka­niec Har­rod’s Reach miał gdzieś w swoim domu, garażu, skle­pie, restau­ra­cji lub barze kawa­łek tej zabyt­ko­wej kon­struk­cji. Nie tylko szyny, lecz także pod­kłady, zwrot­nice, tłu­czeń kole­jowy, śruby, wkręty czy łubki. Nie­które trzy­mano na komin­kach jak dzieła sztuki, relikty prze­szło­ści. Naj­wię­cej zasto­so­wań zna­la­zły pod­kłady. Przy­bi­jano je nad gan­kami, weran­dami lub drzwiami wej­ścio­wymi na szczę­ście. Odna­wiano je i bej­co­wano, by mogły zyskać dru­gie życie jako ele­ment sto­lika kawo­wego, buja­nego fotela, ławki, a nawet domku na drze­wie. Ukła­dano z nich chod­niki i nie­wy­da­rzone, nie­równe dzie­dzińce.

Kiedy Dok­tor wypeł­nił pierw­szą taczkę, prze­pchnął ją przez połu­dniowe wej­ście, wysy­pał zawar­tość na trawę u zbo­cza jaru i wró­cił po wię­cej cegieł.

Nagle usły­szał wokół swo­ich stóp zna­jomy sze­lest. Spoj­rzał w dół. Zoba­czył wyschnięty biały liść dłu­go­ści kolby kuku­ry­dzy i sze­ro­ko­ści roz­ło­żo­nej dłoni, nie­siony przez wiatr. Bigsby zatrzy­mał liść butem, pod­niósł go i oświe­tlił latar­nią.

– A niech mnie!

_Taki sam jak reszta._

Scho­wał liść do swo­jej skó­rza­nej torby. Zamie­rzał zabrać zna­le­zi­sko do domu, by dokład­nie zba­dać je pod mikro­sko­pem, a następ­nie zawie­sić na ścia­nie. Tak jak pozo­stałe liście, które zgro­ma­dził przez kilka dzie­się­cio­leci. Dla­czego je zbie­rał? Ponie­waż były tak białe, że wyda­wały się wręcz nie z tej ziemi. I jesz­cze te ich czer­wone żyłki… Zresztą Dok­tor zbie­rał nie tylko liście. Do jego nie­zwy­kłej kolek­cji nale­żała mię­dzy innymi prze­dziw­nie ubar­wiona zde­chła żaba i wie­wiórka, którą rów­nież zna­lazł mar­twą. Wła­ści­wie trudno było w ogóle nazwać ją wie­wiórką. Dwa dni temu zbiory Tra­versa zasi­liła też dzi­waczna muszla. Leżała pośród gruzu, cała w pyle. Sta­no­wiła zna­le­zi­sko tym dziw­niej­sze, że Har­rod’s Reach nie było nad­mor­skim mia­stecz­kiem. Wła­ści­wie to mało powie­dziane. Było poło­żone tak daleko od morza, jak to tylko moż­liwe.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Dok­tor, zlany potem, koń­czył wła­śnie roz­ła­do­wy­wać czwartą taczkę. Odkła­da­jąc na stos ostat­nią cegłę, usły­szał sze­lest docho­dzący z dru­giej, pół­noc­nej strony tunelu. Przez ostat­nie trzy noce Tra­ver­sowi udało się na tyle powięk­szyć otwór w zawa­lo­nym murze, że wej­ście stało się bar­dziej otwarte na wszel­kie odgłosy. Dźwięki wia­tru i lasu po obu stro­nach tunelu.

Jed­nak żaden z tych odgło­sów nie wyda­wał się Dok­to­rowi nie­po­ko­jący.

Aż do teraz.

Bigsby usły­szał za sobą kroki. Odwró­cił się w kie­runku źró­dła dźwięku. Nie udało mu się jed­nak dostrzec nic poza cegla­nym pyłem uno­szą­cym się w świe­tle trzech zawie­szo­nych przez Dok­tora latarni.

Jedna z nich wła­śnie zga­sła.

Znowu kroki. Tym razem dobie­ga­jące z kom­plet­nej ciem­no­ści.

Dok­tor chwy­cił łopatę jak peł­no­prawną broń i zawo­łał:

– Kto tam?!

– Panie dok­to­rze… – dobiegł go głos małego chłopca. Zaraz potem Bigsby zoba­czył ośle­pia­jący błysk. Usły­szał powolne wycie. Podobne do tego, jakie cza­sem wydają zatrzy­mu­jące się skrzy­dła wia­traka.

Dok­tor Bigsby skie­ro­wał swoje kroki w stronę głosu.

– Sully?

_Nie może być._

– Sully Dupree? Czy to ty?

_To nie­moż­liwe…_

A jed­nak.

Głos odpo­wie­dział tylko:

– Chodu.ROZDZIAŁ 5

The­odore

Wcześniej

Teddy Lomax wszedł do wiej­skiego szpi­tala w sta­nie Kan­sas tak samo jak poprzed­niej nocy, gdy był tu na zwia­dach – z prze­sadną pew­no­ścią sie­bie. Nie­wy­klu­czone, że kie­dyś go to zgubi.

Ale nie dziś.

_Za dużo do zro­bie­nia, za mało czasu_ – powie­dział głos. Teddy lubił myśleć, że nale­żał do jego taty. W końcu był w nim tak mocno zako­rze­niony… Głos prze­szy­wał go do szpiku kości. Tak bar­dzo, że cała klatka pier­siowa Lomaxa wręcz pul­so­wała.

Poprzed­niej nocy Teddy prze­szedł przez auto­ma­tyczne dwu­skrzy­dłowe drzwi jak gdyby ni­gdy nic. Jakby odwie­dzał bli­ską osobę. Z przy­strzy­żoną brodą, w koszulce polo, szor­tach khaki i nie­bie­skich moka­sy­nach. Wyglą­dał zupeł­nie ina­czej niż dziś. Tym razem był świeżo ogo­lony i miał na sobie szaro-nie­bie­ski uni­form szpi­tal­nego woź­nego. Wła­ści­ciel stroju leżał za szpi­tal­nym par­kin­giem. W lesie.

_Wypa­dek przy pracy, matulu_ – pomy­ślał zeszłej nocy Teddy, wycie­ra­jąc krew z ostrza noża. Następ­nie przy­krył trupa opa­dłymi liśćmi i gałę­ziami.

A teraz uśmie­chał się na myśl o tym, jak łatwo mu poszło. Ski­nął głową pie­lę­gniarce i sani­ta­riu­szowi, któ­rzy zapewne zasta­na­wiali się, od kiedy Teddy tu pra­cuje. Gdyby tylko przyj­rzeli się tro­chę uważ­niej, zauwa­ży­liby, że nowy woźny ma na imię tak samo jak poprzedni. A przy­naj­mniej tak wyni­kało z naszywki na kie­szeni jego koszuli. Czer­wony napis był dobrze widoczny: _Tra­vis Beam_.

Teddy dobrze wie­dział, co zro­bi­łaby jego matula. Prze­że­gna­łaby się i powie­działa: „O Boże, The­odore… Niech ten biedny czło­wiek spo­czywa w pokoju”.

Teddy – żaden, kurwa, The­odore, już nie – wyśmiałby ją, ponie­waż ten cały Bóg to nie­zły pozer, a matula miała nie­równo pod sufi­tem.

Tak czy ina­czej zabi­cie Tra­visa Beama dało Loma­xowi porządny zastrzyk adre­na­liny, który czuł aż do teraz. Jakby w jego żyłach pły­nęła cała cysterna kofe­iny. Dla­czego?

_Może ci się to nie spodoba, matulu, ale ten samo­chód jedzie na czy­stym żalu, a ma bak bez dna. Jest napę­dzany bólem._

Brodę zgo­lił z koniecz­no­ści. Okrą­gła plama bia­łej szcze­ciny wiel­ko­ści piłeczki gol­fo­wej była zbyt cha­rak­te­ry­styczna pośród ciem­nego zaro­stu. Miał ją na lewym policzku. Matula uwa­żała, że to kolejny znak. Świa­dec­two, że został nazna­czony. Modliła się za niego, bła­ga­jąc, by zgo­lił brodę. I cza­sem nawet to robił. Kiedy miał ochotę. Ta plamka w bro­dzie zde­cy­do­wa­nie wyróż­niała go z tłumu. Co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Dobry spo­sób na prze­ła­my­wa­nie lodów z dziew­czy­nami, które pod­ry­wał w barach – od razu zaha­czały o temat jego zaro­stu. Jed­nak pod­czas dzi­siej­szej misji zale­żało mu na tym, by jak naj­mniej rzu­cać się w oczy.

Mija­jąc uro­czą rudo­włosą dziew­czynę w recep­cji, Teddy wyszcze­rzył się, bły­ska­jąc śnież­no­bia­łymi zębami. To nie była ta sama laseczka, która uśmie­chała się do Teddy’ego zeszłej nocy, ale też zawie­siła na nim oko. Śle­dziła go wzro­kiem, dopóki nie znik­nął za rogiem, w głów­nym kory­ta­rzu. Następ­nie dał nura do kan­ciapy woź­nego i wyszedł z niej uzbro­jony w mop oraz wia­dro na kół­kach.

Nikt nie zwró­cił uwagi na naszywkę z nazwi­skiem, ponie­waż sam Teddy wystar­cza­jąco przy­ku­wał wzrok. Miał metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i burzę falo­wa­nych, bar­dzo ciem­nych wło­sów bez jakich­kol­wiek prze­rze­dzeń czy oznak przed­wcze­snej siwi­zny. Mógł się też poszczy­cić mocną opa­le­ni­zną i wyraź­nie widoczną musku­la­turą. Nawet jego twarz spra­wiała wra­że­nie atle­tycz­nej, jakby wyrzeź­bio­nej, a dołeczki jedy­nie doda­wały jej uroku. Do tego te nie­bie­skie oczy… Dotąd nie­wiele kobiet było w sta­nie się im oprzeć. Przy­naj­mniej od dwu­dzie­stu sied­miu lat, czyli tak długo, jak Teddy cho­dził po tym świe­cie. Gdyby tylko miał czas i ochotę, na pewno zdo­łałby pode­rwać rudo­włosą kobietę w recep­cji. Brak obrączki na ser­decz­nym palcu jej lewej dłoni nie uszedł uwa­dze Lomaxa. Wszystko wska­zy­wało na to, że była sin­gielką.

Nie żeby to miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Gdyby zechciał, byłaby jego, ponie­waż jed­nego Teddy Lomax mógł być pewien: potra­fił posta­wić na swoim.

Jed­nak nie zawsze tak było. Wszystko zmie­niło się dopiero pew­nej wio­sny. W ostat­niej kla­sie gim­na­zjum, kiedy to zno­kau­to­wał Chucka Toomera pra­wym sier­po­wym. Gdy tylko ude­rzył go w nos, poczuł mro­wie­nie głowy i szum w uszach. Te odczu­cia nasi­liły się na widok krwi ście­ka­ją­cej po war­gach Toomera i stra­chu w jego oczach. Pierw­szy z nie­zli­czo­nych dowo­dów na to, że samo­chód Teddy’ego jest napę­dzany bólem. Zaś jeśli cho­dzi o Toomera… Cóż, jego nos był tak czer­wony od krwi, że już ni­gdy nie nazwał Lomaxa Rudol­fem.

Od tam­tego czasu nikt nie ośmie­lił się tego zro­bić.

Teddy wyko­rzy­stał teraz to wspo­mnie­nie jako dodat­kowe paliwo i spoj­rzał na salę numer 188 na końcu kory­ta­rza. Wła­śnie tam obec­nie leżała Beverly Madrich, która od trzech tygo­dni była warzy­wem. Żywym tru­pem z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

Za dopro­wa­dze­nie Beverly do takiego stanu sie­dział obec­nie za krat­kami nie­jaki Butch Clee, kie­rowca auto­la­wety. Pijany prze­je­chał na czer­wo­nym świe­tle i wal­nął w kobietę tak mocno, że jej samo­chód zna­lazł się w sąsied­nim hrab­stwie. To było zde­rze­nie boczne. Butch bez wąt­pie­nia modlił się, by Beverly Madrich wkrótce wybu­dziła się ze śpiączki i zaczęła samo­dziel­nie oddy­chać. Może nawet cho­dzić i mówić? Wtedy kwa­li­fi­ka­cja czynu zosta­łaby zmie­niona z usi­ło­wa­nia zabój­stwa na coś, za co praw­do­po­dob­nie nie gro­zi­łoby mu gni­cie w pier­dlu do końca życia.

_Przy­kro mi, Butch_, pomy­ślał Teddy, pcha­jąc wia­dro z mopem po kory­ta­rzu.

Upew­niw­szy się, że teren jest czy­sty, Lomax wszedł do pokoju Beverly Madrich. Leżała tam pra­wie mar­twa. Na łóżku, które zda­wało się pochła­niać jej więd­nące ciało. Była pod­łą­czona do róż­nych maszyn za pomocą rurek, kabli i kro­plówki. Cała ta apa­ra­tura wyda­wała dźwięki, które spra­wiały, że Teddy miał ochotę zdzie­lić Beverly po twa­rzy. Jesz­cze mie­siąc temu ta kobieta była wziętą praw­niczką. Pięła się po szcze­blach kariery w kan­ce­la­rii, by w przy­szło­ści zostać part­nerką.

A przy­naj­mniej tak pisały gazety. I tak twier­dził głos doby­wa­jący się z wnę­trza tej cho­ler­nej jasno­nie­bie­skiej muszli, którą Lomax zna­lazł w komo­dzie swo­jej matuli mie­siąc temu. Z początku Teddy myślał, że to jakiś dziwny wibra­tor, co zupeł­nie nie paso­wało do jego świę­tosz­ko­wa­tej, pru­de­ryj­nej rodzi­cielki, która żyła jak zakon­nica. Ta muszla leżała tam zupeł­nie od czapy, ukryta mię­dzy bab­ci­nymi majt­kami i pod­ko­la­nów­kami. Dla­tego wła­śnie Teddy szybko pojął, że to musi być wyjąt­kowy przed­miot. Gdy tylko wyjął sko­rupę z szu­flady, poczuł prze­szy­wa­jący prąd. Być może ta muszla wiel­ko­ści piłki do soft­ballu była kie­dyś żywa i w każ­dej chwili mogła ożyć ponow­nie. Teddy instynk­tow­nie przy­ło­żył ją do ucha w nadziei, że usły­szy szum morza. Żeby tylko! Dzia­łała jak pie­przony tele­fon i mówiła do niego! Co wię­cej, wydo­by­wał się z niej głos, który kazał Loma­xowi słu­chać uważ­nie, ponie­waż miał do wyko­na­nia pewne zada­nie. Powie­dział, żeby Teddy dopił whi­sky, wziął dłu­go­pis i zaczął spi­sy­wać nazwi­ska.

To dopiero COŚ. W gło­wie się nie mie­ści.

Począt­kowo na liście było trzy­dzie­ści sie­dem nazwisk. Same żywe trupy jak Beverly Madrich.

Nie­długo po spi­sa­niu listy Teddy spa­lił ją w umy­walce, bo wła­śnie tak robili fil­mowi szpie­dzy. Poza tym jego mózg był jak skar­biec. Pamię­tał każde imię i nazwi­sko z listy w odpo­wied­niej kolej­no­ści. Poza tym zapa­mię­ty­wał nowe. Doda­wał je do listy w swo­jej gło­wie za każ­dym razem, gdy muszla go „nawo­ły­wała”. Nie tyle dzwo­niła, co wyda­wała z sie­bie świsz­czący dźwięk. Na tyle cha­rak­te­ry­styczny i wyraźny, że Lomax wyobra­żał sobie, że to tele­fon, który musi ode­brać.

Do dziś nie mógł się nadzi­wić, skąd pod­czas pierw­szego kon­taktu głos wie­dział, że tej nocy Teddy pił whi­sky. Nie­sa­mo­wite. Jed­nakże głos ni­gdy się nie mylił.

_Cza­isz, matulu? Ten głos jest praw­dziwy. A ja nie jestem ani chory, ani nazna­czony. Nie sły­szę i nie widzę nie­ist­nie­ją­cych rze­czy. Nie mam schi­zo­fre­nii._

_I… do kurwy nędzy… nie nazy­waj mnie The­odore’em._

Teddy wes­tchnął i spoj­rzał w dół na poża­ło­wa­nia godną Beverly Madrich. Wie­dział, że nie­trudno będzie ją wykoń­czyć. Ni­gdy nie potrze­bo­wał wiele, by wykoń­czyć żywego trupa. W Ten­nes­see, Nowym Mek­syku i Neva­dzie poda­wał się za dok­tora Lomaxa. Uda­wał pie­lę­gnia­rza w Mis­si­sipi, Geo­r­gii, Ver­mon­cie oraz Michi­gan. Sani­ta­riu­szem Loma­xem był w Ken­tucky i Wir­gi­nii. Nato­miast dla żywych tru­pów gni­ją­cych w hospi­cjum domo­wym odgry­wał prze­różne role: od pie­lę­gnia­rza, poprzez hydrau­lika, aż po księ­dza Lomaxa udzie­la­ją­cego ostat­niego namasz­cze­nia.

Mówiąc krótko, był gotowy na wszystko, żeby tylko wyko­nać misję.

Obec­nie znaj­do­wał się na zadu­piu w Kan­sas i podob­nie jak w Mon­ta­nie oraz Dako­cie wcie­lił się w woź­nego Lomaxa.

Powie­dział Beverly, by zamknęła oczy. Nie zare­ago­wała, więc wyszep­tał:

– Koniec tego dobrego, Beverly.

I sam zamknął jej oczy.

Pięć minut póź­niej, mniej wię­cej wtedy, gdy pie­lę­gniarka zdała sobie sprawę, że Beverly Madrich wydała ostat­nie tchnie­nie, Teddy był już w tra­sie. Jechał wiej­ską drogą w kie­runku auto­strady, stu­ka­jąc pal­cami o kie­row­nicę w rytm _Me and Bobby McGee_ Janis Joplin. Kie­ro­wał się na pół­noc w stronę Iowy samo­cho­dem, który ukradł trzy dni temu w Arkan­sas. Celem podróży Lomaxa było kolejne nazwi­sko na liście. Nasto­la­tek, który zapadł w śpiączkę dwa mie­siące temu, po tym, jak obe­rwał piłką base­bal­lową w lewą skroń.

A przy­naj­mniej tak pisali w gaze­tach.

I tak twier­dził głos.

Teddy zmie­rzył wzro­kiem muszlę spo­czy­wa­jącą na sie­dze­niu pasa­żera.

Nie mógł prze­cież zosta­wić jej w domu. Nie chciał ryzy­ko­wać, że – będąc w tra­sie – nie odbie­rze „tele­fonu”. Nie usły­szy świsz­czą­cego dźwięku przy­po­mi­na­ją­cego wiatr. Nie. Nie mógł sobie na to pozwo­lić. Zwłasz­cza teraz, gdy matula była kom­plet­nie bez­u­ży­teczna i unie­ru­cho­miona.

Uśmiech­nął się, słu­cha­jąc tek­stu pio­senki.

Wyobra­ził sobie matulę, pyta­jącą go: „Co cię tak śmie­szy, The­odore?”.

Odpo­wie­działby jej: „Nic”, ale w głębi duszy czuł, że gwiazdy mu sprzy­jają, ponie­waż kolejny żywy trup na liście nazy­wał się Bobby McFee.

Teddy wtó­ro­wał więc Janis, ale zamiast „dla mnie i mojego Bobby’ego McGee” śpie­wał: „dla mnie i mojego Bobby’ego McFee”.

_Nie do końca tak samo, ale pra­wie_ – pomy­ślał Teddy, figlar­nie paca­jąc kie­row­nicę.

_Pra­wie bez róż­nicy._Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

„Chimp” to słowo wpro­wa­dza­jące ele­ment humo­ry­styczny, ponie­waż funk­cjo­nuje w języku angiel­skim jako skrót od „chim­pan­zee”, czyli szym­pansa (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki, chyba że zazna­czono ina­czej).

2.

O.K. Coral to zagroda w mia­steczku Tomb­stone, obec­nie stan Ari­zona, w któ­rej pobliżu w 1881 roku miała miej­sce słynna strze­la­nina. Brali w niej udział m.in. bra­cia Earp (stróże prawa) oraz bra­cia Clan­ton i McLaury (banda The Cow­boys).

3.

Nawią­za­nie do Ewan­ge­lii według św. Mate­usza (Mt 5,5).

4.

Cho­dzi o zabawę, w któ­rej jedna osoba siada na ławeczce nad zbior­ni­kiem z wodą, a druga stara się tra­fić do celu obok. Po ude­rze­niu piłką w odpo­wiedni punkt sie­dzi­sko się składa i pierw­szy z uczest­ni­ków zabawy wpada do wody.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: