- W empik go
Pan komisarz wojenny. Szkic współczesny z własnych i cudzych spostrzeżeń - ebook
Pan komisarz wojenny. Szkic współczesny z własnych i cudzych spostrzeżeń - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 225 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szanowny czytelniku! Widzę, jak się zabierasz do czytania powieści. Kazałeś służbie, żeby się cicho zachowywała w kredensie, bo skończywszy herbatę i wydawszy ostatnie dyspozycje ekonomowi, udajesz się do spoczynku. Wyciągasz się wygodnie na doskonałych materacach, zakrytych świeżym prześcieradłem, zapalasz fajkę i spoglądasz na zegarek, dziwiąc się, że jeszcze tak wcześnie.
Z tego to ostatniego powodu bierzesz dziennik do ręki, uśmiechając się błogo – nie do dziennika – ale do tej myśli, że przeczytawszy kilka kartek, zdmuchniesz świecę i schowasz głowę w poduszki, zatulisz się mocniej w twoją ciepłą kołdrę i uśniesz tak głęboko, jak ja bym spał w tej chwili, gdybym nie musiał pisać dlatego, ażebyś ty tym smaczniej zasypiał. Nic – nic z tego nie będzie, mój kochany! Ja ci spać nie dam, wywlokę cię z twoich poduszek, prześcieradeł i materaców, z twego ciepłego pokoju. Musisz porzucić fajkę, pantofle, wszystko – nawet nadzieję smacznej kawuńci z bułką, którą pokrzepiasz twój żołądek, niespokojny o przyszłość – musisz pójść ze mną, i to nie do drugiego pokoju, nie na podwórze, nie na folwark, ale daleko, daleko na północ, do lasu – do obozu powstańców. Dostaniesz razem śniadanie, obiad i kolację, w postaci kawałka słoniny, do której, jeżeli masz bujną wyobraźnię, możesz sobie dofantazować krumkę chleba i nieco soli, a nawet i szklankę piwa, skoro nie masz nic przeciw temu. Potem pójdziesz na wartę, boś nie tak zmęczony jak inni, i będziesz uważał, żeby nieprzyjaciel nie zszedł znienacka twoich śpiących braci. A pamiętaj, żebyś nie strzelał do pniaków, w których by ci się przywidywali Kozacy, albo żebyś nie pytał o hasło puszczyków przelatujących ci nad głową. Nic nieznośniejszego jak fałszywe alarmy – przekonasz się o tym niezadługo. Nieraz przemokły do nitki, zziębnięty, głodny i znużony, położysz się pod drzewem, sen dobroczynny sklei ci powieki, zapomnisz o niewygodach i zaczniesz marzyć o domowym ognisku, o żonie i dzieciach – wtem wystrzał pada o jakie dwieście kroków od ciebie – wszystko woła: do broni! Twój dowódzca budzi cię i stawia na nogi – nie możesz znaleźć czapki, dubeltówki – rożka z prochem – widzisz już w wyobraźni kilkunastu Dońców pędzących prosto na ciebie – dowódzca zrzędzi i krzyczy, a co najgorsza – ma słuszność. Nareszcie zbierasz wszystkie zmysły i siły, broń i czapkę, i stajesz w szeregu na to, żeby się dowiedzieć, że to twemu koledze wypaliła strzelba, właśnie kiedy próbował, czy kurki dobrze chodzą.
Cóż, kochany czytelniku? jakoś mi kwaśno wyglądasz? Czy nie masz ochoty iść ze mną? Aha, czekasz, aż twój łoszak dorośnie, wolisz być w kawalerii – dobrze, poczekamy trochę. A może czujesz w sobie wyższe zdolności, które się tylko za piecem rozwijać mogą?
Możeś się urodził na dyplomatę i chcesz wywołać interwencję przez groźne wyczekiwanie? Bardzo pięknie – ja szanuję wolność zdań, nie będę cię naglił.
Opowiem ci tylko powiastkę, w której byś ty także odgrywał niepospolitą rolę, gdybym miał przyjemność znać cię osobiście. Jeżeli tedy jeszcze nie spisz, to posłuchaj. Było to w lutym, i to w drugiej połowie lutego, która dla przyczyn wiadomych chyba samemu świętemu Mikołajowi daleko była przykrzejszą od pierwszej. Oprócz kilku stopni mrozu mokry śnieg i wiatr dotkliwy dawał się we znaki wszystkim, co nie mieli tak ciepłego pokoju i tak wygodnego łóżeczka, jak ty, kochany czytelniku. Do tych – wszystkich – należałem i ja także, znajdowałem się bowiem wówczas w województwie X i nocowałem w krzakach, razem z innymi, w miejscu, gdzie jesienią musi bywać mnóstwo zajęcy. Tą razą atoli owa leszczyna mogła się poszczycić znacznie odważniejszymi lokatorami. Kilka ognisk dymiło więcej, niż płonęło, w jej obrębie, naokoło stały czaty porozstawiane w stosownych miejscach i czekały z upragnieniem zmiany wart, żeby się dostać do kociołków, w których niezbyt wyrafinowana sztuka kucharska przemieniła kilka garncy krup na coś podobnego do kaszy czy krupniku. Przy jednym ognisku zatknięta była chorągiew czerwona – jakiej ty może jeszcze nie widziałeś, chyba na haftowanej poduszce, którą ci żona darowała na imieniny. Koło tej chorągwi, na mokrej i rozmiękczonej od śniegu ziemi, leżał obwinięty w burkę nasz naczelnik i słuchał raportu swego adiutanta. Adiutant ten zdawał się mieć lat szesnaście, miał włosy ciemne i długie, a głos tak dziecinny, że wojownicze wyrazy, a osobliwie powaga, z którą je wymawiał, w dziwnej z nim były sprzeczności. Raport jego był krótki i pojedynczy – a nade wszystko niezbyt pocieszający. Pokazywało się, że było nas ze wszystkim sto dwudziestu i że mieliśmy pięćdziesiąt strzelb różnego rodzaju.
– Mniejsza z tym – mruknął naczelnik – jak podejdziemy bliżej, to nie będziemy potrzebowali strzelać.
Po tej przekonywającej uwadze podaliśmy sobie kolejno blaszankę, równie niezbędną w obozie, jak zbyteczną w domu – i jakoś nam się zrobiło i cieplej, i swobodniej. Właśnie ktoś zaintonował poczciwą starą piosenkę: "Stańmy, bracia, wraz!", kiedy dano znać, że wedety spostrzegły coś nadzwyczajnego i wołają o patrol. W okamgnieniu wszystko się zerwało, żeby zobaczyć, co to być może.
Wkrótce wyjaśnił nam się powód całego rozruchu. Straże przytrzymały jakąś bryczkę, zaprzęgniętą doskonałymi końmi. Gdyśmy się do niej zbliżyli, stoczyło się z niej na ziemię ogromne futro niedźwiedzie, z którego u góry wyglądała okrągła czapka z siwych krymskich baranków; pod czapką zaś było widać kawałek nosa, na domiar ostrożności obwiniętego w gruby szal wełniany. Po chwili szczelina zostawiona między szalem a nosem napełniła się parą, a za tą wydobył się na świeże powietrze jakiś głos tak salonowo-chrypliwy, tak arystokratycznie zakatarzony, że trudno się było nie domyślić, iż wewnątrz owego niedźwiedziego futra znajduje się jakiś hrabia albo ktoś, co się bardzo blisko o hrabiego ocierał. – Gdzie jest naczelnik? – Tak brzmiało pierwsze przemówienie tego znakomitego męża, który nie dosyć, że był właścicielem wyliczonych powyżej przedmiotów, jako to: niedźwiedzi, szala, nosa i czapki, ale nadto jest bohaterem niniejszej powieści i z tej przyczyny zasługuje na szczególniejszą naszą uwagę. Wyprzedzając zatem bieg opowiadania, muszę oświadczyć, że później, to jest kiedy się wygramolił z futra i zdjął czapkę, pokazało się, iż póki nie wyłysiał, musiał być blondynem. Na ten domysł wprowadzały przynajmniej patrzącego ogromne faworyty, bardzo starannie pielęgnowane, jak niemniej wąsy, świeżo porastające, od czasu jak się skończyła rola dyplomatycznej golizny. Oprócz tego narostu i jego braku na głowie, osoba naszego bohatera nie przedstawiała nic godnego uwagi, wyjąwszy doskonały paltot angielski i godne zazdrości buty z lakierowanego juchtu, które by mógł był bezpiecznie komu z nas odstąpić, zważywszy, że miał na drogę bardzo dobre berlacze futrzane. Przyprowadzony przed naczelnika oświadczył, że ma z nim coś niezmiernie ważnego do pomówienia. Tajemniczy, a zarazem jakoś bardzo stanowczy ton jego mowy zaimponował nam prawie drugie tyle, co okazałe niedźwiedzie; ustąpiliśmy się więc spiesznie w przekonaniu, że obóz nasz odwiedziła jakaś okropnie ważna figura.
Rozciekawieni zbliżyliśmy się do bryczki, żeby się wypytać woźnicę, jak się nazywa i skąd jedzie jego niepospolity chlebodawca.
Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to pan Henryk Łąkowski, z…skiego, który przed trzema tygodniami wyjechał z domu, w celu odwidzenia swojej matki, mieszkającej w Augustowskiem. Niewiele potrzeba było wiadomości jeograficznych, żeby przyjść do przekonania, że pan Henryk Łąkowski nie obrał najprościejszej drogi w Augustowskie, jaką mógł znaleźć. Zdawało się, owszem, że jedzie w całkiem przeciwną stronę. Udzieliliśmy to spostrzeżenie nasze jego woźnicy, który je znalazł zupełnie trafnym.
– Kiedy bo, proszę panów, powiadają, że tam w Augustowskiem wielki niespokój – zauważał woźnica z swej strony.
– Wszak teraz nigdzie nie ma spokoju? czy u was może siedzą cicho?
– Ale gdzie tam! Nimeśmy wyjechali z domu, jakiś pan z Warszawy był u naszego księdza i zaraz na drugi dzień cała gromada przyszła do dworu, i nuż prosić pana, żeby ich poprowadził na Moskali, co byli w Stożnicy.
– I cóż twój pan na to?
– Ej – odparł z miną arcyważną, której się musiał nauczyć od swego pana – gdzie by tam mój pan chciał się włóczyć z chłopami! On im powiedział, że ma bardzo pilne interesa od komitetu, za którymi musi wyjeżdżać z domu, a potem jeszcze jest bardzo słaby i że nie może wstać z łóżka. Dopiero oni zaczęli go prosić, żeby koniecznie choć na dwa dni poszedł z nimi, nim przyjedzie pan naczelnik wojenny, że oni go na rękach poniosą, byle im tylko mówił, co mają robić. Ale pan im pokazał jakiś papier z pieczęcią, na którym stało, że ma objechać wszystkie partie i zobaczyć, czy jest porządek. Jak już zobaczyli, że żadnym sposobem pana nie uproszą, wybrali sobie starszym naszego ekonoma, co dawniej bywał w wojsku, i poszli wszyscy ze wsi, a z nimi także Jaśko lokaj i stary Maciej, kucharz z dworu, i cała służba. Wtenczas pan kazał mi zaprzęgać konie i pojechaliśmy w Augustowskie, ale po drodze pan wstąpił do pana Zalickiego w Korniowie i tam siedzieliśmy dwa tygodnie, aż teraz obróciliśmy się oto w te strony.
Byli tam między nami ludzie z różnych ziem polskich, byli i tacy, którym opowiadanie woźnicy o chłopach pana Łąkowskiego snem się wydawało, bo przywykli do innego stanu rzeczy, nie przypuszczali nawet, żeby się coś podobnego mogło wydarzyć w naszej ojczyźnie. A jednak nie był to fakt pojedynczy, izolowany, naliczyć by ich można niemało na tej przestrzeni kraju, której frymarki możnych zostawiły dawną nazwę dziejową całej naszej ojczyzny! Ledwieśmy skończyli przytoczoną powyżej rozmowę, gdy pan Henryk, prowadzony przez dyżurnego, szybkim krokiem zbliżył się do bryczki i wskoczywszy na nią tak żwawo, jak mu tylko pozwalały niedźwiedzie i berlacze, zawołał: "Poganiaj!" – a to z takim pospiechem, że ledwie kilku z nas zdążyło odezwać się do niego:
– Jak to, czy pan nie zostajesz z nami?
Wielki człowiek obejrzał się dumnie dokoła, ale ujrzawszy tyle szyderczych a marsowych fizjonomii, zmiękł jakoś i odezwał się głosem z pańska uprzejmym:
– Nie, moi kochani, muszę jechać… mam ważne zlecenia do Galicji. No, bywajcie mi zdrowi – dodał łaskawie – a miejcie się na ostrożności, bo Moskale stąd o dwie wiorsty nocują. Niektórzy chcieli go jeszcze zatrzymać, bądź żeby się dowiedzieć czegoś bliższego o tych Moskalach, bądź też w nadziei pomnożenia obozu o dwóch przynajmniej żołnierzy; ale dyżurny zawołał:
– Puścić! Naczelnik kazał! – i trójka pana Łąkowskiego ruszyła sążnistym kłusem po rozbryzgującym się błocie, w stronę, gdzie do niedawna stały jeszcze słupy graniczne zatknięte przez Aleksandra I, a gdzie stoją dotąd czarno-żółte słupy domu lotaryńskiego… Po odjeździe pana Łąkowskiego kazano nam wystąpić pod broń, o ile kto takową posiadał; bezbronni zabrali na plecy kociołki i inne przybory obozowe, a rozchwyciwszy naprędce resztę zgotowanej kaszy, ruszyliśmy w pochód.
Przyczyną tak nagłego nocnego wymarszu była wiadomość o zbliżaniu się nieprzyjaciół, którą przywiózł pan Henryk. Dążyliśmy ku poczciwym, starym naszym lasom, co to nie dozwalając wrogom policzyć nas od razu ani zniszczyć z daleka niecelnym, ale gęstym ogniem, stały się dzisiaj postrachem ich niewolniczej czerni, pędzonej bez miłosierdzia na mordercze strzały dubeltówek i na ostre nasze kosy mazowieckie.
Zaprawdę, pan Łąkowski uczynił nam niechcący bardzo wielką przysługę, zbłąkawszy się między nas i ostrzegłszy przed niebezpieczeństwem, bo w miejscu tym, gdzieśmy obozowali, bylibyśmy z pewnością co do jednego ulegli przemocy. Wiarusy nasi nie poczuwali się jednak do wielkiej wdzięczności dla niego, raz, że potrzeba było maszerować parę mil nocą i po błocie, a potem dlatego, że tak jakoś zdawał się unikać sposobności podzielenia z nami trudów i niebezpieczeństw.
– Kto wie, co to za wiara – ozwał się jeden – może szpieg jaki! Ja nie lubię tych jegomościów z faworytami, co golą wąsy i wyjeżdżają z domu, kiedy by się do czego innego wziąć mogli.