Pan Samochodzik i święty relikwiarz - ebook
Pan Samochodzik i święty relikwiarz - ebook
„Nie śmiejmy się z legend. W każdej z nich jest ziarno prawdy, choć nie zawsze umiemy je wyłuskać z obrosłej wokół niego bajki i fantazji.”
Tomasz, student historii sztuki, zostaje zaproszony do wzięcia udziału w archeologicznej ekspedycji. Dzięki niej ma nadzieję napisać ciekawy artykuł do gazety, w której dorabia. Wraz z profesorem Nemstą i jego grupą badawczą mają zbadać tajemniczy kurhan znajdujący się w samym środku otoczonego bagnami uroczyska.
Wykopaliska jednak nie idą zgodnie z planem. Ktoś cały czas próbuje przeszkodzić poszukiwaczom w odkryciu prawdy o kurhanie. Czy ma z tym coś wspólnego złośliwość miejscowego diabła Kuwasy, który według legendy strzeże skarbów znajdujących się w grobowcu?
Nieoczekiwanie okazuje się, że tajemnica kurhanu może mieć związek z pobliską XII-wieczną romańską kolegiatą i zniknięciem zabytkowego relikwiarza.
Czy archeologom uda się rozwiązać zagadkę ukrytą w murach starożytnej świątyni, a dociekliwemu Tomaszowi udowodnić, że nie taki diabeł straszny jak go malują?
Powieść Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik i święty relikwiarz po raz pierwszy została wydana w 1957 roku jako Uroczysko. Nie była wtedy pomyślana jako książka o Panu Samochodziku. Autor zdecydował się jednak na zmianę głównego bohatera i rysu fabuły. Opublikowana jako część cyklu stanowiła prequel do opowieści o przygodach detektywa-amatora.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7741-123-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podróż na Uroczysko • Niespodziewana burza • Pierwsza wzmianka o diable Kuwasie • Tajemnicze światełko • W prawo, czy w lewo? • Wskazówki dziada-zielarza • Skarby w kurhanie • Złośliwość diabła Kuwasy
Na Uroczysko zabrał mnie Nemsta swoją nowiutką „Ifą” w słoneczne, upalne popołudnie. Ranek zmarudził w banku, odbierając gotówkę na utrzymanie Stacji Archeologicznej, potem na chwilę wstąpił do Uniwersytetu, potem do Muzeum Archeologicznego, gdzie przekazał sklasyfikowany eksponat. W rezultacie wyjechaliśmy z miasta w najgorszą porę — w popołudniowy upał. Cała ekipa Nemsty wyjechała już wcześniej, zabierając z sobą drewniane części baraku.
Po trzech godzinach jazdy skręciliśmy z głównej szosy na boczną drogę. Była z żółtej, stwardniałej w słońcu gliny i biegła między ścianami sosnowego boru. Tu właśnie zaskoczyła nas burza. Nadeszła ukradkiem, zasłonięta wysokim lasem, po cichu, nawet bez grzmotów. Ogarnęła nas niespodziewanie, nakryła ciemnością i rudawym groźnym blaskiem, w którym pnie sosen i gliniasta droga przez las wydawały się jakby skąpane w świetle buzującego gdzieś blisko pożaru.
Nemsta dodał gazu. Może łudził się, że szybkość „Ify” pozwoli nam wyrwać się spod dachu burzowej chmury? Huknął grom. Jeden! Drugi! Trzeci! Na ułamki sekund czerń lasu i nieba rozprysła się od zygzaków błyskawic, jak szkło uderzone kamieniem. Grzechotały gromy, zerwał się silny wiatr. Przygiął drzewa, uderzył w samochód, rozgniatając na szybach grube krople deszczu.
Burza pędziła przez las na podobieństwo rozszalałego konia. Dudniła kopytami, cwałowała ostrym pędem, a jeszcze raz po raz jakby ją ktoś poganiał batem, podcinając palbą błyskawic.
Lunął deszcz. Ogłuszył nas łomot kropel na blaszanym dachu, wiadrami wody chlusnęło na szyby. Nie pomogły włączone wycieraczki, ukryci w suchym pudełku wozu nie widzieliśmy nic przed sobą, nawet końca maski samochodu. W strumieniach deszczu, w łoskocie grzmotów, otoczeni rojem błyskawic stanęliśmy na leśnej drodze.
— A wiesz, że burza złapała nas prawie o krok od celu? — rzekł Nemsta częstując mnie papierosem. — Uroczysko powinno być zaraz za lasem. Powinniśmy tam napotkać rozstaje z drewnianym krzyżem, a stamtąd jedna droga prowadzi do wsi Oporna, a druga, bliższa, na Uroczysko.
— Dlaczego u ciebie wszystko „powinno być”?
— Samochodem odbywam tędy podróż po raz pierwszy. Autobus jeździ okrężną drogą przez wieś Oporną. Powiedziano mi, że tędy bliżej, więc drogi prostuję…
Przytoczyłem mu znane przysłowie o takich, co drogi prostują, a potem w domu nie nocują.
— Tak. Wszystko możliwe — zgodził się Nemsta.
Ulewa ciągle monotonnie bębniła w karoserię. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut staliśmy już na leśnej drodze. Milczeliśmy, sennie śledząc dziwacznie połamane kreski błyskawic.
Niebo jakby zszarzało, tracąc swój dotychczasowy rudawy odcień. Otaczał nas teraz nie tyle mrok burzy, ile ciemność przyspieszonego burzą wieczoru. Świecące reflektory nie potrafiły przebić gęstej strugi deszczu. Wszystko dookoła nas spoczywało w niebieskawej mgle.
Nemście znudziło się milczenie.
— Komuś tam nie podoba się nasz przyjazd na Uroczysko. Ta nagła burza to figiel Kuwasy — rzekł z powagą.
— Kuwasy?
— Nie słyszałeś o nim? Tak się nazywa tutejszy diabeł.
— Nie słyszałem.
— To jeszcze o nim usłyszysz. Kilkakrotnie przybywałem na Uroczysko i za każdym razem przywoziłem stąd jakąś „pamiątkę”. Dwa razy były to ślady po uderzeniu kamieniem w głowę, raz zaginęły mi paliki, którymi wyznaczałem teren pod nasze obozowisko. Próbowałem odnaleźć sprawcę, pytałem o niego ludzi z Opornej. Wzruszali ramionami. „Kuwasa winien” — mówili…
Nie dokończył, oślepił nas straszliwy błysk, a równocześnie usłyszeliśmy głośny huk. To piorun uderzył gdzieś w pobliżu. Ulewa z nową siłą załomotała w dach wozu, pod gardłem czułem mocne, gwałtowne uderzenia serca… Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa przebywania w lesie podczas burzy.
Lecz ona jakby już wyczerpała swe siły. Deszcz stawał się coraz rzadszy, grzmoty pomrukiwały wciąż dalej i dalej i wkrótce odróżnialiśmy już czerń lasu od jaśniejszej pokrywy nieba.
Wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wolno, na ile pozwalała słaba wciąż jeszcze widoczność i śliska od błota droga. Uległa ona podczas burzy zadziwiającej przemianie. Przedtem była twarda, ubita jak beton, teraz koła samochodu grzęzły w niej po ośki. Motor warczał, wył wyciągając opony z chwytliwej mazi. Wystarczał jeden nieopatrzny ruch kierownicą, a poczynaliśmy ześlizgiwać się do rowu napełnionego wodą. Błocko chwilami kończyło się raptownie, samochód wyskakiwał z niego jak z procy i znowu nagle osiadaliśmy w następnej kałuży, o mało nie tłukąc sobie nosów o przednią szybę. Taka męcząca jazda trwała do skraju lasu.
Tu Nemsta przystanął. Nie było ani krzyża, ani rozstajów. Tylko gdzieś na horyzoncie rozlewała się na niebie łuna wielkiego pożaru.
Dokąd jechać? Czyżby Nemstę źle poinformowano? A może jeszcze w lesie przeoczyliśmy i krzyż, i rozstaje?
Zawróciliśmy spory kawałek drogi. Bez rezultatu. Zdecydowaliśmy więc jechać naprzód.
Deszcz ledwie już siąpił, ale niebo znowu stało się pochmurne i niskie. Wiał silny wiatr, na skraju lasu o pnie sosen odbijał się czerwony blask pożaru. Krwawa łuna paliła się we wszystkich kałużach na drodze, w każdej odrobinie wilgoci na polu. Razem z tym wszystkim i my powleczeni byliśmy cienką warstewką odblasku płomieni na horyzoncie. Droga przed nami widniała nadal błotnista, grząska. Nie to jednak okazało się najgorsze. Stała się wąską, ot, zwykłą polną drogą z głębokimi śladami po kołach wozów.
Nareszcie rozstaje! Tylko że bez krzyża.
Którą drogę wybrać? W lewo, czy w prawo? Jak długo, u diabła Kuwasy, będziemy szwendać się po nocy, podróżując w niewiadomym kierunku?
Rozejrzeliśmy się po okolicy.
— Tam na prawo błyszczy jakieś światełko — dostrzegł Nemsta.
Na tylnym siedzeniu leżał mój nieprzemakalny płaszcz i kapelusz. Sięgnąłem po nie, włożyłem na siebie i wyruszyłem w stronę ledwie, ledwie widocznego w polu światełka.
— Bądź ostrożny! Tu mogą być bagna i Kuwaaasaaa! — wołał za mną Nemsta.
Bagien nie napotkałem. Lecz jak na złość lub na rozkaz diabła Kuwasy znowu począł kropić deszcz. Potykałem się w świeżych redlinach kartoflisk, nogi plątały mi się w jakichś badylach i łęcinach, w butach poczułem wkrótce wilgoć. A światełko wciąż było daleko.
Mokro i zimno. Przeskoczyłem wysoko podoraną miedzę, jeszcze chwilę przedzierałem się przez gęste zboże i wyszedłem na łąkę.
„Kuwasa? — rozmyślałem. — Co za diabeł ten Kuwasa? Tyle jeżdżę po Polsce, a jakoś nie słyszałem jeszcze o takim diable”.
Obejrzałem się za siebie. Łuna pożaru już przygasła. Samochód i droga zginęły w gęstej, deszczowej ciemności.
Na ceracie nieprzemakalnego płaszcza deszcz szumiał smutną, jednostajną melodię. Zmęczyło mnie potykanie się na polu, przystanąłem dla złapania oddechu. Na szczęście. Bo dostrzegłem głęboki rów pełen wody, w którym niechybnie znalazłbym się za sekundę.
Przeskoczyłem rów, przecisnąłem się przez rosnące na drugim brzegu krzaki tarniny. I oto u mych stóp poszukiwane światełko. Malutkie, wątłe ognisko rozpalone pod szałasem z gałęzi.
Kto siedzi w tym szałasie? Dla jakich tajemniczych celów przebywa tu z dala od ludzi?
Podmokła łąka i szmer deszczu głuszyły odgłos mych kroków. Ale nie było moim celem wnikać w cudze sprawy, nie zamierzałem nikogo przestraszyć swym nagłym pojawieniem się, kaszlnąłem więc głośno, ostrzegawczo.
— Bachura? To ty?… — zachrypiał czyjś męski głos spod gałęzi.
Podszedłem bliżej i przyklęknąłem u wejścia do szałasu.
— Przepraszam, ale stoimy samochodem na drodze i nie wiemy, którędy jechać na Uroczysko — wyrecytowałem, żeby tego kogoś w szałasie od razu upewnić co do moich przyjaznych zamiarów i wiedziony ciekawością wśliznąłem się do wnętrza.
Koło ogniska z nogami założonymi po turecku siedział starszy wiekiem chłop z siwą szopą zmierzwionych włosów. Ubrany był w dziurawą „fufajkę”, z przerzuconą przez ramię parcianą torbą, jakie widuje się u wiejskich, proszalnych dziadów. Patrzył na mnie trochę przestraszonymi oczami. Jego od dawna nie ogolona twarz obrośnięta była siwym, niechlujnym zarostem.
— Na Uroczysko… Którędy trzeba jechać na Uroczysko? — powtórzyłem pytanie.
— Na Uroczysko?… — zastanawiał się głośno, przyglądając mi się bardzo pilnie, jakby mój nieprzemakalny płaszcz, kapelusz i okulary na nosie były dla niego bardzo ważnymi szczegółami.
Nagle chytrze przymrużył oczy.
— To pan z tych uczonych, co to skarbów mają szukać na Uroczysku?
Skarbów nie skarbów. Jak mu tu wytłumaczyć, że nie skarbów, tylko śladów dawnej kultury materialnej? Nie pora była na wyjaśnienia.
— Tak — przytaknąłem, byle prędzej otrzymać odpowiedź.
Jeszcze chwilę się namyślał. „Proszalny zielarz-dziad” — zdecydowanie określiłem w myśli jego profesję, spostrzegłszy obok ogniska pęczki traw i ziół.
— I samochodem stoicie na drodze? Samochodem?…
— Tak.
— Dużo was tam jest?
Zmarszczyłem czoło. Po co te pytania? Coś jak cień podejrzenia przemknęło przez moje myśli.
— Dużo nas — obojętnie wzruszyłem ramionami. I dodałem z odrobiną niecierpliwości: — No, w którą stronę na Uroczysko? W lewo, czy w prawo? Bo stoimy na rozstaju.
— W prawo — odrzekł pośpiesznie.
— Na pewno?
— Na pewno, panie. Ja człowiek tutejszy…
Wyczołgałem się z szałasu i ruszyłem w ciemność.
— Patrzcie go, jaki ciekawy — mruczałem ze złością. Ale podejrzenie pierzchło. Wypytywał o samochód, ilu nas jest na drodze? Tak. Ludzie starzy bywają ciekawi, nawet natarczywie ciekawi. Dlaczego jednak siedzi po nocy w szałasie i kto to jest Bachura, którego nadejścia oczekiwał?
Odpowiedź znalazłem sam. Gdzie, jak nie w polu, w szałasie, ma nocować proszalny dziad-zielarz? Jest lato, zbierał na łące zioła i zanocował tutaj. A Bachura to zapewne jego dziadowski kompan, z którym wędruje przez wioski i którego wysłał do wsi, żeby wyżebrał trochę żywności.
Powrotna droga do samochodu wydała mi się krótsza i łatwiejsza. Znudzonemu oczekiwaniem Nemście oświadczyłem z triumfem:
— W prawo! Jedź w prawo!
Z ulgą wcisnąłem się do auta i natychmiast zdjąłem przemoczone buty. Och, bylebym jutro nie miał kataru!…
Droga w prawo okazała się równie wyboista jak i poprzednia. Kolebaliśmy się na niej jak stara żaglowa fregata¹ na wzburzonym morzu. Zmęczony, głodny, zziębnięty — zadrzemałem. Spałem minutę? Godzinę? — Nie wiem. Obudziła mnie nagła cisza motoru i trzask drzwiczek samochodu. Do reszty odleciał mnie sen, gdy usłyszałem głośne, dosadne przekleństwa.
— To jak ci mówiono? W prawo mieliśmy jechać?
— W prawo.
— Spójrz, gdzieśmy przybyli!
Przylepiłem twarz do szyby. Nemsta stał przed samochodem i widziałem go wyraźnie w świetle reflektorów. Byliśmy na łące. Nemsta zrobił na niej jeden, drugi krok, a za trzecim wysunięta do przodu noga nagle zapadła się w trzęsawisko. Przed nami rozciągało się bagno!
Szybko włożyłem przemoczone buty.
— A to wstrętny dziadyga! Jeśli nie wiedział, którędy na Uroczysko, to mógł przyznać się do tego — pomstowałem. — Jeszcze trochę, a utopilibyśmy się w tym bajorze. Głupi, durny dziad.
— Głupi? On dobrze wiedział, dokąd nas wysyła!
Nemsta wlazł do wozu i kazał mi opowiedzieć cały przebieg rozmowy z dziadem na łąkach. Kiedy zdawałem mu szczegółową relację, tylko kiwał głową, jakby wszystko, co mówiłem, doskonale tłumaczyło zagadkę naszego zabrnięcia na moczary.
— Błąd polegał na tym, że zdradziłeś mu przynależność do naszej ekipy. Komu innemu na pewno dałby dobrą informację. A nas wysłał na bagno…
Uśmiechnąłem się sceptycznie. Nie lubię domorosłych Sherlocków Holmesów². Powiedziałem Nemście, że jest przesadnie podejrzliwy.
Oburzył się. Odsunął palcami trochę włosów na głowie i ukazał jeszcze nie zabliźnioną szramę.
— Widzisz, jak mnie urządzono na Uroczysku? Dwa razy dostałem kamieniem w głowę. Dookoła Uroczyska wsie są bardzo zacofane, na siedem wsi tylko jedna szkoła. Istnieje tu wśród ludzi legenda, że w kopcu na Uroczysku diabeł Kuwasa ukrył swoje skarby. Próbowali ich nawet szukać, bo od jednej strony kurhan jest rozkopany. Rzecz jasna, nic nie znaleźli i zaprzestali. Ale wierzą, że skarby jednak są. Usłyszeli, że przyjechaliśmy rozkopywać kurhan, i są nam przeciwni, bo myślą, że zabierzemy sobie skarby, które do nich powinny należeć. Oto i cała tajemnica tego dziadowskiego kłamstwa. Diabeł Kuwasa jest złośliwy…
— Przepraszam, ale co ma z tym wspólnego ten Kuwasa?
Wzruszył ramionami. Udział Kuwasy w obdarzaniu nas kłopotami wydawał mu się oczywisty.
Rejterada z bagien zajęła nam chyba pół nocy. Odwrócić samochód na grząskiej łące o krok od trzęsawiska? Nie, to niełatwa sprawa. A potem znowu uciążliwa powrotna podróż aż do rozstajów.
Z początku zamierzałem nawet pójść do szałasu na łąkach i zażądać od dziada wyjaśnień. Ale któż mógł mi zaręczyć, że nie będzie to niepotrzebnym marnotrawstwem czasu? Dziad na pewno umknął w obawie, że jeśli nie utopiliśmy się, to powrócimy do niego. Byliśmy zbyt zmęczeni i senni na szukanie go po ciemnych polach.
Od rozstajów skręciliśmy drogą w lewo. Świtało, gdy wpadliśmy między opłotki Opornej, a stamtąd, zostawiwszy samochód na klepisku stodoły sołtysa, powędrowaliśmy na Uroczysko.
Przywitano nas przykrą wiadomością. Studenci pozostawili nieopatrznie na noc pod barakiem narzędzia do rozkopywania kurhanu: łopaty, łopatki, sita. Ktoś w nocy sprzątnął je i ślad po nich zaginął.
— No widzisz, widzisz? Diabeł Kuwasa jest złośliwy — smętnie triumfował Nemsta.
Wtedy to przypomniałem sobie nazwisko „Bachura” i zapisałem je w notesie.
Dlaczego to uczyniłem? Nie wiem. Lecz myślę, że to właśnie wtedy pierwszy raz dała znać o sobie tkwiąca we mnie żyłka detektywistyczna. Byłem wówczas jeszcze bardzo młody, właśnie ukończyłem trzeci rok historii sztuki na Uniwersytecie, i nie miałem pojęcia, że czeka mnie przyszłość pełna przygód jako urzędnika do specjalnych zadań w Ministerstwie Kultury i Sztuki. A jednak to wówczas na Uroczysku ogarnęło mnie przeczucie, że stoję przed pierwszą w swym życiu zagadką, którą muszę rozwiązać. Zagadka ta nazywała się „diabeł Kuwasa i jego skarby”.
1. Fregata (z włosk.) — szybki trójmasztowiec wojenny.
2. Sherlock Holmes — doskonały detektyw; bohater kryminalnych powieści pisarza angielskiego A. Conan Doyle’a.