Pan Samochodzik i Winnetou - ebook
Pan Samochodzik i Winnetou - ebook
Pan Samochodzik udaje się na upragniony urlop. Spokoju nie daje mu informacja, że w Złotym Rogu wielki zakład przemysłowy postanowił rozebrać znajdujący się nieopodal stary zamek i na jego miejscu zbudować klubokawiarnię. Po przyjeździe trafił w środek ostrego konfliktu między motorowodniakami a żeglarzami. Zyskał jednak niespodziewanego sojusznika, tajemniczego Winnetou.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7741-108-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do napisania tej książki skłoniły mnie namowy przyjaciół i młodych czytelników, którzy odwiedzając moje domostwo w Jerzwałdzie na Mazurach z troską zastanawiali się nad przyszłością Pojezierza Mazurskiego. Niewątpliwie bowiem traci ono swoje niepowtarzalne piękno na skutek zabudowania brzegów ośrodkami wczasowymi.
Pisząc tę książkę dałem się wziąć na lep pochlebstw, że jestem niejako predysponowany do podjęcia tego tematu, gdyż łączę w sobie dwie postawy: turysty-wodniaka, buszującego po jeziorach, i zarazem kogoś, kto mieszka tam na stałe. Widzę, jak mechaniczne piły obalają dwusetletnie sosny i buki, obserwuję z roku na rok zwiększającą się inwazję turystów, a biały żagiel mojego jachtu pozostaje na jeziorach aż do późnej jesieni; gdy pustoszeją akweny, na brzegach pozostają tylko sterty śmieci, butelek i opakowań, fale zaś kołyszą smugi rozlanej oliwy z silników motorówek i ślizgaczy.
Mogłem opisać w tej książce konkretne miejscowości i jeziora, wymienić z nazwy ośrodki wczasowe, których urządzenie i sposób użytkowania godne są największego potępienia. Wymyśliłem jednak ów Złoty Róg, Oślą Łąkę i Jezioro Zmierzchun, aby wielu mogło się w tej książce odnaleźć i zrozumieć swą winę.
Początkowo książka ta miała być pastiszem, naśladownictwem literackiej powieści indiańskiej i przygodowej. Czytelnicy i wielbiciele tego gatunku zapewne odnajdą u mnie jakby echo swoich lektur, strzępy i zbitki znanych im skądinąd sytuacji.
Ale w miarą tworzenia forma wymknęła się spod mojej kontroli, angażując mnie bardziej, niż się tego mogłem spodziewać. Oczywiście, brzmią w tej książce echa wspomnianych lektur, lecz już bez tej zamierzonej lekkiej drwiny. Albowiem odzywają się one w każdym z nas, gdy znajdzie się twarzą w twarz z niekłamaną przyrodą. Przypominają się wtedy historie o Winnetou i tropicielach śladów, o włóczęgach, trampach i wspaniałych żeglarzach. Na czas urlopu, oderwany od swych codziennych zajęć, niemal każdy turysta rozstawiający nad brzegiem jeziora płócienny „wigwam” zaczyna identyfikować się z idolami swojej młodości. Podnosząc żagiel na ukochanej mini-łajbie rusza, albo odkryć nieznany ląd i spotkać prawdziwą przygodę.
Żyje we mnie nadzieja, że podobnie jak oglądam młodych harcerzy z białymi sznurami, pilnujących porządku na ulicach naszych miast, zobaczę w przyszłości specjalnie przeszkolone zastępy i drużyny, zajmujące się ochroną przyrody, strzegące latem rezerwatów przed wandalizmem. Może zdarzy mi się spotkać w lasach patrole harcerskie z emblematami „Straż Ochrony Przyrody”, wdrażające niesfornych turystów w zasady przepisów o ochronie środowiska naturalnego. Komu bowiem jak nie ludziom młodym musi zależeć na tym, aby pozostało dla nich to, co było jeszcze i naszym udziałem — piękno i urok polskich jezior i lasów.
Ale powieść ta nie jest adresowana jedynie do młodzieży. Starałem się nadać jej taką formę, aby odrobinę zadowolenia znalazł w niej i czytelnik starszy. To my, dorośli, ponosimy odpowiedzialność za owe połacie obalonych starodrzewów, za zniszczone brzegi jezior, za smugi oliwy na wodach Pojezierza Mazurskiego. Będę szczęśliwy, jeśli ktoś z Was wstrzyma się wiosną z zerwaniem konwalii majowej, a któryś z kierowników ośrodka wczasowego zdejmie z drzew leśnych tuby gigantofonów. Albowiem ambicją chyba każdego pisarza jest nie tylko ukazywać złożoność spraw, bawić i uczyć, ale także i kształtować obyczaje.
Zbigniew Nienacki
Jerzwałd, luty 1974 r.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KTO DEWASTUJE RUINY ZAMKU? • ZŁOTY RÓG • OSIEM STOPNI W SKALI BEAUFORTA • DWA KLANY WODNIAKÓW • W OPARACH DYMU I W PIEKLE HAŁASU • JAK WYGLĄDA KRWAWA MARY? • ZAMACH NA WOLNOŚĆ • TAJEMNICZY ŻEGLARZ • „MOBY DICK” I „SWALLOW” • ZWYCIĘSTWO LATAJĄCEGO HOLENDRA • DZIWY W KAWIARNI • ZAGŁUSZACZ RADIOODBIORNIKÓW • MILCZĄCY WILK, WINNETOU I MISS KAPITAN
To miały być prawdziwe wakacje. Bez rozwiązywania zagadek historycznych, bez przygód i tropienia przestępców, godzących w skarby kultury narodowej. Zamierzałem wyjechać na Mazury i wypoczywać: pływać i opalać się w słońcu.
Ale w przeddzień mego wyjazdu na urlop — a było to na początku lipca — doszła do naszego departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki wiadomość, że pewien wielki zakład przemysłowy, posiadający swój ośrodek wypoczynkowy w miejscowości Złoty Róg nad jeziorem Zmierzchun, postanowił rozebrać znajdujący się nie opodal stary zamek i na jego miejscu zbudować klub-kawiarnię. W tej sytuacji dyrektor Marczak, któremu podlegały nie tylko muzea, lecz i sprawa ochrony zabytków, polecił mi, abym jadąc na wypoczynek, niejako po drodze, zbadał sprawę na miejscu. Nie pierwszy to bowiem już raz musieliśmy przeciwdziałać zamachom na zabytkowe budowle, które przeróżne instytucje próbowały rozbierać lub przerabiać bez zgody głównego lub wojewódzkiego konserwatora. Usiłowano je „unowocześnić”, przystosować do nowych potrzeb nie uwzględniając jednak, że w ten sposób tracą swój pierwotny historyczny charakter.
Tak było i tym razem. Dlatego nie namyślając się wiele wyszukałem na mapie jezioro Zmierzchun — nigdy bowiem tam nie byłem — i zabrawszy z archiwum teczkę z dokumentacją dotyczącą zamku w Złotym Rogu, nazajutrz wczesnym rankiem wsiadłem w swój wehikuł i wyruszyłem w drogę.
Dzień był słoneczny, ale niezwykle wietrzny. Na niebie nie było ani jednej chmurki, wiał jednak tak silny wiatr, że na otwartych przestrzeniach samochód nieomal spychało do rowu. Aby utrzymać właściwy kierunek, trzeba było nieustannie nadrabiać kierownicą, jechać wolno i ostrożnie.
I dlatego dopiero po pięciu godzinach jazdy od Warszawy zobaczyłem drogowskaz z napisem Złoty Róg — 10 kilometrów. Strzałka wskazywała boczną, wąską, asfaltową drogę, prowadzącą w głąb wielkiego kompleksu leśnego. Skręciłem w nią i odtąd po obydwu stronach drogi rozciągały się lasy pełne cienistego buka. Aż do Złotego Rogu nie dostrzegłem żadnej wsi, żadnego osiedla — wymarzone okolice dla kogoś, kto szuka spokoju i samotności.
Lecz oto las się nagle skończył. Ujrzałem ogromną toń jeziora aż białego od piany, którą niosły potężne, rozkołysane przez wiatr grzywacze. Po prawej stronie las ciągnął się nieprzerwaną ciemną linią aż po horyzont, gdzie jezioro zwężało się w przesmyk, łączący je z drugim, nieco większym, i trzecim — jeszcze większym jeziorem. Dalej, jak to widziałem z mapy, prowadził kanał, wiążący te trzy akweny z potężnym zbiornikiem Śniardw.
Asfaltowa szosa skręcała na lewy, nie zalesiony brzeg i kończyła się ślepo przed bramą dużego ośrodka wypoczynkowego, usytuowanego na piaszczystym półwyspie. Już z daleka widać było dziesiątki brzydkich domków campingowych, a nie opodal półwyspu, na niewysokim wzgórzu obrośniętym starymi drzewami — wznosiły się brunatne ruiny starego zamku: na wpół zrujnowana wieża i kawałek ściany z oczodołami okien. Wzdłuż szosy, prowadzącej do ośrodka wypoczynkowego, tuż nad brzegiem jeziora rozciągało się kilkanaście zagród chłopskich i domów. Najpierw widoczne były kompleksy czerwonych dachów zabudowań nadleśnictwa Złoty Róg, potem zagrody chłopskie i drewniany długi hangar nad wodą, zapewne rybaczówka. Jeszcze dalej stał, zbudowany z prefabrykatów betonowych i szkła, pawilonik kawiarni gminnej spółdzielni oraz czerwony budynek poczty, sklep, szkoła podstawowa i remiza strażacka. Na końcu znajdował się ośrodek wypoczynkowy i tu się kończyła szosa, a za ośrodkiem, już w lesie, rozciągała się duża polana pełna różnokolorowych namiotów i cumujących przy brzegu żaglówek — zapewne pole namiotowe.
Turyści zasiedlili chyba także maleńką wysepkę, znajdującą się na przedłużeniu półwyspu i stanowiącą jakby małą kropkę nad i, bo właśnie literę „i” przypominał półwysep, zajęty przez ośrodek wczasowy. Wokół wysepki kołysało się na falach kilkanaście motorówek, w zieleni drzew i krzaków prześwitywały płótna namiotów.
Czułem się zmęczony podróżą i przed przystąpieniem do czynności służbowych — obejrzenia zamku i rozmowy z kierownictwem ośrodka — postanowiłem się pokrzepić szklanką czarnej kawy. Zatrzymałem więc wehikuł na małym parkingu przed kawiarnią, gdzie stało już kilka samochodów. Wysiadając z wehikułu, rozprostowując nogi i plecy — zobaczyłem, że od strony jeziora kawiarnia posiada bardzo ładny taras ze stolikami, a od tarasu schodzi w wodę drewniany pomost, przy którym po lewej stronie kołysało się na falach kilka żaglówek, a po prawej kilka motorówek i łodzi motorowych. To zapewne wichura szalejąca na jeziorze spędziła wodniaków do brzegów, jednych pod namioty, innych do kawiarni, gdzie mogli w zaciszu poczekać, aż wiatr przestanie dąć i uspokoją się fale. Nawet taras kawiarniany okazał się zupełnie pusty, nikt bowiem nie chciał się wystawiać na uderzenia wichury, która w porywach osiągała chyba siłę ośmiu stopni w skali Beauforta.
Otworzyłem drzwi kawiarni i nieomal cofnąłem się. W twarz uderzyły mnie gęste kłęby dymu tytoniowego, a bębenki uszu boleśnie zareagowały na wrzask kilku grających radioodbiorników turystycznych. Dym potrafię znieść, ponieważ sam palę, lecz na hałas reaguję gwałtownie i boleśnie. Nie ma dla mnie nic bardziej nienawistnego niż widok młodzieńca czy dziewczyny idących po ulicach lub alei parkowej, na brzegu morskim czy nad jeziorem — z grającym aparatem tranzystorowym w ręku. Uważam za szczyt chamstwa i nietaktu, gdy ktoś z grającym aparatem wchodzi do publicznego lokalu i zmusza wszystkich do słuchania tego, czego on sam słucha.
Ale tu nie miałem wyboru. Chciałem się napić kawy, więc musiałem wejść w dym i hałas. Z trudem — poprzez siną zasłonę tytoniowego smrodu — odkryłem pusty stolik w rogu sali. Poprosiłem kelnerkę o szklankę podwójnie wzmocnionej kawy i zamierzałem zaproponować otworzenie okna, ale pomyślałem, że na nic to się nie zda, ponieważ to wichura na dworze spowodowała, że okna zostały zamknięte, aby nie wyrwało ich z futryn. Innymi słowy, należało przypuszczać, że w bezwietrzny dzień w kawiarni jest znośne powietrze. Ale ten hałas? Tych kilka radioodbiorników — czy wyły tutaj każdego dnia? Pamiętając o motorówkach, które widziałem koło wyspy i przy pomoście kawiarni, pomyślałem, że w takim hałasie przenigdy nie chciałbym spędzić urlopu w Złotym Rogu. Załatwię sprawę starego zamku i odjadę stąd natychmiast tam, gdzie jeszcze można posłuchać szumu wiatru i bełkotu fal.
Kawa okazała się nad wyraz dobra. Pijąc ją drobnymi łykami zacząłem bezwiednie rozglądać się po sali, próbując się zorientować, jakich to turystów i wczasowiczów zwabiają lasy i jeziora w Złotym Rogu.
Od razu się rzucało w oczy, że klientela kawiarni dzieliła się jakby na dwie zasadnicze grupy. Po prawej stronie siedzieli chyba żeglarze, co poznawało się po białych kurtkach, brodatych twarzach, fantazyjnych kapeluszach. Po lewej zaś zajmowali stoliki motorowodniacy — w skórzanych kurtkach, w wybrudzonych smarami spodniach. Motorowodniaka poznać zresztą bardzo łatwo. Na naszych wodach rzadko spotkasz łódź z silnikiem typu „Johnson” lub „Merkury”. Przeważają hałaśliwe bzykacze-dwusuwy: warty, tummlery, D-6, moskwy, wichry. A jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać dwusuwowego silnika, który pracowałby na wodzie bezbłędnie, nie zalewałaby mu się świeca, sprawnie działał iskrownik, nie zatykał się gaźnik. Dlatego każdy właściciel takiego silnika po jakimś czasie ma za paznokciami i na ubraniu trudno usuwalne ślady oleju.
I właśnie sprawa dość charakterystyczna: na stolikach motorowodniaków stały ryczące aparaty radiowe. No cóż, hałas motoru ślizgacza siłą rzeczy przytępia słuch. Gdy płynie się z takim silnikiem, trzeba głośno krzyczeć, aby się porozumieć, i nic dziwnego, że potem trzeba słuchać radia na pełny regulator.
Inaczej zupełnie żeglarstwo. To sport cichy, wymagający skupienia i spokoju. Szanujący się żeglarz śródlądowy nie tylko nie wchodzi na żaglówkę w butach, ale nie zabiera z sobą w rejs aparatu radiowego. Etyka żeglarska zakazuje gwizdać i krzyczeć na wodzie, nawet podnoszenie głosu jest niemile widziane, i nic dziwnego, że sport ten wychowuje ludzi, którzy nie tylko kochają wiatr, lecz i szanują ciszę. Nawet gdy wyjdą na ląd.
Nie dziwiłem się więc zauważając niechętne spojrzenia, jakie żeglarze posyłali w stronę motorowodniaków. Rozumiałem również, dlaczego siedzieli oddzielnie, dlaczego po przeciwnych stronach pomostu kawiarnianego cumowały żaglówki i motorówki, dlaczego przy brzegu polany leśnej widziałem same maszty, a wokół wysepki kołysały się same motorówki. W Złotym Rogu między dwiema grupami wodniaków panował ostry konflikt.
Rzecz jasna, goście kawiarni nie składali się z samych żeglarzy i motorowodniaków. Było tu także kilku automobilistów, których samochody widziałem na parkingu, jacyś przejezdni turyści, przeważnie mężczyźni z żonami i dziećmi. Jeden z tych panów kilkakrotnie błagalnie składał ręce, zwracając się do motorowodniaków, aby ściszyli radia, lecz jego prośba pozostawała bez echa.
W pewnej chwili kelnerka — młoda dziewczyna w krótkiej sukience i małym fartuszku — wyszła na zaplecze kawiarni i wróciła trzymając w ręku wywieszkę. Skierowała się w stronę stolików motorowodniaków i wywieszkę uczepiła do kinkietu na ścianie. Teraz mogliśmy odczytać treść wywieszki, wypisaną kolorowym flamastrem: Uprasza się o ciszę i niewłączanie radioodbiorników.
Rzuciła mi się w oczy bardzo różna reakcja gości. Automobiliści odetchnęli z ulgą. Na ustach żeglarzy pojawiły się triumfujące uśmieszki. Natomiast twarze motorowodniaków stały się złe, zacięte. I jak na komendę ściszyli aparaty radiowe.
Ale nie, nie dlatego, że przyjęli do wiadomości treść wywieszki. Po prostu zamierzali polemizować z kelnerką, a wrzask grających pudeł mógł im w tym przeszkodzić.
Głos zabrał rosły brodacz z „afrykańską” czupryną.
— Halo, proszę pani, co ma znaczyć ten napis?
— Nie umie pan czytać? — kelnerka udała zdumienie.
— Umiem, proszę pani. I dlatego właśnie pytam: kto wydał zakaz włączania radioodbiorników?
— Nasza kierowniczka.
— Ach, więc to sprawka Krwawej Mary — oburzył się Kudłacz. — Prosimy bardzo, niech ona tu przyjdzie i wytłumaczy się przed nami.
Od stolika zerwał się mały blondynek w okularach i skórzanej kurtce:
— Co to ma znaczyć? W żadnej kawiarni nie ma takich wywieszek. Nigdzie nie jest zabronione włączanie radioodbiorników. Wiem o tym, jako student prawa nieco orientuję się w przepisach.
— Tak jest. Adwokat ma rację. Niech tu do nas przyjdzie Krwawa Mary — darło się bractwo motorowodniaków.
Kelnerka wzruszyła ramionami i wyszła na zaplecze. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy jej powrotu w towarzystwie kierowniczki kawiarni. Jedni, bo spodziewali się awantury, która urozmaicić mogła życie na wczasach, jeszcze inni, bo ciekawi byli osoby o tak groźnie brzmiącym przezwisku.
Krwawa Mary? Wyobraziłem sobie rosłą, tęgą kobietę o groźnym wejrzeniu i rękach aż do łokci umazanych we krwi.
A wyszła do nas bardzo młoda i ładna dziewczyna o jasnych, gładko zaczesanych włosach, związanych z tyłu kokardą. Miała na sobie obcisłe spodnie z welwetu i koszulę o męskim kroju. Rysy jej twarzy wydały mi się delikatne, choć jak na mój gust miała zbyt szeroko rozstawione oczy i wystające kości policzkowe. Spokojnym krokiem podeszła do motorowodniaków i powiedziała bez odrobiny irytacji w głosie:
— Nie życzę sobie, żeby mnie nazywano Krwawą Mary. Na imię mam Maria.
Podobały mi się jej słowa. Ja także nosiłem przezwisko Pan Samochodzik. Ale uważałem, że w ten sposób mogą o mnie mówić jedynie moi przyjaciele.
— A co dotyczy wywieszki — ciągnęła dalej — zrobiłam ją na życzenie wielu gości. Od pewnego czasu zwracali mi oni uwagę, że w prowadzonej przeze mnie kawiarni jest zbyt głośno. A przecież jest to kawiarnia wczasowa, ludzie przyjeżdżają do Złotego Rogu, aby odpocząć od hałasów w mieście.
Odkrzyknął jej Kudłacz:
— My wiemy, jakich gości ma pani na myśli. Żeglarzy. Oni od dawna na nas krzywo patrzą. Ale my, motorowodniacy, którzy także jesteśmy klientami tej kawiarni, chcemy w niej słuchać młodzieżowej muzyki. Nasze życzenia też należy uwzględnić.
Od stolika znowu zerwał się Adwokat:
— Szanowna pani zapomniała, że do wielu kawiarń specjalnie kupuje się szafy grające, magnetofony, radia, a nawet sprowadza orkiestry, aby goście mogli posłuchać muzyki. Tak dzieje się nie tylko w kawiarniach miejskich, lecz i w kawiarniach wczasowych. Dlatego uważamy, że wydany przez panią zakaz jest bezprawny i nie będziemy się do niego stosować. Proszę mi pokazać okólnik, który zabrania włączać radioodbiorniki w publicznych lokalach.
Niestety, miał rację. Jak do tej pory ani Ministerstwo Handlu Wewnętrznego, ani poszczególne dyrekcje zakładów gastronomicznych nie wydały w tej sprawie żadnego okólnika.
Ale młoda kierowniczka kawiarni w Złotym Rogu była sprytną osóbką.
— Pan ma tylko częściowo rację — odparła spokojnie. — Proszę nie zapominać, że każda kawiarnia ma swoją specyfikę. Na życzenie klientów i za zgodą kierownictwa lokalu można wprowadzić szafę grającą i w określonych godzinach organizować nawet wieczorki taneczne przy magnetofonie lub orkiestrze. Ale skoro moi goście życzą sobie ciszy, muszę uwzględnić ich żądania.
— To bezprawie! Pani jest po stronie żeglarzy! — wołał Kudłacz.
Krwawa Mary potrząsnęła głową:
— Nie interesuje mnie rodzaj sportu uprawiany przez mych gości. Uwzględniam tylko ich życzenia. A panowie, jeśli nie zastosują się do wywieszki, odpowiadać będą za zakłócenie spokoju publicznego.
— Co takiego? — zdumiał się Adwokat. — Ja znam przepisy, pani nie ma prawa tyranizować nas swymi lokalnymi zarządzeniami. Turystyczne radioodbiorniki są do kupienia w sklepach, a więc każdy obywatel ma prawo ich używać, bo po to są sprzedawane.
Krwawa Mary znowu potrząsnęła głową:
— Pan się myli, panie Adwokacie. Dam panu przykład. Czy wolno każdemu śpiewać? Tak. Są nawet specjalne budynki, zwane operami, gdzie się oklaskuje śpiewaków. Ale jeśli pan zechce śpiewać w kawiarni, zostanie pan ukarany za zakłócenie spokoju publicznego.
Znowu odezwał się Kudłacz:
— My wiemy, co się kryje za tą wywieszką. Doszła do nas wiadomość, że w Złotym Rogu powstała tajna grupa pod nazwą „Liga do Walki z Hałasem” i pani zapewne została jej członkiem.
— Tak jest — podchwycił jego słowa Adwokat. — Doszły nas słuchy, że na czele owej ligi stoi Winnetou.
Krwawa Mary wzruszyła ramionami:
— Nie należę do żadnej tajnej organizacji. Nie mam też nic wspólnego z Winnetou. Od czasu, gdy zabiłam w naszym okręgu łowieckim jelenia o największym porożu, on wstąpił wobec mnie na ścieżkę wojenną.
— Ale prawdą jest, że Winnetou napisał do Urzędu Rady Ministrów wielki memoriał, aby to jezioro objąć strefą ciszy — zawołał Kudłacz. — A to jest już koniec dla nas, motorowodniaków. I pod memoriałem Winnetou podpisali się żeglarze, a także i pani, jako kierowniczka kawiarni. Wczoraj cały wieczór warczał bęben na drugim brzegu jeziora. Wszyscy już wiedzą, że Winnetou chce wykopać przeciw nam swój topór wojenny. Tylko, że my się nie damy. Mamy potężnych przyjaciół. Z nami jest ośrodek wczasowy, bo oni też posiadają motorówkę. A z ośrodkiem wczasowym nie wygracie.
— Tak jest — poderwał się z krzesła Adwokat. — Czy pani zdaje sobie sprawę, z kim zadzieracie? Ośrodek wczasowy podlega Ministerstwu Przemysłu Ciężkiego, czy pani to rozumie? To kluczowy przemysł, proszę pani. Co dają państwu żeglarze? Czy przysparzają dewiz, czy pomnażają dochód narodowy? Nie, nawet zabierają dewizy na swoje różne rejsy zagraniczne. Dlatego, jak pani myśli, czyje żądania zostaną uwzględnione? Żeglarzy, którzy chcą ciszy, czy ośrodka wczasowego? Kto wygra? Winnetou i garstka żeglarzy, czy pan Purtak, kierownik ośrodka wczasowego?
Ten potok słów zdawał się zalewać młodą kierowniczkę kawiarni. Zdania brzmiały groźnie, argumenty były ważkie. Nic więc dziwnego, że Krwawa Mary milczała bezradnie, spoglądając to na żeglarzy, to na swoją wywieszkę.
Jej chwilową słabość wykorzystał Kudłacz.
— Panowie! — wrzasnął do swoich kolegów — grajcie na tranzystorach. Nie przyjmujemy do wiadomości zakazów Krwawej Mary. Jeśli Winnetou i ich tajna liga chce z nami wojny, to teraz ogłaszam wszem i wobec: my także wykopujemy topór wojenny i wypędzimy stąd nie tylko Winnetou, ale i wszystkich żeglarzy, jeśli im się nie podoba zapach naszych spalin i warkot naszych silników.
I radioodbiorniki ryknęły jeszcze głośniej niż przedtem. Ciekawy byłem, jak w tej sytuacji zachowa się Krwawa Mary. Czy da spokój całej sprawie, uważając się za pokonaną? A może pobiegnie na posterunek, aby z pomocą milicjanta zaprowadzić spokój w swej kawiarni?
Ale zdarzyło się coś, co uwagę i jej, i moją, i wszystkich gości zwróciło zupełnie w innym kierunku.
Oto z przesmyku na jeziorze Zmierzchun wypłynął jacht — mimo sztormowej pogody i tak silnych szkwałów, że porywały pianę z fali i roznosiły ją po całym rozszalałym jeziorze. Żeglarz, który przy takim wietrze zdecydował się płynąć, musiał mieć nie lada odwagę, a i jego jacht posiadał chyba wielką odporność na fale.
Może był to mały, stabilny kiler?. Ale kilery rzadko zjawiają się na jeziorach mazurskich, ponieważ trudno im dobić do płytkich brzegów, wody zaś obfitują w nie oznaczone mielizny. Wiatr wiał od przesmyku, jacht płynął fordewindem, czyli kursem wiatru pełnego, mógł więc osiągnąć dużą szybkość i nieomal rósł w naszych oczach, z każdą chwilą stając się większy i większy.
— To jakaś śmieszna samoróbka — pogardliwie zawołał któryś z żeglarzy. — Właściciel zapewne sam ją sobie zrobił i sam uszył żagle, bo takie jakieś dziwne widać olinowanie. A widzicie, co to za żagiel?
No cóż, nie dziwiło mnie ich zdumienie. Przy kawiarnianym pomoście widziałem tylko omegi, finny, BM-ki, hetki i cadety2. Fin — łódź regatowa z jednym tylko żaglem o powierzchni 10 m2. BM-ka — świetna do żeglugi jeziorowej o wszechstronnym przeznaczeniu; łódź z żaglami o powierzchni 12 m2. Hetka, czyli jacht klasy „H”, ma żagle o powierzchni 15 m2. Cadet — to malutka łódka, używana przede wszystkim przez młodzież. Ma ciężar tylko 54 kg i nieco ponad 5 m2 żagla.">. Są to jachty jednomasztowe z dość prostym ożaglowaniem typu „Marconi”. Dziś na takich jachtach uczy się u nas żeglarstwa śródlądowego.
Lecz ja zdobyłem patent sternika w swoich studenckich czasach, parę ładnych lat temu, gdy należałem do Akademickiego Zrzeszenia Sportowego. Widywało się wtedy na jeziorach najróżniejsze łajby.
Zbliżała się ku nam niezwykle zgrabna jol z grot-masztem i bezanmasztem umieszczonym za sterem. Miała ożaglowanie typu gaflowego — dość rzadko dziś spotykane na jeziorach mazurskich. Z powodu silnego wiatru kierujący jachtem żeglarz zrefował wielki żagiel i zrzucił bezan.
Nie dziwiła mnie też tak duża liczba fałów, czyli lin przy maszcie głównym. Albowiem żagiel gaflowy oprócz grotfału potrzebuje jeszcze dirka i pikfału. Z dziobu wystawał bukszpryt, a więc znaczyło to, że żeglarz mógł się posługiwać nie tylko fokiem, lecz i kliwerem, a i do spinakera musiał być osobny fał.
Rzadko dziś na naszych jeziorach zobaczyć można żagiel bryfok, balonfok czy genuafok — stąd też i zdziwienie młodych żeglarzy śródlądowych, gdy trafi się jednostka z bardziej skomplikowanym ożaglowaniem.
Jol była już blisko, widzieliśmy ją bardzo wyraźnie. Za sterem siedział rosły mężczyzna w grubym czarnym swetrze i z rozwianą szopą jasnych włosów.
Bystre oko mogło już teraz przeczytać napis na burcie, wymalowany dużymi literami: MOBY DICK.
Przypomniałem sobie wspaniałą książkę, która w dzieciństwie i latach młodości dała mi tyle niezwykłych przeżyć, zapładniała moją wyobraźnię. Historia o ogromnym białym wielorybie, zwanym Moby Dick, o szalonym, a może wspaniałym kapitanie, który go ścigał i zginął wraz z załogą swego wielorybniczego statku — dostarczała mi wiele tematów do rozmyślań.
I byłem niemal pewien, że człowiek, który imieniem Moby Dicka nazwał swój jacht, nie mógł być przeciętnym żeglarzem, bo ci zazwyczaj dają swym łajbom imiona dziewcząt, ptaków, ryb. Na jeziorach roi się od „Neptunów”, „Rybitw”, „Wand”, „Mew” i tym podobnych.
Nagle w przesmyku pokazał się znowu biały żagiel. Płynął drugi żeglarz, nie mniej odważny od tego na „Moby Dicku”. Nie, był chyba po stokroć odważniejszy, albowiem płynął na pełnych żaglach.
Wydawało się, że po prostu leci po falach z każdą sekundą pochłaniając przestrzeń jeziora. Przed chwilą jeszcze jacht był maleńki, ledwie widoczny, a już teraz zbliżał się do „Moby Dicka”, pędząc w ślizgu z niepojętą szybkością. Zaiste, słusznie uczynił jego właściciel malując na burtach nazwę „Swallow”, co znaczy „Jaskółka”. Jacht bowiem zdawał się unosić na swoich dwóch napiętych żaglach jak na skrzydłach.
„Swallow” miał na żaglu litery FD, co znaczy Flying Dutchman. Ale nawet bez tych liter doświadczony żeglarz natychmiast rozpozna sylwetkę takiego jachtu wśród dziesiątków innych.
Oto płynął ku nam Latający Holender — wyczynowy jacht regatowy, o jakim marzą setki żeglarzy. Jest to jeden z najszybszych jachtów dwuosobowych, jakie można spotkać na wodach śródlądowych.
Pływanie na Latającym Holendrze wymaga ogromnego doświadczenia. To nie omega ani nawet finn. Rzadko płynie się na nim siedząc w kokpicie, częściej balastować trzeba na trapezie, to na lewej, to znów na prawej burcie. Zbyt powolne wyjście na trapez albo zbyt powolny powrót do kokpitu grozi wywrotką. Prawdziwej akrobacji trzeba, aby utrzymać nad wodą piętnaście metrów kwadratowych żagla na łajbie stosunkowo wąskiej i lekkiej, o niewielkim zanurzeniu.
A na „Swallowie” płynęła kobieta. I to samotnie, podobnie jak samotnie płynął żeglarz na „Moby Dicku”. Widzieliśmy ją na trapezie, zwieszoną nad wzburzonymi falami. Miała białe włosy i biały kapok.
Nie patrzyłem na zegarek, ale minęło chyba tylko kilka minut, gdy „Swallow” dopędził „Moby Dicka”, zrównał się z nim, a potem wyprzedził.
— Brawo! — zawyli żeglarze w kawiarni. — Brawo, „Swallow”!
Żeglarka na „Swallowie” zapewne nie zamierzała jednak dobijać do pomostu kawiarni. Raptem zrobiła zwrot, kierując jacht do obozowiska żeglarzy.
I wtedy wiatr ją położył. Upadła na wodę jak motyl ze zwartymi skrzydłami.
Sternik na „Moby Dicku” zerwał się z miejsca, gotów skierować swój jacht na pomoc tonącej. Ale ona dała mu ręką znak, że nie potrzebuje pomocy. Błyskawicznie wskoczyła na miecz swego jachtu i w mgnieniu oka postawiła go na wodzie, dziobem do wiatru. Potem z kocią zręcznością wskoczyła na trapez i ostrożnie, prawym halsem ruszyła w kierunku obozowiska żeglarzy. Albowiem nie może płynąć na Latającym Holendrze ten, kto nie zna sztuki błyskawicznego stawiania jachtu na wodzie.
Obramowanie okna i ściana kawiarni zasłoniły wkrótce Latającego Holendra. Pozostał nam tylko widok „Moby Dicka”, który szedł wprost na brzeg. Lecz gdy mijał pomost kawiarni, sternik nagle dokonał zwrotu, ustawił jacht pod wiatr i zrzucił żagiel. Silny podmuch osłabił pęd „Moby Dicka” do tego stopnia, że wolniutko zbliżył się do desek pomostu prawą burtą. Zwój grubej liny, zwany „buchtą”, ochronił brzeg burty przed otarciem o kant pomostu. Żeglarz wyskoczył na pomost, przytrzymał jacht i zarzucił linę cumowniczą na wystający pachołek. Potem wyjął z kabiny torbę podróżną i puścił wolno jacht, który porwany przez fale odszedł kilka metrów od pomostu i szarpał się na linie jak narowisty koń trzymany cuglami.
Za chwilę żeglarz wszedł do kawiarni. I podobnie jak ja zatrzymał się w drzwiach uderzony boleśnie wrzaskiem tranzystorowych radioodbiorników. Wyraz jego twarzy zdawał się mówić „O Boże, czemu tu taki hałas?” Bezradnie rozglądał się po zadymionej sali, na próżno szukając wolnego stolika.
Ale oto naprzeciw niemu ruszyła Krwawa Mary. I ona, podobnie jak goście z kawiarni, podziwiała samotnego żeglarza, który w tę wietrzną pogodę wypłynął na jezioro. Być może zachwyciła ją także jego rosła sylwetka, opalona, piękna twarz i ogromna szopa jasnych włosów. Zapraszającym gestem wskazała mu służbowy stolik, znajdujący się przy bufecie.
Olbrzym skinieniem głowy podziękował jej za tę uprzejmość. Nie wyrzekł ani słowa, bo i tak zagłuszyłby je wrzask aparatów radiowych. Skromnie usiadł przy wskazanym mu stoliku, postawił swoją podróżną torbę. Gdy przyjrzałem mu się dokładniej, doszedłem do wniosku, że ma chyba około czterdziestu lat, ale odmładzała go szczupła, młodzieńcza sylwetka.
Podeszła do niego kelnerka, aby przyjąć zamówienie. Olbrzym mówił coś do niej, ale ona widocznie go nie słyszała. Kręciła głową, wskazując ryczące pudełka na stolikach.
Olbrzym zmarszczył groźnie brwi. A potem włożył dłoń do swej torby podróżnej. I w tym momencie stało się coś zadziwiającego. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki umilkły wszystkie turystyczne radioodbiorniki. W kawiarni nastała taka cisza, że chyba i bzyczenie muchy by się usłyszało, gdyby mucha mogła żyć w takim dymie.
— Proszę o szklankę herbaty i ciastko drożdżowe — zabrzmiał w kawiarni tubalny głos olbrzyma.
Motorowodniacy zaczęli oglądać swoje aparaty radiowe. Pukali w nie zagiętymi palcami, przykładali uszy do głośników, kręcili gałkami, wyjmowali i sprawdzali baterie. Na próżno. Aparaty radiowe ucichły, choć wydobywał się z nich cichuteńki szmer, najlepszy dowód, że nic się w nich nie zepsuło. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś — jakaś dziwna siła — odepchnął od nich fale radiowe lub zakłócił ich odbiór w taki sposób, że tylko szemrały niewyraźnie i bełkotliwie.
Domyślałem się przyczyny tego zjawiska. Podczas swej podróży do Francji, przejeżdżając przez Republikę Federalną Niemiec, widziałem w tamtejszych sklepach aparaty do zagłuszania aparatów radiowych w cenie trzydziestu siedmiu dolarów i więcej, w zależności od tego, czy działały one w promieniu stu, czy czterystu metrów. Były to aparaty zminiaturyzowane, niektóre wielkości płaskiej latarki elektrycznej, inne jeszcze mniejsze — wielkości pudełka papierosów. I podobnie jak radiowe aparaty tranzystorowe, zasilane były przez baterie elektryczne.
Nie ulegało wątpliwości, że jasnowłosy, żeglarz włączył taki właśnie „zagłuszacz radiowy”. Trzymał go w torbie podróżnej i zdenerwowany hałasem — uruchomił. A teraz z najniewinniejszą miną obserwował motorowodniaków, opukujących swoje radioodbiorniki. Postąpił oczywiście wbrew prawu, gdyż podobnie jak nie wolno nikogo zmuszać do słuchania radia, tak samo nie wolno nikomu zabraniać słuchania. W jednym i drugim wypadku jest to zamach na wolność obywatela.
— Panowie! — wrzasnął nagle Kudłacz: — To jakaś granda! Ktoś nam zrobił głupi kawał.
Szczupły, wysoki chłopak w ciemnych okularach, także motorowodniak — oskarżycielskim gestem wyciągnął rękę w stronę jasnowłosego żeglarza.
— Chcecie wiedzieć, kto zagłuszył nasze radioodbiorniki? To on. Ten osobnik, który przypłynął tu przed chwilą. Ja go znam, panowie. On był, i chyba jest nadal, docentem na wydziale elektroniki na politechnice. Przez niego oblałem trzeci semestr i wyrzucili mnie z uczelni. Przez niego musiałem powtórnie zdawać egzamin na inną uczelnię. Jestem przekonany, że posiada aparat, który zagłusza głos naszym radioodbiornikom.
Spojrzenia wszystkich gości w kawiarni skierowały się na jasnowłosego żeglarza. Ale on zdawał się tego nie widzieć, podobnie jak udawał, że nie słyszy oskarżeń, które padały pod jego adresem. Z największym spokojem jadł ciastko i popijał je gorącą herbatą.
Krwawa Mary patrzyła na niego z uwielbieniem.
— Proszę państwa — powiedziała — nie wiem, kto włączył ten cudowny zagłuszacz. Ale w imieniu wielu tu obecnych pragnę mu za to serdecznie podziękować.
Jej słowa spowodowały lawinę wrzasku od stolików motorowodniaków. Żeglarze klaskali w ręce, aby wyrazić swój podziw dla tajemniczego właściciela „zagłuszacza”, przyłączyli się także do nich automobiliści. Motorowodniacy jednak wołali jeden przez drugiego:
— To skandal! To bezprawie! To nikczemność! Kupiliśmy radioodbiorniki w państwowych sklepach! Nikt nie ma prawa zabraniać nam na nich grać. Niech ktoś pójdzie na milicję. Tego osobnika powinno się aresztować!
Ale mimo pogróżek, żaden z nich nie ruszył się od stolika. Czuli się również winni, ponieważ wbrew wywieszce włączyli przedtem swoje turystyczne radioodbiorniki.
Olbrzym jadł i pił spokojnie, udając, że nic nie słyszy i nic nie rozumie. A gdy skończył, zapłacił kelnerce i wstał. Gotował się właśnie do wyjścia, gdy do kawiarni wszedł średniego wzrostu szczupły brunet, o gładko zaczesanych włosach i pięknie opalonej twarzy. Mógł mieć około trzydziestu dwóch lat, ubrany był z wyszukaną sportową elegancją. Ani jedna rzecz, którą miał na sobie, nie pochodziła ze sklepu ze standardową konfekcją, a była szyta na zamówienie, według indywidualnego pomysłu. Na nogach miał wąskie zamszowe spodnie beżowego koloru, wpuszczone w oryginalne indiańskie mokasyny, obcisłe i miękkie. Zamszowa bluza włożona była w spodnie, wokół rozchylonego kołnierza czerwieniła się jedwabna chustka.
Jasnowłosy znieruchomiał na widok tego człowieka. Otworzył szeroko ramiona i zawołał na całą kawiarnię:
— Winnetou, mój bracie i przyjacielu...
I obydwaj padli sobie w ramiona, obejmując się mocnym, braterskim uściskiem.
— Idąc nad jeziorem widziałem kanu Milczącego Wilka, który kierował się w tę stronę — powiedział Winnetou. — I natychmiast przybiegłem tutaj, aby uradować oczy widokiem mojego brata. Dlaczego Milczący Wilk ominął wigwam Winnetou i przybył do zadymionego wigwamu bladych twarzy? Czy serce Milczącego Wilka nie mówiło mu, że Winnetou czeka na niego z utęsknieniem?
— Nie chciałem zakłócać spokoju Winnetou — odparł olbrzym. — Wiem, że mój brat lubi samotność. Dusza moja tęskniła za lasem i jeziorem w Złotym Rogu, dlatego przybyłem tutaj znowu. Nie chciałem narzucać się Winnetou.
— Mój wigwam jest twoim wigwamem — powiedział Winnetou kładąc rękę na ramieniu Milczącego Wilka. — Płyńmy stąd zaraz, bracie mój. Winnetou nie lubi hałaśliwego wigwamu Krwawej Mary.
I obojętnie rozejrzał się po twarzach gości siedzących w kawiarni. A oni wpatrywali się w niego ze zdumieniem i zaciekawieniem, niektórzy nawet z rozbawieniem. Nie codziennie się przecież zdarza zobaczyć dwóch mężczyzn, którzy mówią do siebie językiem znanym każdemu, kto w młodości rozczytywał się w książkach indiańskich Karola Maya.
Wzrok Winnetou spoczął dłużej tylko na Krwawej Mary. Widziałem, jak dziewczyna się zarumieniła pod tym spojrzeniem, a chcąc ukryć rumieniec, szybko odwróciła twarz.
Winnetou także odwrócił się gwałtownie i ruszył do drzwi kawiarni. Milczący Wilk podjął z podłogi swoją torbę podróżną i pośpieszył tuż za nim. Gdy mijali mój stolik, usłyszałem, jak Milczący Wilk szepnął do swego towarzysza:
— Widziałem dziś na jeziorze Miss Kapitan. Popłynęła na bindugę.
Winnetou przystanął gwałtownie. Jego twarz stała się ponura, usta miał mocno zaciśnięte.
— I ja ją widziałem, mój bracie. Winnetou ma złe przeczucie.
W zamyśleniu potrząsnął głową, jakby starał się pozbyć złych myśli, które go ogarnęły. Potem otworzył drzwi kawiarni i przepuścił przodem Milczącego Wilka.
Przez okna kawiarni widzieliśmy, jak obydwaj zgrabnie wskoczyli na jacht. Milczący Wilk ustawił „Moby Dicka” pod wiatr i wciągnął żagiel gaflowy, a Winnetou uwolnił jacht od cumy. Odeszli od pomostu prawym halsem, potem Milczący Wilk wyostrzył żagiel i zrobił zwrot przez sztag. Teraz lewym halsem przecięli jezioro i skierowali się do zarośniętego lasem brzegu.
Odpłynęli od kawiarni najwyżej czterysta metrów, gdy znowu ryknęły aparaty radiowe. Niewielką salę na powrót wypełnił wrzask. Ale po tym, co się tu przed chwilą stało — motorowodniacy mieli uczucie klęski. Kolejno wyłączali swoje pudła, a potem zaczęli ze sobą półgłosem rozmawiać. Byłem pewien, że mówią o Winnetou i Milczącym Wilku. I że nie wyrażają się o nich z sympatią.