- W empik go
Pan Walery: powieść z XIX wieku - ebook
Pan Walery: powieść z XIX wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 261 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci.
Horat.
Szczęśliwy kto wdzięk, wraz z pożytkiem złączył.
Małe czy wielkie, nudne czy zabawne, nierozsądne czy rozumne, uczone czy płaskie dzieło – potrzebuje zawsze przemowy. Tak przynajmniej jeden z lepszych naszych utrzymywał pisarzy i ja o mało ze temu nie wierzę – "Dom sieni – dzieło potrzebuje wstępu" powiada mój autor – ha! niechże sobie i lak będzie, ten rozdział przeznaczam na przedpokój do mojej powieści.
Bodajby licho tego Horacyusza, którego nieszczęsne prawidło: utile dulci, stoi tu na początku; nie mały to sęk dla gryzmołów, i iluż o tym prawie zapomina – Kto wie? może i w tych kilku arkuszach czytelnik ani jednego, ani drugiego nie znajdzie? Już to dla tego, ze gdzie niema tam znaleść trudno, a raczej nie można, już to, że nieszczęsny tytuł powieści, źle go o mnie uprzedzi – Czy tak, lub inaczej, mnie ' to zupełnie jedno: kto ziewając: do czytania siada, ten niedługo zaśnie, lecz kto z radosnym zaczyna uśmiechem, może się trochę zabawi. Proszę mi pozwolić mieć taką nadzieję – bez niej pewnobym nie pisał! – Ale przystąpmy ad rem.
Napisałem powieść!! jest to bez wątpienia grzech nieodpuszczony, w oczach tych ludzi, którzy mniemają, że trzeba kilku lat ciągłej pracy na napisanie tak mało znaczącej rzeczy. Gdyby istotnie tyle czasu powieść kosztować miała, pisaliby ją zapewne tylko z professyi bazgracze, i ci, których niemcy Brodgelehrten zowią, to jest – liczeni dla chleba.
– Czy mało, czy wiele kosztowała czasu, rzecze mi jaki surowy krytyk, dość że te chwile, które jej pisaniu poświęciłeś są stracone, zmarnowane i t… d.
– Wybacz, wybacz porywczy sędzio, odpowiadam; Wolter, ów to sławny bazgracz francuzki powiedział kędyś, niepomnę na której karcie, że więcej ceni tych którzy się dla bawienia ludzi poświęcają, jak tych co ich nudzą gromadząc nudne komentarze i zmyślone a nibyto historyczne bajki. Pan Wolter miał słuszność, i ja tak samo sądzę, i właśnie dla tego – powieści piszę.
– Nie dość, odeprze znowu krytyk namarszczywszy czoło, powieść rzadko nas bawi, a ty śmiały gryzmoło, jak śmiesz utrzymywać, że ja z ciebie kontent będę.
– Na to po cichu odpowiadam mea culpa.
– Recenzent mówi dalej (ale to wszystko tylko przez przypuszczenie): kiedy cię zresztą mój panie ręce świerzbiały, czemu co innego nie pisałeś? piękna mi zaleta: pisarz powieści!!!
Następuje moja odpowiedź.
– Pisałem mości panie sędzio, bo mię od miodu dręczy nieszczęśliwa choroba, zwana autoromaniją z którą podobno i do grobu pójść przyjdzie – Wiele na to leków używałem, ale to defekt nieuleczony, musiałem pisać. Może też ja pisząc, napisaćbym kiedy potrafił nudną Tragedją, lub Komedją bez celu i sensu – ale wolałem zrobić złą powieść, bo w tym rodzaju i mierność jakokolwiek po – płaca – Niechżebym tylko napisał jaką uczoną rosprawę!! naprzód: niktby jej nie czytał, powtóre: ktoby się dotknął, nieomieszkałby dowieść, że jej autor źle zrozumiał o co idzie, źle napisał, i źle przedmiot obrał – a to wszystko dla lego, że się u niego nie radził; a koniec końcom zbutwiałaby ciężka praca w korzennym sklepie.
Napisać książkę dydaktyczną! żaki tylko gryzmolić będą na niej i czytać, same niepojmując co czytają – to nie najpochlebniejszy zawód:
Poemat bohaterski! – na to trzeba dobrego zapasu imaginacji, która teraz bardzo podrożała, bo jej mało gdzie znaleść, a ja ledwie na opędzenie codziennych potrzeb dostać jej mogę, nie żebym nią szafował rozrzutnie! Kto się Homerem rodził, niech probuje – gotów jestem pobłogosławić go na drogę – błogosławieństwa dziś staniały!
Być poetą!– życzyłbym sobie, ale to lat ze sto i więcej wprzódy, nimem się miał honor urodzić – Teraz nadto już kleciwierszów, żebym ja był potrzebny do ich grona; trudno też także czerpać z Kastalskiego źródła, a ja sobie nie życzę jak ów co się napił z kałuży lub rynsztoka, udawać natchnionego. Nieboszczyk ś… p. Horacyusz nie pozwolił miernym ludziom, z poezją mieć do czynienia!
Pisać Ballady? być Romantykiem?– Otóż sposób pozyskania sławy, w dzisiejszym czasie. Te czułe wiersze, których nierozumiejąc tyle ludzi uwielbia, te podobieństwa, te postacie, te czucia gorące – chwytają za serce! Młode panienki w kątku, niewidziane, ukryte lubią czytać te bezładne zapały i zalewać się Izami, których przyczyny nie wiedzą. Gdzie indziej młodzieniec porywa książkę, uczy się kochać, zapomina deklinacii, a wzdycha jak najęty do pierwszego czupiradła, które mu się przed oczy nawinie. Starzec czyta równie, czuje mocniej bijące serce, zdaje mu się że kochał, że jeszcze kocha, muska wyłysiałą głowę przed zwierciadłem, prostuje nogi, chowa starannie tabakierkę i okulary, śpieszy w niewczesne zaloty, kupuje sobie żonę i dwoje ludzi nieszczęśliwemi robi. Oj nie chcę być Romantykiem!
– Więc pisz Historją, powie mi któś zapewne – Upadam do nóg – Szperać między staremi szpargałami; dla najmniejszego szczegółu tysiące ksiąg przewrócić – a do tego i starych i in folio! Stracić czas, oczy i rozum! odbierać ulubioną pastwę molom, myszom i szczurom, szukać tam prawdy gdzie i jej nigdy nie było?– to nie każdy potrafi.
Więc pisać satyry, oblec się pozorem surowego postrzegacza, na wszystko się krzywić, wszystko nicować, zamiast wad malować osoby – nie mogę. Niech kto chce pisze Komedje lub Tragedje, długie, nienaturalne rozmowy; niech się zdobywa na karczemne koncepta lub tragiczne susy i nudne monologi – i to nie dla mnie.
Więcby mię kto może chciał zrobić Romantykiem – o nie, nie, pomyliłem się – Grammatykiem chcę mówić? – Spierać się o z lub s, o kreski i punkciki??– nadto mam rozumu, żebym to zrobił. – Jeszcze tu brak tylko żeby mi kto doradził pisać romanse – ale o tem to niema co i mówić.
Już tedy przebrałem wszystkie prawie rodzaje, a dotąd nic prócz powieści, dobrom być nie uznałem; krytyk już widzę marszczy czoło, brwi ściska i gotuje się na nowe zdanie: – Powieści, mówi on, pochlebiają próżnowaniu, żadnej nie przynoszą korzyści, świecą a nie grzeją, słowem na nic się nie zdały. – Nie śmiem tak ważnych zbijać zarzutów; kto ten rodzaj pisma potępia, niech go nie czyta, to najlepszy sposób – Komu jednak dotąd nic złego nie zrobiły, może i Pana Walerego przerzucić. Nie kosztuje on mi wiele czasu, nie życzę też sobie, aby kto chwile pracy poświęcone, na jego czytanie miał obrócić.
Lecz, co za los czeka moją powieść! Tysiąc obrazów oczom się moim nasuwa: półki w sklepach, papilloty na gotowalniach! Tam srożyć się zdaje na Pana Walerego otyły kupiec korzenny, gdzieindziej surowo pogląda introligator, jakby z niego chciał kleić tekturki – Ale nic łapmy ryb przed niewodem, a zacznijmy opowiadanie.II. PLEBANIJA.
Kto tak mądry ze zgadnie, Co nam jutru przypadnie? Kochanowski.
– Poczekaj no Waść, poczekaj, rzekł do mnie jeden z moich znajomych, któremu zabierałem się czytać tę powieść odchrząknąwszy i splunąwszy – poczekaj, powiedz wprzódy w jakim to rodzaju ta powieść?
– W moim własnym rodzaju, to jest według moich prawideł i urojeń, jeśli ci się podoba – napisana.
– To cóś szczególnego, odpowiedział słuchacz, krzycz tylko głośno, żebym nie zasnął.
Zachodziła bryczka w niską bramę plebanii, którą ledwie dostrzedz było można na boku dziedzińca, wśród krzaków gęstych bzu i leszczyny, podjechawszy kilka kroków dalej, uyrzał Pan Walery domek, nie wielki, na wpół w ziemię zapadły, pochylony wiekiem, na którego dachu zielenił się mech tu i ówdzie, chcąc niby starość jego oznaczyć – Przedtem schronieniem świątobliwości wysunięty był trochę na przód ganek, z dwoma, cegłą podpartemi, ławkami. Spojrzawszy na to miejsce, mimowolne westchnienie z ust wędrownika się wyrwało, nie takiego się biedak dziedzictwa spodziewał – Cóż jednak robić? pomyślał sobie, nie my losem, los nami rządzi. W tej chwili pojazd stanął przed drzwiami, z których krokiem powolnym wyszedł Ks. Pleban. Obadwa sobie nieznajomi, choć się w życiu nigdy nie widzieli; jednak, z tego co o sobie słyszeli, poznali się do razu, i po kilku słowach bez związku, które dla kogoś trzeciego całeby były niezrozumiale, weszli razem przez małe i źle przystające drzwiczki do pokoju, którego dwa okna nad samą podłogą umieszczone, złożone z szyb starością pomatowanych i drzewami osłonionych, nie wiele słonecznego przypuszczały światła; tak, ze w tym zakącie nie wiele dzień od nocy i wieczór od południa się różnił. Zdaje się tedy, iż bynajmniej z tego powodu Ks. Plebana obwiniać nie można, jeżeli się kładł spać o południu, lub wstawał ku wieczorowi.
Opuszczam tu uwagi nad ponurością miejsca, i uczuciami jakie wzbudzała, a zacznę od opisu pierwszej izby; bo lubię rzecz każdą szczególnie i ogólnie, ze wszystkich stron opatrzyć, jak się o tem czytelnik w dalszym ciągu przekona.
Podłoga więc tej pierwszej izby, chwiejąca się i nadpsuta, pełna była dziur i szczelub, wkoło ścian spaczonych czepiało się stare, wyblakłe, niegdyś żółtego koloru obicie, służące za schowanie na listy i tym podobne szpargały. Niedaleko odedrzwi wznosił się piec starożytny gotycką architekturą z niebiesko upstrzonych kafel, z wierzchu tylko nieco nadwerężony. Na ścianach wśród owego obicia poprzylepiane były listy Pasterskie i Bulle, upstrzone i zakurzone, tak, ze się tylko zdala Loco Sigilli pokazywało. Na stoliku przy jednym z okien, stał ogromny czarny kałamarz, wydający się zupełnie jak źródło wszystkiego złego, w którym wiecznie pęcnialy trzy nieszczęśliwe pióra, obok leżał brewiarz bez okładek zaczynający się od środka, jeden tom Żywotów świętych strasznie pokaleczony, Agenda, Ewan – gelije i stare jakieś Kazania – U drzwi na brudnym sznurku wisiał kalendarz z wystrzyżonym w okładkach blankietem, przez który rok z żalośną minką wyglądał – Otóż i cala biblioteka przewielebnego, bo nie liczę dzieł ascetycznych, łacińskich, któremi stoły popodstawiano – Ksiądz Pleban powiadał, że się na nic więcej nie zdały. Po drugiej stronie drzwi stalą szafka mieszcząca w sobie kredens, szyby zastępowało obicie w kwiaty, przez którego otwory widział Walery, półmiski, talerze, butelki licznie jakby na konsylium zgromadzone, i ogromne szklenice i kielichy. Na najniższej a przeto prawie próźnej polce, spoczywał drzemiąc kotek, stuliwszy łapki i uszy, okryty lśniącem futerkiem. Dwa więdniejące serki z kminem dowodziły staranności gospodarza. Na lewo nakoniec były drzwi wpół otwarte do drugiego pokoju – Przychodząc wreszcie do głównego przedmiotu, powiedzieć muszę, że w samym środku pierwszej izby siedział Pan Walery i Ks. Pleban, mało mówiąc, lecz spozierając po sobie dość szczególnie – Przewielebny się krzywił, podróżny nie wiedział w co zadać, jak to powiadają, słowem oba byli w najprzykrzejszem położeniu. Rozmowa wlokła się jak najpowolniej i przerywanie, i już tak dobry kwadrans wysiedzieli, gdy myśl szczęśliwa przyszła do świętej głowy: zapytał, czyby Pan Walery nie chciał przyszłego swego obejrzeć mieszkania?– trudno było odmówić, poszli więc oba, i ja czytelnika po tym domu oprowadzę. Ze wspomnionych drzwi na lewo, weszli do małego pokoiku z alkową, w której stało łóżko pokryte, wypłowiałą i podartą atlasową kołdrą, nad niem wisiało kilka obrazków otoczonych zwiędłymi wiankami i ziołami, z boku było okno równie ciemne jak inne z wiszącą na jednej tylko zawiasie, przed laty zieloną okiennicą. Tuż blisko stała komodka, obok przejście do trzeciego pokoju się ukazywało, którego drzwi szklarnie w części zaklejone były kancyonałem na wspólkę od myszy i plebana używanym. Ztąd znowu wyjść było można do drugiej części domu, gdzie się znajdowała kuchnia i dwa pokoiki przeznaczone dla gościa – Były one ogołocone z najpotrzebniejszych nawet sprzętów, a zarzucone mnóstwem nieużytecznych gratów. W jednym postawiono naprędce kanapkę bez nogi i krzesło bez poręcza, w drugim stolik niemogący ustać na nogach, małą ławeczkę kościelną i dla ozdoby obraz fundatora w pąsowym żupanie, z ogromnym czarnym wąsem. Przez małe okienko widok opuszczonego i zarosłego ogrodu się ukazywał, a przerzedzone krzaki dozwalały w oddaleniu korzystać z widoku gościńca i oddalonego zachodu – Słońce już się było ukryło za czarną chmurą oczekującą go nad zachodem, blada tylko czerwoność i zarumienione w górze ulotne obłoczki okazywały miejsce, w którem zniknęło.
Każdy się domyśla, ze mój Walery jest trochę romansowy, a gdzie są tylko zapalone głowy, znajdą się zawsze ptaszki, otoż ledwie się bohater przysiadł na chwiejącej kanapie, z pobliskiego krzaku odezwały się z harmonijnym piskiem wróble, tak miłośnie, tak przyjemnie i narkotycznie, ze go uśpiły.
– A to pięknie! przerwał mi znowu wśród czytania mój przyjaciel, tylko cośmy go zobaczyli na scenie, już i śpi, to jakiś niedołęga! ale czytaj tylko dalej.
Długa podróż, zmartwienie i znudzenie przyczyniły się także do dobrego snu, z którego tylko wyrywały go jędrne i dobitne, samowładnie panującej gosposi, wyrażenia, i zwady z organistą bardzo potulnego charakteru. Jeszcze się była kolacja do połowy nie przyrządziła, gdy turkot zajeżdżającego pojazdu, obudził gościa, zmieszał Plebana, wytrącił rądel z rąk kucharki, a organistego rozśmieszył i rozweselił. Głos podróżnego mocno zastanowił Walerego – to on! zawołał z radością, i z wyciągnio – nemi rękoma pobiegł powitać przyjaciela, a po tysiącznych uściskach i radości zobopólnej wprowadził go do gospodarza, który poprawując sutannę, wyglądał przez drzwiczki z miną zakłopotaną. Nastąpiły zwykle grzeczności i prośba o nocleg, której nie mógł odmówić na pozór uczynny, a w duszy bardzo zasmucony, z przerwania mu spokojności domowej Ksiądz Pleban. Nawykły do samotności, jakiej użycza stan duchowny, do tej gnusności nieczynnego życia, nieprzyzwyczajony do utrzymywania rozmowy i zachowania się bez nudy w towarzystwie dwóch, lepiej wychowanych osób, przewielebny uszedł korzystając z żywej przyjaciół rozmowy, do zwykłej swojej kompanii – kucharki i organistego.
– Poczciwy mój Antoni! rzekł Walery, czyżem zasłużył na przyjaźń, którą tak dobitnie mi okazujesz?
– Przyjaźń nie patrzy na zasługi, ale na serce – odpowiedział przybyły, a wszystko co ci czynię jest dla mnie obowiązkiem.
– Nadto jesteś dobry; ja teraz – wiele potrzebować będę od ciebie: pomocy w sądzie przeciw stryjowi, który zwłóczy oddanie mego majątku, pieniędzy nawet, bo ostatni weksel wracając z podróży mojej w Wiedniu rozmieniłem, i nakoniec, dodał ściskając go za rękę –
twego wstawienia się i znaczenia u adwokatów i sędziów, bo bez tego na sądnym dniu chyba, rozstrzygniętoby moję sprawę.
– A cóż sobie myśli ten Wagleer, że nie chce ci oddać należytości, przecież, ten majątek niezaprzeczenie do ciebie tylko samego należy, przecież on był tylko dotychczas jego rządzcą, po śmierci twoich rodziców, przecież masz już oddawna prawo nim zarządzać.
– Przeklęty szachraj! odpowiedział Walery ruszając ramionami, ja nie wiem, co mu się w głowie ubzdrzyło, zwodzi mnie jak dziecko, zwleka, odsyła nakoniec z mojej własnej majętności do tego księdza, który jest jego bratem, zapewne dla tej przyczyny, żebym nie mógł nadto blisko śledzić jego czynności.
– Do czasu dzban wodę nosi, skończy się prędko jego panowanie; ale czy znasz ty dobrze stan swego majątku, żeby cię, oddając go, nie oszukał?
– Jakże mam znać, kiedy już lat cztery, jak w domu nie byłem, a w tym czasie moi rodzice umarli, i jemu tymczasowo oddali w rządy moje dziedzictwo!
– W piękne się też łapki dostało! rzekł z miną pożałowania Antoni, i nim drugi z odpowiedzią pośpieszył, otworzyły się drzwi z piskiem, ukazał się gospodarz połyskujący od ognia, przy którym siedział, za nim organista ze świecą spoczywającą na lewym boku w przestronnym lichtarzu, i chłopiec w obdartej kapocie na wyrost zrobionej, niosąc talerze cynowe, widelce i inne do wieczerzy przygotowania.
Podniesiono, od czasu dziekańskiej wizyty nietykaną, klapę stołu, nakryto obrus świąteczny – i dano jedzenie. Spodziewam się, że czytelnicy wymagać odemnie nie będą, opisu skromnej wieczerzy składającej się z kaszy ze szwedami i zrazów zawijanych, nie ciekawym jest także dla nikogo, apetyt gości i gospodarza, który przy podanej okoliczności nie zapomniał o sobie i swoim żołądku, a co do dalszych szczegółów tyczących się historyi Pana Walerego, te łatwo było z rozmowy dwóch przyjaciół wyrozumieć.III. I DESZCZ SIĘ CZASEM PRZYDA.
Półmisków niemam bogatych;
Sliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przy tem wszystkę chęć moję,
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody,
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina
Gruszki, brzoskwinie, ogrodne.
Mleko świeże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga rodzi,
Tem czcić będę usta twoje.
And.. Zbylitowski. Poem.