Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Wołodyjowski. Pan Michael. An Historical Novel of Poland, the Ukraine, and Turkey - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Wołodyjowski. Pan Michael. An Historical Novel of Poland, the Ukraine, and Turkey - ebook

Henryk Sienkiewicz: Pan Wołodyjowski - Pan Michael. An Historical Novel of Poland, the Ukraine, and Turkey. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition

Pan Wołodyjowski – trzecia z powieści tworzących Trylogię Henryka Sienkiewicza (pozostałe części to Ogniem i mieczem i Potop). Fabuła powieści przedstawia wydarzenia historyczne w latach 1668–1673. Był to okres wojen z Turcją. Ukazane zostały przez Sienkiewicza następujące wydarzenia historyczne: elekcja Michała Korybuta Wiśniowieckiego, obrona Kamieńca Podolskiego, zwycięska bitwa pod Chocimiem. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Pan_Wołodyjowski)

Pan Michael - Fire in the Steppe (Polish: Pan Wołodyjowski; also translated into English as Sir Michael and Colonel Wolodyjowski; literally, Sir Wołodyjowski) is a historical novel by the Polish author Henryk Sienkiewicz, published in 1888. It is the third volume in a series known to Poles as "The Trilogy," preceded by With Fire and Sword (Ogniem i mieczem, 1884) and The Deluge (Potop, 1886). The novel's protagonist is Michał Wołodyjowski. (http://en.wikipedia.org/wiki/Fire_in_the_Steppe)

Kategoria: Angielski
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-184-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pan Wołodyjowski

Wstęp

Po wojnie węgierskiej, po której odbył się ślub pana Andrzeja Kmicica z panną Aleksandrą Billewiczówną, miał także wstąpić w związki małżeńskie z panną Anną Borzobohatą Krasieńską równie sławny i zasłużony w Rzeczypospolitej kawaler – pan Jerzy Michał Wołodyjowski, pułkownik chorągwi laudańskiej.

Ale przyszły znaczne mitręgi, które sprawę opóźniły i przewlokły. Panna Borzobohata była wychowanicą księżnej Jeremiowej Wiśniowieckiej, bez której pozwolenia żadną miarą na wesele zgodzić się nie chciała, musiał więc pan Michał pannę w Wodoktach z powodu niespokojnych czasów zostawić, a sam do Zamościa po pozwolenie i błogosławieństwo jechać.

Lecz nie świeciła mu pomyślna gwiazda, gdyż księżnej w Zamościu nie zastał, która dla edukacji syna do Wiednia na dwór cesarski się udała.

Wytrwały rycerz podążył za nią i do Wiednia, choć mu to siła czasu zabrało. Tam załatwiwszy szczęśliwie sprawy, z dobrą otuchą do ojczyzny powracał.

Czasy, wróciwszy, zastał niespokojne; wojsko do związku szło, na Ukrainie bunty trwały – od wschodniej ściany nie gasł pożar. Zaciągano nowe wojska, aby choć jako tako granice osłonić.

Zanim więc pan Michał z powrotem do Warszawy dojechał, zastał listy zapowiednie na jego imię z ramienia wojewody ruskiego wydane. Uważając zaś, że ojczyzna zawsze przed prywatą iść powinna, myśli o prędkim weselu poniechał, a na Ukrainę ruszył. Kilka lat w tamtych stronach wojował mając zaledwie sposobną porę list od czasu do czasu do utęsknionej panienki posłać, żyjąc w ogniu, w niewypowiedzianych trudach i pracy.

Potem do Krymu posłował; potem przyszła nieszczęśliwa, domowa, z panem Lubomirskim wojna, w której po stronie królewskiej przeciw bezecnikowi onemu i zdrajcy walczył; potem pod panem Sobieskim znów na Ukrainę ruszył.

Rosła stąd sława jego imieniowi tak znaczna, że go powszechnie za pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej uważano, ale lata płynęły mu w trosce, wzdychaniach, utęsknieniu.

Aż nadszedł wreszcie rok 1668, w którym z rozkazu pana kasztelana na wypoczynek odesłan, z początkiem lata po miłą pannę pojechał i zabrawszy takową z Wodoktów, do Krakowa dążył.

Księżna Gryzelda bowiem, która już była wróciła z krajów cesarskich, tam go na wesele zapraszała, sama ofiarując się być matką panience.

Kmicicowie zostali we Wodoktach nie spodziewając się rychłej od Wołodyjowskiego wiadomości i zupełnie nowym gościem, który się do Wodoktów obiecywał, zajęci. Albowiem aż do tej pory Opatrzność odmówiła im dzieci; teraz miała nastąpić szczęśliwa a zgodna z ich pragnieniami odmiana.

Był to nadzwyczaj urodzajny rok. Zboża wydały plon tak obfity, że gumna pomieścić go nie mogły, i cały kraj, jak szeroki i długi, okrył się stertami. W okolicach, opustoszałych przez wojnę, młody bór urósł jednej wiosny tak znacznie, jak w innych czasach i przez dwa lata uróść by nie zdołał. Była obfitość zwierza i grzybów w lasach, ryb w wodach, jakby ta niezwyczajna płodność ziemi udzieliła się wszystkim istotom na niej zamieszkałym.

Przyjaciele Wołodyjowskiego wyprowadzali stąd pomyślne i dla jego ożenku wróżby, ale owóż losy postanowiły inaczej.

Rozdział I

Pewnego pięknego dnia jesienią siedział sobie pod cienistym dachem letnika pan Andrzej Kmicic i popijając miód poobiedni, spoglądał przez obrosłe dzikim chmielem kraty na żonę, która przechadzała się pięknie ugniecioną ulicą przed letnikiem.

Niewiasta była urodziwa nad miarę, jasnowłosa, o pogodnej, nieledwie anielskiej twarzy.

Chodziła z wolna i ostrożnie, bo było w niej pełno powagi i błogosławieństwa.

Pan Andrzej Kmicic patrzył na nią okrutnie rozkochany. Gdzie się ruszyła, tam wzrok jego zwracał się za nią z takim przywiązaniem, z jakim pies wodzi oczyma za panem. Chwilami zaś uśmiechał się, bo był z jej widoku rad bardzo, i wąsa do góry podkręcał.

A wówczas pojawiał się w jego twarzy pewien wyraz wesołego hultajstwa. Znać żołnierz był z przyrodzenia krotofilny i za kawalerskich lat musiał moc figlów napłatać.

Ciszę w sadzie przerywały tylko odgłosy spadających na ziemię przejrzałych owoców i brzęczenie owadów. Pogoda ustaliła się cudnie. Był to początek września. Słońce nie prażyło już za mocno, ale rzucało jeszcze obfite złote blaski. W blaskach owych lśniły się czerwone jabłka wśród szarych liści siedzące tak obficie, że drzewa zdawały się być nimi oblepione. Gałęzie śliw gięły się pod owocem okrytym siwym woskiem. Pierwsze zapowiednie nitki pajęczyny, pouczepiane do drzew, chwiały się wraz z leciuchnym powiewem, tak lekkim, iż nie szeleścił nawet liśćmi.

Może i owa pogoda na świecie napawała tak pana Kmicica wesołością, bo oblicze rozjaśniało mu się coraz więcej. Wreszcie pociągnął miodu i rzekł do żony:

– Oleńka, a pójdź ino tu! Coś ci rzeknę.

– Byle nie coś takiego, czego nierada słucham.

– Jak mi Bóg miły, nie! Daj ucho!

To rzekłszy objął ją wpół, przysunął wąsy do jej jasnych włosów i szepnął:

– Jeśli będzie chłop, to niech mu będzie Michał.

Ona zaś odwróciła twarz nieco zapłonioną i odszepnęła mu z kolei:

– A obiecałeś się nie przeciwiać, żeby był Herakliusz?

– Bo widzisz, dla Wołodyjowskiego…

– Zali nie pierwsza pamięć dziada?

– I mego dobrodzieja… Hm! prawda… Ale drugiemu będzie Michał! Nie może inaczej być!

Tu Oleńka wstawszy próbowała się uwolnić z rąk pana Andrzeja Kmicica, ale on, przygarnąwszy ją jeszcze silniej do siebie, począł całować po ustach, po oczach, powtarzając przy tym:

– A mój ty krociu, mój tysiącu, moje ty kochanie najmilsze!

Dalszą rozmowę przerwał im pachołek, który ukazał się na końcu ulicy i szedł spiesznie ku letnikowi.

– Czego chcesz? – spytał Kmicic puszczając żonę.

– Pan Charłamp przyjechał i czeka na pokojach – odrzekł pachoł.

– A owóż i on sam! – zawołał Kmicic na widok męża zbliżającego się ku altanie. – Dla Boga, jakże mu wąsy posiwiały! Witaj, towarzyszu miły! Witaj, stary kompanionie!

To rzekłszy wypadł z altany i biegł naprzeciw pana Charłampa z roztworzonymi rękoma.

Ale pan Charłamp skłonił się naprzód nisko Oleńce, którą za dawnych czasów na kiejdańskim dworze u księcia wojewody wileńskiego widywał, następnie przycisnął jej dłoń do swoich niezmiernych wąsów, za czym dopiero rzuciwszy się w objęcia Kmicica zaślochał na jego ramieniu.

– Dla Boga, co waści jest? – zawołał zdumiony gospodarz.

– Jednemu Bóg przysporzył szczęścia – odrzekł Charłamp – a drugiemu umknął. Smutku zaś mojego powody samemu tylko waszmości opowiedzieć mogę.

Tu spojrzał na panią Andrzejową, ona zaś domyśliwszy się, że przy niej nie chce mówić, rzekła do męża:

– Przyślę waszmościom miodu, a teraz ich samych zostawuję…

Kmicic pociągnął pana Charłampa do letnika i usadowiwszy go na ławie, zawołał:

– Coć jest? Pomocy ci trzeba? Liczże na mnie jako na Zawiszę!

– Nic mi nie jest – odpowiedział stary żołnierz – żadnej też pomocy nie potrzebuję, póki tą oto ręką i tą szablą ruchać mogę; ale nasz przyjaciel, najgodniejszy w Rzeczypospolitej kawaler, w srogim strapieniu, nie wiem, czyli dycha jeszcze.

– Na rany Chrystusa! Wołodyjowskiemu się coś przygodziło?

– Tak jest! – odrzecze Charłamp, nowe strumienie łez wypuszczając. – Dowiedz się waszmość, że panna Anna Borzobohata ten oto padół opuściła.

– Zmarła! – krzyknął Kmicic chwytając się obiema rękoma za głowę.

– Jako ptak grotem ugodzon.

Nastała chwila milczenia; tylko jabłka spadające biły tu i owdzie ciężko w ziemię; tylko pan Charłamp sapał coraz głośniej, płacz hamując. Kmicic zaś załamał ręce i powtarzał kiwając głową:

– Miły Boże! Miły Boże! Miły Boże!

– Waszmość się nie dziw moim ślozom – rzekł wreszcie Charłamp – bo jeśli waści na samą wieść tylko o przygodzie dolor nieznośnie serce ściska, cóż dopiero mnie, którym patrzył i na jej konanie, i na jego boleść przechodzącą miarę przyrodzoną.

Tu wszedł sługa z gąsiorkiem na tacy i drugą szklenicą, a za nim pani Andrzejowa, która przecie ciekawości pokonać nie mogła.

Spojrzawszy teraz w twarz męża i widząc w niej głębokie strapienie rzekła zaraz:

– Co to za wieści waszmość przywiózł? Nie oddalajcieże mnie. Będę was ile się godzi pocieszać albo zapłaczę z wami, albo radą jakowąś posłużę…

– Już i w twojej głowie rady się na to nie znajdzie – odrzekł pan Andrzej. – Ale boję się, żebyś z żalu na zdrowiu szwanku nie poniosła.

A ona na to:

– Siła ja wytrzymać umiem. Gorzej żyć w niepewności…

– Anusia zmarła! – rzekł Kmicic.

Oleńka przybladła trochę i opuściła się ciężko na ławkę; myślał Kmicic, że omdleje, ale żal wziął w niej górę nad nagłością wieści i płakać poczęła, a obaj rycerze zawtórowali jej zaraz.

– Oleńka – rzekł wreszcie Kmicic pragnąc myśl żony w inną stronę skierować – zali ty nie myślisz, że ona w raju?

– Nie nad nią ja, jeno za nią płaczę i nad pana Michałowym sieroctwem, bo co do jej szczęśliwości wiekuistej, chciałabym mieć dla siebie taką nadzieję zbawienia, jaką mam dla niej. Nie było nad nią zacniejszej panienki, lepszego serca, poczciwszej! Oj, moja Anulka! Moja Anulka kochana!…

– Widziałem jej śmierć – rzekł Charłamp – nie daj Boże nikomu mniej pobożnej.

Tu nastało milczenie, aż gdy im nieco żalu łzami spłynęło, ozwał się Kmicic:

– Powiadaj waszmość, jako to było, miodem w najżałośniejszych miejscach przepijając.

– Dziękuję – odrzekł Charłamp. – Od czasu do czasu przepiję, jeśli waszmość do mnie przepijesz, bo ból nie tylko za serce, ale i za gardziel jako wilk chwyta, a gdy chwyci, to bez jakowegoś ratunku zgoła zadławić może. Było tak. Jechałem z Częstochowy w rodzinne strony, by spokoju na stare lata zażyć i na dzierżawie zasiąść. Dość mi już wojny, bom ją wyrostkiem praktykować począł, a teraz mam już wiechy siwe. Chyba żebym całkiem wysiedzieć nie mógł, to jeszcze pod jaką chorągiew ruszę; aleć owe związki wojskowe z krzywdą ojczyzny, a na pociechę nieprzyjaciół erygowane i owe domowe wojny do reszty mi Bellonę zbrzydziły… Miły Boże! Pelikan krwią dzieci karmi, prawda! Ale tej ojczyźnie już i krwi w piersiach nie staje. Świderski był wielki żołnierz… Niech go tam Bóg sądzi!…

– Moja Anulu najmilsza! – przerwała z płaczem pani Kmicicowa – toć żeby nie ty, co by się ze mną i z nami wszystkimi stało?… Ucieczką mi była i obroną! Moja Anulu kochana!

Słysząc to Charłamp ryknął znowu, ale na krótko, bo mu Kmicic przerwał pytaniem:

– A Wołodyjowskiego gdzieś waść spotkał?

– Wołodyjowskiego spotkałem takoż w Częstochowie, gdzie oboje spoczynek umyślili, bo się tam po drodze ofiarowali. Zaraz mi powiedział, jako z narzeczoną z waszych stron do Krakowa jedzie, do księżnej Gryzeldy Wiśniowieckiej, bez której pozwolenia i błogosławieństwa panna żadną miarą ślubu wziąść nie chciała. Dziewczyna była jeszcze wonczas zdrowa, a on wesół jak ptak. „Ot – powiada – dał mi Pan Bóg za moją pracę nagrodę!” Chełpił się też Wołodyjowski (Boże go pociesz) niemało i dworował ze mnie, że tośmy się, widzicie waszmość państwo, o tę pannę czasu swego wadzili i mieliśmy się siekać. Gdzie ona teraz, nieboga?

Tu ryknął znowu pan Charłamp, ale na krótko, bo Kmicic znów mu przerwał:

– Mówisz waszmość, że ona była zdrowa? Skąd jej tak nagle przyszło?

– Że nagle, to nagle. Mieszkała u pani Marcinowej Zamoyskiej, która naonczas z mężem w Częstochowie bawiła. Wołodyjowski cały dzień u niej przesiadywał, trochę na mitręgę narzekał i mówił, że chyba za rok do Krakowa dojadą, bo ich wszyscy po drodze zatrzymują. I nie dziwota! Takiego żołnierza jak pan Wołodyjowski każdy rad ugościć, a kto złapie, to trzyma. Mnie też do panny prowadzał i groził śmiejąc się, że usiecze, gdybym ją rozamorował… Ale ona za nim świata nie widziała. Mnie też istotnie ckliwo się czasem czyniło, że to człek na starość jako ćwiek w ścianie. Nic to! Aż pewnej nocy wpada do mnie Wołodyjowski w konfuzji wielkiej. „Na Boga! Nie wiesz gdzie jakiego medyka?” – „Co się stało?” – „Chora świata nie poznaje!” Pytam, kiedy zachorowała, powiada, że dopiero co dali mu znać od pani Zamoyskiej. A tu noc! Gdzie szukać medyka, kiedy tam jeno klasztor cały, a w mieście więcej jeszcze zgliszczów niż ludzi. Wynalazłem wreszcie felczera, a i to nie chciał iść! Musiałem go obuszkiem przygnać na samo miejsce. Ale tam już był ksiądz potrzebniejszy niż felczer; jakoż zastaliśmy godnego paulina, któren modlitwą ją do przytomności przyprowadził, tak że mogła sakramenta przyjąć i z panem Michałem czule się pożegnać. Na drugi dzień z południa już było po niej! Felczer mówił, że jej kto musiał coś zadać, luboć to niepodobna, bo w Częstochowie czary się nie chwytają. Ale co się z panem Wołodyjowskim działo, co wygadywał, tego ufam, że mu Pan Jezus nie zakarbuje, bo człek się ze słowami nie liczy, gdy go boleść targa… Ot, mówię waszmości – tu pan Charłamp zniżył głos – bluźnił w zapamiętaniu!

– Dla Boga! Bluźnił? – powtórzył cicho Kmicic.

– Wypadł od jej ciała na sień, z sieni na podwórzec i taczał się jak pijany. Tam pięści do góry podniósłszy począł okropnym głosem wołać: „Takaż mi nagroda za moje rany, za moje trudy, za moję krew, za moję dla ojczyzny przychylność?!…” „Jedno jagnię (powiada) miałem, i to mi, Panie, zabrałeś. Zbrojnego męża (powiada) powalić, któren w hardości po ziemi stąpa, godna (powiada) boskiej ręki sprawa, ale gołębia niewinnego potrafi zadusić i kot, i jastrząb, i kania!… i…”

– Na rany boskie! – zakrzyknęła pani Andrzejowa – nie powtarzaj waść, bo nieszczęście na dom ściągniesz!

Charłamp przeżegnał się i dalej mówił:

– Myślało żołnierzysko, że się dosłużyło, a ot mu nagroda! Ha! Bóg najlepiej wie, co robi, choć tego ni rozumem ludzkim pojąć, ni sprawiedliwością ludzką odmierzyć! Zaraz tedy po onych bluźnierstwach stężał i na ziemię upadł, a ksiądz nad nim egzorcyzma odprawował, żeby sprośne duchy w niego nie wstąpiły, które mogły na bluźnierstwa się zwabić.

– Prędkoże przyszedł do siebie?

– Z godzinę leżał jak nieżywy, potem zasie się ocknął i wróciwszy do swojej kwatery nikogo widzieć nie chciał. W czasie pogrzebu przemówiłem do niego: „Panie Michale (powiadam) miej Boga w sercu!” On nic! Trzy dni siedziałem jeszcze w Częstochowie, bo mi go żal było odjeżdżać, alem na próżno we drzwi kołatał. Nie chciał mnie! Biłem się z myślami, co czynić, czy tentować dłużej u drzwi, czy jechać?… Jakże tak człeka bez nijakiej pociechy zostawić? Wszelako poznawszy, że nic nie wskóram, postanowiłem jechać do Skrzetuskiego. On przecie najlepszy jego przyjaciel, a pan Zagłoba drugi; może mu jako do serca trafią, a zwłaszcza pan Zagłoba, któren jest człowiek bystry i wie, jak do kogo przemówić.

– I byłeś waść u Skrzetuskich?

– Byłem, ale i tu Bóg nie pofortunił, bo oboje z panem Zagłobą wyjechali w Kaliskie, do pana Stanisława, rotmistrza. Nie umiał nikt powiedzieć, kiedy wrócą. Wówczas ja sobie pomyślałem: i tak mi droga na Żmudź, wstąpię do waćpaństwa dobrodziejstwa i opowiem, co się stało.

– Wiedziałem to dawno, że godny z waści kawaler – rzekł Kmicic.

– Nie o mnie tu chodzi, jeno o Wołodyjowskiego – odparł Charłamp – i przyznam się waćpaństwu, że się wielce o niego obawiam, aby umysł mu się nie pomieszał…

– Bóg go od tego ochroni – rzekła pani Andrzejowa.

– Jeśli go uchroni, to pewnikiem habit wdzieje, bo powiadam waćpaństwu, że takiej żałości, jakom żyw, nie widziałem… A szkoda żołnierza! Szkoda!

– Jak to szkoda? To chwały bożej przybędzie! – ozwała się znów Kmicicowa.

Charłamp począł wąsami ruszać i trzeć czoło.

– Owóż, mościa dobrodziko… albo przybędzie, albo i nie przybędzie. Policzcie no waćpaństwo, ilu to on pogan i heretyków w życiu zgładził, czym pewnie więcej Zbawiciela naszego i jego Najświętszą Matkę udelektował niż niejeden ksiądz kazaniami. Hm! Rzecz namysłu godna! Każdy niech służy chwale bożej, jak najlepiej umie… Owóż, widzicie państwo, między jezuitami znajdzie się zawsze siła od niego mądrzejszych, a takiej drugiej szabli w Rzeczypospolitej nie masz…

– Prawda jest, jak mi Bóg miły! – ozwał się Kmicic. – Nie wiesz waszmość, czyli on został w Częstochowie, czy pojechał?

– Był do chwili mego wyjazdu. Co potem uczynił, nie wiem. Wiem jeno, że broń Boże zapamiętania, broń Boże choroby, która często z desperacją idzie w parze, sam on tam będzie, bez pomocy, bez krewnego, bez przyjaciela, bez pociechy.

– Niechże cię Najświętsza Panna w cudownym miejscu ratuje, wierny przyjacielu! – zawołał nagle Kmicic – któryś mi tyle wyświadczył, że i brat nie uczyniłby więcej!

Pani Andrzejowa zamyśliła się głęboko i długi czas trwało milczenie, na koniec podniosła swą jasną głowę i rzekła:

– Jędrek, czy ty pamiętasz, ileśmy mu winni?

– Jeśli zapomnę, to od psa oczu pożyczę, bo swoimi nie będę śmiał na uczciwego człeka spojrzeć!

– Jędrek, ty go nie możesz tak ostawić.

– Jakże to?

– Jedź do niego.

– Oto zacne białogłowskie serce, oto zacna pani! – zawołał Charłamp chwytając ręce Kmicicowej i pokrywając je pocałunkami.

Ale Kmicicowi nie w smak była rada, więc począł głową kręcić i rzekł:

– Ja bym dla niego na koniec świata pojechał, ale… sama wiesz… żebyś to była zdrowa, nie mówię… ale sama wiesz! Broń Boże strachu jakiego, jakiej przygody… Usechłbym z niespokojności… Żona pierwsza niż najlepszy przyjaciel… Pana Michała mi żal ale… sama wiesz!…

– Ja się pod opieką laudańskich ojców zostanę. Teraz tu spokojnie, nie byle czego też się ulęknę. Bez woli bożej włos mi nie spadnie… A tam pan Michał ratunku może potrzebuje…

– Oj, potrzebuje! – wtrącił Charłamp.

– Słyszysz, Jędrek. Ja zdrowa. Krzywda mnie od nikogo nie spotka… Wiem ja, że ci niesporo odjeżdżać…

– Wolałbym na armaty z kociubą iść! – przerwał Kmicic.

– Zali to myślisz, że jak ostaniesz, nie będzie ci gorzko, ilekroć pomyślisz: przyjacielam zaniechał! A jeszcze i Pan Bóg w gniewie słusznym łatwo błogosławieństwa może umknąć!

– Sęk mi w głowę wbijasz. Powiadasz, że może błogosławieństwa umknąć? Tego się boję!

– Taki przyjaciel jak pan Michał, toż to święty obowiązek go ratować!

– Jać Michała kocham całym sercem. Trudno!… Kiedy trzeba, to rychło trzeba, bo tu każda godzina znaczy! Zaraz do stajen idę… Przez Bóg żywy, czy już nie ma innej rady? Licho tamtych nadało w Kaliskie jechać! Toć mi nie o siebie chodzi, ale o ciebie, krociu najmilszy! Wolałbym majętności stracić niż bez ciebie jeden dzień dychać. Kto by mi powiedział, że nie dla służby publicznej ciebie odjadę, to bym mu rękojeść po krzyżyk w gębę wsadził. Obowiązek – mówisz? Niechże będzie! Kiep, kto się ogląda! Żeby dla kogo innego, nie dla Michała, nigdy bym tego nie uczynił!

Tu zwrócił się do Charłampa:

– Mości panie, proszę ze mną do stajen, konie opatrzym. A ty, Oleńka, każ mi łuby pakować. Niech tam który z laudańskich omłotu pilnuje… Panie Charłamp, choć ze dwie niedziele musisz waćpan u nas posiedzieć, żony mi dopilnujesz. Może też się tu w okolicy jaka dzierżawa znajdzie. Bierz Lubicz! Co? Chodź waćpan do stajni! Za godzinę ruszam! Kiedy trzeba, to trzeba!…

Rozdział II

Jakoż dobrze jeszcze przed zachodem słońca ruszył rycerz, żegnany przez żonę łzami i krzyżem, w którym drzazgi świętego drzewa kunsztownie w złoto były osadzone. A że z dawnych lat bardzo był pan Kmicic do nagłych pochodów nawykły, więc ruszywszy gnał, jakby chodziło o doścignięcie umykających z łupem Tatarów.

Dobrawszy się do Wilna, jechał na Grodno, Białystok, a stamtąd do Siedlec się przebierał. Przejeżdżając przez Łuków dowiedział się, że państwo Skrzetuscy z dziećmi i panem Zagłobą dniem przedtem powrócili właśnie z Kaliskiego, więc postanowił do nich wstąpić, bo z kimże mógł nad ratowaniem Wołodyjowskiego skuteczniej się naradzić?

Przyjęli go tedy ze zdziwieniem i radością, która jednak zaraz w ciężki płacz się zmieniła, gdy im cel swego przybycia oznajmił.

Pan Zagłoba cały dzień uspokoić się nie mógł i nad stawem wciąż płakał tak rzewnie, że jak sam później powiadał: aż staw wezbrał i stawidła trzeba było otwierać. Ale wypłakawszy się poszedł po rozum do głowy i oto co mówił na naradzie:

– Jan nie może jechać, bo do kapturu obran, spraw zaś będzie siła, jako że po tylu wojnach pełno jest duchów niespokojnych. Z tego, co jegomość pan Kmicic powiada, widać, że bociany na zimę w Wodoktach zostaną, bo je tam do inwentarza roboczego policzono i funkcję spełnić muszą. Nie dziwota, że przy takim gospodarstwie niesporo waćpanu wyruszać w drogę, zwłaszcza że nie wiadomo, jak długo ona może potrwać. Wielkiegoś serca dowiódł, żeś wyjechał, ale mamli szczerze radzić, toć powiem: wracaj, gdyż tam bliższego jeszcze konfidenta potrzeba, który by do serca nie brał, choćby go i ofuknięto, i widzieć nie chciano. Patientia tam potrzebna i doświadczenie wielkie, a waszmość masz tylko przyjaźń dla Michała, która w takowym wypadku non sufficit. Nie gniewaj się jeno waść, bo sam przyznać musisz, żeśmy obaj z Janem dawniejsi przyjaciele i więcejśmy razem przygód przebyli. Miły Boże! Ileż to razy on mnie, a ja jego w opresji ratowałem!

– Gdybym się też zrzekł funkcji deputata? – przerwał Skrzetuski.

– Janie, to służba publiczna! – odparł surowo Zagłoba.

– Bóg widzi – mówił strapiony Skrzetuski – że stryjecznego mego, Stanisława, miłuję szczerym braterskim afektem, ale Michał bliższy mi niż brat.

– Mnie on i od rodzonego bliższy, tym bardziej że rodzonego nigdy nie miałem. Nie czas się o afekta spierać! Widzisz, Janie, żeby to nieszczęście świeżo w Michała uderzyło, może sam bym ci powiedział: daj katu kaptur i jedź! Ale policzmy, ile to już czasu upłynęło, nim Charłamp z Częstochowy na Żmudź zdążył, a pan Andrzej ze Żmudzi do nas. Teraz nie tylko trzeba do Michała jechać, ale przy nim zostać, nie tylko z nim płakać, ale perswadować; nie tylko mu Ukrzyżowanego jako przykład pokazywać, ale uciesznymi krotochwilami myśl i serce rozweselić. Ot, wiecie, kto powinien jechać? – Ja! I pojadę! Tak mi dopomóż Bóg! Znajdę go w Częstochowie, to go tu przywiozę; nie znajdę, to choćby na Multany za nim się powlokę i póty go szukać nie przestanę, póki o własnej mocy szczyptę tabaki sobie do nozdrzech podnieść zdołam.

Usłyszawszy to dwaj rycerze poczęli brać w objęcia pana Zagłobę, a on się rozczulił nieco i nad pana Michała nieszczęściem, i nad własnymi przyszłymi fatygami. Przeto łzy ronić począł, a wreszcie, gdy już miał uścisków dość, rzekł:

– Jeno mi za Michała nie dziękujcie, boście mu nie bliżsi ode mnie!

Na to Kmicic:

– Nie za Wołodyjowskiego my dziękujemy, ale żelazne lub też zgoła nieczłowiecze serce musiałby mieć ten, kto by się tą gotowością waćpana nie wzruszył, która w przyjacielskiej potrzebie na fatygi nie dba i na wiek względu nie ma. Inni w tym wieku o przypiecku ciepłym jeno myślą, a waćpan tak sobie o długiej drodze mówisz, jakbyś moje albo pana Skrzetuskiego miał lata.

Pan Zagłoba nie ukrywał wprawdzie swych lat, ale nie lubił w ogóle, aby przy nim o starości jako o towarzyszce niedołęstwa wspominano; więc choć miał oczy jeszcze czerwone, spojrzał bystro z pewnym niezadowoleniem na Kmicica i odparł:

– Mój mospanie! Kiedym siedmdziesiąty siódmy rok począł, ckliwo mi jakoś było na sercu, że to dwie siekiery nad karkiem wisiały; ale gdy mi ośmdziesiąty minął, taki duch we mnie wstąpił, że jeszcze mi żeniaczka po głowie chodziła. I widzielibyśmy, kto by z nas pierwszy miał się z czym pochwalić!

– Jać się nie chwalę, ale waszmości bym pochwały nie poskąpił.

– I pewnie bym waćpana skonfundował, jakom pana hetmana Potockiego w obliczu króla skonfundował, któren gdy mi do wieku przytyki dawał, wyzwałem go: kto więcej kozłów od razu machnie. I cóż się pokazało? Oto pan Rewera machnął trzy i hajducy musieli go podnosić, bo sam wstać nie mógł, a ja go naokolusieńko objechałem, mało trzydzieści pięć razy fiknąwszy. Spytaj się Skrzetuskiego, który na własne oczy na to patrzył.

Skrzetuski wiedział, że od pewnego czasu pan Zagłoba miał zwyczaj na niego się we wszystkim jako na naocznego świadka powoływać; więc ani okiem nie mrugnął, jeno o Wołodyjowskim znów mówić począł.

Zagłoba, pogrążywszy się w milczeniu, zamyślił się o czymś głęboko; na koniec po wieczerzy wpadł w lepszy humor i tak ozwał się do towarzyszów:

– Powiem wam to, w co by nie każdy rozum umiał ugodzić. Oto mam w Bogu nadzieję, że nasz Michał wyliże się łatwiej z tego postrzału, niż nam się na początku zdało.

– Dałby Bóg, ale skądże to waszmości do głowy przyszło? – pytał Kmicic.

– Hm! Tu trzeba i bystrego dowcipu, który z przyrodzenia jest dany, i eksperiencji wielkiej, której w waszych latach mieć nie możecie, i znajomości Michała. Każden ma inną naturę. W jednego, owo, tak nieszczęście uderzy, jakobyś, figuraliter mówiąc, kamień w rzekę wrzucił. Nibyć to woda po wierzchu tacite płynie, a przecie on tam na dnie leży, a bieg przyrodzony hamuje, a zawadza, a tak okrutnie rozdziera, i będzie leżał, będzie rozdzierał, póki wszystka woda do Styksu nie spłynie! Ty, Janie, do takich zaliczon być możesz; ale takim gorzej na świecie, bo w nich i boleść, i pamięć nie mija. Inny zasię, eo modo klęskę przyjmie, jakobyś go pięścią w kark huknął. Zamroczy go zrazu, potem przyjdzie do siebie, a gdy się siniec zgoi, to i zapomni. Oj, lepsza taka natura na tym pełnym przygód świecie.

Słuchali rycerze ze skupieniem mądrych słów pana Zagłoby, a on rad widział, że go z taką uwagą słuchają, i dalej mówił:

– Ja Michała na wskroś przeznałem i Bóg mi świadkiem, że nie chcę mu tu przymawiać, ale tak mi się widzi, że on więcej ożenku niż onej dziewczyny żałował. Nic to, że desperacja chwyciła go okrutna, boć i to nieszczęście, zwłaszcza dla niego, nad nieszczęściami. Nie wyimaginujecie sobie nawet, jaką ten chłop miał ochotę do ożenku. Nie masz w nim chciwości żadnej ni ambicji, ni prywaty; swojego odbieżał, fortunę tak dobrze jak utracił, o żołd się nie upominał; ale za wszystkie prace, za wszystkie zasługi niczego od Pana Boga i Rzeczypospolitej nie wyglądał, jeno żony. I to sobie w duszy wykalkulował, że mu się taki chleb należy; już, już miał go w gębę wziąść, aż tu jakoby mu kto w wąsy dmuchnął! Maszże teraz! Jedz! Co i dziwnego, że go desperacja chwyciła? Nie mówię, żeby i dziewki nie żałował, ale jak mi Bóg miły, tak ożenku więcej żałuje, choć sam przysiągłby, że jest przeciwnie.

– Dałby Bóg! – powtórzył Skrzetuski.

– Poczekajcie, niech jeno owe rany duszne mu się zamkną i świeżą skórą pokryją, a obaczym, czy mu dawna ochota nie powróci. Periculum w tym tylko, by teraz sub onere desperacji czegoś nie uczynił albo nie postanowił, czego by potem sam żałował. Ale co się miało stać, to się już stało, bo w nieszczęściu prędka rezolucja. Mój wyrostek już szatki ze skrzyń wyjmuje i układa, więc nie mówię tego, żeby nie jechać, chciałem tylko waszmościów pocieszyć.

– Znowu plastrem ojciec Michałowi będziesz! – rzekł Jan Skrzetuski.

– Jako i tobie byłem. Pamiętasz? Bylem go tylko prędko znalazł, bo się boję, że się w jakowejś pustelni przytai albo gdzie w dalekich stepach zapadnie, do których od młodu nawykł. Waszmość, panie Kmicic, przymawiałeś mi do wieku, a ja ci powiem, że jeśli kiedy gończy bojar tak z listem sunął, jako ja będę sunął, to mi każcie za powrotem nitki ze starych bławatów wyciągać, groch łuszczyć albo mi kądziel dajcie. Ani mnie niewygody nie zatrzymają, ani cudza gościnność skusi, ani jadło lub też napitek w pędzie zahamuje. Jeszczeście takiego pochodu nie widzieli! Już teraz ledwie usiedzieć mogę, właśnie jakoby mnie kto szydłem spod ławy ekscytował: już i koszulę podróżną kazałem sobie łojem kozłowym dla wstrętu gadowi wysmarować…Pan Michael

Introduction.

The great struggle begun by the Cossacks, and, after the victory at Korsun, continued by them and the Russian population of the Commonwealth, is described in ˝With Fire and Sword,˝ from the ambush on the Omelnik to the battle of Berestechko. In ˝The Deluge˝ the Swedish invasion is the argument, and a mere reference is made to the war in which Moscow and the Ukraine are on one side and the Commonwealth on the other. In ˝Pan Michael,˝ the present volume and closing work of the trilogy, the invader is the Turk, whose forces, though victorious at Kamenyets, are defeated at Hotin.

˝With Fire and Sword˝ covers the war of 1648-49, which was ended at Zborovo, where a treaty most hateful to the Poles was concluded between the Cossacks and the Commonwealth. In the second war there was only one great action, that of Berestechko (1651), an action followed by the treaty of Belaya Tserkoff, oppressive to the Cossacks and impossible of execution.

The main event in the interval between Berestechko and the war with Moscow was the siege and peace of Jvanyets, of which mention is made in the introduction to ˝With Fire and Sword.˝

After Jvanyets the Cossacks turned to Moscow and swore allegiance to the Tsar in 1654; in that year the war was begun to which reference is made in ˝The Deluge.˝ In addition to the Cossack cause Moscow had questions of her own, and invaded the Commonwealth with two separate armies; of these one moved on White Russia and Lithuania, the other joined the forces of Hmelnitski.

Moscow had rapid and brilliant success in the north. Smolensk, Orsha, and Vityebsk were taken in the opening campaign, as were Vilno, Kovno, and Grodno in the following summer. In 1655 White Russia and nearly all Lithuania came under the hand of the Tsar.

In view of Moscow's great victories, Karl Gustav made a sudden descent on the Commonwealth. The Swedish monarch became master of Great and Little Poland almost without a blow. Yan Kazimir fled to Silesia, and a majority of the nobles took the oath to Karl Gustav.

Moving from the Ukraine, Hmelnitski and Buturlin, the Tsar's voevoda, carried all before them till they encamped outside Lvoff; there the Cossack hetman gave audience to an envoy from Yan Kazimir, and was persuaded to withdraw with his army, thus leaving the king one city in the Commonwealth, a great boon, as was evident soon after.

When Swedish success was almost perfect, and the Commonwealth seemed lost, the Swedes laid siege to Chenstohova. The amazing defence of that sanctuary roused religious spirit in the Poles, who had tired of Swedish rigor; they resumed allegiance to Yan Kazimir, who returned and rallied his adherents at Lvoff, the city spared by Hmelnitski. In the attempt to strike his rival in that capital of Red Russia, Karl Gustav made the swift though calamitous march across Poland which Sienkiewicz has described in ˝The Deluge˝ so vividly.

Soon after his return from Silesia, the Polish king sent an embassy to the Tsar. Austria sent another to strengthen it and arrange a treaty or a truce on some basis.

Yan Kazimir was eager for peace with Moscow at any price, especially a price paid in promises. The Tsar desired peace on terms that would give the Russian part of the Commonwealth to Moscow, Poland proper to become a hereditary kingdom in which the Tsar himself or his heir would succeed Yan Kazimir, and thus give to both States the same sovereign, though different administrations.

An agreement was effected: the sovereign or heir of Moscow was to succeed Yan Kazimir, details of boundaries and succession to be settled by the Diet, both sides to refrain from hostilities till the Swedes were expelled, and neither to make peace with Sweden separately.

Austria forced the Swedish garrison out of Cracow, and then induced the Elector of Brandenburg to desert Sweden. She did this by bringing Poland to grant independence to Princely, that is, Eastern Prussia, where the elector was duke and a vassal of the Commonwealth. The elector, who at that time held the casting vote in the choice of Emperor, agreed in return for the weighty service which Austria had shown him to give his voice for Leopold, who had just come to the throne in Vienna.

Austria, having secured the imperial election at Poland's expense, took no further step on behalf of the Commonwealth, but disposed troops in Southern Poland and secured her own interests. The Elector, to make his place certain in the final treaty, took active part against Sweden. Peace was concluded in 1657 and ratified in 1660 at Oliva, With the expulsion of the Swedes the historical part of ˝The Deluge˝ is ended, no further reference being made to the main war between the Commonwealth and Moscow.

Since the Turkish invasion described in ˝Pan Michael˝ was caused by events in this main war, a short account of its subsequent course and its connection with Turkey is in order in this place.

Bogdan Hmelnitski dreaded the truce between Moscow and Poland. He feared lest the Poles, outwitting the Tsar, might recover control of the Cossacks; hence he joined the alliance which Karl Gustav had made with Rakotsy in 1657 to dismember the Commonwealth. Rakotsy was defeated, and the alliance failed; both Moscow and Austria were opposed to it.

In 1657 Hmelnitski died, and was succeeded as hetman by Vygovski, chancellor of the Cossack army, though Yuri, the old hetman's son, had been chosen during his father's last illness. Vygovski was a noble, with leanings toward Poland, though his career was firm proof that he loved himself better than any cause.

In the following year the new hetman made a treaty at Gadyach with the Commonwealth, and in conjunction with a Polish army defeated Prince Trubetskoi in a battle at Konotop. The Polish Diet annulled now the terms of the treaty concluded with Moscow two years before. Various reasons were alleged for this action; the true reason was that in 1655 the succession to the Polish crown had been offered to Austria, and, though refused in public audience, had been accepted in private by the Emperor for his son Leopold. In the following year Austria advised the Poles unofficially to offer this crown (already disposed of) to the Tsar, and thus induce him to give the Commonwealth a respite, and turn his arms against Sweden.

The Poles followed this advice; the Tsar accepted their offer. When the service required had been rendered the treaty was broken. In the same year, however, Vygovski was deposed by the Cossacks, the treaty of Gadyach rejected, and Yuri Hmelnitski made hetman. The Cossacks were again in agreement with Moscow; but the Poles spared no effort to bring Yuri to their side, and they succeeded through the deposed hetman, Vygovski, who adhered to the Commonwealth so far.

Both sides were preparing their heaviest blows at this juncture, and 1660 brought victory to the Poles. In the beginning of that year Moscow had some success in Lithuania, but was forced back at last toward Smolensk. The best Polish armies, trained in the Swedish struggle, and leaders like Charnyetski, Sapyeha, and Kmita, turned the scale in White Russia. In the Ukraine the Poles, under Lyubomirski and Pototski, were strengthened by Tartars and met the forces of Moscow under Sheremetyeff, with the Cossacks under Yuri Hmelnitski. At the critical moment, and during action, Yuri deserted to the Poles, and secured the defeat of Sheremetyeff, who surrendered at Chudnovo and was sent a Tartar captive to the Crimea.

In all the shifting scenes of the conflict begun by the resolute Bogdan, there was nothing more striking than the conduct and person of Yuri Hmelnitski, who renounced all the work of his father. Great, it is said, was the wonder of the Poles when they saw him enter their camp. Bogdan Hmelnitski, a man of iron will and striking presence, had filled the whole Commonwealth with terror; his son gave way at the very first test put upon him, and in person was, as the Poles said, a dark, puny stripling, more like a timid novice in a monastery than a Cossack. In the words of the captive voevoda, Sheremetyeff, he was better fitted to be a gooseherd than a hetman.

The Polish generals thought now that the conflict was over, and that the garrisons of Moscow would evacuate the Ukraine; but they did not. At this juncture the Polish troops, unpaid for a long time, refused service, revolted, formed what they called a ˝sacred league,˝ and lived on the country. The Polish army vanished from the field, and after it the Tartars. Young Hmelnitski turned again to Moscow, and writing to the Tsar, declared that, forced by Cossack colonels, he had joined the Polish king, but wished to return to his former allegiance. Whatever his wishes may have been, he did not escape the Commonwealth; stronger men than he, and among them Vygovski, kept him well in hand. The Ukraine was split into two camps: that west of the river, or at least the Cossacks under Yuri Hmelnitski, obeyed the Commonwealth; the Eastern bank adhered to Moscow.

Two years later, Yuri, the helpless hetman, left his office and took refuge in a cloister. He was succeeded by Teterya, a partisan of Poland, which now made every promise to the leading Cossacks, not as in the old time when the single argument was sabres.

East of the Dnieper another hetman ruled; but there the Poles could take no part in struggles for the office. The rivalry was limited to partisans of Moscow. Besides the two groups of Cossacks on the Dnieper, there remained the Zaporojians. Teterya strove to win these to the Commonwealth, and Yan Kazimir, the king, assembled all the forces he could rally and crossed the Dnieper toward the end of 1663. At first he had success in some degree, but in the following year led back a shattered, hungry army.

Teterya had received a promise from the Zaporojians that they would follow the example of the Eastern Ukraine. The king having failed in his expedition, Teterya declared that peace must be concluded between the Commonwealth and Moscow to save the Ukraine; that the country was reduced to ruin by all parties, neither one of which could subjugate the other; and that to save themselves the Cossacks would be forced to seek protection of the Sultan.

Doroshenko succeeded Teterya in the hetman's office, and began to carry out this Cossack project. In 1666 he sent a message to the Porte declaring that the Ukraine was at the will of the Sultan.

The Sultan commanded the Khan to march to the Ukraine. Toward the end of that year the Tartars brought aid to the Cossacks, and the joint army swept the field of Polish forces.

Meanwhile negotiations had been pending a long time between the Commonwealth and Moscow. An insurrection under Lyubomirski brought the Poles to terms touching boundaries in the north. In the south Moscow demanded, besides the line of the Dnieper, Kieff and a certain district around it on the west. This the Poles refused stubbornly till Doroshenko's union with Turkey induced them to yield Kieff to Moscow for two years. On this basis a peace of twenty years was concluded in 1667, at Andrussoff near Smolensk. This peace became permanent afterward, and Kieff remained with Moscow.

In 1668 Yan Kazimir abdicated, hoping to secure the succession to a king in alliance with France, and avoid a conflict with Turkey through French intervention. No foreign candidate, however, found sufficient support, and Olshovski, the crafty and ambitious vice-chancellor, proposed at an opportune moment Prince Michael Vishnyevetski, son of the renowned Yeremi, and he was elected in 1669. The new king, of whom a short sketch is given in ˝The Deluge˝ (Vol. II. page 253), was, like Yuri Hmelnitski, the imbecile son of a terrible father. Elected by the lesser nobility in a moment of spite against magnates, he found no support among the latter. Without merit or influence at home, he sought support in Austria, and married a sister of the Emperor Leopold. Powerless in dealing with the Cossacks, to whom his name was detestable, without friends, except among the petty nobles, whose support in that juncture was more damaging than useful, he made a Turkish war certain. It came three years later, when the Sultan marched to support Doroshenko, and began the siege of Kamenyets, described in ˝Pan Michael.˝

After the fall of Kamenyets, the Turks pushed on to Lvoff, and dictated the peace of Buchach, which gave Podolia and the western bank of the Dnieper, except Kieff and its district, to the Sultan.

The battle of Hotin, described in the epilogue, made Sobieski king in 1674. This election was considered a triumph for France, an enemy of Austria at that time; and during the earlier years of his reign Sobieski was on the French side, and had sound reasons for this policy. In 1674 the Elector of Brandenburg attacked Swedish Pomerania; France supported Sweden, and roused Poland to oppose the Elector, who had fought against Yan Kazimir, his own suzerain. Sobieski, supported by subsidies from France, made levies of troops, went to Dantzig in 1677, concluded with Sweden a secret agreement to make common cause with her and attack the Elector. But in spite of subsidies, preparations, and treaties, the Polish king took no action. Sweden, without an ally, was defeated; Poland lost the last chance of recovering Prussia, and holding thereby an independent position in Europe.

The influence of Austria, the power of the church, and the intrigues of his own wife, bore away Sobieski. He deserted the alliance with France. To the end of his life he served Austria far better than Poland, though not wishing to do so, and died in 1696 complaining of this world, in which, as he said, ˝sin, malice, and treason are rampant.˝

Jeremiah Curtin.

Cahirciveen, County Kerry, Ireland,

August 17, 1893.

Note.–The reign of Sobieski brought to an end that part of Polish history during which the Commonwealth was able to take the initiative in foreign politics. After Sobieski the Poles ceased to be a positive power in Europe.

I have not been able to verify the saying said to have been uttered by Sobieski at Vienna. In the text (page 401) he is made to say that Pani Wojnina (War's wife) may give birth to people, but Wojna (War) only destroys them. Who the Pani Wojnina was that Sobieski had in view I am unable to say at this moment, unless she was Peace.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: