- W empik go
Pan Wyręba - ebook
Pan Wyręba - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 219 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od kolei do Klonowie liczą opętanych mil pięć, co znaczy, że trzeba jechać cztery, a piąta dojeżdżać. Na dzisiejszą komunikacyę, to już świat zabity deskami, zwłaszcza, że chcąc się tam dostać, trzeba góry, parowy i wertepy przebyć, przez kilka rzek i strumieni w bród się przeprawić, a to wszystko stanowi karkołomne zadanie, Sanoczanom nie obce.
A jakaż żmudna ta droga! Oto na zahamowanych kołach spuszczasz się ze stromej góry, noga za nogą, dlatego, aby zaraz potem piąć się jeszcze wyżej. I tak ciągle, zdaje się bez końca. Nareszcie po kilku godzinach, zmęczone konięta nowego szczytu dotarły. Chwała
Bogu! Rozglądasz się. Gdzieś na dole drzewa i białe kominy być muszą. Wierutna bajka! Przed tobą nowych gór szczyty, nowych zarośli i wąwozów panorama, tyle piękna w swej dzikości, ile zniechęcająca do podróży. Klonowie jak nie ma, tak nie ma.
Nie zazdroszcząc mieszkańcom takiego kraju o owsianej kulturze, kręcisz i obracasz się niecierpliwie na wygniecionem siedzeniu, wreszcie dla skrócenia czasu drzemać usiłujesz – nadaremnie. Ale nakoniec wózek zwraca się szparko z bitego, cesarskiego gościńca i wtacza na wązką, niby głębokie koryto, w gliniastych ścianach wyżłobioną drożynę. Konie parskają. Snąć stajnię czują. Gdzież Klonowice? W istocie bliziutko, jeszcze tylko jedna góra, dostań się na nią, a wnet zobaczysz w dolinie, po nad brzegami bystrej, jak wąż wijącej się rzeczki, grupęwyniosłych topól, gospodarskie budowle, na podmurowaniu szalowany dwór, wśród śliwin, grusz i jabłoni. Na drugim planie widoku, tuż za sadem, ciągnie się sznurek niziutkich, w ziemię wrosłyeh chat szarych, na których straży, na lekkiem wzgórku, z cmentarzem drewniana cerkiewka.
Niech cię nie dziwi, ze dwór i wieś jakby jedna, całość stanowią. To po dawnemu, z tych czasów jeszcze, kiedy w Gralicyi bliżej bywało od pana do kmiecia, aniżeli później od kmiecia do pana.
A więc nareszcie jesteśmy w Klonowicach.
Przed dworem, na schodach ganku, stoi jak dąb wysoki, o szerokich ramionach mężczyzna, siwych oczu, szpakowaty, krótko ostrzyżony, bez brody, ale za to z wąsem potężnym. Na sobie ma tylko kamizelkę 'z rękawami i guzem u szyi, pas czarny z klamerką na biodrach, spodnie w buty, słomiany kapelusz, w ręku laska z oprawionym szpadelkiem.
Tak ubiera się pan Wyręba, po domu, przy pracy.
W tej chwili przykłada do oczu szeroką, opaloną dłoń i z pod niej patrzy w przestrzeń, w kierunku Zachodu.
– Czysto, na pogode – rzecze do siebie.
Prognostyk to nieomylny, bo oto promienie tonącego za górami słońca, oblewają szyby ganku purpurą, niby tłem bogatem do obrazu pięknej, typowej postaci szlachcica, wyrosłego na ziemi Sanockiej.
Czy aby w tem nie ma ironii? Wszakże zamiast ram złoconych dokoła portretu, czerwienieją tylko żywiczne jodłowe słupy ciosane, ganku podpory, a zamiast bogatego stroju, widzisz prosty kaftan, rzemień i kij sękaty. Ale nie. Tu słońce życzliwie pozdrawia strzechę rol – nika, co z wiarą w Boga i przyszłość w pocie czoła orze szmat ojcowskich zagonów, zaledwie strzęp z szerokich dóbr, na jakich Wyrębowie z dziada pradziada w Sanockiem siedzieli.
Pan Marek Wyręba jest człowiekiem dziś wprawdzie nie bogatym, ale rządnym, powszechnie szanowanym i uznanym za rozumnego, słowem, okolicznym luminarzem.
Bo też posiada wszystkie zalety, ba, cnoty obywatelskie. Oszczędny, dobry gospodarz, troskliwy ojciec rodziny, do usług prywatnych i publicznych zawsze gotowy, to dosyć. Ma on tam pono swoje dziwactwa i przesądy, ale nie jego przecie w tem wina.
Klonowice leżą na przedpieklu. Sam pan Marek twierdzi, że trudniej mu spotkać w swych progach miłego gościa, aniżeli kudłatego niedźwiedzia. Ale jak żaden z jego protoplastów, tak i on nie zatęsknił do szerszego świata. Nie mówić o Paryżu lub Wiedniu, jeżeli we Lwowie i Krakowie bywało się bardzo rzadko, raz na lat kilka zaledwie. Stosunki sąsiedzkie w górach nie łatwe. Zimą nie przebrniesz zasp śnieżnych, na wiosnę, gdy rzeki wyleją, ani mowy ruszyć się z domu, a w lecie roboty Irak, nawet nie godzi się koni odrywać. Tak więc trzeba było samemu sobie wystarczać.
I tu szuać owej dziwaczności, rzec można, oryginalności pana Marka Wyręby.
Oberwane odłamki skał spadają w bystre potoki, a ztąd wraz z innemi, pędzi je woda do rzek, coraz dalej a dalej. W takim ruchu, bezkształtne bryły, szlifując się wzajem o siebie, przeistaczają się w okrągłe, gładkie kamyki. Towarzyskość jest wodą bieżącą, która pcha ludzi wszystkich razem naprzód, i nie tylko zmusza do przybierania form okrągłych, ale nadto, wyrównywa ich zwyczaje, zasady i przekonania. Jednostka oderwana, sama w sobie, pod wszystkiemi temi względami oderwana zostanie.
Pan Marek, obok cnót swoich, był odłamkiem Sanockiej skały, o kantach ostrych, któremu też wielce przydałaby się taka podróż podwodna z Sanu chociażby do morza.
Słońce zaszło. Na śladach jego jaskrawych, rysują się jeszcze wyraźnie wierzchołki gór, lasami gdzieniegdzie zarosłych.
Na wsi, to pora wieczornego obrządku.
– Pańskie oko konia tuczy – powtórzył sobie jak zawsze w takiej chwili p. Marek i, za schodzacemi z pola stadami dobytku, na folwark pospieszył.
Przy nim wiązano krowy u pali, a każda miała swoje nazwisko, że zaś zwykł był nosić przy sobie bryłkę soli, i dawał ja lizać ulubieńcom, więc też teraz nie jedna łeb odwróciła i rykiem dopominała się przysmaku.
– Nie mam Siwucho, jutro, jutro Wałkowa – tłomaczył się gospodarz i krówki po szyjach klepał. Wnet dziewki pod okiem pana doić zaczęły.
– Nastąp! – woła jedna. – Bodajeś! żeby cię wciurnaści! – narzeka druga, i stołeczek w gnoju ustawiwszy, skopek pod pełne wymię ustawia. Strzykanie mleka słychać po całej oborze.
– A dobrze mi wydając dziewuchy! – gromko zawołał p. Marek, poczem widząc, że wszystko w porządku, do owczarni pospieszył.
Tu znów własnemi rękami pomagał owsiankę w kozły zakładać, bo noce już dłuższe, rankiem rosy, niechże więc owce mają czem zęby przecierać.
Z kolei tu i tam zajrzał, zburczał chłopaka, ze źrebcom pozwalał pchać się jeden przez drugiego do szopy, wreszcie z karbownikiem o rannej robocie radził, aż potem wszystkiem ku domowi podążył.
W tej chwili, przed dwór zatoczył się wózek. To pan Szymon, daleki krewny, rezydent i totumfacki, wraca z miasteczka, dokąd jeździł… za sprawunkami, po gazety i listy. Rześki, ruchliwy starowina. Jeszcze kości nie wyprostował po uciążliwej drodze, a już dobrodziejowi zdaje sprawę z poleceń, przyczem z parobkiem wybiera paczki i butelki ze słomy. Ale to nie delikatesy, koniaki, ani likiery.
– Siny kamień do pszenicy – wymienia p. Szymon – bretnale dla cieśli, olej, terpentyna, a tu waksztof dla jegomości.
Nadeszła dziewka i sprawunki do pokoju zabrała.
– A. cóż tam z poczty? – zapytał wreszcie p. Marek – gazety są?
– Bodajże Cię Deus sekundował, zapomniałem co najważniejsze – i Szymon z zanadrza skórzaną torebkę wydobył, a podając p. Markowi – toć list jest od jejmości – dodał.
– Tak że mi gadaj – rzekł tenże, słomiany wdowiec od dwóch lat – pójdziemy czytać. Hej, baby, światła! – huknął i z Szymonem do pokoju poszedł.
Pani Wyrębina, to zacna, rozsądna, kobieta, najlepsza żona i matka. Cicha, uległa despotycznemu nieco mężowi, zdaje się nie mieć własnej woli. Ale w tem częstokroć leży subtelna umiejętność płci słabszej. Nie przeczy, ale prosi, wreszcie ustępuje, a jutro czeka sposobnej chwili, w którejby mogła żądanie słodziutko, powtórzyć; nigdy nie gniewa się i nigdy nie grozi, ale cierpliwie, stopniowo –
jak kropla wody kamień wydrąża, tak ona – zdobywa ustępstwa na stanowczym, nawet upartym małżonku. A tej właśnie stanowczości i uporu posiadał p. Marek dozę nie małą.
Wyrębowie mieli troje dzieci: Józefa, Janinę i Stanisławę. Wychowanie ich dostarczało nieskończonego tematu do nieporozumień między rodzicami. A syn był pierwszym, na którego losy długo nie mogli się zgodzić ojciec z matką i odwrotnie. Kiedy chłopiec skończył szkoły w Krakowie, p. Marek postanowił zabrać go do Klonowie i pod swoim okiem gospodarstwa przyuczać.
– Niech wcześnie bierze się do tej roboty – mówił – do jakiej w jego wieku brali się ojciec i dziadowie. Na teraz będzie mi pomagał, a kiedy z pola zejdę, on głowę rodziny matce i siostrom zastąpi Rzecz to nie łatwa, której też ja tylko dobrze nauczyć go mogę.
Nie na razie, ale w chwili właściwej, delikatnie pani Kazimiera zwracała męża uwagę.
– Mnie się zdaje Mareczku, że to nie będzie dobrze. Klonowice fortuna skromna, marny trochę interesów. Skoro przyjdzie rozdzielić ja na trzy części, nie wiele dostanie się każdemu z naszych dzieci. Józio musiałby spłacać schedy siostrom, a czemże spłaci?
– Hm, czem? – mruknął p. Marek – ożeni się.
– Na to z góry liczyć nie można i – dodała cichutko – nie godzi się liczyć. Jeżeli się chłopcu nic odpowiedniego nie trafi, musiałby się sprzedawać.
– Tak zawsze szlachta robiła i tem stała – głosem stanowczym zadecydował mąż.
– A przecież za mną nie wziąłeś prawie żadnego posagu.
– Bo Klonowie było dosyć na dwoje.
– Ale Józiowi nie wystarczą na troje. Dzieliło i zmiejszało się fortunę w waszym rodzie przez setki lat, aż dziś przyszło do tego, że niema już czem dzielić.
Przystanął p. Marek i oczy wytrzeszczył. Uderzyła go ta uwaga, jak gdyby zupełnie nowa dla niego. Uśmiechnął się.
– A więc podług tego, jak mówisz Kaziuniu, to szlachta obecnie musiałaby dzieci topie jak kocięta, co? Żeby się nie mnożyły za nadto.
– Topić nie, żartujesz Mareczku, ale należy uczyć dzieci i ułatwiać im stanowisko, pozwalające obstawać własnemi siłami, zamiast, oglądania się na skromne resztki ojcowskich majątków.
Kroczył po pokoju p. Marek i wąsa szarpał. Wiedział on dobrze, że to wszystko, co żona mówi, jest zapowiedzią wytrwałej i długiej obrony jej poglądu. Za wygrane jednak nie dawał.
– Już to ja widzę – ciągnął – że chciałabyś ze szlachcica zrobić jakiegoś kauzyperdę, gryzipiórka, albo służalca. Padam do nóg.
Długo trwały podobne utarczki, aż wreszcie p. Marek mięknąć począł. Szukając jednak koniecznie sposobu ocalenia swych ultrakonserwatywnych zasad, postanowił bronić się samym Józefem.
– Niech on rozstrzygnie tę sprawę – mówił do Kaziuni. Pewnym był, że młodemu chłopcu uśmiechnie się gospodarstwo, że przełoży swobodę i stanowisko następcy ojca w Klonowicach nad służbę i zależność. Być może, takby się stało, ale pani Wyrębina nie omieszkała wpłynąć na syna, kiedy na wakacje do rodziców zjechał. Wkrótce potem Józef Wyręba, za protekcją wysoko położonego krewnego pani Kazimiery, otrzymał wcale przyzwoitą jak na początek posadę w jednej z najpoważniejszych instytucyi finan – samych w Krakowie, z zapewnieniem, że jeśli młody człowiek zdolności i dobre chęci okaże, wówczas będzie miał do karyery i stanowiska drogę ułatwioną życzliwie. Jeżeli będzie żałował – mówił – jam temu nie winien. Zrobiłem swoje.
Wyrębianki, to hoże i ładne dziweczki. W stosunku do nich p. Marek również na swój sposób pojmował pedagogję. Od pieluszek, aż do dłuższych sukienek, matka nieustannie coś dla nich wypraszać, wywalczać musiała.
– Kołyska jest głupim wymysłem, wygodnym dla ospałych nianiek – mawiał – ona to sprawia, że się dziecku w głowie przewraca. I Wyrębianki nie znały kołysek.
Ospy szczepić nie trzeba – powiedział kiedyś Dietl – wiec ją pani Markowa, w tajemnicy przed mężem kazała dzieciom zaszczepić. – Do dziesięciu lat moje córki muszą chodzić boso po domu, po piasku i rosie, tym sposobem zahartują się.
– Ależ Mareczku – tłómaczyła żona – panny duże nogi mieć będą.
– O toż mi chodzi. Kobieta stworzona na matkę, więc niechaj ma stopy szerokie, bo takich właśnie potrzebuje – nie raz i nie dwa po dziewięć miesięcy z rzędu. Śmiechu warte te wasze kalectwa na jakichś tam sążniowych obcasach. To też kiedyś u sprowadzonych ze Lwowa bucików, własnoręcznie poodnibywał obcasy toporkiem, a Janka i Stasia, zanim moda nadeszła, już angielskie trzewiki nosić musiały.
Panienki rosły. Starszej należał się gorsecik.
– Wybij to sobie z głowy Kaziuniu – oponował p. Marek – garbatej nie pomogą sznurówki… a gładka po licha ma chować okrągłe kształty pod jakieś tam żelaza czy fiszbiny?
W swoim czasie małżonka wystąpiła z francuzczyzną i śpiewem.
– Głupstwo – krótko i węzłowato zawyrokował maź – pokażcie mi francuzicę, któraby się uczyła polskiego języka. Tryle wyciągać po włosku? Dziś rano Janka śpiewała „Kiedy ranne” i dalibóg dobrze było, aż echo niosło po sadzie