- promocja
Pan Zły Numer - ebook
Pan Zły Numer - ebook
Urocza, seksowna i przezabawna komedia romantyczna.
Nieoczekiwana i nieco pikantna wiadomość, jaką Olivia otrzymuje od nieznanego nadawcy, rozpoczyna czarujący flirt z nieznajomym, który pomylił numer. Błyskotliwy, zabawny i pełen zrozumienia anonimowy mężczyzna szybko zostaje powiernikiem i przyjacielem Liv. Jednak pewnego dnia z tajemniczych powodów Pan Zły Numer milknie...
Colin zawsze uważał Olivię za irytującą młodszą siostrę swojego współlokatora. Ale kiedy dziewczyna wprowadza się do wynajmowanego przez nich mieszkania, Colin odkrywa, że nie jest już taka denerwująca. Uznaje ją wręcz za całkiem interesującą. Mężczyzna za wszelką cenę chce zachować dystans, jednak z każdym dniem przychodzi mu to coraz trudniej. Zwłaszcza gdy odkrywa, że to Olivia jest dziewczyną, z którą potajemnie wymienia wiadomości. Teraz Pan Zły Numer musi podjąć decyzję. Czy powinien zakończyć ich SMS-ową relację, zanim zrobi się bałagan? Czy może powinien jeszcze bardziej podkręcić atmosferę?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-420-7 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Olivia
Wszystko zaczęło się wieczorem, dzień po tym, jak spaliłam budynek, w którym mieszkałam.
Siedząc na drogim granitowym blacie wyspy w kuchni mojego brata, zajadałam się jego preclami i opróżniałam kolejne butelki piwa z jego lodówki. Ale nie, nie miałam problemu alkoholowego. Miałam problem życiowy. Znaczy moje życie było do dupy i chyba musiałabym zapaść w śpiączkę, żeby przespać się z tym problemem na tyle, by po przebudzeniu mieć jakiś plan na przyszłość.
Jack się zgodził (po licznych błaganiach), abym pomieszkiwała u niego przez miesiąc – co miało wystarczyć na znalezienie pracy i własnego kąta – pod warunkiem, że będę się zachowywać i nie będę wchodzić w drogę jego współlokatorowi. Na moje oko był trochę za stary, by mieć współlokatora, lecz kimże ja jestem, by oceniać takie rzeczy.
Starszy brat mnie uściskał, wręczył mi klucz i wyszedł, żeby się objadać skrzydełkami z grilla serwowanymi po pięćdziesiąt centów za porcję w Billy’s Bar. Sama w domu mogłam do woli wyć do wtóru Adele, która normalnie śpiewa smętne piosenki, lecz gdy zaczęła zawodzić o ogniu żarzącym się w jej sercu, momentalnie pomyślałam o pożarze wywołanym przeze mnie na własnym tarasie i totalnie się rozkleiłam.
Ryczałam jak bóbr, kiedy moja komórka zawibrowała, powstrzymując strumień łez. Spod numeru, którego nie znałam, przyszedł esemes:
Opisz dokładnie, co masz na sobie.
Zboczona pomyłka? Wytarłam nos i odpisałam:
Suknię ślubną twojej matki i jej ulubione stringi.
Niecałe pięć sekund później Pan Zły Numer zapytał:
Eee, co?
Odpowiedziałam:
Serio, skarbie. Uznałam, że to cię podnieci.
PAN ZŁY NUMER: „Skarbie”? WTF?
Parsknęłam cicho. Rozśmieszyła mnie myśl, że właśnie ostudziłam zapał jakiego ogiera za pomocą esemesa. Dziwne, że zdumiało go to „skarbie”, a nie potworność edypowo-bieliźnianej sugestii, ale sam użył wyświechtanego „co masz na sobie?”, więc trudno o nim cokolwiek powiedzieć.
Kontynuując rozmowę, napisałam:
Wolałbyś coś mniej mamuśkowatego?
PAN ZŁY NUMER: Och, nie… to naprawdę podniecające. Nie przeszkadza ci, że sam jestem ubrany w czaderskie bermudy, skarpetki do sandałów i suspensorium twojego dziadka?
To wywołało na mojej twarzy uśmiech pomimo kryzysu życiowego i będącego jego skutkiem użalania się nad sobą.
JA: Ależ jestem podniecona. Powiedz, że będziesz mi szeptał do ucha suchary, kiedy będziemy się pukać.
PAN ZŁY NUMER: Tak, będę dow-cipny, masz to jak w banku. BTW uwielbiam czasownik „pukać”. W całym słowniku nie ma lepszego.
JA: Dokładnie.
PAN ZŁY NUMER: Napisałem pod zły numer, prawda?
JA: Owszem.
Czknęłam. Wypite piwo zaczynało na mnie działać. Postanowiłam dać facetowi spokój. Napisałam:
Nie poddawaj się, stary. Puknij sobie coś :)
PAN ZŁY NUMER: To była najdziwniejsza rozmowa, jaką odbyłem.
JA: Ja też. Powodzenia i dobranoc.
PAN ZŁY NUMER: Dzięki za wsparcie i tobie również dobrej nocy.
Gdy po piwie poczułam zmęczenie, postanowiłam wziąć prysznic – pa, pa, woni spalenizny – i położyć się spać. Przekopałam torbę w poszukiwaniu czegoś do ubrania, ale przypomniałam sobie – tfuj – pożar. Miałam tylko te ciuchy, które spadły na dół mojej szafki na siłowni, i parę niedopasowanych sztuk zgubionych w samochodzie podczas regularnych wycieczek do pralni publicznej. Znalazłam górę od piżamy z motywem Ciasteczkowego Potwora, lecz żadnego dołu – ani od piżamy, ani choćby szortów czy dżinsów. Jedyne spodnie, jakie miałam, opinały mi tyłek, przepocone od wielu wizyt na siłowni.
Czyżbym sięgnęła dna?
Bogu dzięki, że miałam czystą bieliznę. Dysponowałam jedną parą neonowo żółtych bokserek z napisem na lędźwiach: „Zjeść bogatych” i ich obecność w moim życiu pozwoliła mi zawisnąć na występie tuż ponad dnem.
Kąpałam się przez pół godziny, po pijaku zafascynowana na równi deszczownicą Jacka i drogą odżywką do włosów jego współlokatora. Plastikowa buteleczka wyślizgnęła mi się w pewnym momencie z rąk, przez co oderwała się pompka i większość luksusowej zawartości wylała się na mokrą posadzkę prysznica. Na klęczkach pozbierałam z powrotem do butelki, ile się dało, po czym odstawiłam ją ostrożnie na półeczkę, mając nadzieję, że nikt nie zauważy straty.
Spoiler: ludzie są spostrzegawczy.
Pomimo wysiłków dwie godziny później wciąż nie spałam. Leżałam na podłodze gabinetu mojego brata na jego starym, piszczącym materacu powietrznym i zapuchniętymi oczami wpatrywałam się w sufit, wciąż od nowa odtwarzając wszystkie straszne rzeczy, które mi się przytrafiły, zanim uciekłam z Chicago.
Zwolnienie. Zdrada. Zerwanie. Pożar.
W końcu powiedziałam na głos:
– Pieprzyć to.
Wstałam, poszłam do lśniącej kuchni, zerwałam banderolę na butelce tequili w kształcie uśmiechniętego wąsatego słońca i zrobiłam sobie największego drinka na dobry sen, jakiego widział świat. Pewnie nabawię się kaca, ale przynajmniej zasnę.
– Livvie, tu mama. Wydawało mi się, że miałaś dzisiaj przyjść.
Otworzyłam oczy – no dobrze, jedno oko – i spojrzałam na telefon, z którego wydzierała się na mnie matka. Ósma trzydzieści? Serio spodziewała się, że przyjdę o świcie? Boże, ta kobieta była jak sadystyczny, znęcający się nad psami seryjny morderca czy coś.
Po co ja w ogóle odbierałam?
– Miałam. Znaczy mam. Czekałam, aż budzik zadzwoni.
– Nie powinnaś szukać pracy od rana?
W tym momencie do głosu znów doszła Adele. Co u diabła?
– Alexa, wyłącz muzykę! – ryknęłam.
– Z kim rozmawiasz? – zainteresowała się mama.
– Z nikim. – Muzyka dalej grała w najlepsze. – Alexa, wyłącz Adele!
– Jesteś z przyjaciółmi?
– O Boże. Nie. – Wreszcie udało mi się otworzyć drugie oko. Siadając, czułam ucisk niewidzialnej obręczy na czole. Na szczęście muzyka wkrótce umilkła. – Mówiłam do wieży stereo Jacka.
Mama westchnęła, jakby się ponownie zastanawiała, dlaczego ma córkę wariatkę.
– Zatem nie szukasz dzisiaj pracy?
Niech mnie ktoś zabije…
– Szukam. Dzięki internetowi mogę zacząć w południe. Naprawdę, mamo – wymamrotałam zdrętwiałymi wargami.
– Nic nie rozumiem. To przyjdziesz czy nie?
Zaczerpnęłam głęboko tchu i już miałam odpowiedzieć, gdy przypomniałam sobie o problemie z garderobą. Byłam uziemiona, dopóki nie upiorę spodenek.
– Nie. To znaczy może później. Znalezienie pracy jest dla mnie priorytetem. Wpadnę, jak już zainstaluję parę apek.
I znajdę jakąś parę spodni.
– Jack jest w domu?
– Nie mam pojęcia.
– Jak możesz nie wiedzieć, czy jest w domu, czy nie?
– Wciąż leżę w łóżku, a drzwi są zamknięte.
– Dlaczego śpisz przy zamkniętych drzwiach? W tym pokoju robi się szybko duszno, jeśli choć nie uchylisz drzwi.
– O mój Boże… – Westchnęłam i potarłam skronie. – Za minutę wstanę i jeśli zobaczę twojego potomka przeciwnej płci, każę mu do ciebie zadzwonić. Może tak być?
– Och, Jack nie musi do mnie dzwonić. Chciałam tylko wiedzieć, czy jest w domu.
– Muszę kończyć.
– Złożyłaś pieniądze w banku?
Zacisnęłam wargi i zamknęłam oczy. Na mamę zawsze można było liczyć. Gdy masz dwadzieścia pięć lat i pożyczasz od rodziców pieniądze, bo przyjechałaś na oparach i nie masz ani centa przy duszy, ostatnim, czego pragniesz, jest rozmowa na ten temat.
– Tak, zrobiłam to wczoraj wieczorem online.
Jakbym miała wybór i mogła nie złożyć w banku przyprawiającej mnie o wstyd rodzicielskiej pomocy. Tak wyszło, że kiedy dym się rozwiał (dosłownie) i okazało się, że budynek, w którym mieszkałam, nie istnieje, resztkę swoich pieniędzy wydałam na najniezbędniejsze w tej sytuacji rzeczy, takie jak wymiana oleju, nowe opony i hektolitry benzyny, byle się dostać do domu w stanie Nebraska.
Dzięki Bogu czekałam wciąż na ostatnią wypłatę, która miała się zmaterializować w następnym tygodniu.
– Zrobiłaś to online? – podchwyciła mama.
Zazgrzytałam zębami, ale potaknęłam.
– Mąż Evie mówi, żeby tak nie robić. Nigdy. Równie dobrze mogłabyś wręczyć pieniądze hakerom.
Głowa mi pękała.
– Evie? Kim jest Evie?
– Moja partnerka do brydża, która mieszka w Gretnie. Czy ty mnie kiedykolwiek słuchasz?
– Mamo… – powiedziałam, bardzo poważnie się zastanawiając, czy nie użyć starej sztuczki pod tytułem: „Właśnie wjeżdżam do tunelu, tracę zasięg”. – Chyba nie muszę spamiętać imion wszystkich twoich partnerek do brydża?
– Mam tylko jedną, więc nie byłoby to takie trudne. – Mama wyraźnie się obraziła. – I skończ z tą bankowością elektroniczną. Zamiast tego idź do banku jak normalny człowiek.
Westchnęłam ponownie.
– Miałam wrócić do Chicago, żeby wpłacić pieniądze w oddziale banku?
– I po co te złośliwości? Staram ci się tylko pomóc.
Powstrzymując kolejne westchnienie, podniosłam się niezgrabnie na nogi z niskiego, bardzo niskiego materaca, który całkowicie się rozpłaszczał na podłodze, ilekroć w nocy przewracałam się z boku na bok.
– Wiem. Przepraszam. Po prostu mam za sobą kilka ciężkich dni.
– Wiem, kochanie. Wpadnij później, dobrze?
– Dobrze. – Podeszłam do drzwi i otworzyłam je na oścież. – Kocham cię. Cześć.
Rzuciłam komórkę na biurko i natychmiast zmrużyłam powieki, gdy dzienne światło z salonu zaatakowało moje oczy. Boże, ale miałam kaca. Wciąż lekko się chwiałam, co mi mówiło, że w moich żyłach nadal krąży za dużo alkoholu, abym mogła usiąść za kierownicą. Ruszyłam więc w stronę zaparzacza marki Keurig, złakniona kawy.
– No, no, kogo my tu mamy. Dzień dobry, śliczna.
Słysząc ten głos, zamarłam i natychmiast zrobiło mi się niedobrze.
Najlepszy przyjaciel Jacka widział, jak zataczam się w stronę kuchni. Jakby wszechświat nie dał mi w dupę wystarczająco mocno, przy fikuśnej ladzie śniadaniowej stał Colin Beck we własnej osobie i krzyżując ramiona na piersi, z rozbawieniem obserwował mój marsz wstydu. Oczywiście wyglądał nienagannie, jak każdy dupek, który uważa się za lepszego od innych, podczas gdy ja paradowałam po domu w samych spodenkach i przyciasnej koszulce, zupełnie jak jakaś przygłupia wersja Kubusia Puchatka.
Zamrugałam. Czyżby Colin stał się jeszcze atrakcyjniejszy?
A to drań.
Ostatnio widziałam go na pierwszym roku studiów, gdy wyrzucono mnie z akademika i ostatni semestr musiałam spędzić w domu rodziców. Jack przyprowadził go w niedzielę na spaghetti, a Colin uznał za najśmieszniejszą na świecie moją przygodę z uratowanym bezdomnym psem, który okazał się takim postrachem całego akademika, że trzeba było skorzystać ze zraszacza przeciwpożarowego, co zakończyło się potopem i zawieszeniem mnie w prawach lokatora.
Dzisiaj wyglądał, jakby dopiero co wrócił z maratonu. Wilgotna koszulka opinała jego rzeźbę, a spod napiętego prawego rękawa wymykał się tatuaż.
Co to, wydaje mu się, że jest jak Dwayne „The Rock” Johnson?
Colin mógł się pochwalić twarzą gwiazdora filmowego z idealnymi rysami i seksowną żuchwą, a szelmowski błysk niebieskich oczu tylko podkreślał jego urodę. Zakochałam się w tym niesfornym spojrzeniu na krótko w wieku czternastu lat, po czym rok później – podsłuchawszy, że nazywa mnie „małą dziwaczką” – czym prędzej się odkochałam, zastępując wcześniejsze uczucie nienawiścią, którą czułam do niego po dziś dzień.
– Co ty tutaj robisz? – zapytałam, obchodząc Colina, by dostać się do zaparzacza i jak najszybciej go włączyć.
Chłód na pośladkach przypomniał mi, że pupę mam praktycznie odsłoniętą, z maksymą życiową wyeksponowaną niczym personalizowana tablica rejestracyjna, nie miałam jednak najmniejszego zamiaru pokazać po sobie, że jego obecność mnie peszy. Powstrzymałam się przed naciąganiem koszulki z motywem Ciasteczkowego Potwora, kiedy myszkowałam w szafkach w poszukiwaniu kawy, powtarzając sobie w duchu, że przecież to tylko tyłek.
– Zdawało mi się, że się wyprowadziłeś do Kansas albo Montany.
Colin odchrząknął.
– Jest w szafce obok lodówki.
– Co?
– Kawa.
Taki był z niego mądrala. Zawsze mi przypominał gangstera ze Wschodniego Wybrzeża przez to, że znał się na wszystkim i nigdy się nie mylił. Dlatego skłamałam:
– Nie szukam kawy.
Uniósł brew i oparł się o ladę.
– Nie?
– Nie. – Zagryzając dolną wargę, dodałam: – Szukam… eee… herbaty.
– Aha. Jasne. – Posłał mi takie spojrzenie, jakby wiedział, że nie cierpię herbaty. – Cóż, znajdziesz ją w tej samej szafce. Obok lodówki.
Panie Boże, czy to się dzieje naprawdę? Serio rozmawiam z Colinem w samej bieliźnie?
– Dziękuję. – Zwalczyłam w sobie chęć, żeby przewrócić oczami, i podeszłam do wskazanej szafki, wewnętrznie wyjąc od braku kofeiny. W środku znalazłam tylko jeden rodzaj herbaty, Earl Greya, którego szczerze nienawidziłam. Mimo to zabrałam jedną kapsułkę i zaniosłam do zaparzacza. – Gdzie Jack?
– W pracy.
Wciąż czułam na sobie jego wzrok.
– Hm – bąknęłam, zastanawiając się, co w takim razie on tutaj robi.
– Mówił mi, że pomieszkasz u nas miesiąc. – Oparł się opalonymi przedramionami o blat. Kto, na miłość boską, ma seksowne przedramiona? Następnie zaczął się bawić swoim zegarkiem do biegania. – Zgadza się?
– Yhm. – Złapałam kubek z blatu, napełniłam go wodą przy zlewie, a potem otworzyłam niemal pusty zbiornik zaparzacza. – Czy mój brat wie, że tu jesteś?
Zostawił zegarek w spokoju.
– Słucham?
Pochyliłam się i zaczęłam przelewać wodę z kubka do zbiornika.
– Spodziewa się ciebie czy coś?
Colin wydał z siebie dźwięk będący skrzyżowaniem kaszlnięcia i śmiechu, po czym powiedział:
– Ja nie mogę, to ty nie masz pojęcia, że jestem jego współlokatorem?
O Boże. Chyba nie mówi tego poważnie. Przyjrzałam się uważniej jego twarzy w nadziei, że tylko ze mną pogrywa, choć w głębi ducha wiedziałam, że tak nie jest. Zanim jednak wyczytałam z jego miny coś więcej, zamachał rękami w moim kierunku i rzucił:
– Woda. Uważaj na wodę, Liv.
– Cholera. – Nie trafiłam do zbiornika i rozlałam wodę na blat. Złapałam ścierkę, chcąc wytrzeć kałużę, ale materiał okazał się mało chłonny i zamiast wodę zebrać, tylko ją zepchnęłam na podłogę.
Na oczach tego aroganckiego dupka, który nie przestawał się uśmiechać.
– Nie masz nic lepszego do roboty, niż przyglądać mi się, jak po sobie sprzątam?
Wzruszył ramionami i pochylił się nad blatem jeszcze niżej, jakby rzeczywiście nie miał żadnych obowiązków.
– Nie bardzo. A tak przy okazji, podoba mi się twoja nowa fryzura.
– Ach tak? Podoba ci się? – Uśmiechnęłam się do niego szyderczo… czy raczej wyszczerzyłam wściekle zęby. – To uczesanie na Colina. Bo wyglądam, jakby we mnie piorun strzelił.
– Skoro już mowa o piorunach… Tak się zastanawiam, Marshall. Jak, u licha, zdołałaś puścić z dymem cały apartamentowiec? – Przechylił głowę i dodał: – Zawsze byłaś ofiarą losu, ale palenie listów miłosnych na drewnianym tarasie jak jakaś piromanka to więcej, niżbym się po tobie spodziewał.
Usiłowałam przełknąć ślinę, lecz gardło miałam zaciśnięte.
Nie dlatego, że ten palant miał mnie za idiotkę, ponieważ zawsze tak o mnie myślał. Moje niepowodzenia sprawiały mu satysfakcję, zupełnie jak oglądanie w telewizji beznadziejnych reality show, do czego mało kto się przyznaje, wszyscy je bindżują.
Inaczej mówiąc, byłam _Love Island_ Colina.
Ale fakt, że znał najdrobniejsze detale czegoś, co wydarzyło się zaledwie przedwczoraj w mieście oddalonym o osiem godzin jazdy, świadczył, że Jack mu powiedział. Mój brat najwyraźniej nie ograniczył się do treściwego: „Moja siostra straciła dach nad głową z powodu pożaru”, tylko oczywiście musiał się wdać w szczegóły, takie jak choćby wspomniane listy miłosne.
Nie pominął pewnie niczego: ani zdrady, ani ceremonialnego palenia listów przy winie, ani wybuchu pożaru… Chciało mi się rzygać na myśl, że zaśmiewali się we dwóch, gdy Jack raczył go opowieścią o mojej ostatniej tragedii.
Na czubku języka miałam słowa: „To nie była moja wina!”. Chciałam je wykrzyczeć każdemu, kto przeczytał artykuł w gazecie, kliknął w link czy wysłuchał reportera, który z upodobaniem podkreślał, że zarzewiem pożaru były listy miłosne.
Pragnęłam to zrobić, ponieważ to naprawdę nie była moja wina.
Tak, paliłam wiersze Eliego. Tak, byłam bliska upojenia winem, paląc jednego papierosa za drugim i przystawiając płomień do listów tego zdradliwego sukinsyna, ale robiłam to, po pierwsze, na balkonie, a po drugie, w metalowym wiadrze. Obok wiadra postawiłam na wszelki wypadek wielki kubek z wodą. Nie jestem idiotką. W pełni się przygotowałam do odprawienia egzorcyzmów dla pozbycia się Elijaha.
Nic jednak nie mogło mnie przygotować na oposa.
Gapiłam się smętnie w ognisko i próbowałam sobie wmówić, że samotność nie jest taka straszna, gdy nagle znikąd pojawił się ten paskudny skurczybyk i po rynnie dostał się na mój balkon. Kiedy sapnęłam z wrażenia, zorientował się, że tam jestem, i ewidentnie się przestraszył. Do tego stopnia, że skoczył, wpadł na stolik, na którym postawiłam wiadro, i zrzucił je na ziemię.
Posadzka balkonu była wyłożona śliczną słomianą matą.
– Słuchaj… – powiedziałam, starając się robić dobrą minę do złej gry. – Bardzo bym chciała tu z tobą postać i pogawędzić na temat tego, jaką nieudacznicą jestem w twoim mniemaniu, ale mam sporo do zrobienia. Czy mógłbyś się odwrócić?
– Czemu?
Westchnęłam, żałując, że nie mogę po prostu zniknąć.
– Temu, że im mniej zaspana jestem, tym bardziej mi się nie podoba, że defiluję przed tobą taka… sauté.
W kącikach jego oczu pojawiły się tycie zmarszczki.
– A już myślałem, że nie masz wstydu.
– Wstyd? To nie ma nic wspólnego ze wstydem – odparłam. Gdyby chodziło o kogoś innego, przyznałabym ze śmiechem, że wstyd dopada mnie łatwo i ciągle, bo stąd przecież wszystkie moje potknięcia, upadki i ogólna niezdarność. Ale że chodziło o Colina, powiedziałam: – Po prostu nie jestem pewna, czy zasługujesz na to, by oglądać ten tyłek.
Minęłam go i opuściłam kuchnię z głową wysoko podniesioną, choć twarz mi płonęła i mogłam tylko mieć nadzieję, że mój tyłek prezentuje się jak należy pomimo tych absurdalnych spodenek. Dopiero gdy znalazłam się w swoim pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi, dałam upust potokowi przekleństw, na wpół szepcząc, na wpół krzycząc każde brzydkie słowo, jakie kiedykolwiek usłyszałam.2
Olivia
Dalszy ciąg dnia nie był wiele lepszy.
Zabarykadowałam się w gabinecie i złożyłam dziesięć podań o pracę każdorazowo znacznie przekraczającą moje kompetencje. Parę firm szukało pisarzy technicznych, o którą to posadę mogłabym się starać, choć niespecjalnie mnie ona pociągała, znacznie więcej zaś oferowało stanowisko copywritera, na które prawie się nadawałam, aczkolwiek nie do końca.
W trakcie zdołałam zablokować drukarkę (używaną bez pozwolenia) i ubrudzić tonerem biały dywanik (spoiler: czyszczenie go wodą okazało się głupim pomysłem, przez co wpadłam w jeszcze większe kłopoty). Nie był to obiecujący początek.
Później podjechałam do domu rodziców po część ubrań, które zostawiłam, wyjeżdżając na studia. Kiedy ja przekopywałam się przez stertę rzeczy niemodnych od dekady, mama pokazywała mi wirtualny album z artykułami o pożarze. No wiecie, żebym miała co wspominać po latach.
Jedząc podane przez mamę lazanie, wysłuchałam wykładu ojca, który pouczał mnie o konieczności dorosłego zachowania i wadze, jaką ma ubezpieczenie mienia, nawet gdy jest się tylko najemcą.
Opuściłam dom rodzinny ze zgagą, resztkami lazanii w plastikowym pojemniku i pretensjami, że będę musiała się przeprosić z koszulką orkiestry marszowej liceum imienia Kennedy’ego, przynajmniej dopóki nie znajdę pracy i nie zarobię na nowe ubrania.
Przelotnie się zastanawiałam, czyby nie skierować się do najbliższego punktu krwiodawstwa i nie oddać całej krwi.
Znalazłszy się pod apartamentowcem Jacka, nie miałam ochoty wjeżdżać od razu na górę. Dzień okazał się pasmem koszmarów, po którym nie byłam gotowa na kolejne spotkanie z Colinem. Ani z bratem, skoro już o tym mowa.
Z żadnym z nich – szczególnie w obliczu ich złości, gdy dowiedzą się o białym dywaniku.
Ostatecznie udałam się na dach.
Wcześniej w windzie zauważyłam informację na temat patio na dachu, które w mojej sytuacji okazało się strzałem w dziesiątkę. Rozciągał się z niego obłędny widok na miasto w dole, obramowany donicami kwitnących petunii i wymyślnymi leżakami.
Usiadłam na jednym z nich, podkurczyłam nogi pod siebie i nabrałam letniego powietrza głęboko do płuc.
Oooch. Miałam takie wrażenie, jakbym odetchnęła pierwszy raz, odkąd Eli pojawił się w tamtej kawiarni i powiedział mi, jak bardzo mnie nie kocha.
To naprawdę było tylko dwa dni temu?
W tym momencie moja komórka zawibrowała, a gdy spojrzałam na wyświetlacz, zobaczyłam, że dostałam esemesa z tego samego nieznanego numeru co wczoraj.
Co masz na sobie?
Znowu Pan Zły Numer? Co za frajer. Odpisałam:
Ha, ha. I co, strzeliłeś wczoraj gola?
Para siedząca przy palenisku po drugiej stronie dachu wybuchnęła właśnie śmiechem, a ja się zastanowiłam, ile w tej części miasta może mieszkać oposów.
PAN ZŁY NUMER: Po zimnym prysznicu, który mi zafundowałaś, nawet nie próbowałem. Poszedłem do domu i położyłem się spać.
JA: Och, biedactwo. Tak mi przykro, że zepsułam ci najbardziej obciachową akcję w temacie podrywu.
PAN ZŁY NUMER: Nie możesz mieć pewności, że szykowałem się na podryw. Równie dobrze mogłem prowadzić ankietę na temat damskiej garderoby.
JA: Taaa, jasne.
PAN ZŁY NUMER: Skoro już przy tym jesteśmy, prowadzę ankietę na temat damskiej garderoby. Możesz opisać, co masz obecnie na sobie?
Zerknęłam na swoje spodenki gimnastyczne i odpisałam:
Suknię od Valentino, czółenka od Ferragamo i najbardziej ekstrawagancki kapelusz z piórkiem, jaki kiedykolwiek widziałeś. Nadałby się dla królowej.
PAN ZŁY NUMER: Czyli jesteś w piżamie.
JA: Mniej więcej.
PAN ZŁY NUMER: Aspołeczna z wyboru czy z powodu pecha?
JA: Z wyboru. Ale pecha też mi nie brakuje.
PAN ZŁY NUMER: Nie wierzę, że jest aż tak źle.
JA: Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział.
PAN ZŁY NUMER: Poproszę trzy przykłady.
Uśmiechnęłam się. Co za wyzwalające uczucie rozmawiać tak z kimś, kto mnie nie zna.
JA: Jak raz na studiach obcinałam sobie paznokcie u nóg, potem przez miesiąc musiałam nosić przepaskę na jednym oku.
PAN ZŁY NUMER: Obrzydliwe, ale robi wrażenie. Przykład numer dwa?
JA: Utknęłam w przewróconym toi toiu.
PAN ZŁY NUMER: Dobry Boże.
JA: Festiwal muzyczny, silny wiatr. Budka przewróciła się drzwiami do dołu. Wciąż dręczą mnie koszmary.
PAN ZŁY NUMER: Chciałbym przejść do przykładu numer trzy, ale muszę wiedzieć, jak długo byłaś tam uwięziona.
JA: Dwadzieścia minut, ale miałam wrażenie, że wiele dni. Moi pijani przyjaciele unieśli budkę na tyle, że zdołałam się przecisnąć przez szparę w drzwiach.
PAN ZŁY NUMER: Zakładam, że byłaś…
JA: Cała w gównie.
PAN ZŁY NUMER: Właśnie mi się cofnęło.
JA: Prawidłowo. A wisienką na torcie niech będzie to, że skończyło się na spłukaniu mnie wodą pod ciśnieniem z węża strażackiego.
PAN ZŁY NUMER: Łał. Nic nie przebije numeru dwa.
JA: Numer dwa to tylko rozgrzewka, o żyjący w nieświadomości.
PAN ZŁY NUMER: W takim razie dawaj numer trzy.
Zastanawiałam się przez równą minutę. Przeżyłam setki pechowych sytuacji i każdą mogłam się z nim podzielić. Upuściłam sobie na palce kulę do kręgli podczas pierwszej randki… Wpadłam do pustego basenu i złamałam sobie łokieć… Tak wyglądało moje życie. Ale skoro go nie znałam, a on nie znał mnie, jako trzeci przykład podałam ten ostatni, najbardziej bolesny.
JA: Nie tylko przedstawiłam swojego chłopaka – teraz już eks – oszałamiająco pięknej koleżance z pracy, ale też namówiłam go, żeby zaangażował się w projekt, który wymagał niezliczonych godzin spędzonych razem z nią w jej mieszkaniu.
PAN ZŁY NUMER: Auć.
JA: Prawda? Choć może to nie przykład pecha, a raczej czystej głupoty.
PAN ZŁY NUMER: Nie znam cię, więc możesz być skończoną psychopatką, ale… jeśli nią nie jesteś, to fakt, że obojgu tak bardzo ufałaś, czyni cię równiachą.
Jak dotąd nikomu nie opowiedziałam, co właściwie stało się z Elim, tym bardziej więc było to miłe uczucie zrzucić kamień z serca.
JA: Łatwo ci mówić. Na pewno nigdy byś się nie zachował tak głupio.
PAN ZŁY NUMER: Bez komentarza.
Prychnęłam.
JA: Sam widzisz.
PAN ZŁY NUMER: Może w ramach rewanżu powiem ci, co ja zrobiłem najgłupszego?
JA: Zdaje się, że twoim zdaniem moja ufność nie była głupotą.
PAN ZŁY NUMER: Ciii.
JA: No to słucham.
PAN ZŁY NUMER: Na studiach oświadczyłem się swojej dziewczynie bez pierścionka.
JA: Nie ma w tym nic głupiego.
PAN ZŁY NUMER: Nie przyjęła oświadczyn, bo, cytuję, „gdybyś mnie choć trochę znał, wiedziałbyś, że zależy mi na pierścionku”.
JA: Auć.
PAN ZŁY NUMER: Prawda?
JA: Na studiach nie byłam dość poukładana, by w ogóle myśleć o małżeństwie. Do samego rozdania dyplomów upijałam się co weekend do nieprzytomności.
PAN ZŁY NUMER: Chyba lepiej by było, gdybym też to robił.
JA: Zakładam, że już to przebolałeś.
PAN ZŁY NUMER: Dlaczego tak zakładasz?
JA: Dlatego, że wysyłasz do przypadkowych osób esemesy z pytaniem, co mają na sobie.
PAN ZŁY NUMER: Faktycznie już to przebolałem, ale ty nie byłaś przypadkową osobą. Po prostu wybrałem zły numer. Pisałem do kogoś, kogo znam, pamiętasz?
JA: A, tak. Oczywiście.
Wyciągnęłam nogi przed siebie i spojrzałam w gwiazdy. Noc była cudowna, a ja świetnie się bawiłam.
Rozmawiając z Panem Zły Numer.
Boże, byłam żałosna.
JA: Słuchaj, Panie Zły Numer. Sprawiasz wrażenie fajnego faceta, ale nie interesują mnie internetowe znajomości. Widziałam „Oszusta z Tindera” i „Miłość jest ślepa”, tak że wiem, że to nie moja bajka.
PAN ZŁY NUMER: Ani moja.
JA: W takim razie… dobranoc.
PAN ZŁY NUMER: Tak po prostu? Sklasyfikowałaś mnie jako oszusta?
JA: Obawiam się, że tak.
PAN ZŁY NUMER: Dla jasności, nie rozmawiamy przez internet.
JA: Zgadza się, ale mimo wszystko.
PAN ZŁY NUMER: Nie spędzasz miło czasu?
JA: Szczerze? Spędzam.
PAN ZŁY NUMER: Więc w czym problem?
JA: Patrz punkt pierwszy. Takie znajomości zawsze okazują się dziwne.
PAN ZŁY NUMER: Pewnie masz rację. Zwłaszcza przy twoim pechu.
JA: Yhm.
PAN ZŁY NUMER: Zatem dobranoc, Panno Pomyłko.
JA: Dobranoc, Panie Zły Numer.
Odkładając telefon, czułam się tak, jakbym się obudziła z długiego snu albo wyszła na zewnątrz po miesiącu spędzonym w ciemnej piwnicy. Byłam bardziej zrelaksowana niż kiedykolwiek ostatnio. Przeciągnęłam się w blasku księżyca i założyłam ręce za głowę.
Dziwnie było to sobie uświadomić, ale swoje samopoczucie zawdzięczałam chyba temu, że zwierzyłam się Panu Zły Numer. Czułam się lżej. Na tyle lekko, że mogłam już wrócić do mieszkania brata.
Bo doprawdy, kogo obchodziło, że zdaniem Jacka i Colina jestem nieudacznicą? Czemu w ogóle pozwoliłam, żeby mi to zepsuło humor? Kochałam brata, ale jego mieszkanie miało mi tylko posłużyć przez najbliższy miesiąc za kąt do spania.
Bardzo atrakcyjny kąt do spania, z którego zamierzałam korzystać na maksa. Coś jak Airbnb, tyle że za darmo.
JA: Jack, jesteście w domu?
JACK: Nie, na Starym Rynku. A co?
Jupi! Będę miała chatę tylko dla siebie!
JA: Nic, pytam z ciekawości. Bawcie się dobrze.
Zeszłam na dół do samochodu, złapałam worek pełen ubrań z czasów licealnych i udałam się do domu. Minionego wieczoru byłam w takiej rozsypce, że nie miałam głowy do tego, by się rozgościć i trochę pomyszkować. Jadąc teraz windą, nuciłam pod nosem i po raz pierwszy, odkąd Eli mi podziękował za to, że poznałam go z jego drugą połówką, czułam się jak zdrowa na umyśle dorosła przystosowana do życia w społeczeństwie, a nie jak nieudacznica, którą zdradził chłopak.
Weszłam do środka, odłożyłam klucze na stolik przy drzwiach i zawlekłam swój worek do gabinetu. Tam opróżniłam go w rogu, po czym tak długo się przekopywałam przez rzeczy zabrane z domu rodziców, aż znalazłam poplamioną farbą bluzę z kapturem i flanelowe spodnie w zieloną kratę, w których przespałam czasy licealne.
Nie miało znaczenia, że jest czerwiec. W mieszkaniu było lodowato, a w tym stroju czułam się jak pod kocykiem. Wtuliłam się w jego miękkość, na stopy naciągnęłam dwie skarpetki nie do pary i związałam włosy w koński ogon. Włączyłam w komórce Bluetooth i już kierowałam się do kuchni.
– Alexa, puść składankę _Hit It_.
Rozbrzmiały dźwięki _Sex Talk_, podkręciłam więc głośność i tanecznym krokiem ruszyłam przez luksusowe mieszkanie. Jakiś czas temu przygotowałam zestaw nieprzyzwoitych piosenek dla Eliego w ramach żartu, wiedząc, że urażą jego uczucia. Ja najwyraźniej byłam mniej wrażliwa, bo zakochałam się w tym zestawie wesołych, przesyconych erotyzmem utworów.
A odkąd Elijah w moim rankingu stał się największym skurwysynem na świecie, składanka tym bardziej łechtała moje ego.
Zrobiłam kilka piruetów na śliskiej kuchennej posadzce, dzięki skarpetkom osiągając maksymalny moment obrotowy, i wciąż z zawrotami głowy podeszłam do okien z widokiem na miasto. Przy tej tafli szkła, sięgającej od podłogi do sufitu, mogłam stać godzinami i patrzeć przez nią na świat.
– Chcesz piwo?
– Boże! – Złapałam się za serce i obróciłam gwałtownie. W drzwiach swojego pokoju stał Colin, uśmiechając się krzywo jednym kącikiem. Miał na sobie czarną koszulę i parę dżinsów, włosy zaś zaczesane wedle mody obowiązującej w Lidze Bluszczowej. – Myślałam, że nikogo nie ma.
Wskazał na głośnik w rogu pod sufitem.
– Na to wygląda.
– Sądziłam, że jesteś z moim bratem na Starym Rynku. – Policzki mi poczerwieniały, gdy Megan Thee Stallion zaczęła śpiewać o tym, jak lubi ją brać jej facet. Na cały regulator.
– Alexa, wyłącz muzykę! – ryknęłam.
Colin skrzyżował ręce na piersi i z uśmiechem wciąż błąkającym się na wargach zapytał:
– To co z tym piwem?
Nieprzywykła do jego uprzejmości, rzuciłam:
– Proponujesz mi je czy przeprowadzasz ankietę?
– Proponuję. – Zrobił taką minę, jakby wedle niego sobie na to zasłużył, po czym wyjaśnił: – Lodówkę z piwem mamy w pralni.
– Yhm. – Zatknęłam kosmyki włosów za uszy. – Dzięki, chętnie.
Pralnia była obok łazienki. Gdy Colin wszedł do środka, szybko poprawiłam na sobie bluzę, żeby brak stanika mniej rzucał się w oczy. Myślałam, że po prostu wyniesie dwa piwa, ale on krzyknął:
– Chyba musisz tu przyjść i sama wybrać. Twój brat ma dziwny gust.
– Och – bąknęłam, znalazłszy się w środku ciasnej pralni, gdzie Colin nachylał się do lodówki, prezentując mi swój zgrabny tyłek. To znaczy jego pupa wyglądała tak, jakby nieustannie robił przysiady i wykroki, a może nawet jakby była to jego jedyna metoda poruszania się. Niewykluczone, że wykonywał wykroki, dokądkolwiek szedł.
Rzucił mi spojrzenie przez ramię.
– Widzisz tu coś, na co masz smaka?
Dobry Boże. Odchrząknęłam, wycelowałam palcem i wydukałam:
– Czy to jasne Vanilla Bean obok Michelob Ultra?
– Tak. – Wyprostował się, wręczył mi wskazane piwo, a sam wziął sobie inne.
Wychodząc z pralni, czułam, że depcze mi po piętach, tak samo jak w drodze do kuchni, gdzie jak wiedziałam, trzymali otwieracz do butelek.
– Dzięki za piwo.
– Proszę bardzo. – Obszedł ladę śniadaniową, wysunął szufladę i wyjął otwieracz. Podając mi go, dodał: – Jestem ci winien przeprosiny.
To przykuło moją uwagę. Chwyciłam otwieracz i spytałam:
– Za co?
– Za to, co powiedziałem o pożarze dziś rano – odpowiedział z powagą. – Zachowałem się jak dupek. Tak naprawdę to nie moja sprawa.
Podważyłam kapsel i przyłożyłam szyjkę butelki do ust.
– No i…?
Przez jego twarz przemknął wyraz irytacji.
– Co „no i”? Nie przyjmujesz moich przeprosin?
– Po prostu nie rozumiem. – Zauważyłam, że ma ładne dłonie (daj wreszcie spokój, Liv!), kiedy manipulował przy swoim kapslu. Moment później przyglądałam się, jak podskakuje mu grdyka przy pierwszym łyku. – Ty mnie serio przepraszasz?
– Czy nie to powiedziałem?
– No tak, ale zawsze byłeś dla mnie wredny i ani razu nie przeprosiłeś. – Wreszcie pociągnęłam łyk, popatrując na Colina znad butelki.
– Właśnie że przeprosiłem! – W jego głosie pobrzmiewał gniew.
– Nie.
– Jeśli nie, to tylko dlatego, że się wygłupialiśmy. – Omiótł moją twarz takim spojrzeniem, jakby chciał się pojednać bez względu na wszystko. – Wiecznie się przekomarzaliśmy. Tacy byliśmy.
Czy on naprawdę tak myślał? Że jego wyzwiska pod moim adresem były tylko zabawną grą słów? Z jakiegoś powodu mnie to zdenerwowało, tak samo jak to, że nawet nie wiedział, że go nie lubię. Bo powinien wiedzieć, prawda?
Ostatecznie postanowiłam odpuścić, ponieważ przez następny miesiąc mieliśmy być współlokatorami. Wszystko przebiegnie gładko, jeśli będę udawała miłą. Bycie miłą w tym przypadku oznaczało unikanie Colina za wszelką cenę. Tylko w ten sposób mogłam sobie zapewnić spokojny miesiąc darmowego pomieszkiwania u brata.
– Jasne. – Zsunęłam się z taboretu i wepchnęłam go pod ladę. – Raz jeszcze dzięki za piwo. Mam jutro do zrobienia milion rzeczy, więc chyba powinnam kłaść się spać, choć jestem całkowicie rozbudzona. Dziwne, ale kiedy życie ci się rozsypuje, w gratisie dopada cię bezsenność.
Parsknął, ale w jego oczach czaił się uśmiech.
– To by się zgadzało.
Wzruszyłam ramionami.
– Jestem pewna, że już niedługo będę spała jak niemowlę. Pod warunkiem, że opuści mnie zapach spalenizny.
Tym razem się roześmiał.
– Oby.
Już odchodziłam, gdy rzucił za mną:
– Hej, mógłbym skorzystać z drukarki, zanim się położysz? Muszę tylko wydrukować trzystronicowy doku…
– Nie! – Obróciłam się, przeklinając w duchu zbyt gwałtowną reakcję. – To znaczy… może zrobisz to jutro? Jestem naprawdę bardzo zmęczona.
Colin zmarszczył brwi.
– Dopiero co mówiłaś, że cierpisz na bezsenność.
Zagryzłam dolną wargę.
– Mam rzeczy rozrzucone po całym gabinecie i…
– Co się stało? – odezwał się głosem detektywa przekonanego o winie podejrzanego, krzyżując przy tym ręce na piersi i zwężając oczy w szparki.
Sięgnęłam dłońmi do włosów, żeby poprawić koński ogon.
– Nic się nie stało. Eee… po prostu nie chcę…
– Wyrzuć to z siebie, Marshall!
Westchnęłam.
– Dobra. Drukarka się zepsuła, kiedy używałam jej rano. Nic złego nie zrobiłam, padła sama z siebie. Myślę, że uda mi się ją naprawić.
– Mogę zobaczyć?
Tak bardzo nie chciałam, żeby oglądał moją kupę starych ubrań, ale w końcu to on tu mieszkał.
– Pewnie.
Ruszyłam za nim do gabinetu, gdzie pierwsze, co zrobił, to obrzucił uważnym spojrzeniem stertę ubrań na środku. Było to żenujące, ale przynajmniej ciuchy zasłaniały plamę na dywaniku.
– Wiem, co sobie myślisz – powiedziałam.
– To niemożliwe.
– Pojechałam do rodziców i mama wygrzebała dla mnie masę rzeczy. Ponieważ nie miałam walizki, spakowałam je do worka na śmieci.
– Dokładnie to sobie pomyślałem.
– Akurat.
Mrugnął tylko, na co żołądek opadł mi do kolan.
Colin się pochylił, żeby zajrzeć do drukarki przez uchyloną klapkę na toner.
– Co to ma, u licha, znaczyć?
– Musiałam podważyć klapkę płaskim śrubokrętem. Ale nie martw się, wyguglałam to najpierw.
Przyjrzał się drukarce uważniej.
– Och, skoro wyguglałaś, to jestem całkowicie spokojny.
– Wiedziałam, co robię.
Popatrzył na mnie tak, jakbym była szalona, po czym wskazał urwaną klapkę.
– Ty tak na poważnie?
Wzruszyłam tylko ramionami.
Zaczął grzebać wewnątrz urządzenia i po chwili wyciągnął ze środka dwie pogięte kartki. Parę minut później drukarka była już naprawiona i wyglądała na nienaruszoną.
– Ta-dam – powiedział, prostując się.
Przewróciłam oczami, na co się uśmiechnął. Te jego dzikie oczy dalej mu błyszczały, kiedy wymruczał:
– Coś jeszcze trzeba ci naprawić, Liv?
Wiedziałam, że ze mną nie flirtuje – wiedziałam to z całą pewnością – a mimo to nogi mi zmiękły.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam z lekką zadyszką.
Przez ułamek sekundy patrzyliśmy sobie w oczy, jak gdybyśmy oboje bezgłośnie odnotowywali ten przebłysk flirtu, po czym w końcu Colin powiedział:
– To dobranoc.
Przełknęłam ślinę i opadając na materac powietrzny, odparłam:
– To dobranoc.