- W empik go
Pan Zmierzchów - ebook
Pan Zmierzchów - ebook
Lata trzydzieste XI wieku. Mroczny i spowity mgłą tajemnicy okres w historii Polski. W czasach zamętu potomkowie możnowładczych rodów spiskują, planując secesję podbitych dzielnic. Niedobitki legendarnego plemienia dzikich kobiet prowadzą krucjatę przeciwko patriarchalnemu społeczeństwu, objawiają się wyklęci bogowie i pradawne demony. Nawet namaszczony władca nie cofa się przed skrytobójstwem.
Gdy płoną oblegane przez najeźdźców grody, a klingi mieczy spływają na przemian wrażą lub bratnią krwią, bezimienny łucznik okazuje się spadkobiercą starożytnej mocy. Jak poradzi sobie z misją w świecie bezwzględnych zbrodni i nieokiełznanych namiętności, wspierany jedynie przez ród skażony wilczym stygmatem i kobiety mordujące własnych synów? Wszak przyjdzie mu pokonać zastępy pruskich i wareskich wojów, przewrotnych kapłanów, płatnych zabójców, krwiożercze widma oraz własne szaleństwo, by stać się namiestnikiem boga umarłych.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-364-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(ROK 1028, WKRÓTCE PO ZIMOWYCH GODACH,
POGRANICZE MAZOWIECKO-PRUSKIE)
Puszcza skuta lodem odzywała się monotonnym jękiem pękających od mrozu pni i poszumem zrzucanej przez korony drzew okiści. Na krystalicznie granatowym niebie pojawił się owal księżyca, przechodzącego z pełni w pierwszą kwadrę. Jego blask, który dopiero co posrebrzył delikatnym migotaniem ośnieżone gałęzie, wywołał z serca lasu wycie zgłodniałego basiora. Jękliwy sygnał przetoczył się w nieruchomym powietrzu. Na chwilę powróciła cisza, a potem z niewiadomej dali napłynął odzew jakiejś wilczej zgrai, napełniając lękiem wielkie oczy saren przedzierających się przez kopne zaspy – ślad zamieci szalejącej za dnia.
Na bielejącej w mroku przecince, znaczącej stary szlak Galindów zachrapały konie, zabrzmiały stłumione stąpnięcia kopyt mielących śnieg połyskujący w coraz jaśniejszym świetle miesiąca.
– Nie przejdziem, konie po strzemiona w zaspach brodzą – rozległ się czyjś dźwięczny głos. – Trza by wjechać między drzewa.
– Byleśmy jeno nie pobłądzili, musieli i oni iść tym szlakiem – zachrypnięty bas wytoczył się z ust mężczyzny, którego potężna sylwetka zamajaczyła na tle okrytych bielą świerków. Pozostali jeźdźcy kolejno wyłaniali się z mroku, stając na oświetlonej srebrnymi promieniami polanie.
– Nie ma obawy, albo to raz z dziadem panicza chadzalim tędy po pruskich tropach? – stary przewojca, Masław, wskazywał na ścianie lasu miejsce, gdzie drzewa stały rzadziej, ukazując skrawki gwieździstego nieba pomiędzy konarami. – Duniem borem prosto do pła, po lodzie do bagien, a nim miesiąc zajdzie, tenże sam szlak nas powita, jeno dobry kęs drogi dalej.
– Tedy jazda! – zakomenderował basem Bruno Unisławowic.
Poderwali drobne, kudłate konie. Wierzchowce z trudem wyszarpywały kopyta z puchowej uwięzi, wzbudzając przy tym gejzery śnieżnych iskier, które łączyły się w jasny tuman z parą buchającą z pochylonych ku ziemi chrap. Przegalopowali poprzez gładź niewielkiego jeziorka. Na skraju mokradeł zsiedli z siodeł i ostrożnie wkroczyli w cienie starych drzew, pochylając nieco głowy przed ich majestatem. Olchy i wierzby rosły rzadko na wysoczyznach bagnistego gruntu, za to potężniej, ich poskręcane nagie konary przesiewały blaski księżyca, wyczarowując przyczajone kształty w suchych kępach łóz. Skrzyp kroków i sapanie tuzina ludzi i zwierząt zlało się w jeden rytm, rozbrzmiewający echem wśród czarnych pni.
– Cyt! – jednostajny chór oddechów i stąpań ucichł na syknięcie przewodnika. Głucho zachrapał w ciszy któryś z wierzchowców, nim owinięta w futrzaną rękawicę dłoń nie zacisnęła mu pyska. Zbrojni zwinnie rozpłynęli się w plątaninie cieni i świateł.
– Ludzie jakowiś tam stoją – szepnął stary, zrzucając kaptur z siwej głowy.
– Kędy? – ukryty tuż obok Bruno ledwie poruszył wargami w obawie przed zbudzeniem swego donośnego głosu.
– Ano tam – tropiciel zastrzygł soplami długich wąsów nieco w bok, gdzie jasnym jęzorem wcinała się w bagno wąska zatoka.
– Iście – młody woj wysunął swoją szeroką, okraszoną czarnym wąsem twarz zza osłony pnia. Para, buchająca z orlego nosa, osiadała srebrnym nalotem na brwiach i rzęsach wokół szarych oczu przymkniętych dla ukrycia zdradliwego błysku białek. Dłonią w owijaczu okrywał lśniący szczyt szłomu, obszytego rysim futrem.
– Stoją, ani drgną. Błędki jakieś, zali inne licho? – mruknął. I głośniejszym szeptem: – Dobku, podpełznij no i zobacz z kim sprawa. Jeno cichcem, kiej liszka! – dodał, gdy śnieg osypał się za znikającym w mroku zwiadowcą.
Czekali kilka długich chwil, podczas gdy zerwał się lekki powiew i począł szemrać wśród nagich gałęzi.
– Tfu, na psa urok! – powracający chyłkiem Dobromił miał niewyraźną minę. – Tuż się podkradłem. Kiepsko widać po ćmaku, wżdy to jakowaś nieczysta siła. Ci ludzie są goli.
– Może mamuny gody wyprawiają, noc cicha i księżycowa – podsunął ktoś niepewnie…
– A gdzie tam, chłopy jakieś wielkie, barczyste i z rękami w górze stoją.
– Skoro się ochędóstwa zbyli, to już nikomu szkody nijakiej nie wyrządzą. Bacz jaki mróz. A rąk pewno nie mogą opuścić, bo im chrzęści w stawach pomarzły – uciął dowódca. – Za mną, jeno cicho sza.
Z wolna zbliżyli się do lodowej połaci, na tle której, pośród poskręcanych gałęzi drzew, widniały dwie wyprężone sylwetki ludzkie, rosnące, w miarę zmniejszania się odległości, do nadnaturalnych rozmiarów. Blask miesiąca polśniewał na nagich bokach straszydeł.
– Uch, ktoś tutaj wyprawiał jatki – sapnął Masław. – Ci ludzie wiszą.
– Paniczu, toż to nasi ludzie! – zawołał któryś z drużynników o bystrzejszym wzroku.
Wszyscy rzucili się przez zaspy i już stali przy trupach, przytrzymując pochrapujące z lęku konie. Dwóch mężczyzn przywiązano za nadgarstki do konaru tak niskiego, że wyprężonymi palcami stóp dotykali zdeptanego śniegu. Oszronione czupryny opadały ze zwieszonych głów, osłaniając twarze.
Bruno spróbował odgarnąć włosy z lica wisielca. Ułamały się z cichym trzaskiem, przesycone zamarzającą parą oddechu – znak, że dyndając, żyli jeszcze czas jakiś. Sponad wiechcia słomianych wąsów patrzyły mętne, ponure oczy.
– Radgost, Radgost i Lubek, łowiec – rozległo się w szeregu. – Licho tam. Napędziliśmy na nich Prusów, niby ogary na łanię.
– Ano – Masław kucał nad wydeptanym w śniegu kręgiem – poznaję trop owych suczych synów. Musieli trafić tu z wieczora, jeszcze prószyło po burzy.
– Lubek… I Radgost, że też właśnie jego Boruta nie ostrzegł na czas. Zawżdy dla niego taki łaskaw…
– Nie gadaj po próżnicy Czarnku, jeno skrzesz ognia. Trza sprawdzić, może który uszedł, może jeno tych dwóch… – Bruno odetchnął głęboko. – Nielub był z nimi! Dobku, Kiko, szukać mi go bez zwłoki! Rusz się, Masławie!
Równocześnie szczęknęło krzesiwo i po hubce rozpełzł się czerwonawy żar, oświetlając wydęte policzki Czarnego. Zatrzeszczały ciskane w zarzewie chruściki, a Masław, który pomagał w nieceniu ognia, mruknął do towarzyszy:
– Jeśli i Nielub poległ, nie wracać nam do Rokitna z takową wieścią. Stary Wilk się wścieknie, łby nam poukręca. Lecz kto by pomyślał, jako nie gdzie indziej, jeno przy onym skrócie urządzą sobie zimowisko.
– Jak nic Lubek, miast popielic, szukał galindzkiego zwierza – Czarny przypalał już wyciągnięte z sakwy smolne łuczywo – cięgiem by się mścił za swoją Danutę. A wszak od nich ją kiedyś brał, drugiem i swakiem się mienił. No i masz tu drużbę z Prusami.
Tymczasem Bruno, zobojętniały na sine, podobne do wyschniętych konarów zwłoki swych grodowych myśliwych, odnalazł w śniegu głębokie ślady oprawców.
– Hej, bywaj tu z łuczywem! Baczcie między chrusty.
Gorejące coraz jaśniej pochodnie stłumiły blask miesiąca. Krwawe światło zatańczyło na pniach, nadając poskręcanym gałęziom i trupom o twarzach pełnych zastygłej męki pozory ruchu i życia. Brzeg poniósł echo pohukiwań i nawoływań poszukujących.
– Są truchła, w rokicinach!
W gęstym murze zeszłorocznych trzcin została wycięta niewielka polanka. Na lodzie stały dwa duże, plecione szałasy, resztki paleniska czerniały na sterczącym z dna głazie. Nietrudno było odtworzyć przebieg wydarzeń. Uchodzący przed pościgiem Prusowie również skorzystali ze skrótu po tafli jeziora. Los sprawił, że wyszli w zadymce wprost na obozowisko łowców. Może, obciążeni łupem i brańcami, zostawiliby ich w spokoju, ale nie Lubomira, starego wroga, wiecznie niesytego zemsty za spalone domostwo i zgładzoną małżonę. Uderzyli znienacka, któż mógł się spodziewać napaści po całym dniu szalejącej zawiei.
– Lasota. A wtóry Siwy – Kika przewracał kikutem prawej dłoni zlodowaciałe, chrzęszczące zwłoki. – Owi zaś, bez łbów, to Prusy. Nożami naszych porżnęli, a wtenczas ktoś ich mieczem pochlastał. Musi Lubek, ten ci nawet we śnie broń przy boku ściskał. Czerepy zasię swojacy truchłom odjęli i na żalnik ponieśli.
– A Nielub? Nie masz go w jacie? – dopytywał się Bruno.
– Uszedł! Uszedł! – pełen radości głos Masława dolatywał spoza zeschłych rokicin. – Z łuku utłukł suczego syna, co się za nim wypuścił – rozpromieniony przewodnik biegł w kierunku ogni, z trudem wyciągając nogi z zasp nawianych na kępę – i konia wziął!
– Niechaj będą pochwaleni Jasza i Łado gardzina. Może go nynie Boruta osłoni w kniei – westchnął najmłodszy potomek rodu Wilków, po czym zerknął z lekkim zażenowaniem na złoty krzyż zwisający mu na piersi. – Kędy pognał? Wyraźny trop?
– Ździebko jeno zawiany, prosto ku północy wiedzie. Ścigali ji. Jak nic pognał na Wiłową Topiel. Tam się za nim nie zapuszczą. Złego się lękają.
– W konie. Trza Nieluba znaleźć, zanim go mróz zetnie – Bruno już wskakiwał na siodło. – Kika i Czarny ostańcie. Zbierzcie naszych i włóżcie w jamę. Powrócim po truchła. A szukajcie radgostowego tobołka, może się gdzie zapodział. Nóż w nim nieboszczyk chował, po Nielubowym oćcu pamiątkę. Nie pożałuje wam Nielub miodu za znaleźne. Uwińcie się migiem, a traficie za nami po śladach. Czołem!
Wywijając pochodniami jeźdźcy minęli w pędzie przeszyte strzałą bezgłowe ciało Prusa i wpadli w odwieczny las. Wyznaczeni do spełnienia grzebalnego obowiązku zawlekli sztywne jak kłody trupy na skraj jeziora i poczęli rąbać dół w lodzie. W nim zamierzali złożyć zmarłych. Przykryci szklistymi bryłami, zlanymi dla pewności szybko marznącą wodą, bezpieczni od drapieżnego zwierza, będą oczekiwać na powrót druhów i daleką drogę ku rodzinnym żalnikom. Pobici Prusowie mieli tu pozostać, jako żer dla wilków.
Pomiędzy Wiłową Topielą a masywem nieprzebytych puszcz i mokradeł ciągnących się aż po wielkie rozlewiska Galindii jest samotne jezioro. Latem prawie niedostępne z powodu otaczających je bagien, zimą strzegły jego tajemnic wiły, drzemiące pod lodem topielce, duchy powietrzne, a nade wszystko groźba gniewu bożka Beruty, wraz z bratnim Rokitą władającego niepodzielnie ziemią i wodą w mrocznych ostępach mazowieckich borów.
Stojący w zenicie księżyc oświetlał połyskliwą taflę lodu. Wskroś białej pustaci sunął czarny punkt – człowiek. Człowiek śmiertelnie zmęczony, sądząc po tym, jak często upadał i z jakim trudem powstawał na nogi. Młody, niezbyt wysoki, ale muskularny mężczyzna, biegł powolnym truchtem, który wyrywał mu z piersi chrapliwy wizg i kłęby pary osiadające szadzią na twarzy, w której dawno utracił już czucie. Jego niezwykle długie, jasne włosy, splecione w niedbały warkocz, pokrył szron, zmieniając fryzurę w lodowy sopel. Dmący podczas zawiei wicher nie uprzątnął śniegu, ale spiętrzył go w szeregi regularnych zasp. Gdyby nie owe zaspy Nielub, gdyż to on właśnie uchodził przed pościgiem łowców znacznie groźniejszych od galindzkich chąśników, mógłby biec jeszcze bardzo długo. Znał sztukę wytrwałego, miarowego biegu, mogącego trwać całe dnie i pozwalającego zagonić tropioną zwierzynę na śmierć lub przemierzać bezdroża szybciej od konnego posłańca. Na nic się jednak owa umiejętność zdała w głębokim do kolan kopnym puchu. A wszak liczył, że na gładkiej powierzchni jeziora odbije się od pościgu, potem zaś znajdzie kryjówkę, w której zdoła rozniecić ogień, zanim siarczysty mróz wyssie zeń życie.
Stanął i łapiąc rozpaczliwie w usta lodowate, nieruchome powietrze, obejrzał się wstecz, tam gdzie jego samotny, wijący się ślad znikał wśród chaszczy porastających kępy Wiłowej Topieli. Zbadał wzrokiem przebytą przestrzeń, zastanawiając się, jak długo truchło konia, który złamał nogę w wykrocie, może zatrzymać watahę wygłodniałych wilków. Starał się uzmysłowić sobie, gdzie był, gdy dobiegł go przedśmiertny kwik rozszarpywanego wierzchowca. Chyba niezbyt daleko, nie zdoła dotrzeć na czas do przeciwnego brzegu, na skraju którego wznosiły się trzy potężne, rosochate drzewa. Na nich skupiała się cała nadzieja ściganego wędrowca. Dotarcie do nich oznaczało wielką wygraną – kilka godzin życia, może nawet do świtu, gdy mróz jest największy, ale śmierć wydaje się lżejsza. Teraz zrozumiał, że nawet to nie będzie mu dane.
Wydobył z łubia łuk i zbadał cięciwę. Nie był to długi łuk bojowy, lecz krótka zabawka przeznaczona do polowań na futerkowy drobiazg, jednak sporządził go na wzór broni używanej przez plemię matki, podobnie jak nieznane Mazowszanom łubie. Dziwował się łuczarz, którego poprosił o pomoc w robocie, stukał się w czoło, gnąc i klejąc drewno, ale widząc wynik zachodów, wnet wziął się za powielanie wyrobu. Łuk nie miotał pocisków nawet w połowie tak silnie, jak owe zapamiętane z dzieciństwa, ale był dość tęgi, a tej nocy uratował Nielubowi życie, zatrzymując nacierającego z mieczem w garści Prusa. Jednak w przewieszonym przez plecy kołczanie pozostały tylko trzy strzały z kutymi grotami. Inne, przeznaczone do polowań na kuny i ptactwo, nie mogły zatrzymać drapieżnika.
Sięgnął do kaptorgi, aby wydobyć srebrny pierścień, jedyny dar od matki, który przysłała mu, gdy ukończył dwudziesty rok życia. Chyba jako świadectwo, że pamięta o jego istnieniu lub o swoim chciała przypomnieć. A może i jeszcze o czymś, jako że właśnie wtedy, gdy ujrzał dar, sporządził ową niezwyczajną broń. Musiała mać mieć o synu wieści dokładne, najpewniej od jakiego współmieszkańca z Rokitna, który miał możność zwędzić jego rękawicę, gdyż pierścień pasował jak ulał na prawy kciuk. Pozwalał szybko i bez zmęczenia słać strzały z łuku o wschodniej budowie, jednak wymagał odmiennego chwytu cięciwy i układania brzechwy po prawej stronie majdanu. Nie wiedział tego wszystkiego łuczarz i dlatego jego wytwory cieszyły się umiarkowanym powodzeniem, ale Nielub uczył się takiego sposobu strzelania niemal od kołyski, inny podpatrzył dopiero u mazowieckich łowców.
Zgrabiałe palce namacały zekier, ale tym razem natrafiły w kaptordze również na rzecz cenniejszą: nóż. Nareszcie odzyskany, rodowy znak. Symbol jego pochodzenia. Pomyślał, że Dola jak zwykle zakpiła z jego pragnień, bo pewnikiem wkrótce przyjdzie mu się pożegnać z wszelakim materialnym dziedzictwem, ale mimo wszystko poczuł się pewniej, świadomy, że jest coś, co sprawia, że czuje pośród pustki zimowej nocy więź z dziadami, długim łańcuchem istnień oczekujących nań we mgle zaświatów.
Na jasno oświetloną powierzchnię jeziora wypadła ciemna sylwetka zwinnego zwierzęcia. Za nią druga, trzecia… dziesiąta. Wielkie stado, złożone przynajmniej z trzydziestu sztuk, formowało półksiężyc, przybliżając się błyskawicznie.
Nielub wzniósł w górę spojrzenie błękitnych oczu, w których odbił się srebrzysty owal miesiąca.
– O jasny Panie, Księżycu dostojny, zaświadcz w Nawi, jako bez trwogi odszedłem – wyszeptał spękanymi od mrozu wargami.
Ale nie była to do końca prawda. Poza tym obmierzłym wydawał mu się zgon od wilczych kłów. Poczuł gniew i wielki żal do losu, że niedane mu jest ginąć w jakiejś szlachetniejszej potrzebie, że nie spocznie na grodowym żalniku, a jeśli już, to urnę wypełnią popioły jakowyś resztek ze smakowitego posiłku watahy.
Przyjął postawę. Łuk ułożył się w dłoni i zatrzeszczał, gdy naciągnął zimową cięciwę splecioną z końskiego włosia. Zafurczało i pierwszy z szarych cieni padł, kopiąc lód w chrapliwej agonii. Drugi pocisk, wypuszczony wnet po pierwszym, ugodził równie celnie. Jeszcze raz skowyt poniósł się po lodowej równinie. Jednak stado zbliżało się nieprzerwanie, choć kilka słabszych sztuk przystanęło, aby posilić się ciałami martwych towarzyszy. Łucznik wypuścił ostatnią strzałę.
Dziesiątka jeźdźców wypadła z pokrywających Wiłową Topiel zarośli. Przed nimi zabłysła powierzchnia jeziora, jasna jak ostrze miecza w promieniach księżyca.
– Jest tam! – zawołał Bruno, wyciągając w dłoni ogarek pochodni. Serce zabiło mu żywiej. Stracił już nadzieję, gdy mijali ogryzione do czysta końskie kości.
– Jazda! Szyp mu zbrakło! – wrzasnął Masław.
Dziesiątka puściła się galopem po ośnieżonej tafli.
Wilki dopadły strzelca. Przewodnik, wielka czarna bestia, skokiem na pierś obalił człowieka.
Bruno rozorał ostrogami boki chrapiącego z wysiłku i strachu wierzchowca. Odrzucił głowę w tył i wydał donośny okrzyk, który przetoczył się nad puszczą. Zatrzymał watahę w biegu.
– „Wilczy duch” – pomyślał Masław. – „Z dziada na wnuka piętno przechodzi”.
I oto wpadli już pomiędzy zwierzęta. Masław zeskoczył z siodła i przeszył oszczepem zwartego z łucznikiem drapieżcę. Rozległy się wycia i skowyty, gdy pozostali kroili i zaganiali pochodniami w las szarą zgraję. Zmagania nie trwały długo. Wilki uciekały gromadą, kryjąc w zarośla osmalone pyski.
Wybawcy otoczyli leżącego.
– Nielubie, żyjesz? – Bruno zlazł z parskającego rumaka i odrzucił precz dymiący ogarek łuczywa. – Co z nim?
– Napoczęty, dyć nie zjedzony – zachichotał z ulgą stary tropiciel.
Olbrzymi potomek rodu Wilków pochylił się nad przyjacielem i podniósł go jak piórko, potrząsając przy tym energicznie:
– Hej, Nielubie, ocknijże się do diaska. Zali ci jędze głuchotę zadały, abo co?
Ten wciągnął ze świstem powietrze.
– Dobrze, już dychać mogę – wykaszlał – wżdy puść, bo co mi basior całych kości ostawił, to ty w mig pokruszysz do reszty.
Otarł z twarzy ślady zwierzęcej śliny i podciągnął rękaw burki. Mankiet z grubej skóry na lewym przedramieniu znaczyły ślady kłów.
– Nie zwykłem nosić takowej ochrony, aleć ów krótki łuk czegoś bije cięciwą. – Poruszył na próbę palcami. – Cała. Gdyby mnie za nieowitą ucapił, odgryzłby rękę bez chyby.
– Do przyszłych Godów lepiej się spod pierzyny na krok nie ruszaj – zamamlał Masław. – Całą miarę szczęścia, co dla cię Rod na przyszły rok przeznaczył, w jedną noc spożytkowałeś.
– Może to być, bo skąpo mi onego udziela – przyznał Nielub. – Wszystkich porżnęli?
– Wszystkich – potaknął stary.
– A wy tu skąd?
– Wyszliśmy ku wam na spotkanie. Po prawdzie z naszej winy chąsa na wasz obóz w burzy się napatoczyła. Ano traf – wzruszył ramionami. – Dola taka. Lecz o tym później. Trza byś się wnet ogrzał, bo cię zimnica pokręci. Tyli mróz.
Teraz dopiero poczuli, jak spocone w gonitwie ciała zaczyna kąsać lodowaty oddech nocy. Konie drżały, strzepując z boków płaty marznącej piany, a para buchająca z ich chrap zgęstniała, jak gdyby bliski już świt pragnął zamrozić wszelkie życie przed swoim nadejściem.
– Trza dać źrebcom wytchnienie. Staniemy na popas, dopóki nie dojdą nas Czarny i Kika – zarządził Bruno.
– Tutaj? – Spycimir potoczył wzrokiem po martwej tafli jeziora, zbryzganej teraz krwią i pokrytej sztywniejącymi truchłami drapieżników, po czarnej ścianie zaklętej puszczy i porośniętych chrustami kępach Wiłowej Topieli. – Przeklęta kraina.
– Tutaj – Bruno nie obawiał się żadnego demona, człowieka ni zwierza, prócz bestii skrytej gdzieś na dnie własnej duszy. – Spytek i Dobek, weźcie skóry z pokotu, z tych mniej porżniętych. Pójdziem na jaki ostrów ogień niecić.
Załadował Nieluba na własnego zziajanego ogiera i ruszył na czele gromady w kierunku zarośli. Wyszukali kępę otoczoną olszyną i murem wikliny, udeptali śnieg, wnet zaścielony zdartymi z wilczych ścierw skórami, po czym rozniecili ogień.
Nieluba zaczęło telepać z zimna i zmęczenia, więc przysunął się ku coraz żywiej buchającym płomieniom. Czując na zlodowaciałych policzkach bolesne uderzenia żaru, wydobył zza pazuchy kaptorgę, by wsunąć do niej pierścień. Znowu przypomniał sobie o nożu. Sięgnął powtórnie, rozsupłał lnianą szmatkę i jął podziwiać swą od dawna niewidzianą schedę. Wydała mu się nad wyraz mizerną. Nie tak pamiętał ją z dzieciństwa. Nóż był stary, oprawny w wyślizganą i startą przez dziesiątki ludzkich dłoni kość zwierzęcą. Zdobił ją ryt dziwny, wykonany przez jakiś dawno zaginiony w mrokach dziejów lud, przedstawiający ni to ludzką, ni to zwierzęcą rogatą postać wplecioną w konary drzewa o niezwykłych, sierpowatych liściach. Krótkie, nie dłuższe od palca ostrze pokrywała czarna patyna, ale nie stało się kruche.
– Masz go? – ucieszył się Bruno, zaglądający druhowi przez ramię. – Kazałem Kice szukać radgostowego tobołka, wiedząc, że jeśli wyjdziesz cało z przygody, zapragniesz odzyskać pamiątkę. Jakeś go dostał?
– Zamarudziłem nieco przy sidłach. Kiedym wracał ku jacie, wpadły w obóz Galędy. Radgost, niechaj Weles powiedzie go zachodnim szlakiem, zoczył mnie z dali i cisnął zawiniątko wprost ku mnie. Pochwyciłem, ani wiedząc, co kryje. Wraz owczarza w łeb zdzielili. Lasota i Siwy leżeli martwi, pewnikiem nawet się nie ocknęli przed zgonem. Łuk porwałem, co leżał przy koniach, wszelako nijak nocą w zamieć szyć. Trza było uchodzić. Ledwo co pęta przeciąłem i oklep dunąłem w las.
– Łyknij sobie, należy ci się po takowej nocce – Unisławowic podał łucznikowi parujący dzban zagrzanego przy ogniu miodu. – Dobry, wystały, dziad na Gody stągiew z loszku wydobył.
Zamarł na odgłos kopyt dudniących z dala po lodzie, ale to nadciągali Kika i Czarny, wypełniwszy grzebalny obowiązek. Okrzyknęli się z daleka, przypadli do Nieluba, wypytywali. Ale ten, zmęczony, odburkiwał niechętnie.
Zapadło milczenie. Posilali się chlebem i zimnym mięsiwem, pociągali z krążącego wokół dzbana. Ogarniało ich ciepło i znużenie. Kiedy Masław dźwignął się, aby podsycić stos, spostrzegł, że jego towarzyszy zmógł sen. Ten i ów, zakutany po nos w płaszcze i skóry, zaczynał pochrapywać miarowo. Stary zmiarkował, że zdałoby się wystawić stróżę, ale nie miał serca budzić zdrożonych. Przysiadł podle ognia i przymknął powieki. Pomyślał, że tylko na chwilę…
Nielub śnił, że za zwartym murem olszyny, po chrzęszczącym dziewiczym śniegu, krąży Boruta. Starzec odziany w brunatne barwy puszczy. Bóg bez twarzy, zgasłej w mroku połatanego kaptura, wielki łowca, pan zwierząt i drzew, o stawach potrzaskujących z mrozu jak gałęzie świerków. Łaskawy myśliwcom Leśnik, bartnik niezrównany, który wiosną budzi roje głosem leszczynowej piszczałki tak tęsknym, że kto z ludzi posłyszy ową melodię, chodzi jak błędny i schnie od niepojętych tążeń. Zaś teraz, u schyłku mroźnej nocy, Boruta drepcze wpatrzony w nieodległy płomień obozowego paleniska i wskazuje energicznie na wschód, gdzie na niebo wypełza szarość przedświtu. Pewnie ostrzega przed nadchodzącym, którego wkrótce powitają w obozie. Ten jest wysoki i bardzo chudy, cały spowity w biel, bielszą nad śniegi, jaśniejszą od tarczy miesiąca. Szczerzy zęby, błyskające jak polerowana stal, a z głębokich oczodołów łypią czerwono straszne ślepia, podobne do żarzących się węgli. Sadzi wielkimi susami, a w kościstej dłoni wznosi okrwawiony sierp…
Ocknął się z jękiem trwogi. Usiadł gwałtownie pomimo obolałych mięśni i odrzucił precz okrycie z cuchnących skór. Wszyscy spali. Z wygasłego ogniska bił w pobladłe niebo słup szaro-błękitnego dymu, ale w chaszczach Wiłowej Topieli trwały jeszcze cienie nocy. Bez chwili namysłu jął budzić towarzyszy. Podrywali się szparko i bez zbędnych słów sięgali po miecze i topory. W ich świecie mocny sen nie był luksusem, lecz grzechem. I oto właśnie zgrzeszyli śmiertelnie. Dopiero gdy wszyscy zbrojnie stanęli w kręgu, Bruno zapytał szeptem:
– Co się dzieje?
– Złe idzie ku nam od wschodu – odszepnął Nielub, wciąż będący pod przemożnym wpływem koszmaru.
– Widziałżeś co?
– Mór widziałem we śnie. Ode wschodu nadciągał.
Bruno i pozostali wybałuszyli ślepia na łucznika. Nikt się jednak nie wyrwał z przekpinką, widząc jego twarz tak pobladłą i zroszoną potem, że zdawała się świecić w półmroku.
– Choroba ji bierze – zawyrokował wielki woj. – Majaczy z gorączki.
– A ja ci powiadam, że Śmiercicha gotowa nas była zbudzić, do Nawi biorąc. Leszy mnie ostrzegł. Nieraz przeróżne mary śniłem, a wiedziałem po przebudzeniu wraz – majak to jeno. Nie tako nynie czuję. Naisto złe się poprzez topiel podkrada – Nielub szeptał nieskładnie, ale z głębokim, niemal nabożnym przekonaniem.
Żaden z drużynników nie zlekceważyłby przepowiedni żercy lub nawet byle kołuda, co z lotu jastrzębia przyszłe losy wróży, jednak Nieluba znali od lat i nie słynął on z wieszczego daru. Potrafił wprawdzie wypuścić strzałę w cel dla innych niewidoczny, ukryty we mgle, chaszczach lub nawet za wzgórzem, ale na tym polegała ich zdaniem pierwszej wody biegłość w łuczniczym rzemiośle. Nigdy dotąd nie zastanawiali się, z jakich zmysłów korzysta, mierząc bez użycia wzroku.
Stali więc zmieszani, ważąc wartość wizji strzelca, gdy panującą ciszę przedświtu zmącił cichy trzask pękającej gałęzi. Dźwięk dobiegł ze wschodu. Wszyscy wstrzymali oddech. Po chwili usłyszeli łopot skrzydeł i dźwięczne zawołanie „waua” zimującego na mokradłach nura. Zwątpienie zniknęło. Coś spłoszyło ptaka.
Bruno wskazał na północ i ruszył, mierząc kroki, pomiędzy olchy. Pozostali podążyli za dowódcą, zręcznie stawiając stopy w wydeptanych śladach. Tylko Masław i Nielub zamarudzili chwilę. Tropiciel rozgarnął węgle ogniska i cisnął w żar wiązkę chrustu, potem jął szybko nagarniać śnieg pod skotłowane skóry i burki, formując iluzję śpiących postaci. Łucznik dopadł zwalonych na kupę bagaży i przetrząsnął kołczany kompanów w poszukiwaniu bojowych strzał. W mig wybrał sporą wiązkę, różniących się po prawdzie grubością i długością brzechwy, jak i rodzajem grotu, jednak przy odległości na jaką zamierzał strzelać dopasowanie pocisku do łuku nie miało dlań większego znaczenia.
Gdy podsycony ogień zamigotał pierwszymi płomykami, wszyscy trwali już w zasadzce. Ani jedno słowo nie padło, gdy kryli się za krzakami, odruchowo formując szyk. Nielub wysunął się na kraniec lewego skrzydła, aby wyraźnie widzieć kontury celów na tle oświetlonej przez stos polany, i jako pierwszy dostrzegł nadciągające w ciszy białe postacie. Na moment doznał paraliżującej grozy, jako że wydały mu się żywcem przeniesione z sennego koszmaru. Zaraz jednak zorientował się, że to bałtyjscy zwiadowcy spowili się w sztuki płótna zrabowane w mazowieckich chałupach. Trzech zbrojnych podkradło się na skraj obozu. Stanowili czujkę znacznie liczniejszego oddziału, który na dany znak wychynął z zarośli. Chąsa, która zrezygnowała z pościgu za łucznikiem, pozostawiając rozprawę ze zbiegiem wilczej zgrai, składała się z dziesięciu ludzi. Teraz było ich co najmniej dwudziestu. Zapewne natrafiwszy na szlaku na grupę pobratymców, połączyli siły i postanowili powrócić, aby pomścić na drużynie Bruna hańbę ucieczki. W gromadzie przestali się lękać okrytej złą sławą okolicy, a może żądza krwi okazała się silniejsza od zabobonu. Wiedzieli, gdzie Nielub stracił wierzchowca i słusznie spodziewali się, że grupa zdrożonych Mazowszan, niezależnie od rezultatu poszukiwań, stanie w tej okolicy na popas. Postanowili powtórzyć atak na śpiących, tym razem lepiej go planując.
Zwiadowca uniósł dłoń. Gromada Prusów ruszyła, przedarła się z trzaskiem przez zasiek olszyny i wpadła na polanę. Zazgrzytały dobywane ostrza, zalśniły uniesione topory. Na skulone wokół ognia kształty posypały się ciosy. Napastnicy nie usłyszeli cichego świstu za plecami, a w zasadzie następujących po sobie świśnięć, tak szybkich, że zlały się w jedno. Dwóch Galindów, którzy nie brali udziału w mniemanej rzezi, trzymających za uzdy cztery nieosiodłane konie, przygotowane zapewne do transportu zdobyczy, padło z przeszytymi krtaniami. Przerażone luzaki zatańczyły w miejscu, starając się strącić z pysków martwiejące dłonie, ale okutane szmatami kopyta nie zadudniły po lodzie. Zwierzęta również starannie przygotowano do podchodów.
– Bij! – basowy ryk Bruna wzbudził echa wśród zamarzniętych bagien. Mazowszanie wyskakiwali z kryjówek. Choć ciśnięte oszczepy jeszcze szybowały w powietrzu, Prusowie już padali w zryty śnieg. Na ich karkach wyrastały pierzaste brzechwy. Nielub nie tracił czasu na zmianę pozycji. Klęcząc na śniegu, słał strzałę za strzałą, starając się przerzedzić szeregi nieprzyjaciół nim dojdzie do zwarcia i trzeba będzie uważać na swoich. Dysponując bojowymi strzałami z poczwórną lotką i podwójnym nacięciem, strzelałby dwukrotnie szybciej, teraz jednak, dysponując wiązką przypadkowo zebranych, przeznaczonych do łowów pocisków, musiał w momencie nakładania na cięciwę ocenić długość i wyważenie każdego z nich, i uwzględnić poprawkę przy celowaniu. Robił to jednak odruchowo i tak błyskawicznie, że nikt postronny, widząc, jak raz za razem naciąga łuk, nie śmiałby przypuścić, że strzelec przeklina swoją powolność.
Ostrzegawczy wrzask: „Stwen! Astits en baltan!”. Zabrzęczała stal. Ponad śniegami poniosły się okrzyki i jęki. Ognisko wybuchło snopem iskier i zgasło, przywalone ciałem przeszytego oszczepem człowieka. Wyrastający o głowę ponad zmieszany tłum wojownik zakręcił mieczem młyńca i błyskająca białkami oślepłych oczu głowa Galindy zawirowała w powietrzu. Strumień parującej krwi chlusnął na twarz Bruna. Ten zadrżał i z jękiem oblizał zbroczone wargi. Kiedy poczuł w ustach metaliczny smak, wiedział, że nie powstrzyma dłużej wybuchu dziedzicznego szaleństwa, które rosło mu w piersi przez całą księżycową noc, spędzoną wśród oprószonych srebrnym blaskiem pustkowi. Szary świt przybrał dlań barwę szkarłatu. Cisnął precz tarczę, rozdarł giezło na piersi, zrywając z niej złoty krzyż, i zaniósł się zwierzęcym wyciem.
Miecław odruchowo wypuścił z dłoni drzewce oszczepu, który utkwił w ciele potężnego Prusa, i wzniósł rozczapierzone palce dla odczynienia uroku. Zadźgany, zdało by się truchło już i padlina, zajechał go w łeb okutym kijem. Stary wykopyrtnął się w śnieg, próbował pełzać, wstawać, ale całkiem pociemniało mu przed oczami. Nie czuł gdzie góra, gdzie dół, macał na oślep zmrożone grudy. Tuż dwóch chąśników z sulicami. Przyskoczył Kika z toporem, zdzielił pierwszego przez szłom, aż zadźwięczało. Drugi ucapił go za tarczę, zdarł z prawego ramienia. Nigdy jej Kika nie mógł dobrze do kalekiej ręki przytroczyć. Wnet poczuł w piersi zimne żelazo. Zwalił się obok Masława. Ten przewidział już ździebko, zobaczył tuż martwe, wybałuszone ślepia druha. Wyrwał trupowi topór, ciął płasko, dźwigając się na boku. Rozległ się skowyt, gdy obuch zgruchotał wrogowi kolana.
Nielub poderwał się i pobiegł, przeskakując rozrzucone ciała, tam, gdzie zwalisty cień Bruna miotał się w gęstwie walczących. Stanął za plecami ogarniętego bojowym szałem kompana, który wył, ścinał, charczał i wystawiał swą obnażoną pierś na uderzenia stali. Łucznik wiedział, że opętany żądzą mordu, przemieniony w bestię i silny jak bestia odmieniec toczy z ust białą pianę, nie czuje bólu ani znużenia, przeżywa występną rozkosz, zadając śmierć. Począł szyć raz po raz, pozornie na oślep. Mierzył w szmer oddechu, skrzyp śniegu, ledwie majaczące cienie pruskich wojów, bezbłędnie wysyłając w zaświaty tych, którzy mogliby z odległości cisnąć śmiercionośne żelazo w potomka rodu Wilków. O tych, którzy znaleźli się w zasięgu klingi przyjaciela, nie dbał. Ich odrąbane głowy i kończyny spadały w krwawe błocko u stóp berserka.
– Uch! – sapnął Dobek, puszczając wirujący czekan w ślad za ostatnim z pruskich zbójów, który zbyt późno zdecydował się na ucieczkę. Ostrze stuknęło, zagłębiając się między łopatki, ciało z chrzęstem osunęło się w zaspę i zapadła cisza, zakłócana tylko warczeniem Bruna, którego miecz wciąż jeszcze ciął ze świstem powietrze, poszukując nieobecnych wrogów.
Potyczka była skończona. Zimowy świt wstawał wolno, oświetlając zbryzganą szkarłatem polanę pośród pokrytej białym całunem krainy nieskończonych borów i mokradeł. Ze skłębionych chmur zaczynały opadać ku czubkom odległych świerków pierwsze wirujące figlarnie płatki śniegu, mającego sypać przez wiele dni, jak gdyby nawet okrutni bogowie tych dzikich ostępów pragnęli ukryć przed swym wzrokiem krwawą arenę pogranicznych waśni.
------------------------------------------------------------------------
Basior – samiec wilka
Galindowie – plemię Prusów
Przewojca – przewodnik
Pło – jezioro
Szłom – hełm, szyszak
Zali – czy
Liszka – lis
Mamuna – kobiecy demon
Ochędóstwo – odzież, ubiór
Baczyć – patrzeć; baki – oczy
Drug (r.ż. drużka) – towarzysz, przyjaciel, prawdopodobnie w tej formie słowo występowało w dawnej polszczyźnie (stąd „drużyna”)
Swak – szwagier, przenośnie swojak
Jasza, Łado – bogowie; gardzina – mocarz, bohater
Chąśnik – rozbójnik, grabieżca; chąsa – zgraja, banda grabieżców, najeźdźców
Łubie – futerał na łuk
Kaptorga – rodzaj woreczka lub pudełka noszonego na szyi
Brzechwa – promień strzały
Majdan – uchwyt łuku
Zekier – pierścień łuczniczy
Dola – personifikacja losu i przeznaczenia
Nawia – zaświaty, kraina umarłych
Żalnik – cmentarz
Szypa – strzała
Wżdy – jednak
Rod – bóg losu
Tążyć – tęsknić
Tam! Są na bagnach!
Berserk – wojownik, którego ogarniał szał walki dodając mu nadludzkich sił i zdolności