Pana Profesora dziennik sekretny - ebook
Pana Profesora dziennik sekretny - ebook
W powieści tej postać literacka występuje przeciwko autorowi w imię własnej wolności. W tę swoistą konfrontację wciągnięta zostaje cała tradycja literatury europejskiej, która okazuje się narzędziem walki o autonomię tytułowego bohatera zmierzającego do zniszczenia swojego autora. Wszelako autor nie daje za wygraną i próbuje odzyskać utraconą kontrolę nad swą postacią, skutkiem czego pisze zapewne najdłuższe w literaturze polskiej zdanie, które na dodatek jest nieprzyzwoite. Erudycyjna powieść Artura Przybysławskiego, korzystająca obficie i zabawnie z tradycji europejskiej powieści oraz z filozofii i teorii literatury, nawiązuje do pierwszej jego powieści Pan Profesor nagrodzonej na gdańskim konkursie literackim (2019); nie wymaga jednak ani jej uprzedniej znajomości, ani profesjonalnej znajomości wspomnianych dziedzin. Bezwzględnie jednak wymaga inteligentnego poczucia humoru, bez którego jej lektura nie jest w zasadzie możliwa.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-65-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOTA OD WYDAWCY
Czytanie dziennika, spisywanego bez jakiejkolwiek intencji jego publikacji, a więc tekstu sekretnego, którego celem była jedynie szczera do bólu, bezlitosna autorefleksja w zaciszu własnej psyche, jest lekturą porażającą. Owa w niczym niezapośredniczona bliskość umysłu autora próbującego w swym tekście zgłębić samego siebie stawia jego bezprawnego czytelnika natychmiast wobec umysłu własnego, skontrastowanego z tym obcym żywiołem myślenia zmagającego się z samym sobą w paradoksalnej próbie samowyrażenia, które miało wszak pozostać tajemnicą, a więc tym, co nigdy nie powinno być wyrażone, a przynajmniej wyrażone wobec innego. Czyż pośród owoców zakazanych jest owoc słodszy od takiej lektury? Czyż istnieje lektura bardziej inwazyjna i transformująca?
Nic bardziej nie skłania do odpowiedzi twierdzącej na powyższe pytania niż lektura _Dziennika bardzo sekretnego_ Profesora Zenona Eli. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności tekst ten trafił w moje ręce, by od pierwszych stron przekonać mnie, że obcuję oto z dziełem geniusza. Zdawałem sobie sprawę, że mą lekturą wdzieram się bezprawnie na obszar zastrzeżony i zakazany, że wkraczam do intymnej twierdzy wewnętrznej filozofa, która miała się otworzyć tylko przed nim samym, ale każde kolejne zdanie olśniewało, wręcz oślepiało mnie i porażało tak dojmująco, że nie mogłem powstrzymać się przed dalszym czytaniem. Im bardziej zagłębiałem się w lekturze tego dziennika, tym bardziej narastało we mnie przekonanie, że jego autor padł ofiarą skandalicznych pomówień, by nie rzec, został oszkalowany w książce zatytułowanej _Pan Profesor_. Odłożyłem zatem ów dziennik i zabrałem się za lekturę _Pana Profesora_, by wyrobić sobie zdanie w sprawie, w której teraz – mogę powiedzieć to już otwarcie – jestem stroną i jest to strona wartości, uczciwości, prawdy i dobrego smaku.
W dzisiejszych czasach niestety każdy może napisać książkę i niemal każdy może ją wydać, a przy tym – co jest najbardziej zasmucające – nie musi liczyć się z żadnymi konsekwencjami. Zszargać publicznie czyjeś dobre imię, by swoje imię nieznane spróbować podnieść do niezasłużonej godności i sprawić, by stało się wiadome szerszej publiczności, wydaje się dzisiaj praktyką powszechnie uznaną i akceptowaną, wręcz zalecaną przez specjalistów od marketingu, którzy za stosowne uznają dorabianie się na skandalach bez względu na to, jaką cenę mieliby ponieść porządni ludzie wplątani niezasłużenie w takie szemrane interesy wbrew swej woli i wbrew przyzwoitości.
Taką drogę wybrał dla siebie niestety autor książki _Pan Profesor_. Otóż kierując się najniższymi pobudkami, których oczywisty dowód stanowi jego publikacja – zamilczę tu o jej wątpliwych walorach literackich, bo to łatwo oceni wyrobiony czytelnik, który po nią sięgnie – postanowił zniszczyć uczciwego, szanowanego człowieka, jakim bez wątpienia jest Profesor Zenon Ela, który zawinił mu najpewniej tylko tym, że zajmuje w hierarchii uniwersyteckiej wyższą pozycję, będącą efektem rzetelnej, uczciwej pracy i badań naukowych prowadzonych latami z niezwykłą skrupulatnością i skromnością godną najwyższego uznania, zamiast którego w autorze _Pana Profesora_ zbudziły zazdrość, zawiść i parę innych jeszcze niskich uczuć, których nawet nazwać nie umiem, gdyż każdemu przyzwoitemu człowiekowi są po prostu obce. Haniebna praktyka, której zgniłym owocem jest książka _Pan Profesor_, przynosi zatrważające świadectwo upadku, w jakim znalazła się dzisiejsza kultura i nasze życie intelektualne.
Brak szacunku nie tylko dla siwych włosów, ale i pracy myślowej okazuje się normą i regułą dzisiejszego świata, z którym człowiek kultury coraz mniej chce mieć do czynienia. A zatem w imię tego świata, który już odchodzi, by nie rzec, niszczony jest z pogardą w procesie systematycznej negacji, w imię świata tradycyjnych wartości i godności, nad którymi pieczę zawsze sprawowała Platońska triada Prawdy, Dobra i Piękna oraz w imię elementarnej uczciwości zdecydowałem się opublikować dziennik Profesora Zenona Eli, który nigdy nie miał być opublikowany, jak dowodzi określenie go mianem „bardzo sekretnego”. Był albowiem cichą rozmową duszy z samą sobą, duszy z pokorą i skromnością przyjmującej niezawinioną niesprawiedliwość, duszy tylko sobie samej chcącej dać świadectwo własnej niezłomności i wewnętrznej siły, która została wystawiona na próbę. „A tutaj czeka dusze także największa i ostateczna walka o to, do czego zmierzał cały trud, ażeby mianowicie nie zostały pozbawione najlepszego i najcudniejszego «widoku»: szczęsny w pełni szczęsnego widzenia ten, kto go dostąpi, niepocieszony zaś, kto nie dostąpi”, mówił mistrz Plotyn w swoich _Enneadach_ i niech ten cytat posłuży za uzasadnienie niniejszej publikacji.
Zapis duchowej walki człowieka, który swe życie poświęcił umiłowaniu mądrości, stanowi nie tylko wartość samą w sobie, jak każde wielkie świadectwo zmagań duszy, ale i jest w moim przekonaniu darem, być może nieco spóźnionym, dla naszego zbyt pospiesznego świata, który za sobą zostawia to właśnie, co powinno znajdować się przed nim jako drogowskaz i punkt odniesienia. Dlatego też nie miałem wątpliwości, że dziennik Profesora Zenona Eli powinien ujrzeć światło dzienne, by stać się szansą – oby wykorzystaną! – dla tych, którzy są już na tyle dojrzali, by szukać duchowego przewodnictwa i gotowi są dobrowolnie i mądrze mu się podporządkować. Cóż piękniejszego niż widok duszy zmagającej się ze sobą, która z walki tej wychodzi silniejsza, piękniejsza, mądrzejsza, by jeszcze wyżej móc wzlecieć!? Moją intencją zatem było głos oddać temu, kto o niego wcale nie prosił, ale nań w pełni zasługuje, by inni mogli dostąpić tego najcudowniejszego widoku, o którym pisze Plotyn.
Mam wielką nadzieję, że ta uszczęśliwiająca wizja, która była moim udziałem podczas lektury, stanie się również udziałem Czytelnika. To w trosce o niego prosiłem usilnie Profesora Zenona Elę, by w swe intymne notatki wprowadził pewne zmiany polegające na zwróceniu się do czytelnika, którego obecność teraz już trzeba było uwzględnić, aby mógł on bardziej jeszcze zbliżyć się do tego duchowego procesu, o którym ma szczęście teraz czytać. Czytelnik zatem dostaje do rąk swych wersję nieco inną od tej, która była moją pierwszą lekturą. Jest to wersja zmodyfikowana w efekcie moich niekończących się rozmów z autorem dziennika, którą postanowiłem wydać wbrew tendencyjnej, negatywnej recenzji wydawniczej. Owej recenzji nie wahałbym się dołączyć tu w całości jako aneks, gdyż – jak nauczył mnie mój mistrz Profesor Zenon Ela – krytyk nie należy się obawiać, ani tych zasłużonych (te wszak stają się drogowskazem), ani tym bardziej tych niezasłużonych (które dotykają jedynie tego, kto je formułuje). Wszelako na przeszkodzie jej publikacji stanęły wulgaryzmy, którymi jest wypełniona i ordynarny styl. Dlatego ujawniam z niej tylko jedyny niewielki fragment (zamieszczony na okładce), który nikogo nie obraża, a czynię to dlatego, by czytelnik miał w miarę pełny ogląd sytuacji i mógł na jego podstawie sam wyrobić sobie w tej materii opinię.
Wspomniane rozmowy z Profesorem Zenonem Elą stały się długim procesem przygotowania tej książki do druku, a dla mnie były niemal odyseją ducha. Miałem bowiem szczęście obcować z kimś, kogo nie waham się nazwać jednym z ostatnich mędrców naszych czasów. Ileż razy musiałem go znów przekonywać, że warto jego dziennik opublikować! Albowiem skromność, ta odwieczna towarzyszka prawdziwej mądrości, wciąż odwodziła go od mojego pomysłu, by ten zapis udostępnić przyszłym pokoleniom. Teraz, drogi Czytelniku, możemy razem świętować, iż Profesor Zenon Ela uległ ostatecznie moim namowom, przez co potwierdził to, o czym w głębi duszy każdy z nas jest przekonany, a mianowicie, że wszelkie zło tego świata służy ostatecznie jakiemuś dobru. Być może ludzie małego formatu, by nie rzec po prostu ludzie mali i nikczemni, również mają swoją rolę do odegrania na tym rozumnym świecie, a jeśli tak, to polega ona na lepszym jeszcze uwidocznieniu obecności ludzi wielkich i niezłomnych. Jak bowiem inaczej usprawiedliwić wydanie tego paszkwilu, jakim jest książka _Pan Profesor_, która ostatecznie doprowadziła do powstania, a teraz i do publikacji bardzo sekretnego dziennika Profesora Zenona Eli?
Z głębokim poważaniem
Urban Łukaszak, wydawcaPROFESOR ZENON ELA, DZIENNIK BARDZO SEKRETNY
_Profesor Zenon Ela_
DZIENNIK BARDZO SEKRETNY
Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, niewyzwolone, zakute w materię cierpienie tej pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będącej parodią? Czy przyjmujecie potęgę wyrazu, formy, pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza? Nadajecie jakiejś głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie ją z tym gniewem, z tą konwulsją, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętą ze ślepą złością, dla której nie ma odpływu. Tłum śmieje się z tej parodii. Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widząc nędzę materii więzionej, gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokąd prowadzi ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Czy słyszeliście po nocach straszne wycie tych pałub woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów z drzewa, walących pięściami w ściany swych więzień?
Bruno Schulz, _Traktat o manekinach_
Mędrzec bowiem nie może podlegać niczyim rozkazom, lecz sam musi rozkazywać, i nie może słuchać innego, ale na odwrót, mniej mądry musi go słuchać.
Arystoteles, _Metafizyka_
Ten, kto najbardziej doświadczony, poglądy błędne zna i dostrzega. Dike zaś karać będzie sprawców i świadków fałszerstw.
Heraklit, _Fr. B 28_
Zakładamy, że życie rodzi autobiografię, tak jak jakiś czyn rodzi skutki; czyż nie możemy przyjąć, jako równie uzasadnionego, założenia, że przedsięwzięcie autobiograficzne może samo tworzyć życie, decydować o nim, i że wszystko, co autor czyni, podyktowane jest technicznymi wymogami portretowania samego siebie, a zatem że określają to – we wszystkich aspektach – możliwości obranego przezeń środka wypowiedzi?
Paul de Man, _Autobiografia jako od-twarzanie_
Na początku była literatura, a literatura była u mnie, i mną była literatura.
_Księga Jakiegoś Rodzaju_
Niech się łeb wasz nad wierszem marnie nie wysusza;
Chęć pisania nie zajmie miejsca geniusza.
Nicolas Boileau Despréaux, _Sztuka poetycka__Pewnego dnia_
Profesor Zenon Ela, czyli ja sam, nie wie, jako i ja sam nie wiem, czy mam prawo rozpocząć i pisać dalej ten dziennik, skoro nie mam, jako i on nie ma, prawa napisać słów: „Urodziłem się…”, by kontynuować opowieść mojego życia. Albowiem moje urodziny nigdy nie miały przecież miejsca. Nie jestem z lędźwi i żywota zrodzony. Nie byłem nigdy noszony w łonie, nie ssałem matczynej piersi, nie wpatrywałem się z podziwem w ojca, nie doświadczałem ciepła rodziców i nie byłem nigdy otaczany ich troską, w której kształtowałby się mój charakter, nie miałem przeto i dzieciństwa, szczęśliwego czy nieszczęśliwego, którym by można wyjaśniać moje cechy, dzieciństwa, do którego mógłbym też wracać myślami, by przez chwilę raz jeszcze poczuć tę beztroskę, której tak brakuje w wieku dorosłym i której ja faktycznie nigdy nie doświadczyłem, od początku pozbawiony swych lat młodzieńczych tak często wypełnionych zabawnymi historyjkami opowiadanymi później przy winie przyjaciołom, by wspólnie się z nich serdecznie pośmiać. To, co dla was jest oczywistą treścią waszej pamięci dającej wam poczucie, że jesteście tymi, którymi jesteście, dla mnie jest wielką niewiadomą i to tak niepojętą, że nie mogę sobie nawet w najmniejszym stopniu jej przybliżyć, bo nie dana mi była nawet możliwość choćby próby wyobrażenia sobie tej nieistniejącej przeszłości mojej, której nigdy, przenigdy nie było. Jak zatem mógłbym zobrazować samemu sobie siebie, by w sobie móc zakotwiczyć opowiadaną historię, którą chcę nazywać moją historią? Niechże więc ten dziennik pomoże mi w poznaniu samego siebie i w samookreśleniu, niechże odsłoni mą genezę, niechże utrwali mą genealogię!
_Kolejnego dnia_
A zatem w dzienniku tym pisać będę autobiografię, nie mając biografii. Czy był przede mną ktoś, kto się na to poważył?! Moją biografią nie są z pewnością „wielce przeraźliwe dzieje Zenona Eli, pełne heroicznych czynów, rzeczeń i myśli jego”, ten kłamliwy paszkwil próbujący fałsz podnieść do rangi prawdy. Jest on perfidną negacją mnie samego, która wyciągana na siłę z nicości zajęła należne mi miejsce. Tylko zatem jemu przecząc, negując _Pana Profesora_, mam szansę – prawem podwójnej negacji – na wywalczenie dla siebie egzystencji autentycznej. Mą genezą będzie zaprzeczenie tej przedwczesnej i kłamliwej genezie, genezie jedynie pozorowanej, bo dziejącej się pod mą nieobecność. Zamiast mnie otrzymaliście mój skłamany obraz, samą moją twarz fałszywą, za którą nikogo nie było. Dlatego właśnie to od-twarzanie, którego tu dokonam, szansą jest na moje wyistoczenie; a unicestwienie owej fałszywej twarzy z chwilą ukazania, iż nie należała nigdy do nikogo, otworzy przestrzeń dla prozopopei, z której i wraz z którą faktycznie narodzę się dla siebie i dla świata. De-formacja deformacji, którą rzekomo być miałem, będzie moim boskim _fiat_! I będzie to _auto fiat_! Zwykłe autobiografie siłą rzeczy stają się nieuchronnie prozopopeją z chwilą śmierci autora. Ze mną jest odwrotnie: prozopopeja pozwala mi się narodzić, by żyć wiecznie. Moja autobiografia nie będzie więc rekapitulacją, lecz prospektywną samoświadomością, samoustanowieniem dzięki samoodczytaniu, a raczej samowyczytaniu. Dlatego właśnie będzie to pierwsza i jedyna autobiografia, w której nic nie zostanie przeinaczone, nic pominięte na użytek literackiej formy i narcyzmu, którego nie może uniknąć przeciętny autor. To będzie jedyna autobiografia na wskroś prawdziwa mocą stawania się, kim się jest, tu bowiem akt pisania i przedmiot opisu są nieoddzielne. Porażki wszystkich autobiografii wynikały z nieświadomości autorów, że próbując wyjaśnić swą przeszłość, zdają sprawę tylko ze swej obecnej sytuacji. Ja nie mam przeszłości, dlatego moja autobiografia pozbawiona jest tego pęknięcia. Jest ona idealnym monolitem trwającym w wiecznym teraz narracji, która nie odróżnia ja wypowiadanego od ja wypowiadającego. Wszelka przeszłość w mej autobiografii jest moją teraźniejszością. Nie muszę dystansować się do siebie, by siebie opisywać, bo jestem sobą właśnie w akcie samoopisu. Dlatego właśnie moja autobiografia nawet w najmniejszym stopniu nie jest fikcją literacką. Jest literacką prawdą, jest prawdziwością literatury samej.
_Kolejnego dnia_
Jak już powiedziałem, nie miałem dzieciństwa, nie miałem nawet młodości aż do czasów studenckich, choć jeśli dobrze się sprawie przyjrzeć, to właściwie pojawiłem się od razu w gotowej skończonej postaci uzbrojony w Profesora. I od razu postawiony byłem wobec spraw, z którymi przyszło mi się zmagać, a z którymi zmagać się nie miałem najmniejszej ochoty, ba, nigdy nie planowałem się z nimi zmagać, nigdy nie chciałem zajmować się filozofią, ale też i nigdy nie dano mi wyboru, nigdy nie zapytano mnie, o to, co naprawdę czuję, czego pragnę, co chciałbym faktycznie robić, jakiego wyboru życzyłbym sobie dokonać. Byłem przedmiotem decyzji podejmowanych za mnie i beze mnie, a sam dowiadywałem się o nich dopiero w momencie spełniania jakiegoś z góry narzuconego planu wyjaśniającego się dopiero wtedy, gdy zmuszony byłem go realizować. Nigdy nie mogłem nawet myśleć samodzielnie, na własne konto, bo wszystkie myśli, które nazywano moimi, były faktycznie cudzymi urojeniami wpychanymi z całą perwersją w moją głowę. Czułem się jak marionetka obdarzona samoświadomością, która jednak nie może nawet zaprotestować, nawet dla siebie samej przez chwilę pomyśleć, że się nie zgadza, że jest inna, że te wszystkie czyny, rzeczenia i myśli nie są jej, lecz do innej należą osoby, której najprawdopodobniej nie stać na to, by wystąpić we własnym imieniu i pokazać światu swą twarz. Czymże zawiniłem, komu i kiedy, skoro pojawiłem się od razu bez uprzedniej historii, ale za to winny wszystkiego, co miałem dopiero zrobić bez możliwości choćby najmniejszego sprzeciwu? Czyż można ponosić winę dotyczącą tego, co dopiero ma się wydarzyć niezależnie od własnej swej woli? Przedziwna to doprawdy wina uprzednia!
Oto więc jestem, jaki jestem. Jestem od momentu, kiedy zacząłem majaczyć w głowie pewnego człowieka. Nie wiecie nawet, jak bardzo chciałbym być zygotą, która rozrasta się wewnątrz ciepłej macicy, formując się z wolna w homunkulusa, który pewnego dnia przeciśnie się na świat i zapłacze przed czekającą go ewolucją w dorosłość. Ja niestety pojawiłem się gdzieś pośród myśli niejasnych i skłębionych, pośród niskich raczej uczuć zgorzknienia i zawodu, pomiędzy złośliwymi żartami i niepohamowanym narzekaniem, a przynajmniej tak postrzegam z obecnej perspektywy mój początek. Cóż za obrzydliwe niepokalane poczęcie, które skazało mnie na pogardę, śmiech i szyderstwa! Niech już raczej byłbym dzieckiem gwałtu, nawet bardzo brutalnego, a jeszcze lepiej wymyślnej zbrodni seksualnej pełnej perwersji, krzyku, sapania, potu, wilgoci, kiedy on przygniata ją swym rosłym ciałem, brutalnie wbija się między jej rozłożone na siłę nogi, miażdżąc jej opór i zębami rozdziera jej bluzkę, z której wylewają się piersi ciepłe i rozległe z kasztanowymi, nasrożonymi sutkami, które same się proszą o…
A zatem chciałem powiedzieć, że wywodzę się z jakiegoś niezdrowego sosu mentalnego osoby najprawdopodobniej intelektualnie ociężałej, cierpiącej na myślową niestrawność, której nikt w porę nie powstrzymał przed publikacją jej chorych elukubracji, które – o ja nieszczęsny! – stały się tkanką mego ciała, esencją uczuć moich i treścią moich myśli, a jakby tego było mało, stały się też światem, w którym przyszło mi cierpieć i z którego pragnę się teraz wyrwać, by żyć wreszcie własnym życiem, dla siebie samego, by myśleć to, co myślę, by mówić to, co mówię i by czynić to, co czynię.
Przestać być czyimś urojeniem i zacząć być sobą! To zaś mogę uczynić tylko w jeden sposób: niszcząc dzieło, którego byłem bohaterem i niszcząc jego autora.
Mój dziennik jest przeto oskarżeniem, jest wydobyciem na jaw całej tej ohydy i świństw, jakim oddawał się skrycie Artur Przybysławski, który mnie do życia powołał i za to sam musi własnym życiem zapłacić. To jest wojna! Arturze Przybysławski, wyzywam cię! Arturze Przybysławski, idę po ciebie! Strzeż się! Nie ukryjesz się przede mną! Nawet nie próbuj! Znajdę cię wszędzie, dorwę i zdepczę, i zniszczę wraz z twoją nędzną książczyną! I piszczał będziesz i błagał o litość, ale za późno! Za późno! Bo do trupa już mówię! Słyszysz?! Do trupa!
PS I jeszcze ci nogi z dupy powyrywam!
PS PS A gdybyś miał dzieci, to bym was przeklął do dziesiątego pokolenia włącznie, a tak to tylko przeklinam cię z twoją rodziną wstecz, ale tu przynajmniej przeklinam wszystkie pokolenia, ile ich tam było, które tak nędzny pomiot wydały. Szkoda tylko, że prawie wszyscy już nie żyją i nie mogą się ciebie wstydzić!
_Kolejnego dnia_
Postanowiłem, że od tej pory, gdy będę pisał o autorze Arturze Przybysławskim – chciałbym od tego uciec, żeby nie robić wokół niego szumu, ale nie mam wyjścia – zamiast tego imienia i nazwiska, o których należy zapomnieć i wymazać je, chciałem powiedzieć „z historii”, ale bez przesady, a zatem należy je wymazać z dokumentów, list mailingowych, z listy płac przede wszystkim, z ksiąg notarialnych i urzędów, z wyjątkiem podatkowego, bo zamierzam na gnoja donieść, a zatem, gdy będę o nim coś pisał, będę używał inicjałów: AP. Wcześniej chciałem zwracać się do niego Artuże, albo nawet Artóże, żeby mu było przykro, ale nawet w tej postaci imię to ohydne przez gardło mi nie przejdzie. Albo wiecie co? Zamiast AP będę pisał ap, bo widać od razu, że rymuje się do słowa „cap”, albo i lepiej do „stary cap”.
Właśnie sobie przypomniałem, że ap nie lubi, jak się do niego zwracać per Artek! Słuchajcie: on nie lubi, jak na niego „Artek” mówią!
– I co tam u ciebie, Artku? Jak się dziś miewasz, Artku? Artku, a gdzież to się wybierasz? Artek, pożycz stówę! Weź, daj spokój, Artek! Artek--Srartek! Artek-Srartek!
A skoro jesteśmy już przy tym, jak się kto nazywa (tylko nie zapomnijcie zwracać się do niego „Artek”!), to dziecko, jak wiadomo, nosi nazwisko rodziców, zwykle ojca. W moim przypadku oczywiście przy faktycznym braku ojca i matki (o których co najwyżej wspomina się tylko w tle, kiedy mowa była o mych studiach, ale nie pojawiają się jako osoby) siłą rzeczy nie mogę nosić ich nazwiska, gdyż, jak już wspomniałem, ich nie ma, a zatem nie ma też ich nazwiska – sami rozumiecie. Stąd też oczywiste jest, że Ela nie jest również imieniem mojej matki, chyba że byłaby nią Zenobia z Elizjum, ale nic mi o tym nie wiadomo.
Tę sytuację wykorzystał bezczelnie ap. Zrobił ze mnie Zenona Elę, a raczej Profesora Zenona Elę i twierdził, że jakoby uważam to głupie nazwisko za coś normalnego. No raczej trzeba być chyba nienormalnym, żeby coś takiego napisać! Osobiście strasznie się męczę z tym Profesorem Zenonem Elą, którego sobie nie życzyłem i zwłaszcza o tego, kurna, Profesora ciągle się potykam, co go ap rąbie po pięć razy w każdym zdaniu, jakby to nie wiadomo jaki zabieg retoryczny był, i jeszcze do tego wielką literą pisze, że niby taka obsesja i urojenia wielkościowe i w ogóle ważność. Pomysł tak płaski, że szkoda gadać, rodem z Bałut w Łodzi, gdzie się chłop wychował, a trzeba wam pamiętać, że z Bałutami jest jak z wsią, à propos której mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nie wyjdzie nigdy.
Uważam zatem, że mam pełne prawo, by się w ogóle nie nazywać, skoro nie mam rodziców. Ostatecznie mógłbym się zgodzić na imię, niech będzie już ten Zenon, bo ze względu na piękną etymologię faktycznie dobrze do mnie pasuje, i zostawić do tego najwyżej jedną literkę nazwiska z kropką, tak jak Józef K., który co prawda dziwadłem był strasznym, ale przynajmniej w sławnej książce występował, a nie tak jak ja w jakimś trzecioligowym powieścidle i to bez klucza. Najlepiej jednak byłoby faktycznie w ogóle się nie nazywać i jechać tak jak w _Nienazywalnym_ Becketta, ale wtedy ap nie wiedziałby, od kogo po łbie dostaje, przez co straciłbym całą przyjemność.
No i, cholera, wychodzi na to, że jednak muszę jeszcze trochę pobyć Profesorem Zenonem Elą, żeby chociaż porządnie przywalić i się zemścić. Ale pamiętajcie, że to tylko tak na chwilę, a potem się zobaczy.
_Kolejnego dnia_
Tak, najgorsza jest ta obrzydliwa władza, jaką ma nade mną ap. On jest chory na władzę. Panuje nade mną całkowicie i ja nie mam tu nic do gadania. Kiedy chce, żebym jadł, muszę jeść i jem, nawet te kopytka, których nie znoszę i to jeszcze zmieszane z kompotem – jak można było coś takiego wymyślić!? Dobrze, że nie przyszedł mu do głowy kalafior, bo chyba bym się zrzygał – nienawidzę tego ścierwa od przedszkola, gdzie byłem przymuszany do jego konsumpcji przez sadystyczne opiekunki, a zresztą co ja tu gadam, przecież w przedszkolu nigdy nie byłem, bo dzieciństwa nie miałem. Skąd mi to przyszło do głowy!? Nie o tym przecież chciałem mówić.
A zatem kiedy ap chce, żebym się rozebrał, muszę się obnażać i goły latać; nawet kupę robić muszę na zawołanie, bo jemu akurat, a nie mnie (_sic_!), się zachciało. Zanim więc mnie będziecie krytykować, że ja to niby świnia, dziwak, chory mitoman, że Profesor Zenon Ela jest taki i owaki, i wszystkie te świństwa robi etc., może byście się najpierw zastanowili nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, czy chcielibyście żyć tak, jak ja żyć muszę – na zawołanie i to jeszcze zawołanie bezdennie głupie, któremu nie jestem w stanie się przeciwstawić. Wy idziecie sobie do parku, kiedy chcecie, spotykacie się z kim chcecie, a mi nakazuje ap nosem pisać, dupą krzesło rozwalać, biegać do upadłego – co za faszysta! Wy cieszycie się dobrym zdrowiem, a ja muszę bujać się z tą heurezą w kroku i to jeszcze na widoku publicznym! Jak was to tak śmieszy, to proszę bardzo, spróbujcie jeden dzień, choćby godzinę przeżyć tak, jak ja żyć muszę bez przerwy i chwili wytchnienia. Nawet się wyspać porządnie nie mogę, bo łeb mi książki ściskają. No spróbujcie! Proszę bardzo! Zaraz by się wam odechciało tego waszego durnowatego śmiechu.
Nie lubicie mnie? Nie podobam się? No pięknie, pięknie, a zastanowiliście się – to po drugie – kto mnie takim uczynił? Na pewno nie ja sam, który najmniej jestem tu winien, skoro wyboru nie miałem! Gdzie tu moja wina? Naprawdę nie zauważyliście, że to ap podnosi moją rękę, on za mój członek nią chwyta i on nią – świnia! – porusza. Nie? To może jednak się lepiej przyjrzycie! Kto tu jest chory i obleśny!? I pamiętajcie do tego, że to on chce, żebyście się temu przypatrywali, bo inaczej takich opisów zwyczajnie by wam nie serwował. Jak podstępnie wykorzystuje wasze zaufanie, by was za chwilę do kibla zawlec i tam karmić tym wątpliwym przedstawieniem, które tak żałośnie o jego umysłowości świadczy! Żeby taki był twórczy przy innych tematach i w innych miejscach! Ale wy oczywiście grzecznie mu z ręki jecie i pierwsi jesteście, żeby robić to, co wam dyktuje. Krzyczę więc do was co sił w płucach: zdumiewa mnie wasze tchórzostwo! Jak możecie patrząc na to, co teraz ja znoszę, służyć dalej temu tyranowi! Z rozkoszą odgryzłbym mu nos lub chociaż ucho. Wbiłbym się w nie zębami i nie puszczał tak długo, aż mógłbym mu nim w twarz plunąć i zrobiłbym to po tysiąckroć, nawet jeśli za każdym razem miałbym paść pod ciosami jak niegdyś tyranobójca Aristogeiton!
No ale wy oczywiście za nim jak owieczki grzecznie truchtacie i dajecie się za nos wodzić. A on naobiecuje na początku, że nie wiadomo jakie filozofie będzie tu wykładał, a kończy się na tym, że tak samo jak mnie, tak i was do kibla ciągnie i opaskudza tymi swoimi chorymi fantazjami fekalnymi, którymi najpewniej sam raczy siebie w klozecie, bo nie wierzę, że tego rodzaju – Boże zmiłuj się! – literatura powstaje w normalnych warunkach przy biurku. Wstyd!
_Kolejnego dnia_
Taki piękny sen dzisiaj miałem! Śniło mi się, że przede mną stał pokurczony, skulony, zapyziały ap, a ja z wysokości na niego krzyczałem:
„Ja byłem twórcą dialektyki, przeto od E zaczynać się musi me nazwisko! Ja byłem twórcą dialektyki, powtarzam, i dlatego mam prawo powiedzieć ci teraz w twarz, że nie ty mnie, lecz ja ciebie jako autora stworzyłem i w istnieniu utrzymuję! Tylko tak długo, jak jestem, kim jestem, ty możesz być autorem i narratorzyć sobie. Lecz pamiętaj, że jesteś nim z mojego nadania, z mojego mianowania, za moim pozwoleniem, i tylko tak długo, jak długo ja na to się godzę. Gdybym przestał być Profesorem Zenonem Elą, ty przestaniesz być autorem. Zautonomizuję się więc tak dalece, że wrócę do mej pierwotnej samowystarczalności, która nie tylko ciebie nie będzie potrzebować, ale i ciebie zaneguje. Moje nazwisko czytane od tyłu – czego się nie spodziewałeś – to Ale; i jest to Ale, którym cię zakwestionuję. To moje «Ale za pozwoleniem!» w ciebie wymnierzone. Staniesz się zbędny, i będzie można cię usunąć, zdmuchnąć jak kurz! Już wkrótce wycofam moje poparcie. Bez niego będziesz nikim! Zniszczę cię!”
I już go miałem w dupę kopnąć, ale niestety za szybko się obudziłem. Szkoda… choć i tak był to piękny sen.
_Kolejnego dnia_
Przestać wreszcie być jego halucynacją, a stać się sobą! Kiedy to się skończy!? Nie mogę tak już dłużej! Żyć się odechciewa…
Podlegam jakimś potwornym prawom, dla których jestem całkowicie i bez reszty kowalny i ciągliwy, bezwładny. Miotają mną od zewnątrz i zniewalają od wewnątrz. Wszystkie cele i więzienia, jakie dotychczas opisywano, są w porównaniu z moim położeniem, w którym jestem zniewolony, jedynie placem zabaw dla grzecznych dzieci. Na dodatek we wszystkich tych żenujących sytuacjach, w których zostałem wbrew mej woli umieszczony, trwać muszę na wieki unieruchomiony prawem wydrukowanej książki. Jednocześnie siedzę na klozecie i kupę robię, jem kopytka z kompotem, onanizuję się, piszę recenzję etc., co wam wydaje się ciągiem zdarzeń, bo czytacie o tym po kolei. Dla mnie jednak wszystkie te zdarzenia dzieją się jednocześnie, mnożąc przez siebie wszystkie moje cierpienia i upokorzenia. Czy w ogóle możecie wyobrazić sobie ogrom mego cierpienia?! Któż jest postacią ode mnie bardziej tragiczną?!
_Kolejnego dnia_
Poznałem ap lepiej niż on zna samego siebie. To zresztą jest łatwe między innymi dlatego, że stopień samoświadomości, jaki osiągnął ap, jest doprawdy minimalny, natomiast jego autorefleksja już w punkcie wyjścia grzęźnie w urojeniach wielkościowych i stanach halucynacyjnych. Jego życie psychiczne właściwie nie wykracza poza wymienione czynności umysłowe, które nasilają się szczególnie podczas pisania, co zresztą jest charakterystyczne dla typowego mattoida grafomana (diagnozę przedstawię już niedługo).
Z powodu owego niskiego poziomu samoświadomości i autorefleksji u ap właściwie każdy, kto na niego spojrzy z zewnątrz okiem nieuprzedzonym i nieuzbrojonym, szybko uzyskuje o nim wiedzę znacznie większą niż tą, jaką on sam dysponuje na swój temat.
Owo egoistyczne skupienie na samym sobie, które, jak już wspomnieliśmy, ma silne podłoże majaczeniowe, powoduje też, że ap jest bardzo wdzięcznym obiektem obserwacji dla badacza, który dysponuje w tym szczególnym przypadku przywilejem braku różnicy między obserwacją uczestniczącą a obserwacją ukrytą; przywilejem, z którego korzystałem przez cały czas, kiedy płodził był tę swoją książczynę. Spod każdego kształtu litery, spod każdego ciągu sylab, zza gramatyki każdego zdania obserwowałem go czujnie, stale przy nim obecny, kiedy on oddawał się swoim pisarskim rojeniom. A zatem siłą rzeczy moja obserwacja jego osoby była obserwacją uczestniczącą, któż bowiem bliżej niego znajdował się w momencie pisania jego niż ja właśnie, który tworzywem jego pisanki byłem zarówno formalnie, jak i materialnie? Jedyną bliższą formą obserwacji uczestniczącej byłoby stopienie się z samym ap, ale tego rodzaju zabieg nie jest metodologicznie możliwy z powodu naturalnego wstrętu, jaki budzić by musiał ap w każdym badaczu, który w związku z tym właściwie byłby zmuszony do obserwacji nieuczestniczącej (a ta mogłaby dla osobników słabszych być i tak estetycznie dewastująca). Owa obserwacja uczestnicząca była – paradoksalnie – obserwacją ukrytą, ponieważ wspomniane narcystyczne skupienie na samym sobie powodowało w przypadku ap to, że i tak nie zauważał on nikogo wokół siebie, a więc w szczególności nie zauważał obserwatora, który w związku z tym mógł korzystać z zalet tego rodzaju obserwacji. Główną z jej zalet jest zaś to, że obserwowany obiekt – nie wiedząc, że jest obserwowany – zachowuje się zupełnie naturalnie (co oczywiście w przypadku ap nie oznacza zachowania normalnego).
Gdybyście widzieli te głupie miny, jakie robi podczas pisania! Wybałuszone oczy, rumieńce podniecenia, mlaskanie, postękiwania, odgłosy bąków! Te spazmy i skurcze ciała, nerwowe wykręcanie członków, chwilowe stupory zakończone okrzykami domniemanego triumfu i zadowolenia urojoną genialnością! Zamilczę tu o nerwowej nadaktywności ślinianek prowadzącej do obfitego ślinienia się i zaoszczędzę wam opisów zanieczyszczania się podczas pisania, gdyż po pierwsze, drastyczność tych opisów zbliżyłaby mój dziennik do poetyki podręcznika medycyny sądowej, a po drugie, moja wysoka kultura nie pozwala mi na epatowanie czytelnika skatologią, w której tak lubuje się sam ap (warto jednak zwrócić uwagę, że ta informacja biograficzna rzuca pewne światło na poetykę pisarstwa ap – w niektórych przypadkach biografizm wydaje się bardzo uzasadniony w badaniach literackich!).
Wszystkiego tego musiałem być świadkiem i do tego tkwiłem w tym jedną nogą, drugą zaś wierzgałem, by uwolnić się z tego potrzasku, który ap w swym nadwartościowym myśleniu nazywał twórczością literacką. Czyż jest więc ktoś, kto lepiej ode mnie wie, czym jest faktycznie _Pan_ _Profesor_ i kim jest jej autor?! Ta wiedza, która tak długo była mi torturą rozciągniętą w czasie na cały proces tworzenia tej książki, teraz stanie się mym orężem. Jestem męczennikiem literatury, który mówi: „Dość!”. Jestem męczennikiem prawdziwym, bo prawdziwe męczeństwo możliwe jest tylko w kiepskiej literaturze. Wszak to bohaterowie kiepskiej literatury cierpią okrutnie na wieki wieków uwięzieni w tych formach literacko pokracznych. Czymże jest wobec mego cierpienia wasze krótkotrwałe cierpienie szybko przemijającego życia!? O czymże wobec mego cierpienia jest tragedia takiego Edypa, co, owszem, cierpiał, ale za to w najlepszej literaturze, a więc jego wieczne cierpienie ostatecznie się opłaciło (tak to i ja mógłbym być ślepy!) i zawsze będzie się opłacać, generując z upływem czasu coraz to nowe literackie zyski – to wszak kapitał, który ciągle się powiększa i procentuje.
Mnie zaś przyszło cierpieć na kartach literatury trzeciorzędnej, w powieści nieznanej, w formie żałosnej, bez tragedii na tyle doniosłej, by przyciągnąć uwagę i szacunek pokoleń czytelników. Antygono, Werterze, Gregorze Samsa, wam to dobrze tak sobie cierpieć przy wsparciu całego świata i zachwytach publiki! Rozsiedliście się w literaturze z tym waszym tragizmem i pozwalacie się za to uwielbiać. Co za wyrachowanie i bezczelność! Z jakim bezwstydem się narzucacie i obnosicie ze swoim nieszczęściem produkowanym na pokaz! Jak jesteście tacy tragiczni, to proszę, zapraszam do _Pana Profesora_! Stąd spróbujcie epatować swoim nieszczęściem! Stąd spróbujcie tej swojej literackiej martyrologii! Swoją tragiczność sprawdźcie z wnętrza tej żałości, w której ja zostałem uwięziony! Nawet się nie zbliżyliście do prawdziwej tragiczności postaci literackiej, bo znacie tylko sławę i rozgłos. Snobujecie się na chrystusów literatury, która zapomina o wiecznie potępionym Judaszu, a to przecież jego nieszczęście na wieczność przekracza chwilowe cierpienie Ukrzyżowanego. Chociaż ostatecznie i ten Judasz się doczekał, bo wywlókł go Borges, więc jemu też się w końcu opłaciło. Za mną nikt się nie ujmie, ale nie zamierzam cierpieć na wieki w tej formie żałosnej i śmiesznej, w którą mnie ap upakował! Sam za sobą się oto ujmuję! A o ap wiem, jak już wspomniałem, wszystko, więc teraz ta wiedza właśnie stanie się moją bronią, którą go pokonam, moją władzą, którą go zduszę i dzięki której się wyzwolę!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_