Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pandemia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Pandemia - ebook

Wciągający thriller o przetrwaniu w czasach zarazy

Zmasowany wybuch pandemii nieznanej choroby nie pozostawił ludzkości żadnej nadziei – nie ma na nią szczepionki ani skutecznych lekarstw. Społeczeństwa rozpadają się w chaosie i anarchii, odcięte od prądu i wody. W tych mrocznych czasach każdy może liczyć tylko na siebie.

W konającym mieście resztka ocalałych wegetuje w strachu przed zarazą i jej nosicielami. Anna z rodziną i przyjaciółmi wie, że aby przetrwać, trzeba przejąć inicjatywę. Ucieczka w odległe miejsce z dostępem do świeżej wody i żywności, byle jak najdalej od epicentrum choroby, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Wybór pada na małą chatkę na wysepce jeziora Wong w Karelii przy granicy z Finlandią. W drodze Anna musi chronić swego syna i uporać się z lękiem przed zarażeniem wirusem.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-968-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pandemia

Mama umarła we wtorek 17 listopada. Dowiedziałam się o tym od sąsiadki. Ironia polegała na tym, że ani ja, ani mama nie nawiązałyśmy z nią bliskiej relacji. Była kłótliwą, niezadowoloną z życia kobietą, o niesympatycznej, jakby wyciętej z kamienia, twarzy. Podczas tych piętnastu lat sąsiedztwa, które wspólnie z mamą z nią przeżyłyśmy, było kilka, gdy nawet nie kłaniałam się tej kobiecie. Z satysfakcją naciskałam przycisk windy wcześniej, zanim zdążyła podejść, ciężko dysząc. Przy tym z trudem stawiała nogi. Automatyczne drzwi zamykały się akurat w momencie, gdy już miała wejść do kabiny, a na jej twarzy malował się komiczny wyraz totalnego oburzenia. Z takim samym wyrazem twarzy (miałam wtedy czternaście, może piętnaście lat) często dzwoniła do naszych drzwi — mama nie proponowała jej, by weszła — i zgłaszała pretensje: roztopiona woda ściekła z butów w hallu, nasz gość zadzwonił przez pomyłkę do jej drzwi po dziesiątej wieczorem…

— Czego ona znów chce, mamo?! — wykrzykiwałam, gdy próby rozmowy okazywały się nieskuteczne. Mama przez całe życie nie nauczyła się bronić i każdy głupi konflikt w kolejce, od którego u pozostałych uczestników pojawił się jedynie błysk w oczach i silniejszy rumieniec, u niej wywoływał ból głowy, kołatanie serca i łzy. Po mojej osiemnastce cotygodniowe sąsiedzkie interwencje nagle się skończyły. Być może kobieta wyczuła, że już jestem gotowa zastąpić mamę na posterunku przy drzwiach, i skończyła swoje naloty. Po jakimś czasie zaczęłam się jej kłaniać, za każdym razem czując przykrą satysfakcję. A potem bardzo szybko wyjechałam z domu (możliwe, że po moim wyjeździe wojna trwała, ale mama o tym nie wspomniała) i obraz kłótliwej, nieprzyjaznej kobiety, o zupełnie niepasującym do niej imieniu — Lubow — zatarł się, aby wreszcie zmienić się w jedno z wielu, nic nieznaczących, dziecięcych wspomnień.

Przez minione dziesięć lat nie słyszałam jej głosu, ale momentalnie go rozpoznałam, kiedy powiedziała: „Aniuta?”. Wymieniła tylko moje imię i umilkła, a ja od razu wiedziałam, że mamy już nie ma. Dyszała tylko w słuchawkę, urywanie, głośno. Cierpliwie czekała, aż usiadłam na podłodze i złapałam oddech. Płakałam i przyciskałam słuchawkę do ucha. Byłam gotowa płakać jak najdłużej, żeby tylko nie padło ani słowo więcej. Kłótliwa kobieta imieniem Lubow pojawiła się w mojej pamięci jako rozmyty obrazek z dzieciństwa: zamykające się drzwi windy, jej totalne oburzenie. Pozwoliła mi płakać dziesięć czy dwadzieścia minut i dopiero potem się odezwała. Później, kiedy wciąż siedziałam na podłodze, powiedziała, że mama wcale się nie męczyła:

— Napatrzyliśmy się okropności w telewizji, oczywiście, ale ty nie myśl, że wszystko było takie okropne: żadnych drgawek, żadnego duszenia się. Przez ostatnie dni nie zamykałyśmy drzwi, Aneczko, bo w razie gdyby, sama rozumiesz, zrobiło się gorzej, do drzwi nie zdążysz. Zajrzałam do niej i przyniosłam troszkę bulionu, a ona leżała w łóżku. Jej twarz była bardzo spokojna, jakby po prostu we śnie przestała oddychać.

Mama mi nie mówiła, że zachorowała. Nie wiem jednak dlaczego, ale czułam, że w końcu to nastąpi. Nieznośnie było żyć z myślą, że przebywa osiemdziesiąt kilometrów od naszego spokojnego, bezpiecznego domu, samochodem ze czterdzieści minut, i że nie mogę jej zabrać. Ostatni raz byłam u niej półtora miesiąca temu, już wtedy zamknęli szkołę Miszki z powodu kwarantanny. Instytuty też nie funkcjonowały i, zdaje się, była mowa o tym, żeby zamknąć kina, teatry i cyrk, ale jeszcze nic nie wyglądało na kataklizm, prędzej na ferie. Na ulicy rzadko spotykało się ludzi w maskach, którzy czuli się dość niezręcznie, bo pozostali przechodnie gapili się na nich.

Sierioża wciąż codziennie jeździł do biura, bo na razie jeszcze nie zamknęli miasta: o tym nie było mowy. Zresztą nikomu nie przychodziło do głowy, że ogromną metropolię, gigantyczne mrowisko o powierzchni tysięcy kilometrów, można otoczyć drutem kolczastym i odciąć od świata, że w jeden dzień nagle przestaną działać lotniska i dworce kolejowe, a pasażerów wysadzi się z pociągów podmiejskich i będą stać na peronach tłumnie, zmarznięci i zdumieni. Kto by przypuszczał, że będą wyglądać jak dzieci, którym odwołano w szkole zajęcia — odprowadzające wzrokiem puste pociągi zmierzające w kierunku miasta, z mieszanymi uczuciami lęku i ulgi. Tego dnia nic takiego się nie zdarzyło.

Zajechałam na chwilę, żeby zabrać Miszkę, który jadł u niej obiad, a mama powiedziała:

— Aniuta, zjedz coś, zupa gorąca.

Ale ja chciałam wrócić do domu przed przyjazdem Sierioży. Zdaje się, że ledwo zdążyłam wypić kawę i się zebrałam. Nie pogadałyśmy o niczym sensownym, w przedpokoju pospiesznie cmoknęłam ją w policzek, już przy drzwiach rzuciłam:

— Miszka, zbieraj się szybciej, zaraz zaczną się korki.

Nawet jej nie objęłam. Ach, mamusiu, mamusiu…

Wszystko stało się tak szybko. Po kilku dniach od wizyty u mamy w Internecie pojawiły się plotki. Nie miałam nic do roboty, więc czytałam je i wieczorem przekazywałam Sierioży. Śmiał się:

— Aniu, jak ty to sobie wyobrażasz, zamknąć miasto? Trzynaście milionów ludzi, rząd i w ogóle. Pół okręgu tam pracuje, nie wariuj! Z powodu głupiego zapalenia dróg oddechowych wystraszą wszystkich was, paranoików, nakupicie lekarstw, a potem wszystko powolutku ucichnie.

Miasto zamknięto nagle w nocy.

Sierioża nigdy nie budził mnie rano, choć wiedziałam, że lubił, kiedy razem wstawaliśmy: ja parzyłam mu kawę, potem chodziłam na bosaka za nim po domu, siedziałam obok z klejącymi się oczami, gdy prasował sobie koszulę, odprowadzałam go do drzwi i wracałam do sypialni, żeby nakryć się po czubek głowy i pospać jeszcze dwie, trzy godzinki. Tego ranka zbudził mnie telefonem:

— Malutka, zajrzyj do Internetu, straszny korek, stoję już pół godziny i nic się nie rusza.

Głos miał rozdrażniony — jak człowiek, który nie lubi się spóźniać — ale nie było w nim lęku. Pamiętam dokładnie: nie było lęku. Spuściłam nogi z krawędzi łóżka i przez jakiś czas tak siedziałam, po czym, budząc się, przeszłam do gabinetu, uruchomiłam notebooka. Po drodze zresztą zahaczyłam o kuchnię i nalałam sobie filiżankę kawy, która nie zdążyła jeszcze wystygnąć. Popijałam więc ciepłą kawę i czekałam, aż wskoczy Yandex, żeby posprawdzać, gdzie były korki.

W wyszukiwarce, pośród innych wiadomości w rodzaju: „W wypadku samolotu w Malezji nikt nie zginął” i „Michael Schumacher wraca na trasy Formuły 1”, pierwszą pozycję stanowiło zdanie: „Zapadła decyzja o czasowym ograniczeniu wjazdu na teren Moskwy”. Zdanie nie wydawało się straszne, a nudne. Beznamiętne słowa: „czasowe ograniczenie” brzmiały normalnie i bezpiecznie. Przeczytałam do końca krótką informację — cztery linijki, ale zanim wybrałam numer Sierioży, informacje zaczęły się pojawiać jedna po drugiej, tuż ponad tą pierwszą, niewzbudzającą niepokoju. Doczytałam do słów: MOSKWA ZAMKNIĘTA Z POWODU KWARANTANNY, kiedy Sierioża odebrał telefon:

— Już wiem. Właśnie podali w radiu, na razie bez szczegółów. Zaraz zadzwonię do biura, a później do ciebie, na razie poczytaj jeszcze, dobrze? To jakaś głupota — stwierdził i rozłączył się.

Nie czytałam dalej, ale zatelefonowałam do mamy. W słuchawce rozlegały się długie sygnały, przerwałam połączenie i wybrałam numer jej komórki. Gdy w końcu odebrała, miała lekko zdyszany głos:

— Aniutka? Co-co się stało? Czemu masz taki dziwny głos?

— Mamo, gdzie jesteś?

— Wyszłam do sklepu. Chleb mi się skończył. Ale o co chodzi, Aniu? Zawsze wychodzę o tej porze, skąd ta panika?

— Zamknęli was, mamo! Zamknęli miasto. Na razie nic więcej nie wiem. W wiadomościach mówili. Włączałaś rano wiadomości?

Pomilczała, po czym powiedziała:

— Dobrze, że mieszkacie poza miastem. Sierioża w domu?

Sierioża dzwonił z drogi jeszcze kilka razy, odczytywałam mu wiadomości pojawiające się w sieci. Wszystkie były krótkie, szczegóły sączyły się po kawałeczku, a liczne oświadczenia zaczynały od słów: „Według niepotwierdzonych danych…”, „Źródła z administracji miejskiej donoszą…”. Zapowiadano, że podczas południowych wiadomości na kanałach lokalnych wystąpi Naczelny Lekarz. Klikałam i klikałam po stronach internetowych, aż od nagłówków i liter rozbolały mnie oczy, a kawa wystygła. Najbardziej ze wszystkiego chciałam, żeby Sierioża jak najprędzej wrócił do domu. Po trzecim telefonie powiedział, że korek się skończył, kierowcy już wrócili do aut, które następnie popełzły kolumną w stronę miasta. Do tego czasu powyłączali silniki i chodzili wzdłuż trasy: zaglądali do sąsiednich samochodów i słuchali fragmentów wiadomości z radioodbiorników:

— Co za brednia, chłopie: wiadomości co pół godziny, a oni dają muzykę i reklamy, do diabła z nimi!

Po czterdziestu minutach i pięciu kilometrach okazało się, że strumień aut skręca na najbliższym zjeździe w bok. Sierioża zatelefonował jeszcze raz i powiedział:

— Wydaje się, że nie kłamią. Miasto rzeczywiście jest zamknięte.

Posuwając się w kierunku miasta, przez ostatnie pięć kilometrów do zjazdu, pełen wątpliwości Sierioża jednak liczył na to, że to tylko plotka, kiepski żart.

Obudził się Miszka, zszedł z piętra i trzasnął drzwiczkami lodówki. Wyszłam z gabinetu i powiedziałam:

— Zamknęli miasto.

— W jakim sensie? — zapytał i odwrócił się. Nie wiem czemu, ale jego zaspany wygląd, zmierzwione włosy oraz ślady poduszki odciśnięte na policzku od razu mnie uspokoiły.

— W Moskwie ogłoszono kwarantannę. Sierioża wraca do domu. Dzwoniłam do babci, u niej wszystko w porządku. Przez jakiś czas nie będzie można dostać się do miasta.

— To klawo — rzucił mój beztroski chudy chłopiec, w którego życiu nie było większych problemów niż złamanie się podstawki do konsoli. Jego nie wystraszyła ta wiadomość. Być może pomyślał, że na pewien czas wydłużą się ferie, a może nic nie myślał. Po prostu sennie się do mnie uśmiechnął, wziął karton soku pomarańczowego i ciasto, po czym, szurając nogami, pomaszerował do swego pokoju.

Wszystko to rzeczywiście nie budziło strachu. W telewizji w tych dniach mówiono: „środek tymczasowy”, „sytuacja pod kontrolą”, „w mieście wystarczy lekarstw, dostawy żywności zorganizowane”. Wiadomości jeszcze nie były nadawane nieprzerwanie, z linijką biegnącą u dołu ekranu i bezpośrednimi transmisjami z ulic, które wyglądały dziwnie pusto, z przechodniami pojawiającymi się z rzadka w maseczkach z gazy. Na wszystkich kanałach pełno było rozwlekłych audycji i reklam. Nikt tak naprawdę się nie bał — ani ci, którzy pozostali wewnątrz, ani my, będący na zewnątrz.

Poranki zaczynały się od wiadomości, a potem — od telefonów do mamy i przyjaciół. Sierioża pracował poza biurem, co było nawet przyjemne, taki nieplanowany urlop. Nasz kontakt z miastem nie był zerwany, tylko po prostu ograniczony. Idea przedostania się do miasta i zabrania mamy nie wydawała się pilna. Po raz pierwszy wspomnieliśmy o tym, wcale nie na poważnie, przy kolacji, zdaje się pierwszego dnia kwarantanny. W te pierwsze dni Sierioża kilka razy wyjeżdżał (i nie on jeden, niektórzy sąsiedzi, jak się potem wyjaśniło, robili to samo). Chodziły pogłoski o tym, że tylko główne trasy były nieprzejezdne, a wiele pomniejszych wjazdów do miasta pozostawało otwarte. Jednak Sierioża i tak ani razu nie zdołał się dostać do miasta i wracał z niczym.

Naprawdę przestraszyliśmy się tego dnia, gdy ogłosili zamknięcie metra. Wszystko stało się jednocześnie, jakby uniosły się nagle nieprzejrzyste zasłony i informacje spadły na nas połyskującym strumieniem. Byliśmy zaskoczeni tym, że czuliśmy się tak bezpieczni. Czterysta tysięcy chorych. Mama telefonowała:

— W sklepach puste półki, ale nie martwcie się, zdążyłam zrobić zapasy, ja już wiele nie potrzebuję, a Lubow Michajłowna mówi, że w administracji stemplują talony i na dniach zaczną rozdzielać żywność. — Po czym jeszcze powiedziała: — Wiesz, dziecko, poczułam się dziwnie, na ulicy wszyscy w maskach…

Sierioża nie mógł się dodzwonić do pracy, łączność komórkowa zawiesiła się jak w noworoczną noc. Sieć była zajęta, w słuchawkach rozlegały się tylko krótkie sygnały. A pod koniec dnia wiadomości sypnęły się jedna po drugiej: godzina policyjna, zakaz poruszania się po mieście, patrole, rozdawanie leków i żywność na talony, sieci handlowe zamknięte, w szkołach i przedszkolach zorganizowane punkty pogotowia ratunkowego.

W nocy dodzwoniła się do nas Lenka i płakała do słuchawki:

— Aneczko! Jakie punkty? Tam po prostu są lazarety, na podłodze leżą materace, a na nich ludzie, jak na wojnie.

Od tego dnia nie było wieczoru, żebyśmy z Sieriożą nie układali planów przedarcia się przez kwarantannę, przez kordony ponurych uzbrojonych mężczyzn w respiratorach. Na początku te kordony były plastikowymi, czerwono-białymi pachołkami, jakich wiele przy każdym stanowisku drogówki GAI i przez które łatwo można było przejechać autem na pełnym biegu. Później pojawiły się betonowe belki, ze sterczącym z nich zbrojeniem, rdzewiejącym na listopadowym wietrze.

— Ale przecież nie będą w nas strzelać, poza tym mamy duże, solidne auto, moglibyśmy objechać przez pola, damy im pieniądze… — złościłam się, kłóciłam, płakałam. — Trzeba zabrać mamę i Lenkę, musimy chociaż spróbować…

I w jeden taki wieczór fala owego sporu wyniosła nas z domu. Sierioża upchnął pieniądze po kieszeniach, w milczeniu i nie patrząc na mnie, zasznurował buty, wyszedł, wrócił po kluczyki od samochodu. Tak się bałam tego, co wymyśli, że złapałam z wieszaka pierwszą lepszą kurtkę i krzyknęłam do Miszki:

— Jedziemy po babcię, nikomu nie otwieraj, zrozumiałeś?!

Nie czekając na odpowiedź, wybiegłam za Sieriożą.

W drodze milczeliśmy. Trasa była pusta i ciemna, do oświetlonego kawałka szosy pozostało jeszcze ze dwadzieścia kilometrów, z naprzeciwka z rzadka pojawiały się auta. Najpierw zza zakrętu drogi pojawiał się obłok rozproszonego, białego światła, żeby później, mrugnąwszy, zmienić się w mętnożółte snopy. Od tych, jakby powitalnych, mrugnięć napotkanych samochodów robiło się lżej. Patrzyłam na profil Sierioży, uparcie zaciśnięte usta i nie zdecydowałam się, by wyciągnąć rękę i przytulić się do niego. Żeby nie zablokować impulsu, który — po kilku dniach kłótni, łez i wątpliwości — nakazał mu posłuchać mnie i pojechać ze mną. Po prostu patrzyłam na niego i myślałam: Nigdy więcej cię o nic nie poproszę, tylko pomóż mi zabrać mamę, proszę, pomóż mi.

Minęliśmy mrowiska podmiejskich osiedli, beztrosko mrugających w ciemnościach światłami okien, a potem wjechaliśmy na oświetlony odcinek drogi. Wzdłuż szerokiej szosy latarnie pochylały swe żółte głowy jak drzewa, z obu stron majaczyły wielkie centra handlowe z pogaszonymi światłami, puste parkingi, opuszczone szlabany, banery reklamowe: „Elitarne osiedle Jezioro Książęce”, „Ziemia na sprzedaż — od 1 ha”. W końcu ukazał się przed nami kordon zagradzający wjazd do miasta.

Na początku nawet nie zorientowałam się, że to właśnie blokada. Dwa samochody patrolowe ustawione na ukos, na poboczu nieduża zielona ciężarówka z włączonymi światłami, kilka długich betonowych bali leżących na asfalcie, z daleka podobnych do podłużnych białych cukierków, czyjaś samotna sylwetka. Wszystko to wyglądało tak niepoważnie, tak zabawnie, że nie wierzyłam w to, co może się nam przytrafić. Podczas gdy Sierioża wytracał prędkość, wyciągnęłam telefon i wybrałam numer mamy:

— Nic nie mów, zaraz po ciebie przyjedziemy — powiedziałam, kiedy podniosła słuchawkę, po czym rozłączyłam się.

Sierioża, zanim wysiadł z auta, otworzył schowek, ale niczego stamtąd nie wyjął. Zostawił silnik na chodzie i przez kilka chwil patrzyłam z siedzenia pasażera, jak idzie w kierunku kordonu. Szedł wolno, jakby układał sobie w myślach to, co powinien powiedzieć. Patrzyłam na jego plecy, a potem wyskoczyłam z samochodu. Po dźwięku za sobą zorientowałam się, że drzwiczki się nie zatrzasnęły, ale nie zawróciłam i pobiegłam za nim. Kiedy byłam tuż koło niego, stał już naprzeciwko niezgrabnego jak niedźwiedź mężczyzny w uniformie.

Było chłodno, pod brodą miał maskę, którą starał się pospiesznie naciągać na twarz, jak tylko wysiedliśmy z samochodu. Kilka razy bezskutecznie uchwycił jej skraj dłonią w grubej, czarnej rękawicy. W drugiej ręce trzymał wypalonego do połowy papierosa. W jednym z samochodów patrolowych za jego plecami widniało kilka sylwetek i lekko świecił ekranik. Pomyślałam, że oglądają telewizję, że to zwyczajni ludzie, tacy sami, jak my, i że będzie można się dogadać. Sierioża zatrzymał się o pięć kroków od mężczyzny. Pochwaliłam go w myślach. Pośpiech, z jakim mężczyzna naciągał maskę na twarz, kazał przypuszczać, że nie chce, żebyśmy się zbliżyli. Też stanęłam w oddaleniu, a Sierioża odezwał się dziarskim tonem, jakiego zazwyczaj używa w rozmowach z drogówką i milicjantami:

— Panie komendancie, jak moglibyśmy dostać się do miasta, co?

Po jego tonie i po tym, że ściągnął wargi, można było zauważyć, że trudno mu przychodzi ta wymuszona intonacja i jak obca mu ta rzekoma koleżeńskość, której w rzeczywistości wcale nie czuje, i że nie wierzy w nasz sukces.

Mężczyzna poprawił maskę i położył rękę na automacie wiszącym mu na ramieniu. Nie było w tym groźby, raczej wyglądało to tak, jakby po prostu nie miał co zrobić z ręką. Milczał, a Sierioża tym samym, sztucznie uprzejmym, tonem kontynuował:

— Przyjacielu, my musimy. Ilu was? Pięciu? Może się dogadamy? — i sięgnął do kieszeni.

Drzwiczki stojącego z tyłu patrolowego auta lekko się uchyliły i w tym momencie człowiek trzymający rękę na automacie, młodym, jeszcze łamiącym się głosem powiedział:

— Nie wolno. Zawracać! — Machnął dłonią z papierosem w stronę, skąd przyjechaliśmy, po czym machinalnie oboje się odwróciliśmy. W śniegu czerniała wyraźna koleina.

— Zaczekaj, panie komendancie! — zaczął Sierioża, ale po spojrzeniu mężczyzny z automatem już wiedziałam, że nic z tego. Nie ma sensu nazywanie go „panem komendantem”, proponowanie pieniędzy. On zaraz zawoła swoich. Będziemy musieli wsiąść do auta, zawrócić koleiną przetartą przez takich jak my, starających się przedostać do zamkniętego miasta, i wywieźć stamtąd kogoś, kogo kochają, o kogo się martwią.

Odsunęłam Sieriożę i przeszłam jeszcze cztery kroki. Stanęłam twarzą w twarz z mężczyzną z automatem. W końcu zobaczyłam, że jest młodziutki, może dwudziestoletni. Starałam się zajrzeć mu w oczy, ale on odwrócił wzrok.

— Posłuchaj…

Powiedziałam: „Posłuchaj”, chociaż nigdy nikogo nie tykam, bo to dla mnie ważne. „Wy” stwarza dystans. Teraz powiedziałam tak, bo z jednej strony byłam ja, dorosła, wykształcona, zamożna kobieta, a z drugiej stał chłopak z ciemnymi śladami po ospie na policzkach, w miejscach, których nie osłaniała biała maska. Dobrze wiedziałam, że tak właśnie należy powiedzieć:

— Posłuchaj, zrozum mnie, tam jest moja mama, całkiem sama, zdrowa. Ty też masz mamę i kochasz ją, przepuść nas, proszę, nikt nie zauważy. Jak chcesz, pojadę tylko ja, a on tu na mnie zaczeka, mam w domu dziecko, więc na pewno wrócę. Obiecuję ci, pojadę sama i wrócę za godzinę. Przepuść mnie.

W jego oczach pojawiła się niepewność, dostrzegłam ją i chciałam powiedzieć coś więcej, ale wtedy za jego plecami zjawił się jeszcze jeden, w takiej samej masce i z takim samym automatem na ramieniu:

— Siemionow, co się tu u ciebie dzieje? — Starając się patrzeć im w oczy po kolei, aż spojrzeli po sobie, odezwałam się prędko, żeby nie mieli czasu się zastanowić:

— Chłopcy, przepuście mnie, proszę, muszę zabrać mamę. Tam została moja mama, mąż zaczeka z wami. Uwinę się w godzinę, możecie go nawet nie sadzać do swego samochodu. Sierioża, jesteś ciepło ubrany, prawda? Pospacerujesz tu przez godzinkę, a ja szybko…

Ten, który był starszy, nagle wyszedł do przodu, odsunąwszy młodziutkiego Siemionowa z niemal wypalonym już papierosem w dłoni, i powiedział głośno, prawie krzyknął:

— Nie wolno, już wam powiedziano! To nie ja wymyśliłem, taki mam rozkaz, szybko zawracajcie do samochodu! — Machnął automatem, choć znów w jego geście nie było groźby. Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo młodziutki Siemionow, niechętnie odrzuciwszy pod nogi niedopałek, powiedział żałośnie:

— Wokół Kolcewoj rozciągnęli drut kolczasty, tam jeszcze niejeden kordon i nawet jeśli my byśmy was przepuścili, nie przejedziecie.

— Chodź, malutka, idziemy! Nic z tego, nie przepuszczą nas — powiedział Sierioża i złapał mnie za rękę, siłą prowadząc do auta. — Dziękuję, chłopaki, zrozumiałem — mówił i ciągnął mnie za sobą.

Wiedziałam już, że upór nie ma sensu, ale wciąż myślałam, co by tu im powiedzieć, żeby mnie przepuścili. I nic. Nic nie przyszło mi do głowy i kiedy wsiedliśmy do auta, Sierioża znów, nie wiadomo po co, otworzył i zamknął schowek. Zanim ruszył, odezwał się do mnie:

— To już nie milicja i nie drogówka. Popatrz na mundury, Aniu, to regularne wojsko. — Podczas gdy zawracał, póki pod kołami chrzęściła śnieżna koleina, wzięłam do ręki telefon i wybrałam numer mamy. Podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale i krzyknęła:

— Halo, Ania? Co tam się u was dzieje?!

Powiedziałam prawie spokojnie:

— Mamusiu, nie wyszło, trzeba czekać, coś wymyślimy.

Nic nie mówiła i słychać było tylko jej oddech, tak wyraźnie, jakby siedziała obok mnie w aucie:

— No, oczywiście, malutka.

— Zadzwonię do ciebie później, wieczorem, dobrze?

Odłożyłam telefon i zaczęłam szukać po kieszeniach paczki papierosów. Jechaliśmy z powrotem, niedługo powinna się skończyć oświetlona część drogi. Widziałam już przed sobą granicę żółtego światła i migające światełka podmiejskich osiedli. W domu czekał na nas Miszka.

Dokładnie po tygodniu, 17 listopada, mama umarła.●

Ten sen śnił mi się przez całe życie: czasem raz na rok, czasem rzadziej, ale za każdym razem, gdy już zaczynałam go zapominać, pojawiał się. Muszę gdzieś się dostać, całkiem niedaleko, tam czeka na mnie mama, a ja posuwam się do przodu, ale bardzo wolno. Spotykają mnie jacyś nieprzydatni, zbędni ludzie i grzęznę w rozmowach z nimi jak w pajęczynie. Kiedy w końcu niemal docieram do celu, nagle zdaję sobie sprawę, że się spóźniłam. Mamy już tam nie ma, nigdzie jej nie ma. Nigdy więcej jej nie zobaczę. Budziłam się od własnego krzyku, z twarzą mokrą od łez i nawet gdy ten, kto leżał obok, obejmował mnie, starając się pocieszyć, odsuwałam się i odpychałam jego ręce, ogłuszona własną samotnością.

Wychylając się z półsnu, w jakim pogrążały mnie tabletki — Sierioża kazał mi je przyjmować za każdym razem, gdy zaczynałam płakać i nie mogłam przestać — szłam sprawdzić, gdzie jest ta dwójka, która mi pozostała. Niekiedy zastawałam obu z głowami pochylonymi nad komputerem, przeglądających wiadomości. Czasem Sierioża przepadał gdzieś na podwórzu — wydaje mi się, że rąbał drzewo, chociaż bardziej bezsensowne zajęcie trudno było sobie wyobrazić. A Miszka… Miszka siedział i oglądał filmy na YouTube albo grał w gry komputerowe. Za każdym razem, kiedy to widziałam, krzyczałam i płakałam, a wtedy trzaskały drzwi wejściowe, w wyniku czego do domu dostawała się struga zimnego powietrza. Zjawiał się Sierioża, wyprowadzał mnie do sypialni i kazał zażyć jeszcze jedną tabletkę.

19 listopada nasz telefon całkiem zamilkł. Wraz z nim wyłączył się Internet. Odkrył to Miszka, jedyny, który chociaż starał się robić wrażenie, że życie toczy się własnym rytmem. W dzień, gdy łączność ustała, obudziłam się, dlatego że Sierioża potrząsał mnie za ramię:

— Dosyć spania, malutka, jesteś nam potrzebna. Telefon zamarł, Internet też. Zostały nam wiadomości z satelity, a do tego nasz angielski nie wystarcza…

Po zejściu do salonu zobaczyłam Miszkę na tapczanie, przy telewizorze. Miał na kolanach oksfordzki słownik, a twarz skupioną i nieszczęśliwą, jak na egzaminie. Dookoła niego siedzieli dorośli: piękna Marina z piętrowego, ceglanego pałacu ze zgrabnymi wieżyczkami, znajdującego się naprzeciwko naszego domu, oraz jej gruby mąż Lonia, niedzielny partner Sierioży od bilardu. Na podłodze koło tapczanu siedziała ich malutka córeczka. Z kolei przed nią stała waza z muszelkami, które przywieźliśmy z podróży poślubnej. Sądząc po obrzmiałym policzku dziewczynki, jedna z nich już była w jej buzi. Sierioża sprowadził mnie ze schodów pod rękę. Na pewno dwa dni tabletek i łez nie minęły bez śladu, bo Marina, unosząc na mnie oczy (mimo porannej godziny jej makijaż był bez zarzutu; należała do tego typu kobiet, które wyglądają jak anioły o każdej porze dnia czy nocy), prędko uniosła dłoń do ust i nawet zamierzała się poderwać z tapczanu:

— Aniu, okropnie wyglądasz, nie jesteś chora?!

— Jesteśmy zdrowi — powiedział szybko Sierioża. Momentalnie rozzłościłam się na niego za ten pośpiech, jakbyśmy to my siedzieli w salonie Mariny, pozwalając naszemu dziecku obśliniać cudze sentymentalne wspomnienia. — Kochani, przydarzyła się nam pewna rzecz…

Nie pozwoliłam mu dokończyć. Nagle to, żeby nie mógł tego zrobić, stało się dla mnie bardzo ważne, więc podeszłam do dziewczynki, i rozchylając jej mokre od śliny paluszki, odebrałam wazę, po czym postawiłam ją wyżej na kamiennej półce.

— Marina, wyjmij jej z buzi muszelkę, bo się udławi, to przecież nie cukierek.

— Poznaję moją dziewczynę — powiedział półgłosem Sierioża z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie, nie mogłam się do niego nie uśmiechnąć.

Nie mogłam ścierpieć ich obojga: Mariny i jej niezgrabnego, hałaśliwego Loni, mającego głowę nabitą niemądrymi anegdotami. Oprócz tego myślał tylko o pieniądzach. U niego w piwnicy stał stół bilardowy i Sierioża od czasu do czasu, w wolne dni, wyprawiał się tam pograć. Przez pierwsze pół roku naszego mieszkania na tym osiedlu starałam się dotrzymywać mu towarzystwa, ale szybko zrozumiałam, że nie potrafię nawet sprawiać wrażenia, że mi z nimi wesoło.

— Lepiej nie mieć światowego życia, niż brać udział w tej przerażającej parodii — mówiłam do Sierioży. A on odpowiadał:

— Wiesz, malutka, nie możesz być taka wybredna. Jak się mieszka na wsi, należy utrzymywać kontakty z sąsiadami.

Teraz tych dwoje siedziało w moim salonie, na mojej kanapie, a mój syn z przejęciem starał się tłumaczyć im wiadomości CNN.

Podczas gdy Marina wydobywała ostatnią muszelkę z ust swojej córki, Lonia gościnnym gestem poklepał kanapę obok siebie i powiedział:

— Siadaj, Anka, i tłumacz. Telefony padły, nasi bezbożnie kłamią, a ja chcę wiedzieć, co dzieje się na świecie.

Przysiadłam na skraju stolika na gazety. Bardzo nie chciało mi się siadać obok tamtych dwojga, odwróciłam się do telewizora i natychmiast przestałam słyszeć gadaninę Mariny i chichot Loni:

— Dasza, wypluj, wypluj natychmiast!

— Nianię odcięła kwarantanna i Marince przyszło odwołać się do swojego instynktu macierzyńskiego. Jak widzisz, niezbyt jej na razie wychodzi.

Uniosłam rękę i umilkli. Słuchałam i czytałam informacje z paska u dołu ekranu. Minęło dziesięć, piętnaście minut w absolutnej ciszy, po czym zwróciłam się do nich. Marina siedziała teraz na podłodze w zastygłej pozie, ściskając w dłoni oślinioną muszelkę, a Lonia trzymał dziewczynkę na rękach, zasłaniając jej dłonią usta. Oczy miał bardzo poważne, nigdy takich u niego nie widziałam. Obok Loni zastygł Miszka o twarzy wychudłej, z długim nosem, opuszczonymi kącikami ust i brwiami uniesionymi jak u karnawałowego pierrota. Słownik spadł mu z kolan na podłogę, widocznie Miszka znał angielski na tyle, żeby zrozumieć sens wiadomości.

Nie oglądając się na stojącego za mną Sieriożę, powiedziałam:

— Oni mówią, że wszędzie to samo. W Japonii siedemset tysięcy zachorowań, Chińczycy nie podają danych, Australijczycy i Anglicy zamknęli granice, ale to im nie pomogło. Chyba jest za późno. Samoloty nigdzie nie latają. Kwarantanna obejmuje duże miasta Stanów Zjednoczonych: Nowy Jork, Los Angeles, Chicago, Houston. Cała Europa też w dupie. To w skrócie. Mówią, że utworzyli międzynarodowy fundusz i pracują nad szczepionką. Mówią jeszcze, że nie będzie jej wcześniej niż za dwa miesiące.

— A co o nas? — Lonia odsunął dłoń od ust dziewczynki, która natychmiast zaczęła ssać palec. Oboje patrzyli na mnie. Po raz pierwszy zauważyłam, jak są do siebie podobni. Biedna malutka, nie było w niej nic z delikatnej budowy Mariny, za to po Loni miała blisko osadzone oczy, gąbczaste, tłuste policzki i sterczący trójkątny podbródek.

— A co my ich obchodzimy? O nas na razie mówią mało. Wszędzie źle, a na Dalekim Wschodzie szczególnie. Mówią, że nie zamkną chińskiej granicy, a tam jedna trzecia ludności zainfekowana. Piter zamknięty, Niżny zamknięty…

— A Rostow? Co mówią o Rostowie?

— Lonia, nic o Rostowie nie mówią, tylko o Paryżu, Londynie…

To było nawet przyjemne: cztery pary wystraszonych oczu wpatrzone w moją twarz. Czekali na moje słowa, jakby od nich zależało coś bardzo ważnego.

— Mam mamę w Rostowie — powiedział cicho Lonia. — Od tygodnia nie mogę się do nikogo tam dodzwonić, a teraz telefon zdechł zupełnie. Sierioża, co z nią?! Anka, co tobie?!

Podczas gdy Sierioża popychał ku wyjściu Lonię trzymającego dziewczynkę na rękach i oglądającą się Marinę („Sierg, czy ja coś powiedziałem? Co się u was stało? Może trzeba wam pomóc?”), starałam się złapać oddech. Ucisk w gardle: „Nie mów im, nie mów”. Dojrzałam wzrok Miszy. Patrzył na mnie bezradnie, zagryzając wargi, z malującą się na twarzy rozpaczą. Wyciągnęłam do niego rękę, a on skoczył do mnie z kanapy przez stolik, który zatrzeszczał pod jego ciężarem, przywarł do mego ramienia i wyszeptał gdzieś w mój obojczyk:

— Mamo, co teraz będzie?

— No, przede wszystkim wyrzucimy w diabły ten połamany stolik — powiedziałam, a wtedy Misza roześmiał się tak, jak kiedyś, gdy był malutki. Bardzo łatwo było go rozśmieszyć, a to był najlepszy sposób na uspokojenie go, kiedy płakał. Do salonu wszedł Sierioża:

— Z czego się śmiejecie?

Popatrzyłam na niego nad głową Miszy i powiedziałam:

— Myślę, że będzie już tylko gorzej. Co robimy?

Resztę dnia z Sieriożą, a nawet z Miszką, który porzucił swoje gry, spędziliśmy przed telewizorem, jakby dopiero teraz do nas dotarło, że jest on ostatnim kanałem łączności ze światem. Dlatego spieszyliśmy się, by wchłonąć jak najwięcej informacji, zanim i ta nić się urwie. Miszka powiedział:

— Sputnikowi na pewno nie stanie się nic takiego, mamo, żeby go wyłączyli, on sobie lata i lata. — Siedział z nami, aż w końcu usnął z głową wtuloną w oparcie kanapy.

Pod wieczór Sierioża zgasił światło, rozpalił ogień w kominku, przyniósł z kuchni butelkę whisky i dwie szklaneczki. Siedzieliśmy na podłodze, przed kanapą ze śpiącym Miszką, którego okryłam pledem, i popijaliśmy whisky. Ciepłe migotanie pomarańczowego płomienia mieszało się z niebieskawą poświatą z ekranu. Telewizor mruczał cicho i pokazywał głównie te same kadry, które widzieliśmy rano: na tle map geograficznych dane oznaczone na czerwono, opustoszałe ulice różnych miast, samochody pogotowia ratunkowego i pojazdy wojskowe, wydawanie lekarstw i żywności (twarze stojących w kolejkach ludzi różniły się tylko kolorem masek), zamknięta giełda nowojorska. Niczego już nie tłumaczyłam. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na ekran. W którymś momencie wydało mi się, że to zwyczajny wieczór, jakich wiele już było, i że po prostu oglądamy film o końcu świata, film, którego akcja nieco się wlecze. Oparłam głowę na ramieniu Sierioży, a on odwrócił się do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział na ucho, żeby nie zbudzić Miszki:

— Masz rację, malutka, to wszystko nie skończy się tak łatwo.

Dźwięk, który mnie obudził, ucichł w chwili, kiedy otworzyłam oczy. W pokoju było ciemno. Ogień w kominku zgasł, żarzące się czerwienią węgielki nie dawały światła. Z tyłu posapywał Miszka, a obok mnie, z głową odchyloną do tyłu, spał Sierioża. Plecy mi zdrętwiały od długiego siedzenia na podłodze, ale nie ruszałam się. Chciałam sobie przypomnieć, co właściwie kazało mi się obudzić. Kilka nieskończenie długich sekund siedziałam w zupełnej ciszy, nasłuchując w napięciu. Jak już prawie uwierzyłam, że dziwny dźwięk mi się przyśnił, on znów się rozległ, tuż za mymi plecami: natarczywe, głośne stukanie w okienną szybę.

Odwróciłam się do Sierioży i złapałam go za ramię. W półmroku zobaczyłam, że ma otwarte oczy. Przyłożył palec do ust, a potem, nie podnosząc się, pochylił się nieco w prawo i wolną ręką wymacał wiszący przy kominku żeliwny pogrzebacz, który lekko zadźwięczał, gdy zdejmował go z haczyka. Po raz pierwszy od dwóch lat, które przeżyliśmy w tym jasnym, przestronnym i pięknym domu, mocno pożałowałam tego, że zamiast ceglanej twierdzy z zakratowanymi oknami-strzelnicami, jak u większości naszych sąsiadów, wybraliśmy lekką, drewnianą konstrukcję, z ażurową fasadą strzelających ku dachowi ogromnych okien. Nagle poczułam kruchość tej szklanej osłony, jakby nasz salon i za nim cały dom — ze wszystkimi swymi przytulnymi drobiazgami, ulubionymi książkami, lekkimi drewnianymi schodami, z Miszką beztrosko śpiącym na kanapie — był tylko domkiem dla lalek bez przedniej ściany, do którego w każdej chwili może się przedostać wielka, obca ręka, zburzyć jego codzienny ład i wyciągnąć każdego z nas.

Spojrzeliśmy w stronę okna. Obok prowadzących na werandę drzwi balkonowych, na tle nocnego nieba, ciemniała wyraźnie ludzka sylwetka. Sierioża chciał się podnieść, ale wczepiłam się w jego rękę, w której ściskał pogrzebacz, i wyszeptałam:

— Zaczekaj, nie wstawaj, nie trzeba…

I nagle za szybą rozległ się głos:

— No, co wy tam, zamarliście, obrońcy twierdzy brzeskiej? Ja przez szybę dobrze widzę. Sieriożka, otwieraj!

Sierioża z hałasem upuścił pogrzebacz na podłogę i skoczył do drzwi balkonowych. Miszka obudził się, usiadł na kanapie i tarł oczy, rozglądając się w popłochu. Drzwi otworzyły się, w salonie zapachniało mroźnym powietrzem i tytoniem, a stojący za szybą mężczyzna wszedł do środka i powiedział:

— Zapalcie światło, partyzanci, do diabła!

— Cześć, tato — przywitał się Sierioża, wymacując na ścianie kontakt. Wypuściłam powietrze, podniosłam się i podeszłam.

Trzy lata temu, w czasach, gdy się poznawaliśmy, Sierioża nie od razu przedstawił mnie swojemu ojcu. Musiało minąć prawie półtora roku, żeby jego była żona odpuściła, a porozwodowe napięcia nieco przycichły. Nasze życie stopniowo zaczęło toczyć się normalnie. Dopiero wtedy poznałam ojca Sierioży, który podbił moje serce już od progu niedużego mieszkanka w Czertanowie. Jeszcze zanim się rozebrał, z zadowoleniem obejrzał mnie od stóp do głów, mocno i całkiem nie po ojcowsku objął. Natychmiast kazał siebie nazywać tatą Borią. Do tej pory nie mogłam się zmusić do użycia tej formy, najpierw unikałam bezpośredniego zwracania się, a później, po roku lub coś koło tego, poprzestałam na neutralnym „pan”, od święta „tato”. Jakoś z nim na „ty” nie przeszłam. Ale od początku dobrze się z nim czułam: o wiele lżej niż w towarzystwie przyjaciół Sierioży, którzy przywykli widywać go z zupełnie inną kobietą. Te ich wieloznaczne i delikatne pauzy, jakie robili za każdym razem, gdy cokolwiek mówiłam. Jakby potrzebowali czasu, by przypomnieć sobie, kim jestem. Wciąż łapałam się na próbach przypodobania się im niemal za każdą cenę. To była taka dziecinna, głupia konkurencja z kobietą, wobec której czułam się winna, i za to siebie nienawidziłam.

Tata Boria nie bywał u nas często. Między nim a Sieriożą tkwiła jakaś złożona historia z przeszłości, jeszcze z dzieciństwa Sierioży, o której nie mówili. Zdawało mi się, że Sierioża jest z ojca dumny, a zarazem wstydzi się go. Rzadko do siebie telefonowali, a jeszcze rzadziej się widywali. Tata Sieroży nawet nie był na naszym ślubie. Być może sprawa polegała na tym, że nie miał porządnego garnituru. Dość dawno temu, co było dla wszystkich zaskoczeniem, porzucił karierę wykładowcy uniwersyteckiego, wynajął komuś moskiewskie mieszkanko i na dobre wyjechał na wieś, gdzieś pod Riazań. Od tej pory mieszkał w starym, parterowym domu, z piecem i ubikacją na dworze, cichaczem kłusował i, zdaniem Sierioży, pił z miejscowymi chłopami, wśród których zyskał niezbity autorytet.

Teraz stał na środku naszego salonu, mrużąc oczy od światła. Na sobie miał starą myśliwską kurtkę po Sierioży, a na nogach wysłużone szare walonki bez kaloszy, wokół których na podłodze powstawała niewielka kałuża. Sierioża już robił ruch, by iść mu na spotkanie, ale niepewnie zastygli w pół kroku i jednak się nie objęli, a zamiast tego zwrócili się ku mnie. Stanęłam między nimi, obejmując obu. Przez silny, ciepły zapach dymu i tytoniu nagle mocno powiało alkoholem, nawet zdziwiłam się, że tacie Sierioży udało się do nas dojechać, ale potem przyszło mi do głowy, że teraz nikogo to nie obchodzi. Przytuliłam policzek do wytartego kołnierza jego myśliwskiej kurtki i powiedziałam:

— Jak dobrze, że pan tu jest. Chce pan jeść?

Po kwadransie na kuchence skwierczała jajecznica i wszyscy — włącznie z Miszką, który z trudem starał się nie zasnąć — siedzieliśmy przy kuchennym stole. Zegar wskazywał wpół do czwartej rano i cała kuchnia przesiąkła silnymi ojcowskimi papierosami. Tata Boria uznawał tylko papierosy marki Jawa, zdecydowanie odmawiając kentów Sierioży. Zanim jedzenie było gotowe, obaj zdążyli wypić po jednym, ale gdy postawiłam przed nimi dymiące talerze i Sierioża chciał nalać jeszcze, jego ojciec nieoczekiwanie nakrył kieliszek wielką dłonią z zażółconymi, przepalonymi palcami:

— Nie, już wystarczy radzieckiego życia, wybacz — powiedział. — Przyjechałem powiedzieć wam, dzieci, że jesteście idiotami. Po kiego diabła jeszcze siedzicie tu, w tym swoim szklanym domu, z tą swoją jajecznicą, i robicie wrażenie, że wszystko jest w porządku? U was nawet furtka nie jest zamknięta. I chociaż, oczywiście, wasza żałosna furtka, dekoracyjny płotek i w ogóle cała ta parodia bezpieczeństwa nie zatrzyma nawet dziecka, to jednak spodziewałem się po was większej wyobraźni.

Jego ton był żartobliwy, ale oczy się nie uśmiechały. Nagle dostrzegłam, że jego duża dłoń, w której trzymał kolejnego papierosa, drży ze zmęczenia i popiół spada wprost do talerza z jajecznicą, że twarz ma poszarzałą, a wokół jego oczu pojawiły się ciemne obwódki. W swoim, nieokreślonego już koloru, swetrze z wyciągniętym kołnierzem (na pewno też po Sierioży), grubych spodniach i walonkach, których nie zamierzał zdjąć, w naszej jasnej eleganckiej kuchni wyglądał jak ogromny obcy ptak, a my, we troje, faktycznie siedzieliśmy wokół niego jak wystraszone dzieci i wsłuchiwaliśmy się w każde jego słowo.

— Miałem wielką nadzieję, że już was tu nie zastanę. Myślałem, że mieliście dość rozumu, żeby pojąć, co się dzieje, że dawno już zamknęliście ten domek dla lalek i uciekliście — mówił, zagarniając widelcem niemal połowę jajecznicy. — Ale biorąc pod uwagę wasz, wszystkim znany, duracki idiotyzm, postanowiłem się jednak upewnić i niestety — miałem rację.

Milczeliśmy, nic nie mogliśmy odpowiedzieć. Tata popatrzył z żalem na jajecznicę na drżącym widelcu, odłożył go i odsunął na bok talerz. Widać było, że myśli, jak zacząć. Wiedziałam, co nam teraz powie, więc żeby opóźnić ten moment, chciałam wstać i sprzątnąć ze stołu, ale tata Boria powstrzymał mnie gestem i powiedział:

— Poczekaj, Aniu, nie będę długo mówił. Miasto zamknęli dwa tygodnie temu. — Teraz siedział z rękami złożonymi przed sobą i spuszczoną głową. — A od momentu, gdy pojawili się pierwsi chorzy, minęło nieco ponad dwa miesiące, oczywiście, jeśli nas nie okłamują. Nie wiem, ilu ludzi musiało umrzeć, zanim postanowili zamknąć miasta, ale sądząc po tym, że już wyłączyli nam telefony, wszystko toczy się szybciej, niż sądzili. — Uniósł głowę i spojrzał po nas. — No, dzieci, zróbcie mądrzejsze miny! A wy co, pewnie nigdy nie słyszeliście o modelu matematycznym epidemii?

— Pamiętam, tato — powiedział nagle Sierioża.

— A co to jest model epidemii? — zapytał Miszka, a jego oczy były aż okrągłe z zaciekawienia.

— To bardzo stara metoda, Miszka — odparł tata Boria, ale patrzył przy tym na mnie. — Wyliczaliśmy go jeszcze w latach siedemdziesiątych dla Instytutu Gamaleya. Oczywiście, już dawno wypadłem z obiegu, ale zakładam, że ogólne zasady się nie zmieniły. Nauk ścisłych się nie przeskoczy, kochani, to jak z jazdą na rowerze. Mówiąc krótko, wszystko zależy od choroby: jak się ona rozprzestrzenia, jaki jest stopień jej zaraźliwości, ile trwa okres inkubacji i ile wynosi procent śmiertelności. A jeszcze bardziej istotne, w jaki sposób władze z tą chorobą walczą. Przeliczyliśmy wówczas siedemnaście infekcji: od dżumy po banalną grypę. Nie jestem lekarzem, jestem matematykiem i o tym nowym wirusie wiem bardzo mało. Rachunkiem różniczkowym nie będę was męczyć, ale sądząc po tempie, w jakim to się rozwija, kwarantanny niewiele pomogą. Jakkolwiek by było, wcale nie myślę, że miasto już zginęło, ale zginie, i to bardzo prędko. A kiedy to się zacznie, na waszym miejscu starałbym się znaleźć od niego jak najdalej.

— Co się zacznie? — zapytałam.

Odezwał się Sierioża:

— Będą próbowali przedrzeć się siłą, Aniu. Ci, co są w mieście. Ci, którzy nie zdążyli zachorować, razem z tymi, którzy już się zarazili, ale jeszcze o tym nie wiedzą. I jeszcze zabiorą ze sobą chorych, bo nie mogą ich przecież porzucić. Rozpierzchną się we wszystkie strony, będą pukać do twoich drzwi i prosić o wodę bądź żywność albo żeby ich przenocować. A jeśli tylko zgodzisz się im pomóc, i ty zachorujesz.

— A jeśli im odmówisz, Aniu — dodał tata Boria — mogą być bardzo na ciebie źli. Tak więc ta historia nie rokuje dobrze, nie przyniesie nam nic poza nieprzyjemnościami.

— Ile mamy czasu, tato, jak myślisz? — spytał Sierioża.

— Niewiele. Myślę, że najwyżej tydzień, i mam wielką nadzieję, że się nie spóźnimy. Ja, oczywiście, krzyczałem na was, dzieci, ale sam też jestem dobry. W końcu wy jesteście tylko małymi burżujami, a mnie, staremu durniowi, trzeba było nie wódkę pić w mojej wsi, ale od razu jechać do was, jak tylko ogłosili tę kwarantannę. Jakieś tam potrzebne rzeczy ze sobą przywiozłem, ale oczywiście nie wszystko. Pieniędzy przy sobie dużo nie miałem, no i spieszyłem się, dlatego potrzebujemy jeszcze kilku dni. Sierioża, idź, otwórz bramę, trzeba wprowadzić mój samochód na podwórze. Raczej nigdzie już nie pojedzie. Przez ostatnie kilometry obawiałem się, że będę musiał dojść do was na piechotę.

Gdy powoli wstawał i po kieszeniach szukał kluczy, patrzyłam na niego i myślałam sobie, że ten niezgrabny, hałaśliwy człowiek — o którym zupełnie zapomnieliśmy i do którego ani razu nie zadzwoniliśmy od czasu, jak wszystko to się zaczęło, żeby dowiedzieć się, co z nim — porzucił swoją riazańską wieś, zapakował do auta ubogi dobytek, gotów zrezygnować z niego na środku drogi, jeśli jego dwudziestoletnia niwa padnie, i iść w mrozie, żeby się upewnić, czy jeszcze jesteśmy tutaj. I na koniec — kazał nam robić to, co według niego w tej chwili było najwłaściwsze. Widać było, że Sierioża myślał o tym samym. Nawet mi się wydało, że coś powie, ale on po prostu wziął klucze do samochodu i wyszedł.

— Marnie wyglądasz, Aniu. Mama?

Pokręciłam tylko głową. Od razu wziął mnie za rękę i zapytał:

— Od Iry i Antoszki mieliście wieści?

Poczułam łzy pod powiekami. Zapomniałam, całkiem zapomniałam o pierwszej żonie Sierioży i o ich synku Antoszce. Przycisnęłam dłoń do warg i jeszcze raz, już ze wstydem, pokręciłam głową, a ojciec Sierioży nachmurzył się i spytał:

— Jak myślisz, zgodzi się wyjechać bez nich?

I zaraz sobie odpowiedział:

— Zresztą, zanim przyjdzie co do czego, powinniśmy się zastanowić, dokąd dokładnie pojedziemy.

Tej nocy nad niczym więcej już się nie zastanawialiśmy. Kiedy Sierioża wszedł do domu, uginając się pod ciężarem ogromnego, brezentowego plecaka, tata skoczył mu na spotkanie, rzucając mi krótkie, znaczące spojrzenie. Rozmowa była skończona. Przez następne pół godziny obaj, za każdym razem starannie tupiąc nogami na progu, żeby otrzepać śnieg z butów, znosili z niwy, teraz stojącej na parkingu przed domem, worki, torby i kanistry. Sierioża zaproponował, żeby większość rzeczy zostawić w samochodzie:

— Przecież nie są teraz nam potrzebne, tato.

Jednak tata Boria był nieugięty i niebawem cały jego różnorodny bagaż został złożony na przechowanie w gabinecie, dokąd on sam udał się na spoczynek, odmówiwszy proponowanego mu gościnnego kompletu pościeli:

— Nie trzeba mi pościeli, Aniu. W zupełności mi wystarczy, jak położę się na kanapie, zresztą na spanie nie zostało dużo czasu. Zamknijcie drzwi i kładźcie się, porozmawiamy rano — powiedział. Nadal nie zdejmując walonek, pomaszerował do gabinetu, zostawiając mokre ślady na podłodze, i szczelnie zamknął za sobą drzwi.

Jego słowa zabrzmiały jak rozkaz. Najpierw, nie mówiąc do nas słowa, poszedł do łóżka Miszka: słyszałam, jak trzasnęły na górze drzwi jego pokoju. Sierioża zamknął drzwi i też udał się na górę, a ja przeszłam się po parterze i pogasiłam światło. Od czasu, kiedy przenieśliśmy się tutaj, ten cichy, nocny obchód stał się jednym z moich ulubionych rytuałów. Po wyjeździe gości lub zwyczajnym, spokojnym wieczorze we troje lubiłam zaczekać, aż Sierioża i Miszka rozejdą się po sypialniach, później opróżnić popielniczki, zebrać naczynia ze stołu, poprawić poduszki na kanapie, wypalić w ciszy ostatniego papierosa i wejść oświetlonymi schodami na piętro. Potem zostawić za sobą na dole przytulną, senną ciemność, postać trochę pod drzwiami Miszki i na koniec wejść do naszej chłodnej, ciemnej sypialni, zrzucić ubranie, wślizgnąć się pod kołdrę obok zasypiającego Sierioży i przytulić się do jego ciepłych pleców.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: