- W empik go
Pandemia. Raport z frontu - ebook
Pandemia. Raport z frontu - ebook
Nowa książka autora bestsellerów Gad i Agonia, finalisty Grand Press i Nagrody im. Kapuścińskiego, laureata Nagrody im. Torańskiej
Pandemia zmieniła życie większości z nas.
Dziś żyjemy w rzeczywistości, którą staramy się oswoić mianem „nowej normalności”.
Co działo się na linii frontu podczas pierwszej fali zachorowań na koronawirusa?
Jak wyglądały te pełne napięcia, obaw i dramatów dni?
Jak sobie radzili ratownicy medyczni, pielęgniarki, diagności laboratoryjni – osoby bezpośrednio stawiające czoła nowemu zagrożeniu i walczące o życie i zdrowie innych?
Pracownicy hospicjów, sprzedawcy w dyskontach, funkcjonariusze służby więziennej, listonosze, pracownicy zakładów pogrzebowych, nauczyciele, w końcu pacjenci – zarówno ci zmagający się z koronawirusem, jak i cierpiący z powodu innych chorób oraz utrudnionego dostępu do lekarzy… ich życie też stanęło na głowie.
Przeczytajcie tę mocną, chwilami wstrząsającą i do bólu prawdziwą reporterską relację Pawła Kapusty, który dokumentował przebieg pandemii w Polsce od jej oficjalnych pierwszych chwil. To opowieść z wielu perspektyw. Również osobistej, bo w sierpniu koronawirus dopadł także jego.
Uzupełnieniem są pogłębione wywiady z „twarzami” walki z pandemią: ministrem zdrowia, profesorem Łukaszem Szumowskim oraz profesorem Krzysztofem Simonem. Głos zabierają także profesorowie Witold Orłowski i Marcin Król.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66575-40-0 |
Rozmiar pliku: | 736 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy pandemia dotarła do naszego kraju, na łamach Wirtualnej Polski zacząłem publikować „Raport z frontu”, doniesienia z pierwszej linii walki z koronawirusem. W ten sposób powstał cykl tekstów, który ukazywał się od marca do maja 2020 roku. Były to relacje ratowników medycznych, pielęgniarek, diagnostów laboratoryjnych, ale również przedstawicieli zawodów, o których w tym gorącym czasie mówiło się zdecydowanie mniej, a oni także mierzyli się z nową rzeczywistością. Pracownicy hospicjów, sprzedawcy w dyskontach, funkcjonariusze służby więziennej, listonosze, pracownicy zakładów pogrzebowych, nauczyciele, w końcu pacjenci – zarówno ci zmagający się z koronawirusem, jak i cierpiący z powodu innych chorób oraz utrudnionego dostępu do lekarzy… Epidemia zmieniła życie większości z nas. W maju, gdy zaczęto znosić pierwsze obostrzenia, pojawił się pomysł, by artykuły dokumentujące te dziwne czasy umieścić w jednym książkowym zbiorze.
Teksty otwierające książkę są więc zapisem tego, co działo się na pierwszej linii podczas „pierwszej fali”. Druga część, wcześniej niepublikowana, to z kolei próba dokonania oceny działań podjętych przez władze państwowe oraz udzielenia odpowiedzi na pytanie, jakie konsekwencje pandemii są wciąż przed nami; przeprowadziłem duże, pogłębione wywiady z „twarzami” walki z pandemią: ministrem zdrowia, profesorem Łukaszem Szumowskim oraz profesorem Krzysztofem Simonem, ordynatorem I Oddziału Zakaźnego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. J. Gromkowskiego we Wrocławiu. Głos zabierają także profesorowie Witold Orłowski i Marcin Król.
Gorące podziękowania dla wszystkich bohaterów książki. Za wykonywaną pracę, ale także za chęć podzielenia się ze mną przeżyciami i przemyśleniami. Tym bardziej że książka powstawała w specyficznych warunkach: w izolacji, więc często niezbędne było korzystanie z komunikatorów, opieranie się na zdjęciach, czasem nawet specjalnie nagranych filmach, bym lepiej rozumiał opisywany świat. Bym dokładniej mógł go przedstawić w kolejnych tekstach. Także stąd momentami specyficzna, szorstka forma narracji. Było to ciekawe, ale nowe i wymagające doświadczenie reporterskie.
Przede wszystkim jednak ogromne podziękowania dla Katarzyny, ratowniczki medycznej, która regularnie opowiadała mi, co działo się w jej szpitalu jednoimiennym. Na oddziale ratunkowym, w karetkach wymazowych. Mimo obaw, że zostanie w tekstach rozpoznana przez przełożonych, mimo często okrutnego zmęczenia, znajdowała czas, by zdawać kolejne relacje. Gdy w przyszłości będę potrzebował pomocy, a pewnie kiedyś taki moment nadejdzie, chciałbym trafić na taką osobę jak Katarzyna. Dziękuję!Raport z frontu, dzień pierwszy
Magazyny jak ulice: puste
Katarzyna – ratowniczka medyczna. Pracuje w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Oto zapis jej dnia – relacja z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię zmienione.
Godzina 6.45
Dramat był, widzę. Doświadczenie kilku lat dyżurów w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym pozwala wyczytać z twarzy kończących zmianę kolegów, że nocka należała do cholernie trudnych.
– Z zakaźnego uciekł pacjent – rzuca kolega.
– Jak to uciekł? – Nie mogę uwierzyć.
– No, uciekł… Po drodze wyrwał wenflon, cały parking krwią zachlapał.
– Co ty mówisz?
– Przywiozła go z nami policja. Teraz pod szpitalem będzie stał radiowóz. Będą pilnować pacjentów.
Schodzę do szatni, otwieram spakowaną walizkę. Wzięłam ją na wypadek konieczności poddania się kwarantannie. Przebieram się, zaczynam zmianę.
7.30
Na poziomie SOR-u zatrzymuje się winda. Wysiada starsze małżeństwo.
– Czego państwo szukają? – pytam.
– My na zastrzyki na kolana – mówią pewni siebie.
– Ale wysiedli państwo na SOR-ze.
– No tak, tu ponoć rejestrują.
– Ponoć? Czy zdają sobie państwo sprawę, że mamy stan zagrożenia epidemicznego? A państwo zjechali przejściem służbowym, narażają siebie i personel…
– Nie mamy wirusa, niech się pani nie martwi – przerywa mi senior.
– Skąd ta pewność?
– Wczoraj był u nas syn, wrócił z… – wali między oczy starszy pan, ale żona szturcha go łokciem. Wie, że każde kolejne zdanie zadziała na ich niekorzyść. – To gdzie ta rejestracja? – wraca do sedna.
Prowadzę ich na poczekalnię i nie wierzę. Stoję, patrzę, nie wierzę. Dziesięć stłoczonych osób w wieku sześćdziesiąt pięć plus. Dopytuję, w jakim celu przyszli na SOR i jak właściwie tu weszli.
– Było otwarte, my na zastrzyki na kolana.
Milczę. Kampanie społeczne w mediach, prośby o pozostanie w domu są dla tych ludzi absolutnie nieistotne. Nie dziwię się. Na zabiegi czekali w długiej kolejce. Boją się, że nie będzie drugiej szansy. Zagadka otwartych drzwi zostaje szybko rozwiązana: sterowanie wideofonem się popsuło, a szpitalny pan złota rączka jest na L4.
8.30
Wchodzi kobieta w nitrylowych rękawiczkach na dłoniach.
– Dzień dobry. Ja ze skierowaniem.
– Dzień dobry. Trzeba będzie podpisać dokumentację. Po co pani te rękawiczki?
– Nie chcę się zakazić wirusem.
– Przecież przeszła pani w nich pół miasta. Proszę je zdjąć, umyć ręce i podpisać.
– Bez rękawiczek nie podpiszę.
Kilkanaście minut staram się ją przekonać do podpisania dokumentów. W końcu stosuje się do zaleceń, składa podpis, idzie na oddział.
11.20
– Szykujcie erkę! NZK*!
Działamy mechanicznie, bez słów. Lucas**, intubacja, respirator, leki, centralne wkłucie. Na maski i kombinezony patrzymy tylko kątem oka. Nie mamy czasu się przebrać, bo liczy się każda sekunda.
Udało się, krążenie przywrócone, na OIOM-ie brak miejsc. Mówiąc wprost: ani jednego wolnego respiratora. Lekarz przez godzinę „szuka łóżka” w regionie, ostatecznie znajduje czterdzieści kilometrów od nas. Przyjeżdża zespół transportowy, przełączamy pacjenta na ich respirator. I niespodzianka: mają przeciek, respirator nie działa. Podłączamy kolejny, równie wysłużony jak poprzedni. Wentyluje, okej, mogą jechać.
Struktura wieku respiratorów oraz personelu w szpitalach ma pewne cechy wspólne. Część respiratorów to sprzęt, który mógłby opowiadać anegdoty o wielorazowym wyposażeniu oddziałów, co jakiś czas otrzymujący stempel gwarantujący sprawność. Nadgryziony zębem czasu regularnie ląduje na L4. Druga część to młodsze pokolenie – wiecznie zajęte, zapracowane, płatające figle urlopami na żądanie.
Analizujemy przebieg reanimacji. Pada pytanie o środki ochrony osobistej. Wnioski: moglibyśmy chodzić w kombinezonach i maskach cały czas, ale wymuszałoby to ich częstą zmianę. Tym sposobem podczas jednego dyżuru wykorzystalibyśmy cały zapas magazynu.
Jeden dyżur i nie byłoby na stanie ani jednego kombinezonu. Nie da się zjeść ciastko i mieć ciastko.
– Masz krew na spodniach – informuje mnie koleżanka, w której towarzystwie kilka chwil temu szarpałam się ze śmiercią.
– Gdzie? Przecież pacjent nie krwawił.
Koleżanka wskazuje na udo. Idę umyć ręce.
– To moja krew. Mam na dłoniach rany od środków dezynfekcyjnych – mówię.
– Też je mam. Jak się zabliźnią, nie będą tak piekły.
Muszę się przebrać. Idę do szatni, otwieram torbę i nachodzi mnie myśl: „Nie mam przecież w co się ubrać”. Dyżur za dyżurem, trudno nadążyć z praniem. W myślach prowadzę selekcję prywatnych ubrań, które nadadzą się do pracy w następne dni. Te, które dostajemy co dwa lata z przydziału – nie wystarczą.
14.00
Powodów, by przyjść w stanie zagrożenia epidemicznego na SOR, jest mnóstwo. Od całkiem słusznych i poważnych po zupełnie lekkomyślne.
– Dzień dobry, zgubiłam beret na targu – informuje starsza kobieta.
– Dzień dobry, rozumiem. Ale pani jest na SOR-ze.
– Myślałam, że ktoś go tu przyniósł.
– Przykro mi, ale nie.
– Do widzenia.
– Do widzenia.
15.00
– Co tak patrzysz na te pudła? – pytam kolegę.
– Odwozimy pacjentkę do domu. Tę z koronawirusem.
– Jak to?
– Nie ma już objawów, kwarantanna w domu, musimy ją odwieźć.
– Bierzcie te białe. Od eboli – mówię. Wiem, że zastanawia się, czy brać kombinezon.
– Zostały tylko trzy, jak weźmiemy dwa…
– Masz dziecko, żona w ciąży, bierz – ucinam.
Patrzę na twarze kolegów. Widzę, jak walczą. Wybierają między dobrem swoim, swoich rodzin a pozostawieniem zespołu z jednym w pełni profesjonalnym kombinezonem ochronnym. Wiedzą, że są niedostępne, że nie można ich kupić, że nie będzie odwrotu. Wbijają wzrok w podłogę. Ściągam z koleżanką pudło, rozrywamy worki. Chcemy uciszyć ich sumienia, ułamek tej decyzji wziąć na siebie.
– No już! Ubierajcie się!
19.00
Kończymy dyżur, wymieniamy spostrzeżenia z następną zmianą. Rozluźniamy atmosferę, rzucamy żartami, choć w gruncie rzeczy nie jest nam do śmiechu. To nerwowy chichot, reakcja obronna. Czujemy na plecach oddech zbliżającej się batalii. Wiemy, że stąpamy po cienkim lodzie, za każdym razem licząc się z tym, że wychodzimy ostatni raz z domu na długi czas.
Marzenia, zamiary, nasi bliscy zeszli na drugi plan. W głowie kłębią się myśli – kłamstwa pacjentów, współpracownicy przebywający na kwarantannie, ograniczona liczba rąk do pracy, oszczędzanie wyposażenia i środków ochrony osobistej. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Los związał nam ręce, a przeciąć więzy może jedynie dyscyplina społeczeństwa, która sprawi, że ulice będą jak nasze magazyny. Puste.
* NZK: nagłe zatrzymanie krążenia.
** Lucas: urządzenie służące do uciskania klatki piersiowej przy NZK.Raport z frontu, dzień drugi
Najbardziej boję się kłamstwa
Godzina 6.45
Nie nadążysz. Wszystko zmienia się tu błyskawicznie. Parkuję auto niedaleko oddziału. Przez główne wejście, do szatni. Znów w razie czego targam walizkę. Mamy być gotowi na konieczność pozostania na oddziale. Spotykam jedną z koleżanek, z którą będę dziś pracować.
– Widziałaś już? – pyta z lekkim uśmieszkiem.
Zaskakuje mnie. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi.
– No, zarządzenie. SOR będzie działał normalnie – dopowiada sama sobie, widząc moje zdziwienie.
– Nie, nic nie wiem – mówię zgodnie z prawdą.
– Wczoraj z internetu dowiedzieliśmy się, że jesteśmy SOR-em zakaźnym. A dziś znów jesteśmy „normalni” – śmieje się i pokazuje zdjęcie obwieszczenia.
Fakt, z papieru jasno wynika: jeszcze wczoraj mieliśmy przyjmować tylko ciężkie podejrzenia koronawirusa. Takie z niewydolnością oddechową, pacjentów nieprzytomnych. Dziś oprócz tego przyjmujemy pozostałe stany nagłego zagrożenia zdrowia i życia. I zalecenia. Pacjent dzwoni domofonem. Triażowy po rozmowie ma decydować, czy człowieka wpuścić w ogóle na oddział. Jeśli to stan przewlekły albo mniej poważna sprawa: czerwone światło, nie ma wstępu. Jeśli coś poważniejszego: wychodzi przed budynek, wręcza pacjentowi maskę, wpuszcza. Jest to ukłon w stronę pacjentów, dzięki temu nie muszą szukać pomocy w ościennych szpitalach, oddalonych o dziesiątki kilometrów. Często także czasowo zamykanych po wykryciu zarażeń u personelu.
Nie wirusa się boję najbardziej. Najbardziej boję się kłamstwa. Ludzie kłamią na potęgę, zatajają, oszukują. Nie mówią, że ktoś dopiero wrócił z zagranicy. Że miał kontakt z zarażonym. Boję się tego, bo kłamstwo prowadzi do wysyłania na kwarantannę całych zespołów.
Z tą myślą pcham walizkę do szafki. Zaczynam dyżur.
7.40
O, jest trochę więcej sprzętu. Przyjechało wojsko, wnieśli kartony. W kartonach kombinezony, maski – czas pokaże, na jak długo wystarczą.
Dowiaduję się o kolejnym zadaniu. Nasz zespół będzie jeździł do ludzi na kwarantannie pobierać wymazy. To potencjalnie zarażeni, do każdej osoby trzeba zakładać kombinezon. Najlepiej taki z wysokim zabezpieczeniem.
– Ja będę chodził do mieszkań, ty będziesz „czysty”, pomożesz mi w dekontaminacji. – Słucham ustaleń kumpli z karetki.
Koronakaretki. Tak je ochrzciliśmy.
10.20
Na oddziale kobieta w ciężkim stanie, sepsa. Kontaktu z potencjalnie zarażonym nie miała, natomiast nie możemy tego całkowicie wykluczyć. Musimy ją przewieźć do innego szpitala, oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów. Szukamy transportu, ale oczywiście jest z tym kłopot. Jeden kierowca w trasie, drugi poszedł do domu, nie odbiera telefonu. Trzeci – tkwi w korku. Czas ucieka, wydzwania do nas drugi szpital.
– Gdzie ta pacjentka?! – pytają.
– Jeszcze nawet od nas nie wyjechała. Nie mamy jak jej do was zawieźć – mówię i od razu słyszę przerywany sygnał.
Po dwóch godzinach udaje się sprowadzić awaryjnie kolejnego kierowcę. Kobieta w karetce, zespół w kombinezonach, pojechali.
Wracają, jeden z ratowników mocno poirytowany.
– Co jest? – pytam.
– Ale mnie ten lekarz wkurzył – cedzi i dodaje: – Wyobraź sobie, że przyjechaliśmy na miejsce, wchodzimy na izbę przyjęć, a on do nas: „Co żeście się tak jak klauny przebrali?”.
– Co mu odpowiedziałeś?
– Spytałem, po co w takim razie wprowadzili u siebie zakaz wejścia na izbę bez wykonania szybkiego testu. Od razu zamilkł.
13.00
Kolejny problem. Kończy się środek do zamgławiacza. Wczoraj udało się jeszcze załatwić butelkę lewizny, ale teraz znów zostało na trzy użycia. To urządzenie, którym odkaża się karetki. Auto wjeżdża do namiotu postawionego przed SOR-em. Zamgławiacz włącza się na piętnaście minut. Przez kolejny kwadrans karetka się wietrzy.
Zaczyna się krzątanina, załatwianie, wydzwanianie.
Potrzebujemy tego środka non stop. Karetek, które się dekontaminują, jest u nas czasem kilka jednocześnie. Zdarza się, że wszystkie stoją przed SOR-em, jedna za drugą. Zespoły siedzą w autach i nie mogą z nich wyjść. Ubrani w kombinezony, w przyłbicach, czekają na swoją kolej. W końcu zrobił się zator. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. Nic, kolejka ani drgnie. Ktoś nie wytrzymuje, dopytuje przez szybę:
– Co jest, do cholery?
– Mamy tylko jeden zamgławiacz. Jest teraz w pracowni. Musimy czekać – pada odpowiedź.
Wszystkie osoby, które pojawiają się u nas z podejrzeniem koronawirusa, mają robioną diagnostykę obrazową. Po nich zawsze dekontaminuje się pracownię rentgenowską. To wszystko trwa.
Po odkażeniu zespoły muszą zdjąć kombinezony, zapakować je w czerwone worki i oddać do spalenia. Każdy z nas ma pod spodem swoje ciuchy, bo oszczędzamy stroje jednorazowe.
Przyłbice, które dostaliśmy w liczbie czterech sztuk, co ma pokryć zapotrzebowanie SOR-u oraz karetek transportowych, myjemy chusteczkami dezynfekcyjnymi.
– A jak skończą nam się chusteczki? – pytam koleżankę. Nie słyszę odpowiedzi.
14.30
Dociera do nas informacja: mamy kolejny potwierdzony przypadek. Podejrzeń z objawami coraz więcej.
16.00
Każdego pacjenta mamy traktować jako potencjalnego zarażonego. Takie przynajmniej jest zarządzenie. I tak mamy się zachowywać: zakładać maski, przyłbice. Gdy wychodzisz tak ubrany z karetki, ludzie reagują różnie. Czasem strachem, czasem śmiechem. Albo krzykiem: „Co wy, zwariowaliście?! Ja nie mam żadnego wirusa!”.
A później okazuje się, że facet miał kontakt z zarażonym. Albo po prostu jest zarażony, przez co cały zespół ląduje na kwarantannie.
Rozmawiam z kolegami, koleżankami. Kłamstwo jest powszechne. Jest zjawiskiem dramatycznym. Zdarza się, że pacjent przemyśli sytuację i po fakcie, po kilku godzinach, kilku dniach mówi prawdę. W tym czasie osoby z karetek zdążą być już w dwóch czy trzech miejscach w pracy. Wyłącza się w ten sposób: jedną zmianę z SOR-u, jedną zmianę z pogotowia i jedną zmianę z innego oddziału. Efekt domina.
No a przecież sami lekarze i pracownicy medyczni mają z tym problem. Przykładów jest coraz więcej. Obserwuję rzeczywistość i jestem dziwnie pewna, że kwarantanna to tylko kwestia czasu, że każdy pracownik medyczny w końcu na nią trafi.
16.30
Praca na SOR-ze wraca do normy. Karetka przywozi pijaną kobietę. Rany na rękach do szycia.
– Wy kurwy, wy chuje, zabiję was! A potem siebie! – wydziera się. Nie reagujemy. Z epidemią czy bez: to nasza codzienność.
17.00
Dzwoni telefon. Okoliczne restauracje proponują nam przywożenie posiłków, cukiernie – słodkości, sklepy – owoce i warzywa. Ludzie dobrowolnie przekazują im pieniądze, pomagając utrzymać biznes, a oni w zamian chcą pomagać nam. Wiele osób zaczęło okazywać nam wdzięczność – to dla nas nowość. Dzięki temu łatwiej przetrwać nadgodziny, rozłąkę z rodzinami. Dobro ludzi dodaje nam skrzydeł.
19.05
Siedzimy w szatni, znów próbujemy odreagowywać śmiechem. Dowiadujemy się, że ten dyżur był ostatnim dla dwóch pielęgniarek. To emerytki, dorabiały sobie u nas. Zrezygnowały. Uznały, że nie będą ryzykować. Mają przecież swoje lata, swoje choroby. Gdyby się zakaziły, kto wie, jak by się to skończyło.
– Trzymajcie się dzieciaki – rzuciła ze łzami w oczach jedna z nich. I wyszła.Raport z frontu, dzień trzeci
Jazda po wymazy, jazda bez trzymanki
Godzina 19.00
To pierwszy taki dyżur w moim życiu. W szpitalu wyznaczono jedną karetkę, która ma jeździć do ludzi poddanych kwarantannie i pobierać od nich wymazy do badania. Brakuje chętnych, zaczęły się telefony. Kto pomoże? Kto wskoczy do takiej karetki?
Ja wskoczę. Krzysiek wskoczy. I kilku innych ratowników też wskoczy. Ktoś to musi przecież zrobić.
Wchodzę do dyżurki i łapię się za głowę. Papiery leżą na kilkunastu stosach. Na biurku, stoliku. Na szafce z prawej strony. Jeden plik to jeden człowiek, którego musimy odwiedzić. Próbuję szacować, ale daj spokój, bez szans. Tonę w papierowym oceanie. Nie dziesiątki – setki osób.
Kompletujemy sprzęt. Przed nami jeździła zmiana „wielkogabarytowa” – dwóch postawnych kolegów, więc cały sprzęt jest do wymiany. Używali kombinezonów w rozmiarze XL. Gdybym taki założyła, wyglądałabym jak żagiel. Wiatr by mnie porwał. Biorę M-kę, najmniejszy dostępny rozmiar. Po drodze zagaduję poprzedników.
– Jak to wyglądało? Jak sobie radziliście?
Kolega szybko, ale ze szczegółami opowiada o przyjętych rozwiązaniach. Dopytuję, czy jest to gdzieś opisane. Nie jest.
– Kaśka, jak coś, to dzwoń. Jadę teraz na następny dyżur, ale będę pod telefonem – mówi.
Świadomość, że choć pod telefonem mam wsparcie, mnie uspokaja.
Powielamy schemat kolegów: jedna osoba „czysta”, druga wchodzi do mieszkań, pobiera próbki. Dekontaminacja, rozbieranie, pakowanie, dokumentacja, następny adres. Kierowca ma decydować, gdzie będzie mu najłatwiej dojechać. W cztery i pół godziny mamy pobrać jak najwięcej próbek. O północy musimy być z powrotem, bo materiał odjeżdża do laboratorium.
Okej, sprzęt spakowany. Jedziemy.
19.45
Karetka podskakuje na dziurach podrzędnej drogi. Wyciągam służbowy telefon, dzwonię pod numer z kwestionariusza.
– Halo. – Słyszę kobiecy głos.
– Dobry wieczór. Jedziemy do pani w celu pobrania wymazu do badania. Proszę o zamknięcie zwierząt domowych oraz przygotowanie dowodu osobistego – rzucam w słuchawkę pewna siebie. Pierwszy telefon, pierwszy pacjent. Pierwszy raz czuję, że ludzie są tą sytuacją autentycznie przerażeni.
– Jedziecie od innego pacjenta? Jesteście na pewno czyści? Nie macie na sobie wirusa? Czy będziecie w kombinezonach? Czy ja mam się przebrać? Czy mam zakładać okulary? – kobieta strzela we mnie kolejnymi pytaniami. Staram się ją uspokoić.
– Spokojnie, to nasz pierwszy wyjazd. Będzie pani pierwszą pacjentką. Dlaczego jest pani tak zmartwiona? – lekko studzę emocje.
– Mam małe dziecko. Stresuję się tym wszystkim.
Jeszcze chwila i jesteśmy na miejscu.
20.00
Kompleks kilku budynków. Gospodarstwo w starym stylu. Podjeżdżamy pod bramkę. Zakładam kombinezon. Rękawice. Gogle. Przyłbicę. Biorę sprzęt potrzebny do zrobienia wymazu. Idę dwadzieścia kroków, ale nic nie widzę. Gogle zaparowały, muszę je zdjąć. Teraz chroni mnie tylko przyłbica, czyli duża, plastikowa maska.
Kobieta wychodzi z mieszkania.
– Tu obok, w tych drugich drzwiach, siedzi mój mąż. Odizolowaliśmy się. Bałam się, że go zarażę. Jak go zarażę, to on tego nie przeżyje – mówi ze łzami w oczach. Okazuje się, że mąż ciężko choruje na płuca.
Opowiada dalej, jak wygląda teraz ich życie. Że podstawia mu tylko jedzenie pod drzwi, że nie dotykają klamek, że nie widzi się z nim. Dzwonią tylko do siebie.
Wchodzimy do mieszkania.
Pacjentka musi otworzyć usta. Naciskam na język, patyczkiem pobieram wymaz z tylnej ściany gardła. Gdy to robię, zawsze prowadzi to do odruchu kaszlowego, wymiotnego. Aerozol leci mi prosto w twarz. To dlatego zabezpieczenie jest tak ważne.
Po badaniu kobieta znów płacze.
– Bardzo wam dziękuję. Że nam pomagacie. Że jesteście. Wiem, jak wygląda wasza praca, też macie swoje życie. – Nie może się uspokoić. Otwiera mi oczy na inną perspektywę. Nie szpitalną. Po prostu ludzką. Jak człowiek sobie z tym wszystkim radzi. Albo nie radzi.
Przy karetce dekontaminacja i skomplikowana procedura zdjęcia kombinezonu. Jest to cholernie trudne. Kombinezon ma osłony na buty połączone z nogawkami, a te zahaczają o nasze obuwie taktyczne. Zdjęcie całości bez dotykania części skażonej wymaga dużej sprawności. Trzeba też uważać, żeby nie dotknąć twarzy, nie dotknąć czystego kombinezonu pod spodem. No i robimy to na widoku. Z okolicy schodzą się ciekawscy, gapie. Nagrywają, robią zdjęcia.
Wsiadamy, jedziemy dalej.
20.45
Telefon, odbiera mężczyzna.
– Szanowny panie, za moment przyjedziemy pobrać wymaz. Proszę zamknąć zwierzęta domowe, przygotować dowód osobisty – klepię formułkę.
– O kurwa! To dzisiaj? – Słyszę. Pacjent sprawia wrażenie pijanego.
– Tak, dzisiaj – odpowiadam i modlę się, by nie było przygód.
– Ja nie mam zwierząt.
– Taka procedura. Muszę pana o tym poinformować.
– Dobra, czekam.
Podjeżdżamy. Budynek budzi grozę. Odpada tynk. Stare, drewniane drzwi dawno przestały spełniać swoją funkcję.
Znów to samo: kombinezon, maska, przyłbica, rękawice. Wchodzę do domu. Witają mnie kłęby dymu. Liczba wypalonych w tym miejscu papierosów sprawia, że każdy oddech jest na wagę złota. Czuję, jak zaczyna mi brakować powietrza. Nie dość, że swoje robią szczelny kombinezon, maska, przyłbica, to dobija mnie ten cholerny dym.
Pokazuję pacjentowi, co ma robić. Otwiera usta. Biję rekord świata w szybkości pobrania wymazu.
To jedyny pacjent, który nie pyta, kiedy będą wyniki. Gdy jestem już w drzwiach, zastanawia się tylko, kiedy wróci do niego kolega, z którym spędzał wieczór. Uciekł, gdy zobaczył nadjeżdżającą karetkę.
Znów procedura z rozbieraniem. Odkażanie.
Jedziemy dalej.
21.30
Gdybym miała znaleźć coś, co łączy wszystkich ludzi, do których jedziemy później, to pilot od telewizora. Za każdym razem leży na stoliku, celuje w huczący kanał informacyjny. TVP Info albo TVN24. Wszyscy nasłuchują, oglądają. Wiem, że przed chwilą wszyscy siedzieli razem, całymi rodzinami śledzili doniesienia. Jedni bezrefleksyjnie, inni pełni przerażenia.
U kolejnych pacjentów obok pilota widzę jeszcze opakowania z lekami i termometr. Leżą równiutko, prostopadle do pilota.
Pacjent otwiera usta, wsuwam patyczek. Mężczyzna macha ręką, wytrąca mi szpatułkę. Nie umie pohamować odruchu kaszlowego, ślina ląduje na przyłbicy. Gdy za moment będę ją wycierać, zauważę, że zaczyna lekko pękać. Nic dziwnego: mamy różne rozmiary głowy, dociskamy ją specjalnymi pokrętłami. Za każdym razem używamy też środków dezynfekcyjnych, przecieramy. Środki są silne, powodują szybsze niszczenie.
– Kiedy będą wyniki? – Słyszę.
– Zostaniecie państwo powiadomieni telefonicznie. My tego nie wiemy.
Cała ta wieczorna aktywność to jazda bez trzymanki. Czujesz presję, by zrobić jak najwięcej badań. Ubieranie, rozbieranie, ubieranie, rozbieranie. Zimno, gorąco, zimno, gorąco. Człowiek jest od tego tak zmęczony, jakby przez dwie godziny intensywnie ćwiczył w siłowni.
Zerkam na zegarek. Późno. Mamy kilkanaście minut. Pędzimy.
Zajeżdżamy pod oddział. Wita nas komunikat: „W ostatnim momencie”.
Dekontaminujemy i sprzątamy karetkę. Siadamy z kierowcą, wypełniamy dokumentację – godziny, kilometry, pieczątki.
Wstaję do toalety. Czuję, że po tym maratonie nie mogę ustać na nogach. Łapie mnie potworny ból głowy. Koledzy widzą, że opieram się o ścianę. Podłączają mnie pod kroplówkę. Nie jestem wyjątkiem: nie ja pierwsza, nie ostatnia. Koleżanka kilka godzin później przeżywa to samo – od tempa, presji, ze stresu, z przepracowania, braku snu. Podłączamy się pod kable i jedziemy dalej. Nie ma wyjścia. Ludzie czekają.
A teraz, do rana, normalny dyżur na SOR-ze.