- W empik go
Panicz - ebook
Panicz - ebook
To jedna z pierwszych powieści Heleny Mniszkówny, napisana przed I wojną światową. Przedstawia barwne losy młodego dziedzica Ryszarda Denhoffa, który w 1905 r. po powrocie ze szkół, obejmuje folwark Wodzewo. Nie daje się on poznać jako dobry gospodarz, wkrótce tracąc majątek. Autorka oparła swoją opowieść na autentycznych postaciach i wydarzeniach, a w jednej z bohaterek można upatrywać jej samej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2659-5 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie i patrzył jak pakowano kufry na wielkie furgony wysłane słomą. Czoło młodego obywatela pokryte było rzewną zadumą. Słyszał dokoła siebie nieustanny gwar, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.
Widział pełno ludzkich postaci, niosących na wozy co raz nowe paki i kosze. Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.
Młody Denhoff oparty niedbale o filar ganku, ocienionego bujnymi kędziorami dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.
Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuz i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego.
Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w nim przedtem, jak w pięknej kobiecie. Odczuwał zadowolenie bez granic i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.
Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił całą ziemię.
Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca.
Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.
Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.
Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany. Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa”. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.
Ostatni wóz odjechał sprzed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem:
– Mateusz, zajeżdżaj!
Ryszard zadrżał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.
– Już odjeżdżają...
Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągnięty przez czwórkę kasztanowatych koni.
– I to już moje – przemknęła myśl szybka, jakby uśmiechnięta. Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.
– Zmienię liberię! Wiecznie te granatowe kapoty i guzy. Nagle drgnął i skrzywił się z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go zabolało w bębenkach.
– Przestaniesz ty z bata strzelać, już ja cię oduczę parafiaństwa – mruknął zły, zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.
Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał dzieci, całował z wylewnością ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.
Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.
– Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!
– A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.
– Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...
– Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał. Przecie na klombie stoi napis dywanowy „Mon repos”, jako godło Wodzewa – żartował były obywatel.
Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony i na napis francuski na froncie.
– Czy oni z tego kpią? – pomyślał. Ale dłużej się nad tym nie zastanawiał. Lubił tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.
Gdy powóz ruszył, Denhoff zapominając o powadze nowego dziedzica, wskoczył na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.
– Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.
– Do widzenia! Do widzenia!
Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.
Młodziutki obywatel powrócił do domu prędkim krokiem, gorączkowo. Chciałby dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu się już inaczej, niż przed wyjazdem poprzednika, coś niewolniczego było w tych ukłonach dworskiej służby i włościan.
Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki słomy, trociny i pomięte papiery. Tapety na ścianach wypłowiałe, miejscami pozdzierane, pełne haków i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcony Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.
– Ucieknę stąd, nie wytrwam!
Ciepły, słodki ton słowiczy wpłynął przez otwarte okna i miękko otulił stargane nerwy Ryszarda.
Podsunął się bliżej śpiewaka i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło się tam wszystko majem. Maj młody, uśmiechnięty wyglądał z obfitych koron brzóz, maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowymi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał po aksamitnych trawnikach, wlewał swe natchnienie w kiście białych i liliowych bzów: pachniało i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, białe lilie kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowym, czołgały się po rabatach gwiazdki stokroci. A słowik w brzozie jasnej, o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda i rozszerzał je, i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła. Z jednej strony bujna, urocza natura, zupełnie swojska, z drugiej pustka, ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu ubrania, szkła na oczach i odrębny jakiś rys całości, przypominający raczej turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.
Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior – upajał się szelestem brzóz; nie nęciła go woń magnolii – pieściwie wchłaniał w nozdrza zapach lilii i narcyzów.
Był cudzoziemcem z powierzchowności i z nazwiska, Polakiem – w duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi i charakterystycznie zaczepne kaszlnięcie.
Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc spod rzęs na nowego pana.
Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo sprytny.
Przymrużył oczy.
– Ach, to ta cnota! pobożna Anula.
Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzane.
– Wcale ładna!
Patrzał na nią i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedię. Zauważył i pewną dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitna wstążczyna na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.
– Hm, Nous verrons!
– Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...
– A ty będziesz usługiwała?
– Juści.
– No, to podawajcie.
– Ale! Obiadu nie ma jesce, ino tsa zadysponować.
– Voilà! – Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu? Dziewczyna zachichotała.
– Ii... nie! Tyło dotąd dziedzicka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.
– Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce i dajcie mnie święty spokój. Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.
Otwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwiniętych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.
Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tym miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cienką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkimi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw – drzewom parkowym.
Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne pałce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.
Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złotorudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.
Teraz patrzył na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko poza parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.
– Jak ja się tu okopię w moim Wodzowie? i... czy na długie panowanie? – myślał tęsknie. Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.
Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całym ciałem do pnia sosny, objął ją ramionami i wyszeptał do jej łona:
– Chcę tu pozostać i... trwać.ROZDZIAŁ II
Wodzewo zaczęło się odnawiać. Dwór pełen był majstrów i robotników. Na zewnątrz pracowano również. Z salonu wycięto drzwi na taras terakotowy, budowano werandy, nad oknami żaluzje, balkony. Ogrodnik wykonywał ściśle plany rysowane przez Denhoffa, a naśladujące wzory zagraniczne.
Wodzewo zmieniło powłokę swojską, wionął obcy podmuch i dworek szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.
Młody właściciel rzucał pieniędzmi, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.
Wieść o jego hojności szybko rozniosła się po okolicy, wywołując różne echa, nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:
„Rozrzutny jak Denhoff”.
Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:
„Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna”. Chłopi zaś opiniowali na swój sposób:
„Bogacz! ino nie na długo; trza ciągnąć pokąd się nie zmiarkuje, abo go insze dwory zbuntują”.
Toteż Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych. Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.
Tytuły „jaśnie panie”, „jaśnie wielmożny dziedzicu” sypały się gęsto, wiedziano bowiem, że pan to lubi.
Ryszard w chwilach wolnych od rysowania planów i pisania listów z różnymi obstalunkami, wyliczał okoliczne domy obywatelskie, z krótką biografią każdego z nich i zastanawiał się, w których bywać, które zaś omijać.
Więc: Worczyn – starzy Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce. Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy – prymusy.
– Będę bywał!
Turów – rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marian Turski, brat panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.
– Dalej: Zapędy – Korzyckich.
O tak! Dom na stopie wielkopańskiej, rezydencja pyszna, hucznie i dworno. Głośne polowania, bale, zima w Warszawie, lub zagranicą. Mówią tam coś na nich... hm! bardzo niepochlebnie. Pewno zawiść! Ale jest córka, panna piękna i posażna. Starsza wyszła za hrabiego.
– Dalej: Połowice – Tulicka stara i nieponętna, podobno Herod-baba. No, ale i to arystokracja. Będę.
– Tyle mego – dziwaczny majątek i ten Paszowski, stary wiarus, zacofaniec! Ale bywa wszędzie.
– Eh! Ominę.
– Chodzyń – Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.
– Zobaczymy!
Jeszcze kilka mniejszych domów Denhoff uznał za niewarte wzmianki. Postanowił być najpierw w Worczynie.
– Lubię patriarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.
– Jadę, dziś, zaraz.
Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.
W odkrytym powozie, zaprzężonym w czwórkę pięknych anglików, jechał Denhoff uśmiechnięty, lubując się miękkim kołysaniem kół na gumach i widokiem świetnie ubranego stangreta. Rozglądał się wesoło po malowniczej okolicy, snuł szerokie projekty, na podkładzie jednego pewnika.
– Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu – „lumen in coelo”.
Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.
Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.
– Kto to jedzie? – spytał.
– Młody pan z Turowa – odrzekł furman.
Denhoff rozparł się okazale na poduszkach powozu, poprawił binokle, przybrał minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.
Turski pohamował wierzchowca; z kłusa przeszedł w stępa. Z wysokości rosłego gniadosza, w ładnym rynsztunku, spojrzały na Denhoffa ciemnoszare oczy spod równych łuków brwi, patrzące śmiało, trochę drwiąco. Szczupła twarz młodzieńca o rysach szlachetnych, usta nieco swawolne, lśniące spod zgrabnych wąsów, miały w sobie rasę aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej fortuny i obcego miana. Ta jakby typowo polska, rycerska brawura z luksusem w stylu moderne. Minęli się.
Denhoff uczuł nagłe opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed chwilą sformułowane pojęcie Q swym stanowisku „lumen in coelo” wydało mu się teraz przedwczesnym. Miał wrażenie szczupaka, który wpływając do sadzawki, w jego mniemaniu napełnionej samymi płotkami spostrzega w niej nagle – złotego karpia.
– Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec.
Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenia. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy:
– Panicz!
Pokłusował ostro, po czym zaśmiał się:
– Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?
I przestał myśleć o Denhoffie.
Ten zaś wjeżdżał już w bramę worczyńskiego dworu.ROZDZIAŁ III
W salonie Denhoff był trochę skrępowany. Poważna postać pana Turskiego na razie go onieśmielała. Siwa, czcigodna głowa o przenikliwych oczach, dystynkcja, wyrażająca się w każdym ruchu obywatela, nadawała typ całemu domowi. Nastrój panował istotnie patriarchalny, ciężki dla ludzi z luźniejszego świata. Denhoff odczuwał przymus i etykietę, lecz i pewien rys staroszlachecki, bezpretensjonalny. To robiło wyborne wrażenie. Ryszard widział, że go tu uważają za obcego i samemu było mu obco.
Rozmowa toczyła się zwyczajna, jednak na razie jedyna pani Turska, kobieta względnie młoda, wybornie wychowana, umiała podsycać do nieustającej konwersacji. Pomimo to Denhoff ożywił się dopiero wtedy, gdy do salonu weszła panna Irena. Wysoka i szczupła, zgrabnie kierowała swą figurą w czarnej batystowej sukni. Ryszard po przywitaniu uważnie ją śledził. Podobała mu się jej cera świeża, wyraźne ciemne oczy i kasztanowate włosy, upięte skromnie lecz bujnie. Do brata Marysia podobną była z oczu i z pąsowych soczystych ust. Ruchy miała spokojne ale żywe, całe ułożenie wytworne. Od razu w poważny ton rozmowy wprowadziła weselszy błysk, dość swobodny.
– Pan podobno przewrócił Wodzewo do góry nogami? Ciekawam jak ono teraz wygląda w tej... nowoczesnej szacie.
– Bardzo dobrze, zapewniam panią. Wodzewo samo przez się jest piękne, lecz wymagało...
– Wieży Babel. Czy tak?...
– Ach! pani jest złośliwą. Nie, wymagało kultury.
– No, dotychczas pan dom cywilizuje, podobno ósmy cud świata pan stwarza? Tarasy, style, awantury...
– Tak, każdy pokój urządzam w odmiennym stylu.
– To wyjdzie pstrokacizna.
– Pochlebiam sobie, że mam trochę gustu.
– Och nie wątpię. Tylko żeby pan na Wodzewie nie wyszedł tak, jak jeden pan na pantoflach, na których zbankrutował.
– Jakim sposobem? Nie wiedziałem, że można zbankrutować na pantoflach.
– Pan myślał, że tylko na pantofelkach? – uśmiechnęła się zabawnie panna Irena. Opowiem panu tę historię jako ostrzeżenie.
– Proszę.
– Otóż było tak. Jeden ktoś kupił sobie piękne tureckie pantofle i cieszył się dopóki nie spostrzegł, że pantofle nic nie znaczą bez odpowiedniego szlafroka i szlafmycy. Kupił zatem i jedno, i drugie. Ale dla dopełnienia stroju okazał się koniecznym turecki cybuch, potem piękna otomana. I tego za mało! Jako tło dla otomany urządził cały turecki gabinet, dla gabinetu zbudował pałac, potem parki, ogrody, kioski, aż go nareszcie zlicytowali. Zbankrutował! Oczywiście za przyczyną pantofli.
Denhoff złożył pobożnie ręce i wzniósł oczy w górę.
– Jakie to szczęście, że ja pantofli nie noszę.
– Tak, to jedynie pana ratuje. Zaśmiali się oboje.
– Nie opowiadaj, Iro, panu Denhoffowi tak smutnych historii, na początku jego działań obywatelskich – rzekła pani Turska.
Ryszard spojrzał podejrzliwie, zdawało mu się, że pochwycił w tych słowach ironię. Ale od razu zmienił zdanie. Pani Turska do ironii zdolną nie była.
Po kawie, panna Ira zaproponowała spacer. Poszli oboje do ogrodu. Denhoff podziwiał kwiaty i urządzenia kwietników.
– To pewno pani zasługa?
– O nie panie! Ja jestem skończony próżniak. Jeszcze pan o tym nie słyszał! To dziwne! Ludzie się mną niesłychanie interesują.
– Wiem o tym.
Spojrzała na niego ciekawie.
– Co panu o mnie mówili?
– Ze pani jest marzycielką, trochę pesymistką i... że pani maluje. Irena poczerwieniała jak krew.
– A tak, trochę peckam. Pewno i panu w ten sam sposób określili moją... manię?
– Przeciwnie! Cóż znowu! Słyszałem, że pani ma zdolności.
– Nikt o tym jeszcze wiedzieć nie może – odrzekła niecierpliwie.
Szli w ciemnej lipowej alei, owiani miodowym zapachem i ciepłem słońca. Denhoff głęboko odczuwał wpływ natury, która do żył wlewała mu zawsze jakby odurzającego wina. Drażniło go również milczenie Ireny. Szła ze spuszczoną głową. Zamyślona, zdająca się zapominać o swym towarzyszu. Denhoff badał ją ukradkiem: czy to poza, czy też ona rzeczywiście nic sobie z niego nie robi.
– Zdaje się że tak. A to oryginalna panna! Sam zaczął mówić. Z początku o Wodzewie, potem o zagranicy. Poetyzował, mówił, jakby dla siebie, rozmarzał się. Nagle Irena stanęła, spojrzała mu prosto w oczy.
– Czy pan długo będzie popasał w Wodzewie?...
– Popasał? Dlaczego pani tak mówi? Ja chcę tu pozostać zawsze.
– Wątpię!... Przepraszam pana za otwartość. Ja nie wydaję wyroków ze stanowiska praktycznego, to czynią inni. Po prostu zdaje mi się, że tacy ludzie jak pan potrafią coś bardzo ukochać, ideowo, ale nie zdołają tego przy sobie zatrzymać i... à la longue muszą się z tym rozstać. Przyczyną bywa albo złe fatum, albo własna wina. Latanie bowiem po obłokach zmusza do oderwania stóp od ziemi, wówczas się ona wymyka.
– Ja sądzę, że można połączyć jedno z drugim.
– Nie bardzo! Nie posiadamy geniuszów, którzy by mózgiem przebywali w Ikarii, rękoma zaś dzierżyli rzeczywistość.
– Jeśli jednak jest ona ukochaniem?...
– Eh! Kiedy podobno sama miłość w tym wypadku niewiele znaczy, trzeba siły.
– Właśnie uczucie ją daje.
– Siła uczuciowa i siła życiowa – to rzeczy różne. Denhoff był przygnębiony.
– Pani Turska słuszną zrobiła uwagę. Pani mnie zasmuca i to na początku.
– Nie chcę pana martwić, bo zresztą może się mylę. Ale sądzę po sobie; ja także bujam i dlatego, widzi pan, jestem próżniak.
– To pokaże czas, przyszłe płótna pani pędzla. Szarpnęła się niechętnie.
– Niech mi pan o malarstwie nie mówi. Proszę.
– Dlaczego to panią tak drażni?
– Bo to są zaledwie moje próby; ludzie, się ż tego śmieją. Nie chcę rozgłaszania.
Na zakręcie alei spotkali Marysia z drugim młodzieńcem, w mundurze niemieckiego studenta.
– Mój brat, pan Mieczysław Korzycki, pan Denhoff – przedstawiła Ira. Panowie zamienili z sobą sztywne ukłony.
– Ja pana miałem już przyjemność spotkać, podczas jego konnej wycieczki – rzekł Denhoff do Marysia.
– A tak! Jechałem właśnie do Zapędów!
– Jakże majówka, organizuje się? – spytała Ira.
– Zapowiada się świetnie. Czekamy tylko na przyjazd panien Zborskich – odrzekł Korzycki.
– Dorcia i Joasia będą już za parę dni w Worczynie. Przybywa nam również nowy partner w panu Denhoffie. Czy pan umie tańczyć?...
– Owszem pani. Ja jestem do tańca i do różańca.
– No, na bogobojnego pan nie wygląda.
– Ehe! Różne bywają różańce. Prawda panie Denhoff? My się rozumiemy! – śmiał się Korzycki.
– A pan na jakich lubi się modlić?... – spytał Ryszard zarażony wesołością.
– Panu Mieciowi papa każe na sandałowych, ale mu to nie dogadza. Szuka innych – żartował Maryś.
– Tak! Dopiero szukam. Nawet już jestem na tropie.
– Można by myśleć, że pan mówi o cyrance, a to zdaje się o Joasi, vel Kuli.
– Ach! Zdradzono mnie!
Ira zwróciła się do Ryszarda:
– Kulą nazywamy młodszą Zborską, z powodu jej tuszy. To są moje siostry cioteczne. Pozna je pan i...
– I co? Niech pani skończy.
– I zakocha się pan.
– Doprawdy? W pannie Kuli?
– Nie, ale w Dorci.
– Ja jestem niesłychanie odporny, proszę pani. Rozmawiając z sobą Ira i Ryszard poszli naprzód. Korzycki spytał Marysia:
– Jak się panu podoba Denhoff?
– Denhoff? bo ja wiem! Jak dotąd jest to tylko obrazek bez podpisu, tłumaczyć się zaś może mylnie. To lekkie pióro, nie stalowe, jaki po sobie zostawi rękopis, jeszcze nie można przesądzać. Prolog już nieciekawy.
– Dlaczego? Właśnie wprowadza kulturę w miejscowe zacofanie.
– Ja to inaczej rozumiem. Kultura nie polega na meblowaniu domu, ani na sypaniu pieniędzmi dla fanfaronady. Denhoff robi wrażenie sympatyczne, tylko trochę bufon. Może się ustatkuje, byle nie za późno.
– My go weźmiemy na naukę. Co? Maryś parsknął śmiechem.
– A to paradne? Denhoffa na naukę! Ależ on już wykwalifikowany w pewnych branżach życiowych. Nie jest pełnoletni, ale ma przeszłość. Hulał chłopaczek! Zna równie dobrze kulisy jak i ładne buduarki. Była tam podobno jakaś baletniczka, potem dla niej jakaś sumka, dość pokaźna. No, ale to rzecz zwykła. Ja, gdybym miał tyle pieniędzy co on i tak pobłażliwych opiekunów, nie byłbym lepszym.
Miecio skrzywił się zabawnie.
– Ani ja również. Pamięta pan wrocławskie czasy i rudą Klärchen? Uha!
– Ładna była bestia! – cmoknął Maryś i oczy mu błysnęły.
– Pani Ama do niej podobna, prawda? Ten sam temperament i zęby, tylko że brunetka.
– Daj pan spokój!
Zbliżali się do werandy. Ryszard żegnał Turskich. Swobodny, wesoły, mniej obcy niż przedtem. Stary Turski coś mu tłumaczył z przychylnym i rozbrojonym wyrazem twarzy. Panna Irena klepała dłonią lejcowe konie czwórki wodzewskiej. Widocznie usposobienie względem Denhoffa podniosło się z zera do paru stopni sympatii. Zauważył to pierwszy Maryś:
– Oho! Już ojciec i Denhoff rozkrochmalili się. To wpływy Iry. Ona ma bajeczne zdolności przełamywania lodów.
– Ale Denhoff się panną Irą zainteresował – rzekł Miecio. Widzi pan, jak ku niej dyskretnie strzyże oczyma dysputując z panem Turskim. Panna Ira także rozpromieniona.
Maryś zrobił minę niezadowoloną.
– Ej nie! Denhoff nie jest jej typem, ani prawdopodobnie ona jego. Tylko widocznie odczuli w sobie pewne pokrewieństwo natur: oboje pełni fantazji i marzeń o niebieskich migdałach. Zresztą Ira lubi takie zagraniczne modele.
– Nasza Maryla zginęła! Ona za takimi przepada – zauważyć Korzycki.
Młody Turski zmarszczył brwi, twarz mu się skurczyła nieprzyjemnie. Nic nie odpowiedział i przyśpieszył kroku.
Po odjeździe Ryszarda, Maryś błąkał się niepewnie. Nurtowała go uparta myśl rzucona przez Miecia. Denhoff i Maryla...
– Ha! To możliwe! Korzyccy i Denhoff to jakby z jednej gliny, według nich, z sewrskiej porcelany. No, ten jeszcze niewyraźny, nie wiem. Ale stary Korzycki i jego Gustaw to przecie fajans pochlapany obcą farbą. Czyżby i Maryla?...
Maryś był niespokojny, rozmyślał, drażnił się, wreszcie zawołał sam do siebie:
– Oddam temu paniczowi Amę, łakomy kąsek, ale się go wyrzeknę za cenę... mojej Maryli.ROZDZIAŁ IV
Denhoff składał wizyty, odnosząc przy tym bardzo różne wrażenia. U Korzyckich był swobodny, trochę szarżował, bo czuł, że można, jak w salonie dorobkiewiczów. Instynkt mówił mu, że jakkolwiek w tym domu starano się, aby gość widział dużo koron i herbów, to jednak zbytecznym byłoby skłamać głowę przed tymi klejnotami.
Za jaskrawo świeciły i przez to nasuwały podejrzenie falsyfikatów.
Ale oprawa całości wspaniała. Były w Zapędach rozmaite naśladownictwa zebrane jakby do jednej puszki, tylko nie mogły się, w niej utrzymać, przeciekały szparami nazbyt wyraźnie. Denhoff zrozumiał pierwszy raz w życiu, że za pieniądze można kupić rajskie pióra, ale nie do każdego grzbietu one się przystosują. Z goryczą poznał różnicę pomiędzy kulturą wewnętrzną a zewnętrzną cywilizacją. Oboje Korzyccy i starszy syn Gustaw byli dobrym przykładem takiej dwoistości. Ich powierzchowne karmazyny nie spinały się szczelnie, choć je sztucznie ściągano. Ryszard z przyjemnością myślał, że on pomimo swej politury i dużego majątku, posiada jeszcze uprawę duchową, cechującą przede wszystkim szlachetność gleby.
W Worczynie był młodym przybyszem pomiędzy starymi, w Zapędach przeciwnie, był odroślą starych pośród bardzo nowych. I to napawało go dumą.
Z Korzyckich odznaczała się inaczej i lepiej wdzięczna postać panny Maryli i zuchowata Miecia. Wpływ wychowania i na nich się odbijał ale już nie bezpośrednio, lecz jak przez klasyczny pryzmat z kryształu. Maryla miała zamiłowanie do przepychu, blichtr ją porywał i dlatego Denhoff jej zaimponował. Słuchała gorliwie Ryszarda o urządzeniach wodzewskich, sama podsuwając pomysły równie ekscentryczne jak świetne i kosztowne. Miecio żartobliwie rzecz traktował.
– Jeżeli pan jest dobrym sąsiadem to powinien trochę dbać o ich spokój i... całość. Jeżeli zaś w Wodzewie będzie coś przewyższającego Zapędy, to nasz papa pęknie z oburzenia – mówił do Denhoffa.
U panny Balbiny Tulickiej w Połowicach, Ryszard sam nie wiedział, co z sobą robić. Patrzyły na niego stare, brzydkie oczy wyrazem jak u zaspanej żmii, otoczone sinokrwawymi torbami powiek. Oczy złe i podejrzliwe. Stara panna, magnatka we własnym przekonaniu, właściwie zaś bogata parweniuszka, najpierw zdziwiła się niesłychanie, że ktoś jeszcze składa jej wizytę, po czym zaczęła wypluwać z sinych warg oszczerstwa i skargi na okolicznych obywateli, nie sąsiadów, broń Boże! To byłby dla nich za wielki honor. Główne jednak pęcherzyki jadu zawierały w sobie trutki na proboszcza z Okorowa. Panna Balbina malowała księdza takimi kłapciami sadzy z błotem, że Denhoffowi robiło się mdło na samo wyobrażenie tego „klechy” zbabranego przez język Tulickiej. Że jednak proboszcza już znał i nawet dosyć lubił, ośmielił się przeto bronić go. Ale żmijaste oczy starej panny wżarły się w Ryszarda z taką nienawiścią, aż struchlał. Nowego potoku oskarżeń niezbyt słuchał, rozśmieszał go tylko epitet końcowy dany księdzu.
– To paśkudźtwo jest, obrzydłe paśkudźtwo! mówię panu – chrypiała stara pseudoarystokratka.
Denhoff opuszczał Połowice z ciężką głową i brzydkim smakiem w ustach.
– Wolałbym stanąć vis-à-vis hieny, niż wpaść na czubek języka tej senatorówny. Ciekawym jak ona mnie zdefiniuje?...
Przypomniało mu się wyseplenione przez bezzębne, zaślinione wargi „paśkudźtwo” i śmiał się, ale z uczuciem wstrętu.
Perzyński z Chodzynia podziałał na Ryszarda, jak ciepła woda z lodowatym cukrem. Sączył wyrazy systematycznie, powoli, muskał wąsy z namaszczeniem, zakręcał je, podginał do góry i zaostrzał. Oczy spuszczał badając symetrię sterczących po bokach nosa kosmyków, żółtorudawych, jak dojrzała marchew. Zarost głowy miał prawie biały z odcieniem starego masła i jak masłem wygładzony, cerę jak u dziecka po ognipiórze.
Denhoff przebywszy pół godziny na tej wizycie uczuł nudności, niby po spożyciu szklanki koglu-moglu.
– A to bestia ciągnąca się!
Po Chodzyniu Ryszard stracił ochotę do wizyt. Ominął kilka domów, do których się nawet wybierał. Ale w Wodzowie nie mógł przesiadywać samotnie. Zwerbował sobie Miecia Korzyckiego i zręcznie pociągał Marysia. W Worczynie bywał prawie codziennym gościem, zwierzał się Irenie z myśli i planów. Przyjaźń pomiędzy nimi rosła prędko.
– Był pan już w Woli Wierzchlejskiej, u Brewiczów? – pytała Ira.
– Nie jeszcze, proszę pani.
– A u Lubockich w Zawierciu!
– Także nie. Czy pani mi radzi?
– Brewiczów bezwarunkowo. To są przyjaciele naszego domu, ludzie wielce szanowni. Znajdzie tam pan miłe kobiety i młodzież. A u Lubockich, pani Ama warta poznania. Gust męski.
– W jakim rodzaju?
– O to niech się pan Marysia spyta, on kompetentny – odrzekła Ira figlarnie. Denhoff błysnął także uśmiechem.
– Słyszałem. Ale to kokietka??... Ja kokietek nie lubię.
– Bo już panu pewno dokuczyły.
– Nie, bo robią na mnie wrażenie manekinów mody na paryskich bulwarach. Co raz to nowy strój postępowania i uśmiechu; co się więcej podoba, co zwróci uwagę, co popłatniejsze. Z tego zaś firma korzysta.
– Jak to firma?...
– Wewnętrzny temperament, on robi próby czym kogo może złapać.
– Niech pan tak nie mówi, gdyż nie zna pan jeszcze pani Amy. Ale znam teorię, którą się zapewne powoduje.
– To się pan myli! – zawołała Ira – i w dodatku jest pan niekonsekwentny. Sam pan powiedział, że kokieteria zmienia strój, odpowiednio dla każdego, kogo chce zdobyć. Zatem nie posiada teorii lecz praktykę.
– Wszystko jedno! Czy teoretyczna czy praktyczna kokieteria, zawsze jest to sprężyna ciągnąca do jednego rezultatu. I to jest dla mnie obrzydliwe.
– Obrzydliwe dopóki do was nieskierowane – szydziła Ira. Ale skoro pocisk dotknie waszych nerwów zaczynacie słabnąć i... jak muchy na lep!
– Skąd takie wnioski i taki pesymizm?
– To nie pesymizm, to obserwacja, a skąd wniosek?... znam świat! Choćby dowód na moim bracie. On jest poważny i bardzo serio myślący, pomimo to nie zdołał się oprzeć zalotności pani Amy, a wiem że gust ma zupełnie odmienny.
– No tak, i ja wiem coś o tym.
– Już? kto panu powiedział?
– Sam spostrzegłem.
– A to pan sprytny, bo Maryś kryje się.
– Z czym? Czy z sympatią do panny Maryli, czy z flirtem z panią Amą?
– I z jednym, i z drugim, co nie przeszkadza, że... prawie wszyscy o tym wiedzą, nie wyłączając Mary. Ale nawiasem mówiąc, pani Ama poważnej zazdrości wzbudzić nie może, z nią się nikt nie liczy. Maryś prędzej czy później wybrnie spod jej wpływu.
– Ciekaw jestem tej pani! Złożę im wizytę jutro. Ira spoważniała.
– Nie radzę panu zbytnio się zaciekawiać – rzekła sucho i skierowała rozmowę na inny temat.
Denhoff, wracając do domu, rozmyślał:
Kim jest panna Ira? Młoda z temperamentem, pełna życia, przystojna, a zdaje się, że mężczyźni nie robią na niej wrażenia. To dziwne! Czyżby istotnie życie nie pociągało jej? Ze swymi pracami ukrywa się i nic sobie z nikogo nie robi. To jednak dusza subtelna i ona mi sprzyja, ale jej nie imponuję, jak Korzyckiej. Ciekawym tych Zborskich. Dorcia śliczna, jeśli podobna do fotografii to... będzie moja.
Dojeżdżał do Wodzewa. Wieczór zapadał z wolna kryjąc w łagodnym mroku zielone wzgórza. Na niebie zachód buchał czerwienią, jak palący się żywym ogniem step.
Z pól spędzano trzody, biegły z rykiem i bekiem żałosnym; żal im było świeżej paszy.
Cisza senna, prawdziwie wieczorna cisza wiejska, rozsnuła po polach swe mgły wilgotnawe i sączyła się do duszy.
Denhoff przymknął oczy, wchłaniał urok wonnych pól. Kołysał go powóz i kołysały marzenia. Tak dojechał do Wodzewa. Ocknął się na głos ekonoma, że to dziś wypłata i że ludzie dawno czekają.
– Muszę wziąć rządcę. Te zajęcia nużą mnie. Ce n’est pas pour moi.ROZDZIAŁ V
Nowa gospodarka w Wodzewie interesowała okolicę coraz bardziej. Denhoff był przedmiotem ciągłej uwagi sąsiadów. Wyszydzano jego rządy, krytykowano wszelkie pomysły. Tylko w Worczynie i Turowie życzliwiej się odzywali o młodym dziedzicu. Stary pan Turski próbował swego wpływu, doradzał Ryszardowi, robił spostrzeżenia lecz prędko zauważył, że Denhoff słucha grzecznie, ale nic nie zastosowuje z jego doświadczonych rad.
– To zarozumialec i dzieciak – powiedział Turski do żony i przestał się interesować Wodzewem.
– Turski jest zacofaniec, ja zaś idę z postępem – myślał „panicz” i wprowadzał innowacje pod dyktando własnej fantazji.
Miał w swej naturze wiele sprzeczności, krytyka ludzi wywierała na nim wręcz przeciwne skutki. Zamiast unikać zarzutów narażał się na nie umyślnie. Cieszyło go, że o nim wiele mówią i obojętne było mu to – jak mówią.
Że tam kilku zagonowcom nie podoba się mój styl... mam go dla nich przefarbować?... Ani myślę! Niech sobie mówią dla uciechy, co chcą.
Liczył się trochę z Turskimi, Korzyckich lekceważył, prócz Maryli i Miecia, z Perzyńskiego kpił. Jeździł do Warszawy, kupował cenne meble, majoliki, dywany, marmury. Wszystko stylowe w wyborowych gatunkach. Wydawał sumy na artystyczne obrazy, oryginały i kopie. Sam w coraz nowych garniturach, wizytowych, sportowych, tenisowych, jeździł do Worczyna z wizytami, biegał po rozkwitłych polach, nurzał się po lasach, tęsknił za jakimś urojeniem, układał pieśni. Widziano go codziennie na pięknej wierzchowce – Jenie, ubranej jak na wystawę, w siodło, czaprak, uzdeczki, wytwornej roboty. Denhoff w angielskim „rajtroku” z pejczem jak cacko, sam rozkoszował się swoją postawą i klasyczną jazdą. Pomimo nieprzychylnych krytyk podziwiano go, tylko nie wszyscy się do tego przyznawali.
Panny były najszczersze, głośno wyrażały swe zachwyty nad elegancją i wykwintnością Ryszarda. Określenie „panicz” utarło się powszechnie, lecz nie jednakowo wypowiadane. Kobiety nazywały tak Denhoffa z pewną lubością i jakby z dumą, mężczyźni albo z ironią, lub też z domieszką oburzenia, szczególnie młodzież skromniejszego pokroju niż Denhoff, Maryś i Miecio.
Konstanty Leśniewski praktykant z Połowic, pobłażliwie nazywany w Worczynie „Kociem”, najzawziętszym stał się wrogiem Denhoffa. Wyśmiewał go, chciał zdyskredytować wobec panien, lecz ponieważ sam uchodził ogólnie za naiwnego chłopaczka z pretensjami na młodzieńca, nawet na salonowca, co mu się zresztą nie udawało, więc jego szydzenie pozostało bez echa w stosunku do Ryszarda. Leśniewski pozostał „Kociem”, Denhoff zaś nie przestał być oczkiem w głowie.
„Panicz” odczuwał wszelkie objawy tak sympatii, jak uwielbienia i niechęci względem siebie. Nie poznawał się jednak na pochlebstwach u ludzi, co go chcieli wyzyskiwać. Sam, będąc zanadto szczerym, był łatwowiernym. Ufał wszystkim bez wyjątku, nie wierzył w ludzką złość. Nadużywano go też bezlitośnie, korzystając z jego niepraktyczności i dobrego serca.
Jednym i tym samym robotnikom płacił często po dwa razy przez nieoględność, albo płacił podwójną należność, wzruszony skargami lub prośbą. Spotkanemu żebrakowi, gdy ten trafił na odpowiednią chwilę, oddawał całą zawartość portmonetki, choćby pokaźnie dużą. Robił to nie tyle dla rozgłosu, ile powodowany litością i z tym przekonaniem, że może sobie na to pozwolić. Wierzył w swój majątek i w swe szczęście.
Ogólną ciekawość okolicy wywoływał przyjazd do Wodzewa rządcy, którego Denhoff reklamował jako wzór najlepszego agronoma, administratora, praktyka i słuchacza uniwersytetu w Oxfordzie.
Pan Wroński przede wszystkim postanowił swemu pryncypałowi zaimponować. Obejrzał Wodzewo, pochwalił okolicę i grunta, wiedząc już, że to słaba strona Ryszarda, ale skrytykował gospodarstwo, inwentarze i narzędzia rolnicze. Wyśmiewał pracę poprzedniego właściciela i zapewnił Denhoffa, że z Wodzewa zrobi złote jabłko, tylko żąda całkowitej plenipotencji.
Denhoff dał ją bez wahania.
Pan Turski próbował tłumaczyć, przez życzliwość dla Denhoffa, ostrzegał go, aby nie dał się tak opanować Wrońskiemu.
Stary Brewicz z Woli Wierzchlejskiej perswadował również i Maryś i Ira, ale Ryszard nikogo nie słuchał, ufał tylko swemu rządcy. Drażniły go wyraźnie wszelkie poboczne rady i uwagi.
Wroński stał się wyrocznią Wodzewa.
Dom kosztownie meblowany pochłaniał sumy, gospodarstwo, kierowane przez Wrońskiego, szarpało kasę bez miłosierdzia.
Wroński poza tym bawił się w pana. Wstawał przed południem, przez parę godzin raczył zwiedzać gospodarstwo, przyjmował raporty od podwładnych i wracał do swych pokojów. Czytywał dzienniki rozparty na szezlongu, narzekał na kuchnię, trunki i coraz więcej opanowywał Denhoffa, wywierając na nim wpływ magnetyczny. Ryszard patrzył na Wrońskiego z uwielbieniem, bez żadnej troski, ale sąsiedzi Wodzewa wątpiąco kręcili głowami.