- W empik go
Panienka - ebook
Panienka - ebook
"Panienkę" wyróżniono przed laty prestiżową nagrodą w konkursie im. B. Prusa. Akcja toczy się na Polesiu wśród szerokich przestworzy przyrody i krajobrazów cudnych łąk, lasów, rzek i moczarów. Tematem jest obrona starego, ziemiańskiego dworu przed niedołęstwem posiadaczy, rozrzutnością i lekkomyślnością młodego dziedzica. Życiowy i prawdziwy obraz rodzinnego dramatu ma swoją bohaterkę, kochaną i zakochaną, nade wszystko jednak zabiegającą o zachowanie rodzimego majątku.
"A tymczasem panienka,otulona w swój szary kaptur, patrząc na dzielnie biegnące koniki, myślała:
- Ach, gdyby mi wuj dał dobrą rade, bo już sama nie wiem, co robić! pieniędzy, pieniędzy trzeba na wszystkie strony, a skąd mam je wziąć? Żeby mi wuj przynajmniej powiedział, czy ten Pował sprzedawać, czy nie sprzedawać. Okropnie mało dają, ale czekając, jeszcze większa strata. Gdyby choć dali od razu całą sumę, to bym szlachcie kozłowickiej spłaciła za trzy miesiącei na reszę spokojniej czekaliby. Oni mi najgorzej dokuczyli. i księdza procent nie zapłacony, i Basaniewiczowej należy się coś jeszcze. Jeszcze tak ciężkiego roku nie było ..."
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-6241-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
EMMA Z JELEŃSKICH DMOCHOWSKA
Jedna z najwybitniejszych kobiet w naszej Ojczyźnie w dobie popowstaniowej — nie doczekała się na ziemi rodzinnej państwowego zmartwychwstania.
Dzieciństwo i młodość spędziła wśród pieszczot i zbytku w rodzinnych Komarowiczach na Polesiu w powiecie mozyrskim, w którym przyszła na świat w 1864 r.
Niezmiernie staranne wykształcenie, pobierane prywatnie w kraju i za granicą, zeuropeizowało jej umysł, ale nie zaszczepiło prądów kosmopolityzmu, choć mogło to jej grozić w sferach arystokratycznych, z jakich ta kasztelańska wnuczka pochodziła. Nie uległa też kosmopolityzmowi czerwonemu, już wtedy kiełkującemu. Europa przed jej oczyma nie zasłoniła Polski. Jej dziwnie silna indywidualność uświadomiła sobie od lat najwcześniejszych, że jest Polką kresową, że ma i będzie pełnić obowiązki Polki właśnie na Kresach.
Postanowiła poznać je z gruntu.
Zaczęła zbierać pieśni, podania, przysłowia ludu na Polesiu i — zachęcona przez Jana Karłowicza — wydała opis etnograficzny stron rodzinnych pt. _Wieś Komarowicze_. Współpracowała też z czasopismem „Wisła”, zasilając je artykułami z dziedziny ludoznawstwa. To były pierwsze próby jej dziewczęcego pióra.
Obok tego podjęła czynną działalność oświatową przez urządzenie w swoich dobrach Komarowicze i Łuczyce dwóch tajnych szkół polskich, które uczyły prócz dzieci dworskiej służby młodzież i dziatwę Ślązaków, kolonizowanych w owe czasy na ziemiach zaboru rosyjskiego. Kilku powstańców śląskich, odznaczających się działalnością patriotyczną, tym właśnie szkołom zawdzięcza pogłębienie swego uświadomienia narodowego.
Równocześnie, zdając sobie sprawę, że nie będzie odrodzenia narodowego bez ekonomicznego, Emma Jeleńska otwiera sklep wiejski, aby bronić lud od wyzysku, i często sama sprzedaje towary, aby bliżej zetknąć się z tym ludem.
Rodzinne okoliczności zmuszają jej matkę Amelię z Oskierków Jeleńską do sprzedaży swoich dóbr. Pierwszy to dramat w życiu Emmy — pożegnanie starego rodzinnego gniazda.
Jej czynna natura przy szerokich poglądach społecznych postawiła ją na drodze pracy dla najbiedniejszych i najciemniejszych. Zajęła się organizowaniem tajnego szkolnictwa polskiego w Wilnie i na wsi. Na tej placówce przetrwała 28 lat, aż do śmierci.
W epoce kontynuacji systemu Murawiewowskiego w Wilnie, za rządów Kochanowa, zdołała pozyskać do pomocy grupę odpowiednich ludzi, aby pokryć siecią polskich szkół wieś i miasto. Sama nauczała bez przerwy, dając dzieciakom w suterenach i na poddaszach w popularnych wykładach całe dzieje Polski, Streszczenie ich zostawiła w druku w podręczniku zbiorowym wydanym w Wilnie jako _Podręcznik do pogadanek z kobietą z ludu_. Cenzura rosyjska wytoczyła proces wydawczyni, którą była inna działaczka narodowa, Emilia Węsławska. Jeden z manifestów po 1905 r. uwolnił obie panie od odpowiedzialności.
Nie minęło jednak prześladowanie Emmy Dmochowskiej. W 1908 r. została redaktorką popularnego tygodnika „Zorza Wileńska”, pracując w nim razem z mężem.
Rząd rosyjski zamknął to pismo za wpływ, jaki wywierało na lud, by dzieci nie oddawano do szkółek cerkiewnych, i pociągnął redaktorkę do odpowiedzialności sądowej. Skazano ją na dwa miesiące więzienia na Łukiszkach. Po wyjściu otworzyła razem z mężem ten sam tygodnik pod zmienioną nazwą „Jutrzenka” i prowadziła go, zapełniając sama prawie całe numery. Przy nim wydawała mały dodatek dla dzieci „Grządka”, dając w nim wszystko, co dziatwę wiejską i miejską mogło uczyć i bawić.
W „Jutrzence” obszerny dział korespondencji z czytelnikami dawał rozumne rady co do podręczników i tanich książeczek dla samouków. Oprócz tego własnym kosztem tworzyła popularne biblioteczki, wypożyczając je na wieś i kontrolując upodobania czytelników.
W mieście dyżurowała (na zmianę) w czytelni im. Mickiewicza, pierwszej, którą otworzono wspólnymi siłami dla szerokich sfer po 1905 r.
Nie tylko sama zwiedzała wiejskie szkółki, dozorując nauczanie i wybrany przez siebie personel pedagogiczny, ale ten personel kształciła w Wilnie w tajnych seminariach dla tak zwanych wtedy „ludówek”. Aby im ułatwić komunikację z Wilnem, miała pod swoim zarządem parę zajazdów, gdzie bez wyzysku dziewczęta i wieśniacy znajdowali opiekę. Zdobyła w końcu latarnię magiczną i z nią objeżdżała na wiejskich wózkach liczne wioski, pokazując i objaśniając słowem sceny z dziejów polskich, bohaterstwo i kulturę narodu.
Emma Jeleńska-Dmochowska rozumiała znaczenie szkół fachowych, praktycznych, dlatego utworzyła przy redakcji „Jutrzenki” dwa stypendia i używała wszelkich wpływów, aby młodzież wiejską i miejską wysyłać na naukę do szkół rolniczych i gospodarczych w Pszczelinie, Krzyżewie, Mieczysławowie, Kruszynku i Mołodowie.
Przyszła wielka wojna, a z nią okupacja niemiecka Wileńszczyzny. Towarzystwo „Oświata” zmieniło się w Komitet Edukacyjny, którego najczynniejszym członkiem została Emma Dmochowska.
Zorganizowała zaraz wytężone i przyśpieszone przygotowanie nauczycielek ludowych na kursach sześciotygodniowych, ośmiomiesięcznych i półtorarocznych. Zakładanie i kontrola szkółek stały się niezmiernie uciążliwe. Niemiecka okupacja czuwała nad każdym krokiem i czynność ta narażała organizatorkę na wiele przykrości od władz niemieckich. Nie było już nawet nigdzie trzęsących się wózków, które dawniej obwoziły ją po wioskach. Niemcy pozabierali wszystkie konie. Trzeba było chodzić pieszo, między czuwającymi patrolami niemieckimi. Dnia 6 stycznia 1919 r. weszli do Wilna bolszewicy i praca stała się jeszcze trudniejsza. Wciąż jednak walczyła, lecz wyczerpały się siły. Po wizytacji szkoły, odbytej w okolicach Wilna, zmogła ją choroba. Zgasła 24 stycznia 1919 r.
Nie dożyła w Wilnie ogłoszenia wolnej Polski, ale przeczuła i wiedziała o świtaniu tych dni. Była jedną z tych, co podpisali pierwszą odezwę do Warszawy o łączności Wileńszczyzny z Polską.
Jeżeli najrozmaitsze zabiegi federacyjno-mniejszościowo-separatystyczne nie przeszkodziły naszej ludności w głosowaniu za złączeniem z Macierzą, to było to poniekąd dziełem Emmy Dmochowskiej, która wychowała przez 28 lat całe pokolenie tej ludności w uświadomieniu narodowym.
Słówko jeszcze o Emmie Dmochowskiej jako powieściopisarce.
Twórczość literacka jest w ogóle zazdrosna. Wymaga całkowitego oddania, pielęgnowania własnych wrażeń, zmieniania otoczenia, szukania nastrojów sprzyjających artyzmowi, słowem — używania życia według własnej, fantazyjnej nieraz wrażliwości.
To tłumaczy, dlaczego w dobie niewoli nasze pisarki-obywatelki, stawiając sobie obywatelskość narodową za cel życia, nie wsłuchiwały się w osobiste nastroje, ale dawały piórem i czynem pokarm narodowi. Ucierpiała może na tym ich sława jako twórczyń i artystek, ale zyskały przez to uwielbienie i miłość w narodzie oraz uznanie myślicieli i ludzi walczących na wielkim forum narodów o jaśniejsze jutro dla człowieka wolnego i ulepszonego.
Taką twórczynią była Emma Dmochowska. Jej utwory przetłumaczono na języki niemiecki, czeski i rosyjski.
Rodzina, wychowanie, ziemia ojczysta, kultura polska w dziejach i życiu współczesnym, rozszerzanie oświaty na najszersze warstwy oraz tężyzna duchowa wobec wszelkich jej gasicieli rządowych i prywatnych, wrogich, a nieraz, niestety, i swojskich.
To były jej ukochania.
Musimy sobie uprzytomnić, że były to czasy niewoli, głuchej walki i kamiennej odporności społeczeństwa polskiego na Kresach wobec oficjalnej siły, tzw. ukazu grudniowego. Jako pokutę za rok 1863 — żaden Polak i katolik nie mógł na Litwie i Rusi kupić nawet kilku łokci ziemi — chyba na grób.
Pierwsza powieść Jeleńskiej, nagrodzona na konkursie im. B. Prusa w „Kurierze Codziennym”, dotyka właśnie tego problemu walki o ziemię i polskość na Kresach, a dotyka go artystycznie, w ramach ówczesnej cenzury.
Tytuł jej: _Panienka_. Akcja toczy się na Polesiu wśród szerokich przestworzy przyrody i krajobrazów cudnych łąk, lasów, rzek i moczarów. Idzie o obronę starego ziemiańskiego dworu, rodzinnego gniazda przed niedołęstwem jego posiadaczy i utracjuszostwem młodego dziedzica tej ziemi.
Obraz dramatu rodzinnego jest niezmiernie prawdziwy i życiowy, prawie fotograficzny. _Panienka_ walczy po bohatersku i zapiera się osobistego szczęścia w obronie domu i ziemi, której wtedy z rąk wypuścić nie było wolno — bo to oznaczało współdziałanie z wrogiem.
Powieść wysoce obywatelska, którą krytyka stawia obok _Dwóch biegunów_ i _Ad astra_ Orzeszkowej.
_Dwór w Haliniszkach_, powieść dwutomowa, ma tę samą ideę przewodnią, lecz inaczej ujętą. To obrona ziemi przed sprzedażą dobrowolną w imię źle zrozumianych zadań życiowych i religijnych obowiązków. Wielka dama i jej córka są Polkami z imienia, ale do obowiązków dla swego narodu nie poczuwają się. Chcą sprzedać ziemię odziedziczoną po przodkach, by, mieszkając za granicą, założyć w Rzymie jeszcze jeden polski zakon „Sióstr bolejących” i być jego przełożonymi.
Dziwnie piękny jest typ polskiej babuni i polskiego dziewczęcia sprowadzonego do Rzymu, a nie dającego się olśnić blichtrem i fałszywą pobożnością. Rzadko można spotkać tak malownicze, a zarazem treściwe opisy rzymskich miejscowości i widoków.
W ogóle rodzaj talentu Dmochowskiej, wykluczającego fantazję i wyobraźnię, doskonale dokumentuje swoją epokę.
Powieści: _Z miłości, Na wiosnę, Obrączka, Kobieta puch marny_ dotykają problemu małżeństwa, rodziny i wychowania dzieci. Obrazki życia współczesnego są realne aż do zachowania nawet w pewnych typach prowincjonalizmów kresowych. Sytuacje są uchwycone i oddane nieraz z wielkim dowcipem i umiejętnym zestawieniem kontrastów.
Za przyczynę rozpadu wielu niedobranych małżeństw autorka uważa występowanie różnic umysłowych między mężczyzną i kobietą i przeciwstawianie ich sobie. — Żona uważa się za rozgrzeszoną z niezajmowania się społecznymi sprawami, „bo to nie kobieca rzecz”. Mąż uważa, że nie trzeba nic mówić żonie o swoich pracach i myślach, „bo to nie babskie sprawy”. Żona jest ozdobą życia i mieszkania, a koledzy i kluby od podziału myśli. W rezultacie znajdują się sąsiedzi i kuzynowie, sąsiadki i kuzynki gotowi zająć opuszczone domowe placówki, i dramat wybucha — uniemożliwiając wzajemne zrozumienie się i zgodność życiową.
W typach dwóch płci różnorodność ujęta jest trafnie, z wielką dbałością o zachowanie wdzięku kobiecego.
Wielkie znaczenie ma powieść pt. _Matka_. Najuczciwsza i obowiązkowa matka kocha swoje dzieci, ale wyłącznie fizycznie. Hodowanie kilkorga dzieci wypełnia jej życie, a mąż, niedawny półbożek, zajmuje ją o tyle, o ile interweniuje w kwestii nianiek i wszelkich potrzeb dziecięcego pokoju.
Gdyby zająć się można statystyką i psychobiografią tzw. zdrad mężowskich, okazałoby się z pewnością, że najwięcej ich przypada na epokę ubóstwienia przez „dobre matki” swoich dzieci, na okres hodowli opartej nie tyle na racjonalnej higienie, ile na całowaniu i fizycznej pieszczocie. A gdy półbożek strącony z piedestału wplącze się w jakiś dramat i wniesie go w rodzinę — nieszczęście uważa się za zesłane przez zły los.
Z dwóch tomów nowel _Jubileusz_ i _Bociany_ budzą może najwięcej refleksji. Jubilat, czczony przez społeczeństwo jako filar zacności, wie, że nim nie jest, bo skrzywdził i porzucił kobietę. I w dzień uroczysty cichy, ale mocny wyrzut sumienia daje mu to poznać w znakomitej autoanalizie. _Bociany_ ukazują psychologię zbankrutowanego na zdrowiu i kieszeni utracjusza w obliczu śmierci.
W_Światłokręgu lampy_ autorka maluje artystycznie w króciutkim obrazku przeciwstawienie spokoju rodzinnego życia przeczuciom złowieszczym idących kataklizmów społecznych. Pesymizm tutaj nie jest rozzłocony nadzieją Zmartwychwstania. Czuć grozę 1905 roku.
Przefiltrowana przez cenzurę rosyjską nowela, oznaczona znakiem zapytania, daje przekrój duszy rezerwisty Polaka w wojsku rosyjskim, wyrwanego z siedziby i rodziny, który umiera od strzałów japońskich na polach Mandżurii, odchodząc w wieczność ze słowami: „Za co?”
Śliczna jest legenda o św. Kazimierzu, która swego czasu w „Tygodniku Ilustrowanym” poruszyła wszystkich. Poeta królewicz w swoim hymnie: _„Omne Die dic Mariae”_ błaga w Ostrej Bramie o ratunek dla narodu, a nazajutrz w dzień św. Kazimierza każdy z modlących się odchodzi z Jego kaplicy z wewnętrznym głosem w duszy, który mówi: „Nie bójcie się. Nie zginiecie, oto daję wam dar Boży: świętą Moc Wytrwania”.
Dmochowska próbowała sił również w utworach teatralnych. Na konkursie im. Sienkiewicza odznaczono jej sztukę pt. _Syn_. Grano ją w Łodzi i Wilnie, ale była to próba prędko porzucona przez autorkę, gdyż jej talent dramatyczny nie dorównał powieściowemu.
Wstrząśnienia wielkiej wojny skróciły życie tak potrzebne społeczeństwu. Pamięć jej na tle Wilna i Wileńszczyzny powinna doczekać się powszechnego uznania. Łączyła ziemię naszą z kulturą i ideałami całej Polski w duchu szlachetnej i mądrej tradycji, obok rozumnego postępu nowego wieku.
Ludwika ŻyckaPanienka
I
Leon Kański wbiegł szybko na pierwsze piętro wspaniałej kamienicy przy jednej z głównych ulic Petersburga i zadzwonił do drzwi profesora. Otworzył mu stary służący o wygolonej twarzy.
— Czy już przyjęcia skończone? — spytał Kański.
— E, gdzie tam, proszę pana, siedzi ich jeszcze z dziesięć. Chyba mój pan dziś wszystkich nie obejrzy, bo na ósmą powóz ma być gotów. Widać, że ma jeszcze konsylium, czy co?
— No, nie ma rady — rzekł Leon, wchodząc do pokoju — poczekam. Mam do wuja interes, mnie przyjąć musi. — Szczęśliwy człowiek! — dodał, zdejmując palto i spoglądając na niezliczone płaszcze pacjentek, wiszące długim rzędem. — Kiedyż to ja się czegoś podobnego doczekam?
I rzuciwszy okiem w zwierciadło, które odbiło jego wyniosłą i dzielną postać, wszedł do salonu.
Był to salon obszerny, banalny i sztywny, z którego białych ścian zdawała się rozchodzić jakaś nuda; lekki zapach jodoformu i karbolu unosił się w ogrzanej atmosferze. Pośrodku, na jaskrawym dywanie stał stół i cztery fotele; na stole paliła się lampa pod koronkowym abażurem; przy ścianach w symetrycznych odstępach rozstawione były dwie kanapy i dwanaście krzeseł pokrytych czerwonym pluszem. Kilka kobiet siedziało tu i ówdzie w pozach wyczekujących i znudzonych. Na słomianym krześle przy drzwiach młoda Żydówka, okryta chustką, zdrzemnęła się z głową odrzuconą do tyłu. Cicho było, tylko szeleściły z wolna przewracane karty dzienników i z jednego kąta dochodziły szepty. Na odgłos kroków wszystkie twarze zwróciły się ku wchodzącemu i na niektórych odmalowało się zdziwienie i zajęcie. Znudzone kobiety oglądały ciekawie przybysza, rzadkiego gościa w poczekalni znakomitego specjalisty. Prawie jednocześnie, z przeciwnej strony, otworzyły się drzwi od gabinetu i oczy pań ku nim się skierowały. Wyszła młoda, szykowna kobieta, ciemno ubrana, a za nią na tle czerwonej portiery ukazała się duża, siwa głowa mężczyzny o krótko przystrzyżonych baczkach, w złotych okularach.
— Madame Sutin! — ozwał się rozkazujący głos.
Z kanapy zerwała się pulchniutka dama i, żywo ściągając rękawiczki, biegła przez salon do otwartych drzwi. Ale uprzedził ją Kański i, wśliznąwszy się pomimo jej protestu do gabinetu, zamknął drzwi za sobą. Madame Sutin została na środku pokoju i, mrucząc coś z nieukontentowaniem, zaczęła cofać się. Z gabinetu doszedł ostry głos profesora, podniesiony nieco, ale po chwili w salonie znów zaległa cisza.
— Czego tu przychodzisz, kiedy jestem zajęty? — zaczął gniewnie profesor.
— Kochany wuju — odparł Leon z zupełnym spokojem — wuj jest zawsze zajęty. Kiedy mam przyjść? Byłem wczoraj, nie zastałem wuja w domu. Przed dwoma dniami rozminęliśmy się na schodach. Z rana wuj jest w klinice, po południu przyjmuje wizyty. Kiedyż w końcu będę mógł się rozmówić? A mnie pilno, ja nie mogę czekać.
— Czego chcesz ode mnie?
Leon rozejrzał się wokoło.
— Mój wuju — rzekł — proszę zrezygnować. Skoro wszedłem, to już nie wyjdę, aż nie zostanę załatwiony. Trudna rada, te panie poczekają.
— Ależ ja o ósmej mam konsylium.
Kański wyjął zegarek.
— Jeszcze cała godzina. Ja wujowi wszystko w dziesięć minut opowiem i pójdę sobie. Ale tymczasem proszę usiąść i zapalić papierosa, bo tak niewygodnie.
To mówiąc podsunął fotel profesorowi, sam przysiadł na otomanie i wziąwszy ze stojącego obok pudełka papierosy podał je wujowi. Ten, widząc stanowczość swego gościa, poddał się losowi, nawet rozparł się wygodnie i wyciągnął nogi.
— Och, zmęczyłem się — szepnął.
— Otóż, mój wuju — zaczął Leon, wypuszczając z ust kłąb dymu — proszę posłuchać. Interes jest taki: mam już dyplom.
— Taaak? — odezwał się profesor.
— Mam. Ale wuj dobrze rozumie, że to nie koniec, lecz dopiero początek. I właśnie dlatego przyszedłem do wuja po radę: co mam dalej robić?
Profesor poprawił się w fotelu i znad okularów spojrzał na siostrzeńca.
— Co ty masz dalej robić? — powtórzył. — A mnie co do tego?
Leon zaśmiał się.
— O, byłem pewny, że wuj mi tak odpowie! — zawołał. — Ale mnie nie tak łatwo się pozbyć. Nic nie pomoże, wuj musi coś dla mnie zrobić i zrobi.
— Coś dla ciebie zrobić! Ciekawym — oburzył się profesor. — A jakież to ja mam obowiązki wobec łaskawego pana? Proszę! Jeżeli po to do mnie przyszedłeś, aby mi takimi głupstwami głowę zawracać, to się wynoś. Także pretensja!
— Wuju, proszę poczekać. Ja się sam wyniosę, jak będzie pora. Ale teraz proszę posłuchać, co powiem. Wiadomo wujowi, a może i nie wiadomo, co przechodziłem, dopóki tej nieszczęsnej medycyny nie zwalczyłem …
— Ja tobie nigdy nie radziłem wstępować na medycynę — przerwał profesor — zawsze byłem temu przeciwny.
Ale młodzieniec mówił dalej, nie zważając na przerwę:
— Nie tak łatwo żyć w Petersburgu, uczyć się, mieszkać, opłacać czesne i w ogóle egzystować bez złamanego szeląga przy duszy. Nieraz chciałem już pójść za radą wuja, rzucić to i czego innego się chwycić. Ale ostatecznie jakoś się wytrwało i skończyło. Nie dokuczyłem wujowi przez te sześć lat ani razu, chociaż doprawdy każdy inny na moim miejscu byłby to nieraz zrobił; ale teraz za to musi mi wuj dopomóc.
Leon urwał i spojrzał na wuja. Na jego dużej, energicznej twarzy znać było zafrasowanie, zamyślenie.
— Bo, mój wuju — ciągnął dalej Kański — nie po to tyle się namordowałem, aby nazwać się doktorem, ale po to, aby mi ten piękny tytuł dał kawałek chleba. I to nie suchego chleba. Ja, mój wuju, mam aspiracje i mam ambicję, i nie mogę się zadowolić lada jakim kęsem. Wiem, że na świecie wszystko trzeba kupić pracą i zdolnościami. Ale ja pracy nie lękam się, a zdolności mam. Chcę pójść wysoko, chcę koniecznie. Więc do wuja się zwracam …
Profesor patrzył na młodzieńca, którego twarz pokryła się rumieńcem, ale nie mówił nic. Powoli palił papierosa, wypuszczając kłęby dymu.
Leon odezwał się znowu:
— I cóż, wuju? Zrobi wuj coś dla mnie?
Profesor wyjął z ust papierosa i, zgasiwszy go w popielniczce, odwrócił się i dalej znad okularów patrzył na mówiącego, jak gdyby badał pacjenta, ale nic nie mówił. Milczenie przeciągało się. Leona zaczęła drażnić ta niema obserwacja. Poruszył się niecierpliwie i powtórzył:
— Zrobi wuj coś dla mnie?
Profesor pokiwał głową i powoli, niechętnie zaczął mówić:
— Powiadasz, że masz aspiracje i ambicję — to bardzo dobrze. Powiadasz, że nie lękasz się pracy i masz zdolności — to doskonale. Ale powiadasz przy tym, że nie lubisz suchego chleba, że twój chleb powinien być posmarowany masłem, a może i obłożony pasztetem? Co? Bardzo pięknie, masz dobry gust. Chleb suchy jest o wiele mniej smaczny aniżeli chleb z masłem. To ci się chwali. Tylko jedna jest w tym pomyłka: dlaczego zostałeś lekarzem?
Leon się zdziwił.
— Jak to, wuju? Dlatego, że to jest fach, który mi najprędzej może dać kawałek chleba. Wiem, że teraz jest nadprodukcja lekarzy, ale zawsze jednak człowiek energiczny i zdecydowany może się wybić.
— Energiczny i zdecydowany … hm … — powtórzył profesor. — A zdecydowany na co?
— Zdecydowany na wszystko — na wszystko, co może mu zapewnić karierę.
— Energiczny i zdecydowany na wszystko, co może mu zapewnić karierę — raz jeszcze powtórzył profesor.
I znowu się zamyślił. Leon stanowczo zaczynał się niecierpliwić.
— Więc czego ty chcesz ode mnie? — spytał nagle wuj, podnosząc głowę.
— Ja, mój wuju, ja sam określonych żądań nie mam. Chcę prosić o dopomożenie mi w jakikolwiek sposób. Może wuj zaproteguje mnie do jakiego szpitala czy na asystenta mnie weźmie, czy wreszcie poradzi, co mam zrobić, aby coś zdobyć. Przecież ja tak siedzieć w Petersburgu i czekać na praktykę nie mogę, bo nie mam na to. Tu bez protekcji do niczego nie dojdę. A i wyjeżdżać nie chcę … bo co mnie czeka? Ja do wiejskiej praktyki czuję obrzydzenie.
— Obrzydzenie, powiadasz?
— A obrzydzenie, wuju; bo co to za życie siedzieć w jakimś brudnym, błotnistym miasteczku, samotny jak wygnaniec, osłuchiwać śmierdzących Żydów i chłopów, być opłacany kopiejkami. Cóż to za przyszłość! Niech wuj się nie dziwi, że to mówię, ale mnie, choć jeszcze nic nie mam i nic nie zrobiłem, chęci i woli nie brak i nie chcę poprzestać na takiej marnej egzystencji, dobrej dla pierwszego lepszego młodzieńca.
W oczach profesora za złotymi okularami błysnął jakiś płomyczek — i zginął. Wstał z fotela i zapalił przy lampie drugiego papierosa.
— Tak — mruknął sam do siebie — może on ma rację, może ma rację. Trzeba w życiu iść przebojem i być zdecydowanym na wszystko. — Zwrócił się do Leona i stanął przed nim. — Przyszedłeś do mnie po radę i pomóc — rzekł stanowczym głosem — miałeś do tego najzupełniejsze prawo. Nie odmówię ci więc rady ani pomocy; ale powiem ci prosto z mostu, co myślę. Jesteś młody, zdrów, przystojny i czujesz w sobie duży zapas sił — chcesz żyć i używać. Śnią ci się pieniądze, sława, stanowisko w świecie, komfort, miłość, zabawa, stosunki — słowem to, co wy nazywacie karierą. Tak? Przypuszczam, że masz zamiar pracować i nawet pracować uczciwie, aby dojść do tego celu. Ale w tym wszystkim o jednym zapominasz: jesteś lekarzem, a lekarz, któremu tylko o karierę chodzi, będzie partaczem i kariery nigdy nie zrobi. Tak, mój kochany, nigdy jej nie zrobi. Ja ci to mówię, a mam prawo to mówić, bo przecież zrobiłem „karierę”. Patrz, przedpokój pełen pacjentek, sześć do ośmiu konsyliów dziennie, jestem profesorem i członkiem nie wiem już ilu towarzystw naukowych. Zresztą, co tu gadać! Nie zwróciłbyś się się do mnie, gdybym nie zrobił kariery, prawda? Mam sześćdziesiąt lat i nie jestem ślepy, a powtarzam ci: nam, lekarzom, nie kariera powinna być w głowie, lecz wypełnienie naszego zadania, które albo najszczytniejszym powołaniem być może, albo najpodlejszą robotą. Nie będę ci tego tłumaczył, bo jeśli dotąd nie nabyłeś w tym względzie żadnych przekonań, to i z mojego gadania niewiele skorzystasz. Ale powtarzam: w naszych rękach leży wielka siła, na nas ciąży ogromna odpowiedzialność — o tym, a nie o karierze myśleć nam trzeba. Trzeba ludzi poznawać, do gruntu ich serc docierać, otworzyć własne serce dla ludzkiego cierpienia, zrównać w nim ubogich i bogatych, wielkich i małych, i wszystkich mieć za swoich. Trzeba chętnie dawać, a obojętnie brać, wtedy kariera sama się zrobi. Mogę o tym mówić, bo dla pieniędzy nigdy nie pracowałem i nie dbałem o nie, a same szły mi do rąk. Byłem przeciwny medycynie dla ciebie i zawsze ci ją odradzałem, i matce perswadowałem, bo widziałem, że tobie tylko kariera śni się, nic więcej. A takich karierowiczów dosyć już mamy wśród lekarzy.
Urwał i przeszedł się po gabinecie. Kański z wyrazem zdziwienia przyglądał mu się i milczał, ale myślał sobie: „No, no, nie przypuszczałem, aby wuj był takim idealistą; to mi nic dobrego nie rokuje”.
— A zatem — zaczął znowu profesor głosem spokojnym, zbliżając się do sofy — chcesz rady? Masz ją: jedź na wieś. Nie wzdrygaj się, to najlepszy początek dla młodego lekarza. A tobie szczególnie to radzę, bo znam cię. Samotność, jednostajność, brak rozrywek, monotonia życia wiejskiego dobrze na ciebie wpłyną. Sam będąc, nauczysz się myśleć, wyrobisz sobie poważniejsze poglądy na świat, niżbyś tu zdobył, wisząc przy mojej klinice lata całe. Poznasz tam ludzi, a nie tylko pacjentów. A i pod względem naukowym nie stracisz, bo nauczysz się leczyć samodzielnie, na własną odpowiedzialność, a to wielka rzecz. Ja ci teraz miejsca żadnego nie dam, bo naprzód nie mam do dania, a choćbym miał, to mi potrzeba nie tylko lekarza, ale i człowieka. Wyrób się, wykieruj sam, popracuj, pomęcz się, ponudź także — i to nie szkodzi — a wtedy zobaczymy. Za lat parę Dąbrowski wycofa się z mojej kliniki i wtedy, jeśli zechcesz, a mnie się spodobasz, dam ci jego miejsce — dwa tysiące rubli pensji, mieszkanie, no i praktyka zapewniona. Tymczasem, choć masz, jak powiadasz, obrzydzenie do wiejskiej praktyki, ja ci powtarzam raz jeszcze: jedź na wieś. Za parę lat wrócisz z innym pojęciem o posłannictwie lekarza na świecie, a wtedy będziesz mógł liczyć na mnie.
Leon wstał z sofy.
— Ale, mój wuju … — zaczął.
— Tu nie ma żadnego ale — przerwał profesor. — Chciałeś rady, masz ją. Ode mnie nic innego nie usłyszysz, choćbyś do jutra gadał. Pomocy chcesz, pomogę. Jak sobie coś obmyślisz, daj mi znać, a ja na początek jakiegoś grosza udzielę, bo wiem, że i na wieś bez szeląga przyjechać nie można. Ale gadania dosyć. Patrz, już wpół do ósmej. Muszę te panie odprawić dzisiaj — czekają.
I profesor zwrócił się ku drzwiom. Kański chwycił jego rękę.
— Idę już, wuju — rzekł — pomyślę o tym wszystkim. Ale proszę się nie dziwić i nie mieć mi za złe …
— Ale nic nie mam za złe i już niczemu na świecie się nie dziwię. Ot, młody jesteś … i ty za lat parę będziesz inny. A teraz ruszaj, chłopcze, bo czasu nie mam. O, widzisz, „kariera”!
I zaśmiał się profesor, i kierował siostrzeńca do drzwi, klepiąc go po ramieniu.
— Masz u mnie tysiąc rubli na drogę — dodał.
Była jakaś dobroduszna serdeczność w jego głosie. Leon wziął jego rękę i do ust przycisnął.
— Dziękuję, wuju — rzekł odchodząc.Panienka
II
W parę tygodni później Kański wysiadał z wagonu na jednej z mniejszych stacji kolei poleskiej. Był wczesny ranek i szary mrok pogrążał jeszcze w półcieniu dalsze przedmioty, tylko lampy na peronie i oświetlone okna budynków jaśniały jaskrawo, rzucając tu i ówdzie brudnożółte smugi. Kilka ludzkich postaci snuło się leniwie, to rysując się wyraźnie w świetle, to niknąc i tonąc w cieniu. Jakaś dama, przyzwoicie ubrana, z dwiema dziewczynkami wsiadła do wagonu drugiej klasy, a za nią furman wniósł rzeczy. U drzwi dwaj chłopi, odziani w jasne siermięgi, stali nieruchomo, jakby zapatrzeni w jakąś dal, z na wpół przebiegłym, na wpół głupkowatym wyrazem siwych oczu. Gromadka Żydów szwargotała półgłosem.
— Hej! — zawołał Leon — tragarz!
Nie odpowiedział mu nikt i nikt nie pośpieszył na wezwanie. Leon stał na stopniach wagonu, rozglądając się na obie strony. Dziwnym spokojem tchnęło otoczenie, nikt się nie śpieszył, nie pędził, nie rozbijał, nikt się o nic nie frasował, nie rozpychał sąsiadów. Przyszedł pociąg — to i dobrze — postoi trochę i pójdzie sobie — wielka rzecz.
Ale Kańskiemu było pilno. Krzyknął raz jeszcze:
— Hej, tragarz!
I znowu na wołanie nikt się nie zjawił.
— Chyba oni tu nie rozumieją, o co chodzi — pomyślał. I widząc stojącego spokojnie Żydka, skinął na niego. — Słuchaj, wynieś moje rzeczy, to ci zapłacę.
Żydek nic nie odpowiedział, ale zaczął się windować na wysokie stopnie wagonu, a po chwili Kański, sam trzymając torbę podróżną i parasol, śpieszył za nim ku poczekalni pierwszej klasy. Złożywszy ciężar na drewnianej kanapie, Żyd zdjął czapkę i patrzył ciekawie na Leona.
— A panu gdzie trzeba? — spytał.
— Jadę do Hrabowa. A ile tu stąd liczą?
— Do Hrabowa, a będzie mil cztery.
— Jak to cztery? Mówiono mi, że dwie!
— Liczą dwie, ale będzie cztery. A może panu kuni trzeba?
— A masz konie?
— A jakże, mam parę kuni, dobre kunie, ach, jakie kunie! i wózek wygodny z budką …
Okazało się po dłuższej rozmowie, że Żydek jest sam z Hrabowa, że nazywa się Szolik, że ma dwie nędzne, chude szkapy i ohydną budkę krytą podartymi rogożami i że gotów jaśnie panu zrobić przysługę i zawieźć go do samego miasteczka za trzy ruble i pięćdziesiąt kopiejek.
Leon, oburzony na taką cenę, życzył mu, aby go wszyscy diabli porwali, na co Szolik odpowiedział uśmiechem, i sam poszedł szukać innego woźnicy. Ale nikt się jakoś nie nadarzył. Parę furmanek stało wprawdzie przed dworcem, ale nikogo przy nich nie było; zresztą wyglądały jeszcze nędzniej od Szolikowego zaprzęgu. Więc, gdy ten zgodził się na trzy ruble, postanowił z nim się zabrać.
— Co to za dziki kraj! — mruczał Kański, wsiadając do budki i zdejmując kapelusz, który się pod nią nie mógł już pomieścić. — Żeby też przyzwoitej bryczki nie było na stacji! A niech cię jasne pioruny z twoją budą! — zawołał do Żydka, który właśnie sadowił się na brzegu wozu i zbierał postronki, mające wyobrażać lejce. Żydek zwrócił do Leona swoją ryżą twarz.
— Jaśnie panu mój wózek nie spodobał się? Taki wózek! Lepszego to i w całym Hrabowie nie ma.
— A niech cię! — powtórzył Leon i pomyślał w duchu: To się wybrałem! Do pięknego kraju zajechałem. Ale sam sobie jestem winien, bo Juszczyc radził zawiadomić aptekarza, miałbym konie … Lecz co robić, raz kozie śmierć — zobaczymy.
Tymczasem Żydek już się umieścił, jak mógł najdogodniej, na spadzistym zrębie i, wyjąwszy spod siebie bat, cmoknął na konie. Ruszyły galopem z wielką fantazją i naraz w wózku zaklekotały wszystkie zardzewiałe żelastwa, budka się zatrzęsła, stukając obręczami, jedno koło zaczęło ocierać się o ścianę wozu. Dwa psy, leżące dotąd spokojnie na ganku, zerwały się z głośnym szczekaniem i biegły za odjeżdżającymi. A Żyd nie przestawał cmokać, krzyczeć i okładać koni.
— Boże, daj cierpliwość! — westchnął Leon, schylając głowę pod trzęsącą się budką i trzymając się oburącz kuferka, na którym siedział. — Czy ja wytrzymam taką mękę?!
Konie biegły wciąż żwawo, szczególnie mały, siwy konik w orczyku galopował raźno, popędzany głosem i batem. Wyjechali tak z podwórza stacyjnego i pędzili wzdłuż plantu, mijając kilka drewnianych domków, w których zaczynało się budzić życie. Aż nagle skręcili w bok, wózek podskoczył, koło zaskrzypiało donośnie i wjechali na wąską drogę, prowadzącą przez las. Konie naraz przystanęły.
— Nu, nu, paszli! — wołał Żydek i machał biczem.
Nic nie pomogło. Konie poszły stępa, kiwając głowami, a Szolik, odwróciwszy się do Leona, rzekł z uśmiechem: — Zmordowali się.
Więc pociągnęła budka po piaszczystej drodze powolnym, żółwim krokiem. Wkrótce też i Żydek zadrzemał, konie szły znajomym szlakiem, a Kański zmęczony, znudzony, zły zaczął snuć niewesołe myśli. Bo doprawdy, co go tu przygnało na to zapadłe Polesie? Co on tu znajdzie? Co osiągnie? Wprawdzie przyjeżdża na rok, najwyżej na dwa lata; przyjeżdża, bo musi, nie mógł przecież wujowi się narażać, ale i to jest doprawdy krzywdą losu, a raczej fantazją wuja. Cała pociecha w tym, że ma obiecane miejsce w klinice, że profesor mu to jeszcze raz powtórzył na odjezdnym i że pewnie słowa dotrzyma. Ale dwa lata tu przeżyć! Marnować siły, zdolności, naukę na leczenie takich Żydów jak ten, takich chłopów śmierdzących potem i dymem, a w najlepszym razie jakichś tam zbiedniałych obywateli lub obskurnych urzędników. Ani korzyści dla nauki, ani pieniędzy, ani przyjemności!
Tymczasem coraz jaśniej robiło się na świecie. Różowe chmurki ukazały się na niebie. Z głębi lasu wschodzące słońce rzuciło garść promieni i na sosnach mchy srebrne ożywiły się. Ziemia jeszcze szara, wilgotna świeciła gdzieniegdzie piaskami — wczesna wiosna wysuszyła część wód, ale jeszcze zielonością się nie pokryła. Szaro było na świecie, w zagłębieniach leżał śnieg, tając powoli na marcowym wietrze.
Las rzedniał; wjechali na grobelkę. Roztoczyła się przed nimi olbrzymia łąka, jak okiem sięgnąć pokryta rudą, zeszłoroczną trawą, połyskująca w słońcu wielkimi kałużami wiosennych wód, wilgotna, rozmokła, grząska. Stogi siana tu i ówdzie rysowały się ciemną plamą, na kępach rosła naga jeszcze łozina. Białe mgły leniwe podnosiły się do góry, topniejąc i rozpływając się w promieniach słońca. Chłód i wilgoć wiały od łąki.
— A to kraj! — pomyślał Leon i nastawił futrzany kołnierz. — Nic dziwnego, że tu panuje malaria! A jednak jakie to piękne, jakie oryginalne.
Grobelka, sklecona z kłód trochę ziemią przysypanych, gęsto z obu stron obrosła karłowatą łozą i wierzbiną, przecinała prostą linią błota, jakby jaki most olbrzymi. Ale droga była okropna, dziury, kałuże, wystające kłody, ciągłe przerwy i zapadliny. Toteż gdy wózek z hukiem na nią się wtoczył, takie powstało kołatanie i harmider, że Żydek ocknął się i, porywając machinalnie za biczysko, zaczął wołać:
— Nu, nu, paszli!
Ale próżna była komedia. Konie kroczyły uważnie, ze spuszczonymi łbami, ciągnąc nieszczęsny, rozklekotany wózek, w którym Kański, trzymając się oburącz kuferka, klął siarczyście i wzywał wszystkie piekielne potęgi na ratunek. Żydek spojrzał na niego z uśmiechem.
— A może jaśnie panu źle siedzieć? — zapytał.
— Bałwan jesteś! — odparł Leon. — Jakimi ty mnie drogami wozisz! Kto tu może jeździć? Topielisko jakieś! … Wywrócisz, koniom nogi połamiesz i my karki skręcimy …
— Niech jaśnie pan nie lęka się — ja tę drogi dobrze znam, ja co dzień jeżdżę na kolej i moje kunie także te drogi znają. Niech jaśnie pan będzie spokojny.
— Ale to być nie może, aby nie było lepszej drogi do Hrabowa! To przecież miasteczko i do stacji ciągle jeżdżą.
— Lepsza jest i krótsza jest, ale zimowa. A na tę porę to innej nie ma nijakiej. Una nie ze wszystkim zła, tylko mokrość wielka.
Kański umilkł i, zacisnąwszy zęby, poddał się losowi. Wózek zapadał, przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Koło coraz mocniej szorowało o deskę, żelastwa zgrzytały, budka się trzęsła. Żyd już nie spał; owszem, rozwinął energię i znakomitą wymowę — cmokał, gwizdał, przemawiał do koni, kręcił biczem nad nimi, targał i krzyczał, i powoli, noga za nogą posuwano się naprzód. Miejscami łąka stała całkiem pod wodą. Niebo i słońce przeglądały się w jasnej szybie, przeciętej tylko gdzieniegdzie krzakami łoziny, a grobelka czerniła się jak most na tle wód. Wiatr zrywał się i bujał swobodnie na ogromnej przestrzeni łąk i niósł z sobą ostry zapach mokrych traw, gnijącej łozy i trzcin, a powiew jego, płynący z daleka i niczym nie tamowany, był świeży, ożywczy i upajający.
— Ach, jaka to różnica z powietrzem miejskim — myślał Leon, oddychając głęboko, i wystawiał obnażone czoło na zimne, wilgotne podmuchy wiatru. Patrzył z ciekawością i jakby z podziwem na ogromną przestrzeń leżącą przed nim — na olbrzymi szmat nieba, którego nie zasłaniały żadne dachy ani kominy. I w głębi jego duszy zaczęły powstawać wspomnienia jakieś, dawno zatarte obrazy i uśpione wrażenia mgliste, urywane.
Wszak i on niegdyś dzieckiem będąc chował się wśród takich szerokich horyzontów i oddychał takim świeżym powietrzem, biegał po łąkach i patrzył w to niebo olbrzymie, i kąpał się w złotym słońcu. Cicha wieś go hodowała, sosny leśne do snu mu śpiewały. Do małego dworku, położonego na skraju lasu, szum ich poważny dolatywał wyraźnie. A z łąki, ciągnącej się po przeciwnej stronie, wstawały rankami takież same białe, lekkie opary i wznosiły się powoli w górę, ku słońcu — i nikły. Wówczas w tym małym dworku pod lasem było cicho, jasno i dobrze — była matka i ojciec, była niania, był konik bułany i kanarki w klatce … A potem nagle to wszystko znikło, zapadło się w ziemię i nic z tego nie pozostało, tylko matka w czarnej sukni, szyjąca pod oknem, a wkoło huk i turkot wielkiego miasta. Tamto zniknęło jak sen i odtąd już było inaczej. Było ciasno, duszno, ciemno i smutno w małej izdebce, do której nie zaleciał już ani zapach łąk, ani szum sosen leśnych.
Matka, pochylona nad robotą, z surową bruzdą na czole, książki, kajety i rzędy cyfr na tabliczce, korepetytor chudy i znudzony, czasem postać wuja profesora ukazująca się w drzwiach — oto wszystko przez długie lata.
— Ucz się, chłopcze, ucz się — mówiła matka — to całe twoje bogactwo, to twoja kariera. Na nikogo nie licz — nikt ci nie dopomoże.
Aż przyszła chwila, że i ten głos zamilkł, matka spoczęła w grobie. Wuj krzyż z napisem kazał postawić — i znowu znikło wszystko — a zostało wielkie osamotnienie wśród mrowiska ludzkiego.
Zrazu zdawało mu się, że tak sam jeden na świecie żyć nie potrafi. Ale powoli rozpacz ustąpiła miejsca cichej tęsknocie — a potem i tęsknić przestał i zżył się ze swoją dolą. Życie go porwało i uniosło. Myśl cała zwróciła się ku przyszłości, ku ambitnym marzeniom; siły wytężały się ku zdobywaniu nauki i chleba. Samotny był, ale nie cierpiał już nad tym. A jednak osamotnienie to było tym większe, że Leon nie umiał zawierać serdeczniejszych stosunków i przyjaciół nie miał wcale. Obracając się wśród ludzi, ocierając się o rozmaite indywidua, przebywając w różnorodnych otoczeniach, utracił wcześnie wszelką czułostkowość, wszelki zapał, jaki może gnieździł się pierwotnie gdzieś w zakątku jego serca. Przede wszystkim cenił trzeźwość i sam chciał trzeźwo patrzeć na rzeczy i twierdził zawsze, że w dzisiejszych czasach, chcąc do czegoś dojść, nie można się zabawiać „mrzonkami” — ale że trzeba iść naprzód przebojem, nie oglądając się na nikogo, szeroko rozstawiać łokcie, aby zrobić dla siebie jak najwięcej miejsca. Tak też sam miał zamiar iść i nie wątpił, że dojdzie.
Wszelkie trudności zwalczać, wszelkie zapory usuwać, a jeśli zbyt wielkie, to obchodzić, omijać, ale nie dać się — i iść wciąż naprzód! A nie bawić się w abstrakcje, w społeczne cele, w jakieś górne rozumowania, bo to był tylko w życiu niepotrzebny balast, zbytnio obciążający tego, któremu pilno było do celu.
— Jak sobie zdobędę z dziesięć tysięcy rocznego dochodu, to wtedy zacznę się bawić w idee — odpowiadał towarzyszom, którzy próbowali go wciągnąć w jakieś społeczne działania — a teraz _prima charitas ab ego_. Nie mam czasu myśleć o takich faramuszkach.
Zimno od niego bijące nie wywoływało też niczyich afektów. Ani wśród kolegów, ani wśród znajomych nie miał przyjaciół, chociaż w stosunkach z ludźmi był łatwy i dla wszystkich grzeczny. Jego spryt i wesołość czyniły go miłym towarzyszem, dobrym do gawędy i hulanki, ale jakaś nieufność, którą w sobie nosił, a którą mu jeszcze matka zaszczepiła, nie pozwalała na żadne zbliżenie.
Więc w tej pustce pamięć matki była mu skarbem, świętością … jedyną czulszą nutą w sercu stwardniałym pod działaniem świata. I teraz, gdy obraz jej stanął mu w myśli, szepnął do siebie:
— Biedna matka! musiało jej być ciężko zostawić tak jedynaka samego, bez żywej duszy bliskiej i przyjaznej, bez opieki. No, ale jakoś poradziłem sobie — a z czasem jeszcze lepiej poradzę.
I myśli jego zwróciły się od dawnych wspomnień do teraźniejszości. W ogóle nie lubował się w czczych rozpamiętywaniach. Co było, to było — a ważniejsze to, co jest i co będzie.
I zaczął liczyć. Poprzednik jego w Hrabowie, Juszczyc, Gorylem zwany wśród kolegów, starszy od niego o kilka lat, właśnie niedawno opuścił Hrabów i jemu zaproponował swoje miejsce, powiadał, że nigdy nie miał mniej niż siedemdziesiąt pięć rubli na miesiąc.
Prócz tego dwór płacił dwieście rubli na rok. Życie zaś jest tanie i w ogóle niewiele można tu wydać. Więc przez te parę lat da się pewnie zebrać trochę i odłożyć na pierwsze początki.
A tymczasem już i grobla miała się ku końcowi; widać było wyraźnie piaszczyste wzgórze, porosłe karłowatymi sosnami, które otaczało łąkę z tej strony. I wkrótce ostatnie spróchniałe kłody zadudniły pod kołami, zgrzytnęły raz jeszcze żelastwa, szarpnęła się budka. Szolik energiczniej zamachał biczykiem — i stanął.
— Chwała Bogu! — zawołał z głębi serca Leon.
— Nu, to prawda — odparł Żydek — dziękować Bogu. Sobacze szczęśliwie przejechali — teraz już będzie dobrze.
— A daleko jeszcze?
— Daleko to niedaleko, ale kawał będzie.
Żyd zeskoczył z wózka i wyciągnął rozbite członki. Konie stały spokojnie, sapiąc głośno — rade z odpoczynku.
— A jaśnie pan do miasteczka? — zaczął Żydek, spoglądając badawczo na Kańskiego.
— A jakże — do Hrabowa.
— Nu, bo to jest Hrabów dwór i Hrabów miasteczko.
— Ja do miasteczka. A któż tam mieszka we dworze?
— Nu, we dworze, wiadomo — mieszkają Hrabowskie panowie: panienka, stara pani, pan Onufer …
— A stąd daleko do miasteczka?
— Ot, wiorsta będzie. A może to jaśnie pan do Liwszyca?
— Nie.
Żydek uważnie popatrzył na Leona, po czym zaczął coś majstrować koło uprzęży. Znać było, że go intrygowała nowa nie znana osoba, przybywająca z dalekich stron — i to do miasteczka, a nie do dworu. Życie całe spędził w tej okolicy, woził z kolei do miasteczka i z miasteczka do kolei rozmaite osoby, ale wiedział zawsze, a przynajmniej się domyślał, z kim ma do czynienia. Teraz nie mógł się domyślić.
Związawszy rozluźnione chomąta i poprawiwszy orczyki, znowu usadowił się na brzegu wózka i cmoknął na konie. Ruszyli lasem po piaszczystej i korzenistej drodze.
Leon, zmęczony i senny, przyglądał się obojętnie nowej krainie, która wydawała się pusta i dzika. Ludzi wcale nie było widać. Raz tylko ukazały się trzy wozy naładowane drzewem, zaprzężone w płowe woły, przy których szli zgarbieni, zarośnięci chłopi w białych świtkach i w łapciach.
Za lasem jednak zmienił się wygląd okolicy. Ukazały się obszerne pola, równo zorane, z obu stron drogi ciągnęły się rowy. I droga też od razu stała się lepsza. W dali stał dwór z zabudowaniami gospodarskimi, wznosiły się smukłe topole, a wśród nich komin fabryczny wyrzucał kłęby dymu. Do dworu prowadziła starannie utrzymana aleja topolowa.
— Czy to już Hrabów? — spytał Kański.
— Nie, to że Muchowicze Wielkie — odparł Żydek — stąd już będzie tylko sześć wiorst do Hrabowa.
— Jeszcze sześć wiorst! A któż tu mieszka?
— A tutejszy pan, pan Czesław. A tam ot uń! — tu Żyd biczem wskazał sterczące znad lasu kominy i dachy — tam mieszka pan Filip, jego brat. Ot, tam pałac widać.
— A jaka to fabryka?
Żydek uśmiechnął się.
— To nie jest fabryka, to jest browar. Pan Czesław jest wielki gospodarz, un pierwszy maszynę wystawił. A teraz wszyscy wzięli się stroić. Ot i w Hrabowie jest maszyna, panienka postawiła tamtego lata. Jak z Arszawy przywozili, to i ja z kuńmi na kolej jeździł, szesnaście kuni zaprzęgli.
Żyd na to wspomnienie zwrócił do Leona rudą twarz i zaczął wiele o owej maszynie opowiadać. Na Sobaczem o mało że się nie zawaliła, bo jedna oś pękła, więc musieli aż do Muchowicz jeździć po kowala, a kunie to tak się zmordowały, że w lesie trzeba było nocować, i aż na drugi dzień w Hrabowie stanęli. A gdy ją z woza zdejmowali, to się zwaliła na jednego parobka i nogę jemu złamała. To panienka zaraz po dochtora posłała do miasteczka, żeby tę nogę ustawić.
— Po doktora? A kto tu wtedy był?
— A taki chudzieńki, blady, w okularach, nie pomnę, jak nazywali.
— Juszczyc, co?
— A Juszczyc, aha! Skądże jaśnie pan wie?
— Znam go.
Żydek uśmiechnął się.
Błysnęła mu myśl w głowie.
— A to może jaśnie pan jest nowy dochtór do Hrabowa?
— A tak — odparł Kański.
Żyd uradował się.
— Oj, to jest wielka nowina — rzekł — ja z tego jestem bardzo kontentny. Bo to, panie dochtór — i, puściwszy konie, odwrócił się ku Leonowi — moja żona, Rocha, ma już od kilku tygodni jakąś chorobę, chodzi i płacze, i stęka. A tu od czasu, jak tamten dochtór wyjechał, to jest tylko ten pijak z przeproszeniem w Janowie i nikogo więcej na piętnaście mil naokoło. Już my i bab pytali, jedna tu jest bardzo znająca, i do panienki chodzili. Ale panienka mówi tak: „Na febrę to ja mam lekarstwo i na reumatyzm mam, i na robaki także, ale na taką chorobę to trzeba dochtora”. Tak my już myśleli, jak pójdzie parochod, niechaj Rocha pojedzie do Kijowa. Ale to pieniądzów dużo kosztuje. Oj, bardzo jestem kontentny, że pan dochtór przyjechał!
— Oto moja pierwsza praktyka! — pomyślał Leon i westchnął.
Konie po dobrej drodze szły żwawiej. Więc minęli Muchowicze, wjechali znowu na grobelkę. Ale ta inna była od Sobaczej. Z obu stron opleciona łozą, nie świeciła kłodami ani dziurami, błotnista była, ale równa i bezpieczna. Olchy stare już i rozłożyste rosły po bokach, tworząc niby aleję.
Szolik wiedząc z kim ma do czynienia, stał się rozmowniejszy, opowiadał o okolicy, o panach z sąsiedztwa, utyskiwał na złe czasy i na niskie ceny. A Kański słuchał go chętnie, notując sobie w myśli to, co mu się mogło przydać. Dowiedział się o tym, co już mu i kolega Juszczyc opowiadał: że domy obywatelskie są, choć nieliczne i w ciężkich warunkach, ale dość cywilizowane na to, aby lekarza ocenić, płacą zaś wcale dobrze. Żydzi leczą się chętnie, a nawet i włościanie, pomimo wiary w znachorów i babskie leki, do doktora także zaglądają. Życie tanie, ale pracowite bardzo z powodu ogromnych przestrzeni i nudne, gdyż ani towarzystwa, ani rozrywek żadnych tu nie ma.
— Dwa lata jakoś przebędę, a potem wrócę do miasta — zakonkludował w myśli Leon i rozejrzał się wokoło.
Znajdowali się teraz na dość wyniosłej płaszczyźnie. Z obu stron drogi ciągnęły się pola, pocięte w wąskie pasy, miedzami odgrodzone, znać, że włościańskie. W dole szeroka, spokojna i wspaniała płynęła Prypeć, miejscami jeszcze lodem ścięta, a za nią, jak okiem sięgnąć, leżały niezmierzone ługi, na których z rzadka rozsiadły się stuletnie dęby. Nad samym brzegiem rozłożyło się miasteczko, szara, bezbarwna masa domków, chatek i zabudowań drewnianych. Rzeka, świecąc białością leżącego gdzieniegdzie śniegu lub połyskując złotą łuską fal, skręcała półkolem na prawo, opasując niby wąż stojący jakby na półwyspie i widny z daleka murowany dwór.
— Ot i Hrabów — rzekł Żydek — to miasteczko, a tam, widzi pan dochtór, pałac — i wskazywał batem przed siebie.
Leon z ciekawością wysunął głowę z budki i patrzył. W tej chwili słońce sypnęło zza chmury całą garścią promieni i osrebrzyło się wszystko wokoło. Przedmioty uwydatniły się, barwy stały się jaskrawsze, białe blaski zalały przestrzeń. Ta niezmierzona płaszczyzna pusta i senna, w której oko się gubiło, nie znajdując oparcia, w której pierś kąpała się i oddychała swobodnie, gdzie wiatr bujał bez żadnej zapory, to niebo niczym nie zasłonięte, ta olbrzymiość łąk, ta poważna rzeka, ten ogromny, szeroki szmat ziemi leżący tak cicho w blaskach słonecznych — wszystko razem robiło wrażenie potężne a łagodne, wspaniałe a proste.
— Nie przypuszczałem, aby to Polesie było tak piękne — pomyślał Kański, wjeżdżając do miasta.