- W empik go
Panienka z okienka - ebook
Panienka z okienka - ebook
Powieść słynnej improwizatorki romantycznej Jadwigi Łuszczewskiej, działającej pod pseudonimem Deotyma, zabiera nas do pięknie odmalowanego XVII-wiecznego Gdańska. W ruchliwym mieście portowym porucznik Marynarki Jego Królewskiej Mości w oknie jednej z kamienic dostrzega piękną pannę. Tak zaczyna się starodawny romansik, opisany pełnym ciepła językiem, oddającym ducha dawnych czasów.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-878-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W kamiennym pierścieniu
Szedł sobie najspokojniej, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach, których może póki życia nie miał już oglądać, gdy znienacka ozwały się za nim wesołe przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającej ciżby. Obejrzał się, przystanął – a tu z bocznej przecznicy płynie orszak strojny z kapelą na czele. Przodem i dokoła – jak to zwykle w podobnych razach – wali tłum ciekawej gawiedzi. Wnet się też zrobiło tak ciasno, że pan Kazimierz musiał co prędzej ustąpić pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniej do wąskich, ale, jak wszystkie główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków, czyli raczej tarasów, które głęboko wrzynając się w jej koryto, szczupły tylko przepływ zostawiały dla jezdnych i pieszych.
Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych tarasów, a że był słuszny, mógł ponad głowami dobrze widzieć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.
Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie dmący w trąby, piszczałki, fletnie i różne inne fujary takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.
Potem szła gromada młodych ludzi dość suto wyglądających. Buty miękkie, lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawach, niby pozszywane z pasów dwubarwnych w podłuż popękanych i nasianych sterczącymi wypuszczkami. U jednych krezy okrągłe, u drugich już nowomodne, obwisłe kołnierze, spadające na piersi we dwa trójkątne, koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane wówczas „półmancia”. Nad tym wszystkim kapelusze ogromne, o wywiniętym skrzydle i kiściastych piórach.
Jeden tylko pan młody nie miał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie zadzierzgnięte, jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj kokardy mirtowej, a dla bystrych oczu – hieroglif miłości.
Za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami z ciemnych taśm kamelorowych albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy, powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów; czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza. Z jej środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka i mydłkowata, bo przy krezie wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebnym; głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w tej ciasnej, ostro prążkowanej konsze. Toteż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden warkocz, którego kręgi ukrywały się z tyłu pod czarną aksamitną bramką lub pod czółkiem z różnobarwnych wstążek.
Białogłowa, idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknię płaszczyk osobliwszy a prześliczny; kładł on się pod krezę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w kwadrat z muślinu lub lekkiej wełny, nie miał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją był lekko zmarszczony i cały w podłuż karbowany, tak że kobieta szła spowinięta od stóp do głowy w jeden wielki a miękki wachlarz.
Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzeć jeszcze inny szczegół cechujący ubranie ówczesnej gdańszczanki; na przykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny, jakim się okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczony był zazwyczaj do bocznej kieszeni. Na tym sznurze przewieszano też i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy rączka strudziła się jej trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami u czterech rogów zakończona i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.
Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojej strojności, bo szli z piersią wydętą jak u pawia, zerkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kazimierz patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniej lub więcej wykwintnych, mógł co dzień widywać krocie; podobny orszak weselny to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami panien dostrzegł coś takiego, co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł obie ręce o czekanik, aby wspiąć się na palce i lepiej zobaczyć.
Szła panna młoda między dwiema druhnami. Wszystkie trzy miały suknie z najprzedniejszej białopłowej „pawłoki” (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną tkanką szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe, purpurowe, z gronostajowymi wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia. I, o dziwo! Płaszcze te w górze nie wywijały się żadnym kołnierzem, ale były wszyte w obramowanie złote i wycięte kołem tak szerokim, że nie tylko szyja, ale i skrawek popiersia wykwitały z nich bez osłony.
Włosy też wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczono, wiły się po ramionach i spływały po barkach.
Na włosach każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe przezrocza i strzeliste pąki.
Korona panny młodej była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą swoich towarzyszek i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się rozstępowali jakby przed urodzoną królową.
W czasach kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych wykluczała z ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie kruszce i kamienie, w czasach kiedy protestantyzm, coraz bardziej zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nie tylko duszom, ale i sukniom purytańską surowość – w takich czasach te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota mogły słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska i pan Kazimierz teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.
Po drodze też ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się one poza wypukłymi szybkami; niejedno okno zabrzękło roztwierane co żywo dla przepuszczenia kilku głów natłoczonych.
Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne postacie przepłynęły jakby widziadła. Za nimi pokazali się rodzice państwa młodych otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami, znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką tworzącą z nich diademowe półkornecie. Między starszymi mężczyznami więcej biretów niżeli kapeluszy, więcej futrzanych armmantelów niżeli obcisłych kabatów.
Na koniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły i pan Kazimierz znów się znalazł na pustej ulicy.
„A to mi panna młoda! – pomyślał. – Ustrojona jakoby druga Ester. Taką prowadzić do ołtarza to splendor. Ona wszystkim królowa, a pan mąż jej król. Niech no ja tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu mieć takowy płaszcz i koronę. Będą ci tam, co prawda, panowie bracia u nas wydziwiali nad oną komedią, ależ morskiemu człeku wolno przecie ustroić żonę per modum Gedanensem. Będzie tedy tak obleczona, jeno buzię musi mieć inakszą, bo ta nijak nie przypadła mi do serca; okrutnie pyszna i na dobitkę włosy jak u kruka. Żona kruk to i mruk. Wedle mego widzimisię żonka powinna być nie za duża, ustrugana jako ta łątka, ze złotymi kędziorkami, z turkusikowymi oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to zawdy podskakiwa, podśpiewywa, a jak chcesz, to z ręki je, a jak chcesz, to dzióbka daje. Rzecze kto, że o taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał, no i jeszczem nie nalazł owej, co mi się śni”.
Tu pan Kazimierz trochę sobie westchnął i – jak zwykle czynią ci, którzy wzdychają – podniósł w górę oczy.
Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:
– Jezu najsłodszy! A wszak ci to akurat ona!
Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po drugiej stronie ulicy. Okno to, wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe, obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu rozkwitało coś podobnego do wielkiej stokrotki; kreza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe okienko, a jak w środku białej stokrotki połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku świeciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym blaskiem świeżej cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.
Oczy te były ciekawie wpatrzone w pana Kazimierza. I miały na co patrzeć. Już i podczas pochodu weselnego niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.
Bo też imci pan Kazimierz Korycki, porucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do dwóch rzeczy: do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdej blisko zaglądać w oczy. Twarz miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności a jędrną jak spiż i przy każdym wzruszeniu buchającą rumieńcami, które przelatywały szybko niby błyśnięcie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo bystro wpatrzył, to go tymi oczyma siekł jakby rózgami płomiennymi. Siarczysty kawaler.
Ubrany był dość osobliwie: na wpół po naszemu, a na wpół z cudzoziemska, bo też tak mniej więcej wyglądała cała flota pucka, w której urządzeniu wzorowano się z początku na marynarkach obcych, a zwłaszcza na szwedzkiej, najbliższej nam wedle sąsiedztwa i najlepiej znanej z powodu częstych zbrojnych sporów.
Miał więc pan Kazimierz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet z łosiej skóry, na ukos przepasany czarnym rzemiennym bandoletem, u którego wisiał obosieczny, nieco zakrzywiony kordelas. Rajtuzy, uszyte z granatowej rasy, pod kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie składające się nie ze zwykłych butów, ale ze zgrabnych półbucików bez cholew, żeglarz bowiem jak góral potrzebował nóg lekkich dla uwijania się po stromych piąterkach i oślizgłych wklęsłościach ówczesnych okrętow.
Na kolecie nosił półkopieniak z kroju dość podobny do burki, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichury, ale dobry i na pogodę, bo podbity czerwonymi nicami, które w dzień jasny odrzucały się na ramiona i rozweselały ubranie.
Głowa pana Kazimierza nie była podgoloną; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się owym dzikim, tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione, przypominały ten sposób uczesania, jaki później został nazwany à la Titus, a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.
Włosy te pan Kazimierz przykrywał nie spiczastym, szwedzkim ani okrągłym, niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, jedną z owych prześlicznych, fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jej były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona zanklem srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany kraśniał herb marynarki puckiej, ten sam, co był wyszyty na banderze królewskiej, mianowicie: ręka po ramię obnażona, trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwonym.
Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla pana Kazimierza narzędziem niepomyślnej próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda, zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił. Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nie tylko nie oddała ukłonu, ale przestraszona zaczepką nieznajomego zapłoniła się gwałtownie (przez co – wedle uwagi pana Kazimierza – obrazek uległ takiej zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony pączek róży), wycofała głowę z okienka i znikła w jego ciemnej głębi.
– Szkoda! – mruknął pan Kazimierz. – Spłoszyłem oną śliczną aparycję. Trzeba rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencja, a czasem pacjencja. Zażyjmy teraz tej wtórej. Powiedają, że kiedy diabeł nie może białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowaty pyszczek.
Dalej więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po niższych trzech piętrach kamienicy dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakim innym oknem. A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.
– Dalibóg, nie dom, jeno templum. Że też to ta cackana struktura nie wpadła mi jeszcze nigdy w oczy?!... Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, pan porucznik rzadko bywał w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin dla przelotnej uciechy; wtedy chodził najczęściej po ulicy Długiej, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć czasem przeszedł się po innej, to wolał patrzeć na buziaki niżeli na domy.
Dzisiaj wszakże, nie mając nic innego przed oczami, dobrze się przypatrzył „cackanej” kamienicy.
Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najspójniejszych. Oko nie mogło się tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń, rzeźb, szkiełek i malowań.
A najprzód część dolna wysuwała się do widza tarasem (tak zwanym przez miejscowych mieszkańców beischlagiem), na który prowadziło pięć schodków kamiennych. Taras był ubrany w kwitnące donice i obwiedziony kratką wykutą, a raczej wydzierganą z żelaza; sploty jej, pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz powypuszczał z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków oparte na dwóch kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa gdańskiego.
Na taras wychodziło dolne okno zaplecione także wyzłacaną kratą i drzwi o jednym skrzydle, dębowe, przepięte świecącymi antabami, wprawione w odrzwia kamienne, których łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.
Każde z wyższych piąter przedstawiało dla oka trzy filary przedzielone dwoma wysokimi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka z ołowianych oczek, w których szyby, drobne a wypukłe na kształt kukiełek, błyszczały pod słońcem z iście brylantową rzęsistością.
Na pierwszym piętrze do filarów grubych i bogatych przyparte były posągi trzech mężów. Patrzący mógł dobrze się z nimi poznajomić, bo na podstawach wyrżnięto ich imiona. W środku, między oknami, przyobleczony po cesarsku, z globusem i krzyżem w ręku, stał Carolus Magnus. Po dwóch bokach, zbrojni w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grakchus i Machabeus Jaka myśl kierowała rzeźbiarzem, gdy zaślubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.
Na drugim piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż – prawdę mówiąc – nie bardzo budujące, bo tylko rozpuszczonymi włosami odziane. Pan Kazimierz pomyślał sobie, że to jest zapewne Matka Ewa, trudno jednak przypuścić, aby artysta powtarzał aż trzy razy jeden pomysł; musiały to być raczej gracje, tym bardziej że wszystkie trzy unosiły w rękach jedną wielką plecionkę z kwiatów, która, spuszczając się pod okna, całą tę część budowli ubierała w świąteczne wieńce.
Na trzecim piętrze już nie było posągów, tylko medaliony o tłach złotych, a na nich namalowane kosze pełne róż, winogron i dzióbiących je ptaszków.
Na koniec, nad owymi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt, jak u gockich dachów, ale rodzaj liry wygiętej we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy, kręto wywijał się smok złoty o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.
Pod tymi to właśnie skrzydłami, w środku rzekomej liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy imci pana Kazimierza.
Oczy jego wracały, ale „aparycja” nie wracała. Po kryjomu też zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek, ani żadnych zasłon. Raz, co prawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarnym denku; ale czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość że okienko pozostało pustym, a pan Kazimierz wielce markotnym.
Na koniec złości go wzięły.
– Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała, moja ty święta z fimfami! No i to czy nie istny ferał, abym ją dopiero dzisia zdybał, dzisia, w ostatni dzień! A, żeby tak dostać się do tej kamienicznej fortecy? Dobra inspiracja, dalibóg, jeno jaki tu asumpt wziąć? Abo ja wiem, kto tam siedzi? Czy jakowe miłosierne dusze, czy srogie Menelausy?
Gdy tak sobie rzeczy rozbierał, tymczasem w głębi ulicy ozwały się kroki nadchodzącego człowieka. Był to pachołek miejski w ubiorze pasiastym o pręgach granatowych i brunatnych; w ręku miał berdysz oparty na ramieniu. Szedł dosyć ospale, nie śpiesząc się, może tylko dla pilnowania spokoju na ulicach, a może miał wypuszczać jakiego więźnia z wieży albo miejskie zegary ponakręcać, bo w drugim ręku niósł kilka dużych kluczy.
Pan Kazimierz go zaczepił.
– Chodź tu sam, drabik!
– Na usługi pana łeficerza!
– Do kogo to przynależy ta kamienica?
– Jeśli łaska waszej wielmożności, która?
– No ta, z figurami.
– A, ta? Oho! Zara widać, jako wasza dostojność wysiada zza morza, kiej się pyta o takową rzecz, co każdy dzieciak u nas wie. Toć to Bursztynowy Dom.
– Nie kpij, chłopie. Nie widzę tu ni szczypty bursztynu. Cegła i kamień jako u jenszych.
– Proszę ja waszej wielmożności, kto by to z onego kadzidła miał domy ulepiać? I sam król Dawid, kiedy budował swoją świętą wieżę, to urobił ją z kości, a nie z bursztynu, bo to rzecz za droga i za mało jej Pan Bóg dał na świecie, tyla jeno, co u nas rośnie wedle morza, więcej nie ma nigdzie ani krzty.
– Za cóż tedy ten dom tak zową?
– Za to, co w nim żywie największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego nie ma w całkim Gdańsku, he! Pono i w całkiej Hanzie.
– A co to za jeden zacz?
– Johann Schultz.
– Pfu! Niemiec!
– Nie ze wszystkim. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada, i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech. Sam też sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu panów rajców.
– Taki znaczny człek?
– Oj, haniebnie znaczny! U niego całkie komory pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie wójty i ławniki, ba! i burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci, przysyłał do niego pisanie.
– Proszę! Czego to król mógł chcieć?
– Ludzie gadali, co chce mieć tron całki z bursztynu. Aleć ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował, właśnie aż tu, do tych drzwiów.
– A ludzki też to człek?
– Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda, co pół-Niemiec i pies luter.
– Aha, to on z tamtych! No, ale ty przynajmniej nie luter?
– A niechże Pan Bóg uchowa! Ja Kaszuba, Jakub Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.
– Jam też zara to poznał po twojej tłustej gębie.
– Dziękuję waszej dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszymi po ulicech, toby my mieli święte życie. Tera już kęs czasu nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa. Co jeszcze pan łeficerz każe?
Kazimierz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:
„E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordialne konfidencje”.
Rzekł więc tylko:
– Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
– Sługa pokorny – odpowiedział tamten, przy czym, zdjąwszy swój szafirowy beret, nisko się pokłonił i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kazimierz klasnął w dłonie.
– Wiwat! Jest asumpt! Pójdziem po bursztyny. Co prawda, mieszek już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą. A więc do lin! I brać karawelę.
Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras i, ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego Domu.