- promocja
- W empik go
Panika - ebook
Panika - ebook
Życie młodego filmowca, Evana Cashera, nigdy nie układało się lepiej. Przynosząca sukcesy i satysfakcję praca, wspaniała dziewczyna, Carrie, kochający rodzice… Niespodziewany telefon od matki, która prosi go o natychmiastowy przyjazd do domu sprawia, iż jego rzeczywistość rozsypuje się w drobne kawałki. Evan znajduje matkę na kuchennej podłodze – brutalnie zamordowaną. Nim zdąży ogarnąć sytuację, sam ledwie unika śmierci. Nieznajomy mężczyzna ratuje mu życie, ale tajemnicza organizacja pozbawionych skrupułów zabójców nie odstępuje go ani o krok. Ojciec przepada bez wieści, Carrie przechodzi na stronę tajemniczych prześladowców. Evan staje twarzą w twarz z przerażającą prawdą – całe jego dotychczasowe życie było tylko iluzją, przemyślnie wyreżyserowaną fikcją, pajęczyną kłamstw. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie kryje się w przeszłości rodziny, ale dotarcie do niej nie będzie proste…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7610-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Evana Cashera obudził telefon. Od razu wiedział, że stało się coś złego. Nikt, kto go znał, nie dzwonił tak wcześnie. Otworzył oczy. Wyciągnął rękę, aby dotknąć Carrie, ale nie było jej, a druga połowa łóżka była chłodna. Na poduszce leżała złożona na pół kartka. Sięgnął po nią, ale telefon dzwonił tak natarczywie, że nie dało się go zignorować.
– Halo?
– Evan, musisz przyjechać do domu – powiedziała bez wstępów matka. Mówiła szeptem. – Natychmiast.
Zaczął po omacku szukać przycisku lampki na nocnym stoliku.
– Co się stało?
– Nie przez telefon. Wyjaśnię ci wszystko, kiedy przyjedziesz.
– Mamo, choć przez chwilę bądź realistką. To dwie i pół godziny jazdy. Powiedz, co się stało.
– Evan, proszę cię. Przyjedź.
– Chodzi o tatę?
Ojciec, doradca komputerowy, wyjechał trzy dni wcześniej z Austin do Australii w sprawach służbowych. Jego specjalnością było sprawianie, że bazy danych tańczyły i śpiewały dla rządów i wielkich korporacji. Australia... długi lot. Evan ujrzał nagle w wyobraźni rozerwany na strzępy samolot, którego fragmenty zasłały busz albo port w Sydney. Wszędzie leżały kawałki poszarpanego metalu, z których unosił się dym.
– Co się stało?
– Potrzebuję cię tutaj, rozumiesz? – Głos matki brzmiał spokojnie, ale nieustępliwie.
– Mamo, błagam cię... powiedz mi, o co chodzi.
– Nie przez telefon – powtórzyła matka, po czym zamilkła i przez dziesięć sekund narastało bolesne napięcie. A potem zapytała: – Miałeś dziś dużo pracy, synku?
– Drobne prace redakcyjne przy filmie Bluff.
– Weź ze sobą komputer, popracujesz u nas. Naprawdę cię tu potrzebuję. Natychmiast.
– Dlaczego nie chcesz powiedzieć, o co chodzi?
– Evan... proszę cię.
Jej głos brzmiał, jakby należał do całkiem obcej osoby.
– Dobrze, mamo... mogę wyjechać za jakąś godzinę.
– Wcześniej. Jak najszybciej.
– Może zdążę wyruszyć za piętnaście minut.
– Pospiesz się, Evan. Spakuj torbę i przyjeżdżaj najszybciej, jak tylko możesz.
– Tak, mamo – odparł, próbując stłumić narastający strach.
– Dziękuję, że nie zadajesz mi żadnych pytań. Kocham cię i kiedy się zobaczymy, wszystko ci wyjaśnię. Niedługo.
– Ja też cię kocham.
Odłożył słuchawkę, lekko zdezorientowany. Nie była to dobra chwila, aby poinformować matkę, że się zakochał. Poważnie i szaleńczo, w stylu Romea i Julii.
Rozłożył leżącą na poduszce kartkę. DZIĘKI ZA WSPANIAŁY WIECZÓR. ZADZWONIĘ W CIĄGU DNIA. MAM WCZEŚNIE RANO RÓŻNE SPRAWY DO POZAŁATWIANIA. C.
Poszedł wziąć prysznic. Zastanawiał się, czy tego wieczoru nie popsuł wszystkiego. Kiedy leżeli na mokrych prześcieradłach, powiedział „kocham cię”. Zrobił to pod wpływem impulsu, bez zastanowienia – gdyby rozważył konsekwencje tych słów, pewnie trzymałby gębę na kłódkę. Nigdy dotąd nie powiedział tego żadnej kobiecie jako pierwszy. Tak naprawdę do tej pory tylko jednej dziewczynie wyznał, że ją kocha – swojej ostatniej przyjaciółce, wyraźnie oczekującej takiej deklaracji z jego strony, a powiedział to tylko dlatego, że wierzył, iż może to prawda. Miniona noc była jednak czymś całkowicie innym. Zniknęły wszelkie „chyba” i „być może” i pojawiła się pewność. Carrie leżała obok, jej oddech muskał mu szyję, jej paznokieć rysował linię wzdłuż jego brwi i była taka piękna... wtedy właśnie powiedział owe dwa słowa. Wypłynęły z głębi serca, jakby zawsze w nim tkwiły.
Kiedy je wypowiedział, w jej oczach ujrzał ból i natychmiast przeszła mu przez głowę myśl: „Powinienem był zaczekać. Nie wierzy w to, bo od razu poszliśmy do łóżka”.
Pocałowała go.
– Nie kochaj mnie – powiedziała.
– Dlaczego?
– Bo oznaczam problemy. Same problemy. – Przytuliła się jednak mocno do niego, jakby się bała, że może nagle zniknąć.
– Kocham problemy – oświadczył i też ją pocałował.
– Dlaczego? Dlaczego miałbyś mnie kochać?
– Bo wszystko w tobie jest warte kochania. – Pocałował ją w czoło. – Jesteś taka mądra. – Pocałował ją w czoło między oczami. – We wszystkim widzisz piękno. – Pocałował ją w usta. – I zawsze wiesz, co należy powiedzieć... w odróżnieniu ode mnie.
Odwzajemniła pocałunek i znów się kochali, a kiedy skończyli, westchnęła.
– Trzy miesiące... nie mogłeś mnie naprawdę poznać.
– Nigdy cię nie poznam. Nigdy nikogo nie znamy tak dobrze, jak lubimy myśleć, że znamy.
Uśmiechnęła się, wtuliła w niego, przycisnęła twarz do jego piersi, przysuwając usta do jego bijącego mocno serca.
– Ja też cię kocham.
– Popatrz na mnie i powtórz to.
– Mówię to do twojego serca. – Tocząca się po jej policzku łza spadła mu na pierś.
– Co się stało?
– Nic. Naprawdę nic. Jestem szczęśliwa. – Pocałowała go. – Idź spać, skarbie.
Zrobił, o co poprosiła, i teraz, w jasnym świetle poranka, pozostawało mu jedynie patrzeć na puste miejsce po niej i czytać lakoniczny liścik. Może i lepiej, że wyszła. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył, było wyjaśnianie konieczności nagłego wyjazdu.
Zadzwonił do niej na komórkę i zostawił wiadomość: „Skarbie, mam nagłą sprawę rodzinną, muszę jechać do Austin. Oddzwoń”. Pomyślał, że nie powinien tego znów mówić, bo tylko ją to wystraszy, dodał jednak: „Kocham cię i mam nadzieję, że niedługo znów się zobaczymy”.
Zadzwonił do ojca, ale nikt nie odpowiadał. Nawet nie włączyła się poczta głosowa. Możliwe, że komórka ojca nie miała w Australii zasięgu. Wyrzucił z głowy wizję katastrofy samolotowej i włączył komputer, sprawdził listę czekających go tego dnia zadań i najnowsze wiadomości. Nie było żadnego doniesienia o katastrofie samolotowej w Australii. Może chodziło o katastrofę w mniejszej skali. O raka. Rozwód. Kiedy o tym pomyślał, zaschło mu w gardle.
Włączył skrzynkę pocztową i wysłał ojcu e-maila: „Zadzwoń najszybciej, jak tylko będziesz mógł”, po czym ściągnął wiadomości ze skrzynki odbiorczej. Było wśród nich zaproszenie do wygłoszenia krótkiej przemowy na festiwalu filmowym w Atlancie, wiadomości od dwóch kolegów filmowców oraz kilka plików muzycznych i najnowszych cyfrowych zdjęć od matki, które przysłała mu późno w nocy. Przekopiował pliki muzyczne na odtwarzacz cyfrowy – posłucha ich w samochodzie. Mama miała hysia na punkcie różnych dziwnych zespołów i melodii, ale to właśnie ona znalazła trzy wspaniałe piosenki do jego filmów. Sprawdził, czy ma w komputerze wszystkie materiały potrzebne do dokończenia montażu filmu dokumentalnego o zawodowych pokerzystach. Upewnił się, że dołączył notatki do przemówienia, jakie miał za tydzień wygłosić na uniwersytecie w Houston. Włożył do plecaka laptop, odtwarzacz plików muzycznych i kamerę cyfrową. Spakował torbę, wpychając do niej weekendowy zapas ubrań, których matka nie lubiła: porozciągane bawełniane bluzy, znoszone robocze spodnie w kolorze khaki i sportowe buty, których najlepszy czas już dawno minął.
Zegarek wskazywał kwadrans po siódmej. Jazda z Houston do Austin potrwa mniej więcej trzy godziny.
Kiedy szedł do samochodu, nie miał powodu cieszyć się z początku dnia. Słuchając muzyki, którą matka przysłała mu w nocy, przebił się przez poranną plątaninę wijących się przez Houston sznurów samochodów. Do początkowych scen filmu o pokerzystach chciał dać przyprawiony po latynosku elektroniczny funk. Żadna z piosenek od matki nie pasowała do tej koncepcji, ale muzyka była doskonała – pełna dramaturgii i ekspresji.
Jadąc, stukał dłonią w kierownicę. Czekał, aż zadzwoni jego komórka – może odezwie się ojciec albo Carrie, albo matka, mówiąc, że znowu wszystko jest w porządku – ale przez całą drogę do Austin telefon milczał jak zaklęty.2
Frontowe drzwi domu rodziców były zamknięte. Matka miała studio fotograficzne w znajdującym się nieopodal domu garażu, więc Evan pomyślał, że pewnie tkwi teraz w świecie negatywów i odczynników.
Otworzył drzwi swoim kluczem i wszedł do środka.
– Mamo?
Nie było odpowiedzi.
Ruszył na tył domu, gdzie znajdowała się kuchnia. W piekarni w La Grange, w której jego matka zawsze się zaopatrywała, kupił jej ulubione ciastka, brzoskwiniowe kolaches. Skoro matka jest w pracowni, wyłoży ciastka na talerz i zaniesie jej.
Kiedy doszedł do kuchennych drzwi, zobaczył matkę na podłodze. Była martwa.
Znieruchomiał. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Świat wokół niego stężał, delikatne pulsowanie krwi w gardle i skroniach zamieniło się w łomot. Torba z brzoskwiniowymi kolaches upadła na podłogę, zaraz potem wylądowała na niej torba podróżna Evana.
Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku matki. Jej szyja była poraniona i posiniaczona, obrzmiały język wystawał z ust, a w powietrzu unosił się odór śmierci. Na szyi coś zamigotało – drut, którym ją uduszono.
Tuż obok zwłok stało krzesło, co mogło świadczyć o tym, że matka przed śmiercią na nim siedziała.
Z cichym jękiem ukląkł przy leżącej i odsunął jej z czoła kosmyk siwiejących włosów. Oczy miała rozszerzone i opuchnięte, ślepe.
– Jezu, mamo... – Przyłożył palce do jej warg. Nie oddychała, ale skóra była jeszcze ciepła. – Mamo, mamo!
Ogarnęła go taka rozpacz i przerażenie, że niemal to wykrzyczał. Po chwili wstał. Nagły zawrót głowy sprawił, że nogi się pod nim ugięły. Policja. Musi zadzwonić na policję. Zataczając się, obszedł ciało matki i podszedł do kuchennej lady, na której stały resztki jej śniadania: filiżanka kawy z odciśniętym na brzegu śladem szminki, talerz z resztkami śliwkowej galaretki i okruchami bułki. Sięgnął drżącą ręką po słuchawkę i w tym momencie dostał w potylicę czymś metalowym, aż załomotało. Opadł na kolana, przygryzł język i poczuł w ustach smak krwi. Świat zaczął ciemnieć.
Poczuł, że przystawiono mu do głowy lufę pistoletu – wbijając ją w to samo miejsce, w które został uderzony. Tkwiący we włosach wylot lufy był bardzo zimny. Na szyję zarzucono mu nylonową linkę i zaciśnięto ją gwałtownym szarpnięciem. Próbował się wyrwać, ale dostał kolbą pistoletu w skroń.
– Siedź spokojnie albo umrzesz – powiedział jakiś głos. Był to głos młodego mężczyzny, wyraźnie rozbawionego, przeciągającego słowo „umrzesz”, które zabrzmiało jak „umrziiejsz”.
Czyjeś ręce złapały leżącą na podłodze torbę podróżną Evana i przeniosły ją poza jego pole widzenia. A więc napad rabunkowy.
– Weź... ją... – wycharczał Evan. – Weź ją i idź sobie. Zza jego pleców dobiegały odgłosy krzątaniny: napastnik wyjmował z torby komputer i kamerę. Usłyszał melodyjkę, towarzyszącą uruchamianiu laptopa – była głośniejsza od jego urywanego oddechu. Potem słyszał jedynie stukot klawiatury.
– Czego chcesz? – spytał intruza.
Nie było odpowiedzi.
– Moja mama... zabiłeś moją mamę...
– Cicho bądź. – Ucisk lufy sprawił, że Evan musiał się pochylić. Nosem niemal dotknął ust matki. Miał ochotę odwrócić głowę, żeby zobaczyć twarz napastnika, ale nie mógł tego zrobić. Pętla zacisnęła się mocniej, wrzynając się boleśnie w skórę.
– Chyba zrozumiał – powiedział drugi głos. Też męski, ale należał do kogoś starszego od pierwszego napastnika. Arogancki, chłodny baryton. Potem Evan znów usłyszał stukot klawiszy. – Wszystko zniknęło – stwierdził drugi mężczyzna.
Evan usłyszał tuż przy uchu pękanie bąbla gumy do żucia.
– Mogę teraz?
– Oczywiście. Co za syf...
O głowę Evana znów załomotała stal. Przed jego oczami eksplodowały czarne kręgi, zasłaniając puste, martwe spojrzenie matki.
Budził się. Umierał.
Nie mógł oddychać, linka rozrywała mu gardło, jego stopy wisiały w powietrzu. Na głowę założono mu plastikowy worek na śmieci, więc cały świat był mlecznoszary i rozmazany. Próbował złapać za linkę, ale wtedy pętla jeszcze mocniej go przydusiła.
– Wydawało ci się, że oddychanie to coś naturalnego, słoneczko? – zapytał zimny, drwiący głos młodszego z mężczyzn.
Tuż obok musi być kuchenny blat albo krzesło, coś, co pozwoli mu się podeprzeć, co go uratuje. Wyrzucił nogi na boki z całą siłą, jaka mu pozostała, ponieważ było to jedyną rzeczą, którą mógł jeszcze zrobić.
– Jeśli coś cię boli, kop dalej – powiedział młodszy głos. – Jestem ciekaw, co się stanie.
Nagle pomieszczenie wypełnił huk wystrzału. Zadźwięczało rozpryskujące się szkło, załomotało echo palby, a potem zapadła cisza.
– Jasna cholera! – wrzasnął młodszy z napastników.
Linka, na której wisiał Evan, zabujała się. Próbował wcisnąć palce pod duszący go, wyciskający życie nylon. Znów rozległ się łoskot strzału i Evan poleciał na dół, na podłogę. Obsypał go pokruszony tynk i kawałki drewna. Koniec linki, przeciętej przez pocisk, smagnął go po twarzy.
Próbował wciągnąć powietrze, ale bez skutku. Płuca nie działały. Oddychanie było zapomnianą umiejętnością, sztuczką, której już nie potrafił powtórzyć. Jednak po chwili jego płuca wypełniło słodkie powietrze. Zachłannie pił tlen i życie. Szyja bolała go, jakby rozerwano mu coś w środku.
Zadudniły kolejne strzały, na krzaki za oknem spadło coś ciężkiego.
Znowu zapadła cisza.
Evan zerwał z głowy torbę, zamrugał, wypluł krew i żółć. Po chwili jakaś dłoń dotknęła jego ramienia, czyjeś palce chciały mu coś przekazać.
– Evan?
Podniósł głowę i zobaczył, że stoi nad nim mężczyzna. Blady, łysy, wysoki. Mniej więcej w wieku ojca, tuż po pięćdziesiątce.
– Uciekli, Evan – powiedział Łysy. – Chodźmy.
– Zaaadz... zadzonić... – Każda zgłoska paliła go w usta. – Zadzwonić... policję. Moja... matka... oni...
– Musisz iść ze mną – oświadczył Łysy. – Nie możesz tu zostać. Będą cię ścigać.
Evan pokręcił głową.
Łysy zdjął mu z szyi przeciętą linkę, postawił go na nogi i odwrócił od ciała matki.
– Jestem przyjacielem Donny – powiedział. W ręku trzymał paskudnie wyglądającą strzelbę. – Muszę cię stąd zabrać.
Evan nigdy w życiu go nie widział.
– Moja matka... policja... niech pan zadzwoni na policję. Mężczyzna... nie, dwóch...
– Uciekli. Zadzwonimy na policję, ale nie stąd – oświadczył Łysy i popchnął Evana, kierując go ku tylnemu wyjściu.
– Kim pan, do cholery, jest? – Evan czuł, jak narasta w nim fala paniki. Jakiś obcy facet z wielką strzelbą, który nie chce, aby zadzwonić na policję. O nie!
– Porozmawiamy o tym później. Nie możemy tu zostać. Potrzebuję dostać się do twojego... – Nie skończył, bo Evan walnął go lewym hakiem prosto w szczękę, bez zastanowienia i dbałości o technikę, kierując się jedynie strachem i rozpaczą. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i Evan wybiegł frontowymi drzwiami, które stały otworem.
– Do jasnej cholery! Wracaj! – wrzasnął Łysy.
Evan pognał w wilgotne wiosenne powietrze. Jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w skąpanej w cieniu dębów uliczce, były plaśnięcia podeszew jego sportowych butów o asfalt. Spojrzał za siebie. Łysy wybiegł z domu. Trzymając w jednym ręku strzelbę, a w drugim żółtą torbę Evana, wskoczył do zaparkowanego przy krawężniku wyblakłego błękitnego forda.
Evan pędził przez wypielęgnowane trawniki, w każdej chwili spodziewając się, że kula roztrzaska mu głowę lub kręgosłup. Ujrzał otwarte drzwi garażu i skręcił na podwórko. Boże, niech ktoś będzie w domu. Wskoczył na werandę, oparł się o dzwonek i zaczął walić w drzwi i wołać, aby ktoś zadzwonił na policję.
Błękitny ford śmignął obok.
Drzwi otworzył starszy, ostrzyżony po wojskowemu facet, z telefonem bezprzewodowym w dłoni.
Evan wybiegł na ulicę, krzycząc przez ramię do niego, aby zadzwonił na policję. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze dostrzec numery rejestracyjne forda.
Ale samochód zniknął.3
– Niech pan mi jeszcze raz opowie, co wydarzyło się dziś rano – powiedział detektyw z wydziału zabójstw. Nazywał się Durless. Miał szczupłą twarz i zdrowy wygląd człowieka trenującego biegi na długich dystansach. – Jeśli to możliwe, synu.
Policjanci weszli razem z Evanem do domu rodziców i poprosili go, aby spróbował określić, czego brakuje albo co zostało przestawione, trzymali go jednak z dala od kuchni. W sypialni był okropny bałagan. Pod ścianami leżały cztery walizki – wszystkie otwarte, ich zawartość rozrzucono na podłodze. Nie wiadomo, co tu robiły. Ulubione zdjęcia matki, których miejsce było na ścianach, leżały podeptane na dywanie. Evan wpatrywał się w pokryte pajęczyną porozbijanego szkła fotografie: oblana pomarańczowym światłem wschodzącego słońca Zatoka Meksykańska, samotny poskręcany dąb na bezkresnej prerii, londyński Trafalgar Square z latarniami ocienianymi padającym śniegiem. Zniszczono wszystkie prace matki. Odebrano jej życie. Wydawało się to niemożliwe, a jednak było prawdą. Pustka po niej zdawała się osadzać na ścianach domu, zagęszczała się w powietrzu, wypełniała kości Evana.
Nie stać cię teraz na poddawanie się szokowi. Musisz pomóc policji złapać tych ludzi. Odłóż sobie szok na później. Wyskocz z niego.
– Evan? Słyszał mnie pan? – spytał Durless.
– Słyszałem. Zrobię wszystko, o co pan poprosi – odparł Evan.
Po zawiadomieniu policji usiadł na podjeździe, rozdzierany żalem, i powiedział policjantowi, który jako pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia, jak wyglądał nieznajomy i jego samochód. Przyjechali kolejni funkcjonariusze i z rutynową sprawnością otoczyli drzwi wejściowe i podjazd żółtą taśmą oraz zabezpieczyli nią rozbite kuchenne okno, przez które strzelał Łysy. Evan siedział na chłodnym betonie i próbował dodzwonić się do ojca. Nie było sygnału ani nie włączała się poczta głosowa. Ojciec pracował sam – był niezależnym konsultantem i nie miał żadnych współpracowników. Evan nie znał nikogo, kto mógłby mu pomóc zlokalizować go w Sydney.
Kiedy zadzwonił do Carrie, nie podniosła słuchawki. Zostawił wiadomość na jej poczcie głosowej.
Zaraz potem przyjechał Durless. Najpierw przesłuchał policjanta z patrolu i sanitariuszy, którzy zjawili się po pierwszym telefonie Evana, przedstawił się Evanowi i wysłuchał jego wstępnego oświadczenia, po czym poprosił go o wejście do domu i zaprowadził do sypialni.
– Brakuje czegoś? – spytał.
– Nie. – Choć Evanowi mąciło się w głowie, ukląkł przy jednej z walizek. Znajdowało się w niej kilka par wyprasowanych spodni w kolorze khaki, koszule, nowe mokasyny i sportowe buty.
Wszystko było w jego rozmiarze.
– Niech pan niczego nie dotyka – ostrzegł go Durless i Evan gwałtownie odsunął rękę.
– Nigdy przedtem nie widziałem tych ubrań ani walizek, ale ta wygląda, jakby była przeznaczona dla mnie.
– Dokąd pańska matka się wybierała?
– Donikąd. Czekała na mnie.
– Ale spakowała cztery walizki. W tym jedną dla pana. Jest tu nawet broń. – Durless wskazał pistolet, leżący na jednej ze stert wysypanych z walizki ubrań.
– Nie wiem, jak to wyjaśnić. Ten pistolet to chyba glock taty. Używa go do strzelania do celu. To jego hobby. – Evan otarł pot z twarzy. – Czasami strzelałem z nim, ale nie jestem w tym zbyt dobry. – Uświadomił sobie, że mówi nie na temat, i zamilkł na chwilę. – Mama... nie miała szansy dostać się do broni, kiedy tamci przyszli...
– Jeżeli zamierzała zabrać ze sobą broń pańskiego ojca, musiała się czegoś obawiać.
– Nie wiem, czego mogłaby się bać.
– No dobrze... Podsumujmy to wszystko jeszcze raz. Zadzwoniła do pana rano. Około siódmej.
– Zgadza się. – Evan ponownie przywołał w pamięci gorączkową rozmowę z matką i jej natarczywe nalegania, aby przyjechał, a potem swój przyjazd z Houston i nieoczekiwany atak w domu rodziców. Starał się przypomnieć sobie każdy szczegół, o którym zapomniał, relacjonując wydarzenia za pierwszym razem.
– Ci mężczyźni, którzy dopadli pana w kuchni... jest pan pewien, że było ich dwóch?
– Słyszałem dwa głosy. Na pewno.
– Ale nie widział pan twarzy?
– Nie.
– Potem pojawił się następny mężczyzna, strzelił do nich, po czym strzelił w górę, tak? Jego twarz pan widział.
– Widziałem. – Evan pomasował dłonią czoło. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze cały się trząsł, podał tylko, że mężczyzna był łysy, teraz jednak przypomniał sobie szczegóły. – Tuż po pięćdziesiątce. Wąskie usta, proste zęby. Znamię na... – zamknął oczy i przywołał w pamięci obraz nieznajomego – ...na lewym policzku. Brązowe oczy, mocno zbudowany. Być może były żołnierz. Nieco ponad metr osiemdziesiąt. Chyba miał w sobie coś z Latynosa. Bez obcego akcentu. Czarne spodnie, ciemnozielony T-shirt. Nie miał obrączki. Stalowy zegarek. O samochodzie mogę powiedzieć tylko tyle, że był to błękitny czterodrzwiowy ford.
Durless zapisał wszystko i wręczył notatki jednemu z policjantów.
– Roześlij ten uzupełniony opis – polecił mu, a kiedy policjant odszedł, uniósł brew. – Ma pan wyjątkowe oko do szczegółów, nawet w stresie.
– Z obrazami radzę sobie lepiej niż ze słowami – odparł Evan. Słyszał ciche głosy techników, zabezpieczających ślady w kuchni. Zastanawiał się, czy już zabrali ciało matki. Czuł się bardzo dziwnie, stojąc w jej sypialni i przeglądając jej ubrania i fotografie ze świadomością, że nie żyje.
– Porozmawiajmy teraz o tym, kto mógłby chcieć skrzywdzić pana matkę – powiedział Durless.
– Nikt. Była najmilszą osobą, jaką można sobie wyobrazić. Łagodną i wesołą.
– Czy wspominała, że się czegoś boi albo ktoś jej grozi? Proszę się zastanowić. Bez pośpiechu.
– Nie. Nigdy.
– Może ktoś miał jakiś żal do pańskiej rodziny?
Już sam pomysł wydawał się absurdalny, ale Evan wziął głęboki wdech i zrobił w myślach przegląd przyjaciół i współpracowników rodziców oraz swoich własnych.
– Nie. W zeszłym roku pokłócili się z sąsiadem, którego pies przez całą noc szczekał, ale pogodzili się, a poza tym ten człowiek się przeprowadził. – Podał Durlessowi nazwisko byłego sąsiada. – Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kogokolwiek, kto by nam źle życzył. To musi być jakieś przypadkowe zdarzenie.
– Ale ten łysy mężczyzna pana uratował. Z pana słów wynika, że przegonił napastników, poza tym mówił do pana po imieniu, twierdził, że jest przyjacielem pańskiej mamy, i próbował pana gdzieś ze sobą zabrać. To nie są przypadkowe zdarzenia.
Evan pokręcił głową.
– Nie zapisałem nazwiska pańskiego ojca – powiedział Durless.
– Mitchell Eugene Casher. Matka nazywała się Donna Jane Casher. Chyba mówiłem to już.
– Mówił pan, mówił. Proszę teraz opowiedzieć mi o relacjach między pańskimi rodzicami.
– Zawsze byli bardzo dobrym małżeństwem.
Durless milczał. Evan nie mógł wytrzymać tej ciszy. Oskarżycielskiej ciszy.
– Tata nie ma z tym nic wspólnego. Nic.
– Oczywiście.
– Nigdy nie skrzywdziłby rodziny. Mowy nie ma.
– Rozumiem. Ale musiałem o to zapytać.
– Aha.
– Jak pan sobie radził z rodzicami?
– Świetnie. Znakomicie. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko.
– Powiedział pan, że nie może się skontaktować z ojcem?
– Nie odbiera telefonu.
– Ma pan jego plan podróży po Australii?
– Mama zazwyczaj trzyma go na lodówce.
– Doskonale. To nam na pewno pomoże.
– Chcę wam pomóc złapać tych, którzy to zrobili. Musicie ich złapać. Musicie. – Jego głos zaczął drżeć i musiał się uspokoić. Pomasował miejsce na szyi, gdzie wpiła się linka.
– Czy kiedy rozmawiał pan z mamą, sprawiała wrażenie przestraszonej? Tak, jakby ci ludzie już byli w domu?
– Nie. Nie sprawiała wrażenia spanikowanej. Ale brzmiała, jakby miała dla mnie złe wieści, o których wolałaby nie mówić przez telefon.
– Rozmawiał pan z nią wczoraj czy przedwczoraj? W jakim była wtedy stanie psychicznym?
– W idealnie normalnym. Wspomniała o zleceniu w Chinach, które może przyjmie. Jest pracującym na własny rachunek fotografem. – Wskazał na połamane ramki i pogniecione zdjęcia pod rozbitym szkłem. – To jej najlepsze prace.
Durless popatrzył na Londyn, wybrzeże i prerię.
– Miejsca. Nie ludzie – zauważył.
– Wolała miejsca od twarzy – odparł Evan.
Poczuł zbierające się w kącikach oczu łzy i musiał zamrugać. Nie chciał płakać na oczach tego człowieka. Wbił paznokcie we wnętrza dłoni. Przez chwilę słuchał trzasków aparatu, którym robiono zdjęcia w kuchni, i cichych pomruków techników, zabezpieczających ślady, zamieniających koszmar, jaki przytrafił się jego rodzinie, na statystyki i chemiczne testy.
– Ma pan rodzeństwo?
– Nie. Oprócz rodziców nie miałem nikogo.
– Kiedy pan tu przyjechał? Proszę powtórzyć.
Evan popatrzył na zegarek. Szkiełko było zbite, wskazówki zamarły na 10:34. Musiało się to stać w chwili, gdy przestrzelono linkę. Pokazał zegarek Durlessowi.
– Nie za bardzo zwracałem uwagę na godzinę, bo martwiłem się o mamę. – Tęsknił za pocieszającymi objęciami Carrie i spokojem, jakim napełniłby go głos ojca. Świat musi wrócić do normy.
Durless zamienił kilka słów z policjantem, który pojawił się w otwartych drzwiach, po czym wrócił do Evana i wskazał walizki.
– Porozmawiajmy o tym, o bagażu dla was obojga.
– Nie wiem, co to ma oznaczać. Może wybierała się do Australii, do ojca.
– Błaga pana, aby przyjechał pan do domu, i jednocześnie przygotowuje się do wyjazdu. Z walizką rzeczy dla pana i pistoletem.
– Nie umiem tego wyjaśnić – przyznał Evan.
– Może ten telefon był jedynie sztuczką, która miała zwabić pana do domu?
– Nie straszyłaby mnie bez uzasadnionego powodu.
Durless postukał się długopisem w podbródek.
– Wczoraj wieczorem był pan w Houston?
– Zgadza się – odparł Evan, zastanawiając się, czy jest to pytanie o jego alibi. – Byłem tam ze swoją dziewczyną. Carrie Lindstrom.
Durless zapisał nazwisko i Evan podał mu adres butiku w River Oaks, gdzie Carrie pracowała, oraz numer jej telefonu komórkowego.
– Niech pan pomoże mi uzyskać jasny obraz. Dwóch mężczyzn złapało pana i trzymało pod bronią, nie zastrzelili pana jednak, tylko powiesili, po czym trzeci mężczyzna uratował pana i próbował porwać, a kiedy pan mu uciekł, odjechał. – Durless mówił tonem nauczyciela, przeprowadzającego studenta przez skomplikowany problem. Pochylił się do przodu. – Niech mi pan pomoże znaleźć w tym wszystkim jakiś wspólny wątek.
– Mówię prawdę.
– Nie wątpię, ale dlaczego pana nie zastrzelili? I dlaczego, skoro mieli broń, nie zastrzelili pana matki?
– Nie wiem.
– Prawdopodobnie zostaliście z matką w związku z czymś namierzeni. Potrzebuję pańskiej pomocy, aby zrozumieć, o co chodzi.
Evanowi nagle coś się przypomniało.
– Kiedy trzymali mnie na podłodze... jeden z nich włączył mój laptop. Czegoś w nim szukali.
Durless zawołał jednego z policjantów.
– Mógłbyś przynieść laptop pana Cashera?
– Czemu mieliby szukać czegoś w moim komputerze? – Evan poczuł, jak w jego głosie narasta histeria, i wziął głęboki wdech, aby się opanować.
– Niech pan mi to powie. Co w nim było?
– Głównie fragmenty filmów. Programy do edycji wideo.
– Filmy?
– Cóż... jestem dokumentalistą.
– Jest pan młody jak na filmowca.
Evan wzruszył ramionami.
– Ciężko pracowałem. Skończyłem college rok wcześniej. Chciałem się jak najszybciej dostać do szkoły filmowej.
– I robić kolejne przynoszące pieniądze przeboje kinowe?
– Lubię opowiadać historie o ludziach. Nie o bohaterach filmów akcji.
– Mogę znać któryś z pańskich filmów?
– Mój pierwszy dokument opowiadał o wojskowej rodzinie, która straciła jednego syna w Wietnamie, a drugiego w Iraku. Ludzie prawdopodobnie najlepiej znają mnie z Uncji kłopotów, filmu o gliniarzu z Houston, który oskarżył niewinnego człowieka.
Durless zmarszczył czoło.
– Pamiętam... widziałem to w PBS. Ten policjant popełnił potem samobójstwo.
– Właśnie. Zrobił to, kiedy zaczęto śledztwo w jego sprawie.
– Koleś, którego jakoby wrobił, był handlarzem narkotyków, a nie niewinnym obywatelem.
– Byłym handlarzem narkotyków, który odsiedział swoje. Gdy tamten policjant się u niego zjawił, nie miał nic wspólnego z narkotykami. Poza tym ten gliniarz naprawdę go wrobił.
Durless wsadził długopis do kieszonki.
– Pana zdaniem wszyscy policjanci są źli?
– Nie mam prawa nikogo oceniać.
– Wcale nie powiedziałem, że pan kogoś ocenia.
Atmosfera w pokoju jakby się zagęściła.
– Bardzo mi przykro z powodu pańskiej mamy, panie Casher – powiedział po chwili Durless. – Ale chciałbym, aby pojechał pan z nami do miasta, by złożyć bardziej szczegółowe wyjaśnienia i spotkać się z naszym rysownikiem, żeby mógł sporządzić portret pamięciowy tego łysego mężczyzny.
Policjant, który miał poszukać laptopa Evana, wsadził głowę do pokoju.
– Nie znaleźliśmy żadnego komputera.
Evan zamrugał.
– Mogli go zabrać ci dwaj. Albo Łysy. Nic z tego nie rozumiem.
– Ja też nie – mruknął Durless. – Jedźmy do miasta. Popracuje pan z rysownikiem. Chciałbym jak najszybciej dać rysopis tego łysego do mediów.
– Jasne.
– Zadzwonię jeszcze w kilka miejsc i ruszamy, dobrze?
– Oczywiście.
Detektyw wyprowadził Evana na dwór. Na miejscu były już ekipy lokalnej telewizji, zjawiły się też kolejne radiowozy. Krzątaninę wokół domu obserwowali sąsiedzi, głównie niepracujące matki z dziećmi.
Evan odwrócił się od tego chaosu i ponownie zadzwonił do ojca, ten jednak w dalszym ciągu nie odbierał. Zatelefonował do mieszkania Carrie, ale i ona nie odebrała. Dopiero w butiku, gdzie pracowała, ktoś się odezwał.
– Maison Rouge, Jessica przy aparacie, w czym mogę pomóc?
– Jest Carrie Lindstrom? Wiem, że pracuje dopiero od drugiej, ale...
– Przykro mi. Carrie zadzwoniła dziś rano i zwolniła się z pracy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------