Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie - ebook
Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie - ebook
W tajemniczym ogrodzie państwa Gucwińskich
W ich mieszkaniu drzwi gościom otwierał goryl, a w wannie kąpał się pyton. Za pośrednictwem ich programu egzotyczne zwierzęta gościły również w domach milionów Polaków. Nie dzielili swojego życia na dom i ogród – to ogród był ich domem. Dzięki tej książce możemy dziś poznać jego liczne tajemnice.
Wrocławskie zoo jest areną zwierzęcych i ludzkich dramatów, historii miłosnych i kryminalnych, sensacji z biznesem i polityką w tle. Tu krzyżują się ludzkie losy: w szalecie pracuje hrabina, a w królikarni azyl znajduje niemiecki pastor. Tu żyją, czują i umierają konkretne, znane po imieniu zwierzęta.
Dwie biografie szybko stają się jedną, ta zaś przekształca się we wnikliwe reporterskie śledztwo. Widzimy błyskawiczne kariery państwa Gucwińskich i narastające wokół nich kontrowersje – aż do głośnego odejścia z zoo. Marek Górlikowski oddaje głos bohaterom i świadkom minionych wydarzeń. Stawia pytania o naturę człowieka, zwierzęcia i zmieniające się przez lata relacje między nimi.
Bo co to właściwie znaczy: kochać zwierzęta?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6195-2 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mroźnym powietrzu woń zwierząt przychodzi bardziej. Zimową nocą, mijając zamknięte zoo, czujesz, że one tam są.
Istoty wolne do końca krat. Ich woń jest jednak nie do zatrzymania. Smród kału, skóry, może strachu unosi się nad wrocławską ulicą Zygmunta Wróblewskiego, miesza z zapachem pizzy, intensywnieje na mrozie wokół Hali Stulecia. Jeszcze zanim ją wybudowano, zaczęto tu zwozić zwierzęta – z coraz bardziej światłymi uzasadnieniami, że to dla ich dobra. Kiedy wiadomo, że dla naszego. Dla spełnienia naszych oczekiwań. Mówimy więc na przykład, że zwierzęta pragną naszej miłości, ochrony, opieki i dlatego trafiają do zoo. Mówimy nawet, że przychodząc do zamkniętych zwierząt, ratujemy te na wolności.
Brytyjski pisarz John Berger pisał w 1977 roku w eseju _O patrzeniu_: „Powszechnym celem istnienia ogrodów zoologicznych jest dostarczanie zwiedzającym możliwości patrzenia na zwierzęta. Niemniej nigdzie w zoo przybysz nie może napotkać spojrzenia zwierzęcia. W najlepszym razie spojrzenie zabłyśnie i prześliźnie się dalej. Zwierzęta patrzą na boki. Patrzą niewidzącymi oczami”¹.
Brakuje spojrzenia, brakuje i głosu zwierząt. Ale jedno świadectwo tych, co byli oglądani w zoo, znalazłem.
Twórca menażerii w Hamburgu Carl Hagenbeck prócz zwierząt pokazywał tam ludzi. Zooludźmi byli Indianie, plemiona Afryki czy Eskimosi. W 1876 roku na teren dzisiejszego zoo we Wrocławiu Hagenbeck przywiózł karawanę Nubijczyków, która przeszła przez miasto, a w 1895 – plemię Dinków i Samoańczyków.
W 2019 roku zmarł ostatni z zooludzi Theodor Michael. Był synem Kameruńczyka i Niemki, urodził się w Berlinie w 1925 roku. Ze względu na kolor skóry wraz z rodzeństwem występował w pokazach podobnych do tych, jakie organizował Hagenbeck. W książce _Black German_ wspomina: „W tych ludzkich menażeriach Europejczycy przypuszczali, że zobaczą obraz Afrykanów taki, jak sobie ich wyobrażano w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku: niewyedukowanych dzikusów bez kultury, odzianych w spódniczki z trawy. Bardzo szybko zacząłem nienawidzić tych ludzkich menażerii i swojego w nich udziału. Zupełnie obcy ludzie wpatrywali się uporczywie w każdy mój ruch, przesuwali palcami po moich włosach, wąchali mnie, by sprawdzić, czy jestem autentyczny, i pokazywali coś na migi, zakładając, że nic nie rozumiem”².
Czyż nie podobnie zachowujemy się przed klatkami zoo?
Berger pisał też: „Ogród zoologiczny jest demonstracją relacji między człowiekiem i zwierzęciem – niczym innym”³.
Jedna z takich relacji zakończyła się w sposób dla wielu niezrozumiały, dla innych oczywisty.
10 stycznia 2011 roku Antoni Gucwiński, który przeszło pół wieku wraz z żoną Hanną opiekował się zwierzętami jako lekarz weterynarii, dyrektor ogrodu zoologicznego we Wrocławiu, zostaje skazany za znęcanie się nad niedźwiedziem, bo przez dziewięć lat nie wypuszczał go z klatki na wybieg. Dwanaście lat wcześniej Hanna Gucwińska owija pięć jerzyków w śniadaniowe serwetki i wsiada z mężem do samolotu. Antoni ukrywa w bagażu podręcznym chrząszcze, ptasi przysmak, oraz środek nasenny, na wypadek gdyby jerzyki trzeba było uśpić. Przemycają ptaki do Republiki Południowej Afryki, dokąd nie zdążyły same polecieć przed zimą.
W tekście tym próbuję odpowiedzieć na pytanie: dlaczego te same osoby dokonały czynów tak etycznie odmiennych? Opowiedzieć fragment długiej historii zwierząt i ich ludzi po obu stronach ogrodzenia zoo we Wrocławiu.
Zaczyna się w roku 1932. W zoo w Breslau rodzi się mrówkojad, w rodzinie warszawskiego policjanta Hanna Jurczak, a w wiejskiej chacie w Porębie Małej – Antoni Gucwiński.
------------------------------------------------------------------------
1 John Berger, _Po cóż patrzeć na zwierzęta?_, w: _O patrzeniu_, przeł. Sławomir Sikora, Warszawa 1999, s. 39.
2 Theodor Michael, _Black German. An Afro-German Life in the Twentieth Century_, Liverpool 2017, s. 24 (tłum. M.G.)
3 John Berger, _Po cóż patrzeć na zwierzęta?_, dz. cyt., s. 38.Ptasie wnioski
Powinienem był się domyślić, że to ten dom. Na całej Siemiradzkiego tylko na nim siedziało ich z piętnaście. Gołębie w kolorze ołowianym. Niektóre z pojedynczymi białymi piórami. W lipcu 2011 roku na X Zjeździe Towarzystwa Biologii Doświadczalnej w Glasgow francuscy naukowcy przedstawili dowód, że gołębie rozpoznają ludzi po twarzy. Moją te wrocławskie zobaczyły pierwszy raz w październiku 2018 roku. Ze szczytu dachu dobrze widać, jak zbliżam się ulicą do ich państwa. Państwa Gucwińskich.
Zza metalowych drzwi, zza wysokiego płotu, głos z telewizji:
– Już otwieram.
Jak na rozkaz gołębie fruną z dachu niżej, może po to, by zapamiętać twarz.
Antoni Gucwiński nie ma garnituru znanego z programu _Z kamerą wśród zwierząt_, jedynie popruty przez lata sweter. Nie ma po lewej stronie Hanny Gucwińskiej.
– Jest w środku, ale najpierw musi pan zobaczyć jej rośliny.
Wolnym, osiemdziesięciosiedmioletnim krokiem Antoniego idziemy po gołębich odchodach. Są wszędzie, nawet w powietrzu. Z tyłu domu ostre październikowe słońce oświetla polskie cytryny i krwawe granaty na zielonym tle wielkich kaktusów, araukarii i palm.
Do domu wchodzi się przez werandę. Gołębie tuż nad głową, w powietrzu lekkie piórka. Na progu groźne szczekanie i coraz szybszy bieg po schodach. Zamknięty gdzieś pies próbuje wyważyć bramkę.
Antoni:
– Widzę, że ma pan szacunek dla Astora. Trzeba go zamykać przed obcymi, mógłby zrobić krzywdę.
Przez następne dni Astor zawsze będzie próbował się wydostać, a ja za każdym razem będę się witał pytaniem, czy dziś może mu się to udać.
Gucwiński prowadzi do pokoju rozświetlonego przylegającą szklarnią. Zielony blask roślin miesza się z czerwienią grubych bordowych zasłon.
Hanna Gucwińska tonie w fotelu. Taksuje mnie uważnie wzrokiem, a razem z nią kolejny pies – mały, biały, ukryty za jej plecami. Musia, przygarnięta ze schroniska, boi się, że obcy ją zabierze. Hanna ma włosy krótsze niż w telewizji, brak końskiego czarnego ogona, ale głos niezmiennie stanowczy.
Do męża:
– Czy Łaciaty już jadł?
To o gołębiu.
Do mnie:
– Czy wyobraża sobie pan, że idąc ulicą, jest pan obserwowany przez ptaki? Widzą nawet, jaką pan ma sznurówkę w bucie. Każdy ptak nie tylko obserwuje, ale i wyciąga wnioski. Na przykład siedzi wrona przy moich nogach i patrzy mi w oczy, a ja wiem, co ona mówi: „Czemu mi nic nie dajesz?”. Rozwiązuje mi sznurówkę. Mówię: „Poczekaj, pójdę do domu, coś przyniosę”. Ona to rozumie, siedzi i czeka.
Na parapetach dwa koty, daremne skoki na liść za szybą. Coś pluska. Żółwie w kuwecie. Tu siedem wodnych, w pokoju obok jeszcze trzy lądowe. I jeże. Za ścianą jest też para kurek chińskich i kogut. Piętro wyżej, gdzie nie wolno mi wchodzić, mieszkają papugi i szpak.
Antoni:
– Tam są dwie papugi średnie.
Hanna:
– W sumie są trzy, przecież Ilona siedzi tutaj, ta pluja, co jej nie mogę na górę wziąć, bo je i wypluwa na zewnątrz klatki.
Antoni:
– Tak, to lora wielka, jest też jedna amazonka i papuga żako Kuba. No i dwie mniejsze papugi, właściwie nierozpoznane, jakieś krzyżówki.
Hanna:
– Jest taka złota papuga, ktoś ją przyniósł wiele lat temu, nikt jej nigdzie nie chciał. Siedzi wiele lat z nami. Wyżyje albo nie wyżyje. Ma zwyczaj, że gromadzi jedzenie w budzie. Myśli, że jej ukradną. Każda ma inne cechy. Inna siedzi koło mnie i śpimy razem. Rano się kłania pięknie i mówi: „Krysia jestem”. Ja na to: „Wiem”. Ona: „Dzień dobry”. Ja: „Dzień dobry”. Ona: „Krysia jestem, kurwa jestem”. Ja: „Nie jesteś kurwa”. Ona: „Kurwa”. No i tak się bawimy. Obok siedzi żako, Kuba. Kuba się odzywa: „Haniu, co to jest?”. Ja: „Elektroluks”. Uwielbiają, jak wjeżdża odkurzacz. Kojarzy im się z czyszczeniem pokoju i od razu czyszczą siebie, wszystkie są gotowe do kąpieli. Kuba wkłada jedną nogę, szoruje. Potem drugą nogę, szoruje. Potem łepek.
Wydaje się, że nie jest to dokładny spis mieszkańców tego domu.
Wokół nas cztery stojące zegary. Właściwie stoją trzy, zatrzymano im serca, by nie oszaleć od nierównego tykania. Czwarty chodzi jak nakręcony. Trzymają wartę nad stadami drewnianych słoni, ptaków, małp poustawianych na parapetach, namalowanych na obrazach, wyszytych na makatach. Na podłodze wielki brązowy ptak nie zrywa się do lotu, podobno wzięty z godła Luftwaffe.
Czymś niepasującym do tej menażerii jest czarne pianino ze złotym napisem „C.J. Quandt, Berlin”.
Hanna:
– Kiedy mi smutno, opieram na nim głowę. Przywiozłam je z Gorlic po sprzedaży swojej części domu. W czasie wojny działało tam kasyno. Niemiecki lekarz, jak zrozumiał, że wojna przegrana, zagrał na tym pianinie i strzelił sobie w łeb. Pierwszą kulę wpakował w instrument, drugą trafił. Strasznie rozpaczałam, bo ojca mi zastępował. Kiedyś weszłam na drzewo, ale nie umiałam zejść. Krzyczałam do mamy, żeby mi pomogła, a mama: „Jakżeś weszła, to i umiesz zejść”, i wtedy ten lekarz przybiegł i mnie ściągnął. Potem już zawsze wołałam tego Niemca. Nie pamiętam nazwiska. Nosił mnie na ramionach. Sadzał na kolanach przed tym pianinem. Nawet chciał zabrać do Berlina, bo miał córkę w moim wieku, ale mama się nie zgodziła. Po tacie, który był policjantem, ciągnęło mnie do mundurów. Zakleiłyśmy z mamą wlot kuli.Pływając z traszkami
Na pianinie wgłębienie cały czas jest widoczne. Jeśliby wydrapać klej z dziury, przyłożyć odwróconą lunetę, najpierw byłoby widać Niemca z przestrzeloną głową. Dużo, dużo dalej – osiemnastolatka w szaroniebieskim mundurze armii austro-węgierskiej Franciszka Józefa. To tata Hanny, Piotr Jurczak. W 1915 roku wkłada pierwszy mundur. Nie tak miało być. Miał zostać rolnikiem, jak jego ojciec i bracia z Szymbarku, ale jest niezwykle zdolny, zostaje więc posłany do gimnazjum w Gorlicach.
Wybucha Wielka Wojna, w 1915 roku Piotr musi przerwać naukę. Zostaje poborowym cesarsko-królewskiej armii. Wysłany na front rosyjski w styczniu 1916, zostaje ranny nad Strypą, a kilka miesięcy później w bitwie pod Buczaczem. Ucieka z rosyjskiej niewoli, ukrywa się przed austriackim poborem. W listopadzie 1918 roku rozbraja żołnierzy cesarstwa austriacko-węgierskiego. Drugi mundur wkłada w styczniu 1919 roku, już polski. Ma guziki Szkoły Podchorążych w Warszawie. W czerwcu Piotr zostaje podporucznikiem Obozu Szkół Oficerskich w Dęblinie. W wojnie 1920 roku walczy z Rosjanami w pociągu pancernym „Piłsudczyk”. Jako dowódca oddziału karabinów maszynowych bierze do niewoli czterdziestu czterech jeńców bolszewickich. Jedzie „Piłsudczykiem” bić się w trzecim powstaniu śląskim, ale przesiada się do pociągu pancernego „Nowina-Doliwa”, dowodzi nim w najważniejszych śląskich bitwach: o Górę Świętej Anny i Kędzierzyn. Dostaje Krzyż Walecznych. Zapina kolejny mundur porucznika 4. Baonu Straży Granicznej w Druskiennikach, a w lipcu 1923 roku – granatowy mundur Szkoły Policyjnej.
Zdjęcie sprzed wojny: mała dziewczynka z uwielbieniem wpatruje się w mężczyznę z wąsikiem w błyszczących oficerkach i mundurze obwieszonym medalami. Po wojnie uwielbienie przejdzie w tęsknotę, tęsknota w kult, który trwa do dziś. Hanna zamówi duży olejny obraz ojca w mundurze, każdy z medali na jego piersi ma być jak na zdjęciu.
– Muszę powiedzieć, że ojciec był politycznie nawiedzony. Całkowicie oddany niepodległej Polsce. Dostał dużo odznaczeń za walkę z bolszewikami, z komunizmem, za powstania śląskie. To było takie pokolenie. Nieraz sobie myślałam, że on w ogóle nie miał tego przejściowego etapu w karierze, który powinien mieć każdy policjant, kiedy jakiegoś pijaka łapie za kołnierz. Wszędzie od razu był czegoś szefem.
W 1925 roku Piotr Jurczak z policjanta w Wołkowysku awansuje na komendanta II i I Komisariatu w Białymstoku.
Tam poznaje siedem lat młodszą Stefanię Nizner, która jest dopiero w klasie maturalnej białostockiego gimnazjum. Pobierają się w lutym 1931 roku.
– Ojciec matki, Julian Nizner, nie dość, że był Niemcem, to jeszcze z przekonania komunistą. Pracował jako stolarz, ale przez te poglądy zewsząd go wyrzucali, a tata był przecież antykomunistą, walczył z bolszewikami. Nie wiem, jak oni się dogadywali, ale chyba nie najlepiej. Dziadek był podobno bardzo rygorystyczny, a babcia Zofia, warszawianka, z głową w poezji, zaczytana, nie nadawała się do prowadzenia domu. Tylko jedno z pięciorga ich dzieci założyło rodzinę – moja mama.
Mała Hanna z tatą
archiwum prywatne Hanny i Antoniego Gucwińskich
Następny awans Jurczaka – zostaje komisarzem policji w Warszawie. Tam 25 kwietnia 1932 roku w służbowym mieszkaniu przy ulicy Ciepłej 13 przychodzi na świat Hanna.
Przy Ciepłej mieszczą się koszary wspólne dla 1. Dywizjonu Żandarmerii Wojskowej i Policji Państwowej, jest też stajnia i maneż.
– Mama opowiadała, że mojego wózka w Warszawie pilnowały policyjne psy, a ojciec woził mnie na koniu. Miał białą klacz Kropkę. Sprowadził nawet nianię ze swojej wsi, z Szymbarku, prostą kobietę, która nie umiała od razu się odnaleźć w Warszawie, raz nie zamknęła okna i jako trzylatka wypadłam z pierwszego piętra. Pod oknem była sterta koksu i się w niego wryłam. Byłam niespokojnym dzieckiem. Mama siedziała przy moim łóżku i płakała, a ja mówiłam: „biedna musia”. Mam nawet zdjęcia z ogrodu zoologicznego w Warszawie. Przed klatką niedźwiedzi robię to, czego nie wolno, czyli wyciągam do nich rękę, chcę je karmić. Potem przeprowadziliśmy się na ulicę Wileńską, gdzie w 1935 roku urodziła się moja siostra Alina. Podobno mówiłam, że jak dzidziuś będzie płakał, zamkniemy go w szafie. Mama mi potem wypominała całe życie, że byłam taką egoistką.
W ramach osadnictwa wojskowego na Kresach Wschodnich komisarz Jurczak dostaje na Wołyniu majątek Zarzeczka w powiecie Gostopol koło Równego. Osadnicy wojskowi w Ukrainie mieli zagospodarować tereny, polonizować je, ale też być pierwszą strażą przed wiecznie groźną Rosją.
Ojciec Hanny nie po to jednak wyrwał się z chłopskiej chaty, by wracać do pracy na roli. Majątek daje bratu Ignacemu, a sam kupuje efektowną willę z 1910 roku w samym centrum Gorlic.
Budynek stoi do dziś. Zachowały się kolumny przy wejściu i balkony z półokrągłymi zadaszeniami. Nowe bloki i drogi zabrały wielki ogród, park z alejami wysadzanymi tujami i świerkami. A był jeszcze basen kąpielowy, aleja tujowa, sosnowa i świerkowa, stajnia, wozownia i sala balowa z antycznymi rzeźbami. Willi Jurczaków nie dało się nie zauważyć w mieście, Hanna pamięta, że na elewacji bił po oczach biały napis „OAZA”. Dom sąsiaduje z Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Marcina Kromera.
Szymbark leży na tyle blisko Gorlic, że Jurczakowie z dziećmi spędzają tam każde lato w gospodarstwie prowadzonym przez Stanisława, drugiego brata Piotra.
– Wujek i kuzyni stawiali dla mnie balię i miałam kąpielisko. Jednocześnie w tym czasie czyścili wybetonowane koryto w ziemi z wodą dla koni, wyciągali stamtąd całe wiadra traszek i wrzucali do mojej balii, pływałam z nimi. Takie piękne z czarnym grzbietem i czerwonymi brzuszkami. Wszyscy mówili: pomylone dziecko, bo każdy się bał, brzydził. A ja byłam szczęśliwa z tymi traszkami, które pływały wokół mnie. Kąpała się też ze mną kura wielkości naturalnej, ale z materiału, malowana w białe prążki. W kąpieli prążki się zmyły. Strasznie płakałam, myślałam, że zabiłam kurę.
Każdy awans ma swoją cenę. Sanacyjna Polska jest szarpana kryzysami politycznymi i gospodarczymi, władza potrzebuje Policji Państwowej. Kapitan Piotr Jurczak zostaje w 1936 roku skierowany do Myślenic na stanowisko komendanta powiatowego.
Trzydzieści kilometrów od Krakowa, ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Jurczakowie szybko trafiają do śmietanki towarzyskiej Myślenic. Hanna zapamięta, że są zapraszani do dworu w pobliskim Pcimiu na święta i inne uroczystości oraz że może się bawić na dziedzińcu więzienia, którego dyrektor przyjaźni się z komendantem policji.
Myślenice przechodzą wówczas do historii Polski z dwóch ponurych powodów: stają się scenerią antysemickiego marszu radykalnego działacza Stronnictwa Narodowego Adama Doboszyńskiego w czerwcu 1936 roku oraz jednym z miejsc wielkiego strajku chłopskiego w sierpniu 1937, kiedy Policja Państwowa zabija czterdziestu czterech demonstrantów, pozostawia setki rannych, a pięć tysięcy aresztuje.
Antysemita Adam Doboszyński napada w nocy z 22 na 23 czerwca na posterunek policji w Myślenicach z siedemdziesięcioosobową bojówką. Miasto w jednej trzeciej zamieszkane jest przez Żydów, należy do nich wiele sklepów, zasiadają w radzie miasta. Bojówka rozbraja policjantów, kradnie broń, rozbija szyby w sklepach żydowskich i pali zrabowane towary na rynku w Myślenicach, demoluje synagogę i próbuje ją podpalić. W pościgu ginie jeden z ludzi Doboszyńskiego, a on sam zostaje najpierw uniewinniony, potem zaś w drugiej instancji skazany na trzy i pół roku więzienia. Broni go Oskar Stuhr, dziadek Jerzego Stuhra. To jeden z najsłynniejszych procesów Polski sanacyjnej.
W materiałach procesu marszu myślenickiego nie pojawia się nazwisko komendanta Piotra Jurczaka. Hanna też nie pamięta antysemickiego napadu na posterunek.
– Miałam cztery lata, a może myśmy przyjechali do Myślenic już później? Mieszkaliśmy na drugim piętrze domu z balkonem, mieliśmy pięć pokoi i pokój dla służącej. Na parterze działała poczta. Teraz w tym budynku jest komenda policji, a w naszym dawnym mieszkaniu działa wydział kryminalny. Na pierwszym piętrze mieszkała rodzina żydowska. Były w niej dzieci, Adam i Ewa, ja się bawiłam często z Ewą, bo była chyba w moim wieku. Próbuję od lat, ale nie mogę sobie przypomnieć ich nazwiska. W czasie wojny Niemcy podobno rozstrzelali ich w jednej z pierwszych egzekucji razem z Polakami. Ale pamiętam, że na pewno tata był sprowadzony do Myślenic z powodu chłopskiego strajku. Czasem mąż mi dogryza, że ojciec jako chłop wykształcił się, by iść przeciwko swoim, chłopom. Nie mam zamiaru po tylu latach go tłumaczyć.
Wielki strajk chłopski przeciw rządom sanacyjnym ogłasza w sierpniu 1937 roku Stronnictwo Ludowe. Na wyznaczonych placówkach chłopi przez dziesięć dni blokują drogi, by furmanki nie woziły produktów do miasta, a wieś nie kupowała żadnych towarów. Rok wcześniej policja zabiła dziewiętnastu chłopów, a ścigany Wincenty Witos przebywa na emigracji. Strajk z czasem zaczyna przypominać wojnę domową. W całej Polsce biorą w nim udział miliony ludzi. Policja krwawo tłumi zamieszki, rozbija blokady, pacyfikuje wsie, używając nie tylko pałek, ale i broni palnej. Chłopi ukryci w lasach odpowiadają kamieniami albo bronią na śrut. W okolicach samych Myślenic strajkuje ich dziesięć tysięcy. Do najtragiczniejszego wydarzenia dochodzi dwadzieścia kilometrów od Myślenic we wsi Kasinka Mała. Policjanci zabijają tam 23 sierpnia 1937 roku dziewięciu chłopów, a dwóch ranią.
W 1967 roku Władysław Gomułka odsłania pomnik ofiar w Kasince Małej, w 1998 komendant policji z Myślenic na budynku komisariatu odsłania tablicę na cześć kapitana Piotra Jurczaka.Wszystko runęło
Siedmioletnia Hania cieszy się, że jest wojna.
– Mama miała zasadę, że dzieci przed nocą muszą zjeść kaszę na mleku, której ja nienawidziłam. Jak wybuchła wojna, to pomyślałam, że ktoś za mnie zje całą kaszę na mleku. Policja wpadła nas pakować dzień czy dwa po wybuchu wojny. Pamiętam tłum, szał policjantów. Mama twierdziła, że pakowali to, czego nie trzeba było, na przykład firanki. Ojciec jako komendant na Myślenice, Limanową i dalej kierował całą grupą policyjną i nie było go w domu. Wyrwałam się na łąkę, narwałam koniczyny dla królika Puszka. Mama go kupiła na rynku, ale potem krzyczała, że obgryza frędzle w dywanie. Zamknęłam go pokoiku przy kuchni, gdzie mieszkała służąca, i sądziłam, że przetrzyma wojnę na tej mojej koniczynie, ale podobno go komuś oddali.
Gdy 5 września 1939 roku Niemcy wchodzą do Myślenic, Hania z mamą i siostrą są daleko od miasta. Zatłoczonymi drogami z tysiącem innych uciekają na wschód.
– Siedmioletnie dziecko już zapamiętuje obrazy. Na uciekinierce trupy koni i trupy ludzi. Pamiętam, jak zniża się niemiecki samolot, wszyscy z wozu uciekają, a potem patrzą: kto żywy, kto ranny, kto trup. Blokowały się drogi przez samochody, które ludzie porzucali, bo brakowało benzyny. Raz gdzieś się wyrwałam i znaleźli mnie, jak waliłam kamieniami w niewybuch. Na szczęście policjanci to zobaczyli, nie pocisk wybuchł, tylko straszna afera. Byłyśmy same z Aliną i mamą, a wokół policjanci, ojciec gdzieś z przodu kolumny z wojskiem. Spotkaliśmy się w końcu z nim pod Równem. Zatrzymaliśmy się na postój w jakiejś dużej pustej willi. Znalazłam tam piękną lalkę. Bardzo ją chciałam mieć. To była ostatnia nauka mojego ojca: nie wolno ci wziąć tej lalki, kiedyś wróci dziewczynka, która tu mieszkała, i będzie jej szukać. Lalkę zostawiłam. Dziewczynka pewnie nigdy nie wróciła.
Piotr Jurczak żegna się na drodze z żoną i z córkami. Rozjeżdżają się. On musi pojechać z wojskiem dalej na wschód, ale nie na długo. One mają poczekać w majątku Zarzeczka, gdzie gospodarzy jego brat Ignacy Jurczak.
– Stryj był dość brutalny. Złapał śliczną zieloną ważkę i nad lampą naftową trzymał za skrzydła, i spalił na moich oczach. Nie było tam elektryczności, tylko lampy naftowe. Strasznie płakałam. Potem zapowiedział, że utopi kota. Ze strachu nosiłam tego kota w małej walizeczce trzy kilometry do szkoły i z powrotem piaszczystymi drogami pośród brzóz i muchomorów. Na polach rosły ogromne łany tytoniu. Byli już ruscy.
Hania zaczyna chodzić do szkoły.
– Szkółki wiejskie były małe, a mnie – przyjezdną, córkę i bratanicę kogoś ważnego z majątku – traktowano jak świętą. Cokolwiek robiłam – czy chodziło o układanie kasztanów, czy liczenie – to było najlepsze, najwspanialsze w klasie. I tak o sobie potem przez pewien czas myślałam, że jestem taka wspaniała, co oczywiście było nieprawdą. Czas upływał mi na czekaniu na ojca; za każdym razem gdy drzwi się otwierały, myślałam, że może wejdzie.
Stefania Jurczak, nie mając wieści od męża, próbuje pomagać w gospodarstwie Ignacego, choć w Białymstoku i Warszawie przywykła do miejskiego życia. Zajmuje się kuchnią. Dla córek nowe dni na wsi też nie są łatwe.
Hanna z rodziną – po lewej matka Stafania z d. Nizner, po prawej ojciec Piotr Jurczak
archiwum prywatne Hanny i Antoniego Gucwińskich
– Wszystko runęło. W Myślenicach zawsze ubierała mnie służąca, a tam sama musiałam. Nie umiałam. Mama z tego stresu – bez męża, z nami, zależna od stryja – stała się nerwowa. Ja byłam żywym, upartym dzieckiem. Raz po kłótni zamknęła mnie w pokoju, gdzie były myszy, a ja zamiast chcieć wyjść, krzyczeć, siedziałam i budowałam pałac dla tych myszy. Stryj hodował dużo owiec, pamiętam, jak ukraiński parobek Hryćko woził mnie na baranie. Podobno był potem w UPA jak wielu Ukraińców z tego terenu, tam była też rzeź wołyńska.
W styczniu 1940 roku Stefania jedzie do rodzinnego Białegostoku, również pod sowiecką okupacją, odwiedzić siostrę Leokadię. W pociągu spotyka kolegę z gimnazjum, Rosjanina. Ten bardzo dziwi się na jej widok, bo nazwisko Jurczaków, krewnych komendanta białostockiej policji i wroga z bolszewickiej wojny 1920 roku, jest na listach NKWD przedstawiających osoby przeznaczone do wywózki na Sybir. Każe jej natychmiast uciekać. Stefania wraca do majątku nocą, szybko ubiera dziewczynki, błaga Ignacego, by wszyscy uciekali na zachód, na niemiecką stronę, bo Rosjanie szukają Piotra i każdego z jego rodziny. Ignacy Jurczak odmawia, nie chce zostawić całego majątku, zwierząt, plonów tylko z powodu plotek zasłyszanych w pociągu. Stefania ucieka z dziewczynkami – początkowo pieszo, potem udaje się zapłacić za furmankę.
– Podjeżdżałyśmy tą furmanką pod zieloną granicę. To było gdzieś koło Białegostoku. Na wozie mama, ja z siostrą oraz jeszcze dwie rodziny, same kobiety z dziećmi. Rosjanie mieli otworzyć granicę, ale zamiast tego wyłapywali ludzi. Nas też złapali. Mama miała swoją filozofię, że na ruskich trzeba wrzeszczeć. Jak pan wrzaśnie, Rosjanin trochę mięknie. Wychowana w Białymstoku, mówiła doskonale po rosyjsku, a co szalenie ważne, z idealnym akcentem. Udawała Rosjankę i rozdarła się na tego żołnierza: jeden _cziornyj komandir_ kazał jej tutaj iść, a ty taki owaki zatrzymujesz?! No to ją strażnik z córkami odstawił na bok. A dwie pozostałe rodziny z naszego wozu na naszych oczach rozstrzelali, pamiętam, jak padali. Rusek poszedł sprawdzać, co to za _cziornyj komandir_, a mama nas za ręce i w pole biegiem. Czołgałyśmy się, a oni za nami strzelali, mama nam głowy wciskała w te zamarznięte, zimne bruzdy kartoflane. Oświetlali za nami niebo i strzelali. Do tej pory, jak widzę na niebie na sylwestra światła, to się wzdrygam. Przeczołgałyśmy się w końcu na pas neutralny i dalej na stronę niemiecką. Był luty, miałyśmy letnie ubrania, bo kiedy wyjeżdżałyśmy, mówiono, że pięć dni i wojna się skończy.
Stefania z domu Nizner mówi też doskonale po niemiecku. To ułatwia podróż. Przez trzy tygodnie wracają pociągami do Gorlic, gdzie została ich willa. Docierają w marcu 1940 roku. Na miejscu okazuje się, że w dwóch sąsiednich budynkach, kiedyś szkołach, działają szpitale, a pośrodku w ich domu mieszkają wojskowi lekarze i administracja, w tym rodzina szczególnie agresywnego Niemca Sztofregena. W mieszkaniu stoją meble ukradzione Żydom, do piwnicy trafiają wina z Francji. Niemcy proponują Stefanii Jurczak jako córce Niemca zapisanie się na volkslistę, ale ta odmawia.
Jedzie z dziećmi do Szymbarku, do drugiego brata męża, Stanisława. Dostają pokój, ale pewnego dnia ośmioletnia Hania mówi, że kuzyn zapytał ją, jak długo będą jadły za darmo ich chleb. Stefania wie, że dziecko powtarza słowa dorosłych. Wracają do Niemców, do Gorlic.
– Zamieszkałyśmy we trójkę w oficynie ogrodnika, pana Ćwiertniaka. Niemcy za naszą willę dali nam mieszkanie w mieście, ale mama zamieniła się z ogrodnikiem, żeby być blisko swego majątku. To były dwa małe pokoiki, kuchnia i piwnica. Oficyna była cała obsadzona dzikim winem, wieczorami ćwierkały tam stada wróbli. Przy oficynie stała budka ze szwabskim wartownikiem, jak przechodziłam nadąsana, zawsze mi pięknie salutował.
Niemiec Sztofregen robi wszystko, by Jurczakową wykurzyć z oficyny w ogrodzie. Proponuje pieniądze za majątek, ale Polka uparcie odmawia.
Hanna:
– Miał dwa wilczury: Alfa i Wolfa, którymi mnie szczuł, ale one mnie nigdy nie ugryzły. Polubiliśmy się. Raz odkrył pokrywę zamykanej studni w podłodze piwnicy i wykręcił żarówki, tak że było zupełnie ciemno, i mama o mało do tej studni nie wpadła. Kiedyś jak w willi było przyjęcie, pijany Sztofregen wziął dwa rodzaje broni i strzelał nam pod oknami, chowałyśmy się z Aliną pod łóżkami. Rano poszedł na Gestapo z oskarżeniem, że przychodzą do nas partyzanci i chcieli go zastrzelić. Pokazał dwie łuski. Gestapo aresztowało mamę. Ale niemiecki lekarz, który był na przyjęciu i widział wszystko, zeznał, że Sztofregen tę biedną kobietę z małymi dziećmi prześladuje. Wysiedlili go, a w willi zrobili kasyno dla lekarzy wojskowych.
5 listopada 1940 roku do Szymbarku przychodzi list z Rosji od Ignacego Jurczaka, brata ojca Hani, który nie chciał opuścić majątku:
„Droga Mamo i wszyscy Bracia i Bratowe. Piszemy do Was z niewoli sowieckiej, taki los nas spotkał, trudno. Na razie jesteśmy zdrowi, żyjemy bez Kościoła i księdza, dużo ludzi pomarło. Maryśka zdrowa i nie pracuje. Ja i Bolek pracujemy na życie, żeby z głodu nie zginąć (…)”.
Do listu dołączone jest zdjęcie kobiety stojącej na śniegu w ogromnym szynelu i walonkach, obok zarośnięty mężczyzna w czapie i kufajce. To Ignacy z żoną zesłani na Sybir. Oboje mają przerażone oczy, w liście proszą o pomoc, wyciągnięcie ich z zesłania.
NKWD zjawiło się w majątku Zarzeczka dwa dni po ucieczce Stefanii z córkami. Aresztowało Ignacego z żoną Marią i synem Bolesławem. W liście są słowa żalu, że zsyłka jest przez brata Piotra. Ignacy umrze w Uzbekistanie, w drodze do armii Andersa, żona powróci do Polski dopiero po wojnie. Kuzyn Hanny Bolesław będzie walczył na Zachodzie. Po wojnie osiądzie w Belgii, gdzie popełni samobójstwo.
Od Piotra Jurczaka na razie żaden list nie przychodzi.Mundury i mundurki
Hanna milknie i patrzy długo na mnie, a potem każe Antoniemu przenieść gdzieś psa Astora, który jak cerber pilnuje zejścia do podziemi.
Czuć psem, gdy schodzimy pod dom.
Hanna:
– Chcę coś pokazać, ale nie wolno panu robić zdjęć. Tam jest pokój specjalny.
Pomieszczenie bez okien. Z obrazu patrzy komendant Piotr Jurczak w mundurze z medalami. Na środku dwa wieszaki, na każdym mały granatowy mundurek z białymi paskami. Czas skurczył je do rozmiarów bardziej niż dziecinnych.
Hanna:
– To moje wojenne mundurki z pierwszej klasy w Gorlicach. Mama uszyła z policyjnego munduru ojca, bo nie było z czego. Roboczy jest ze spodni, wizytowy z pelerynką – z marynarki, bo była jaśniejsza. Pytałam, co będzie, jak tatuś wróci i nie będzie miał w co się ubrać. Mama odpowiedziała, że się mu kupi nowy mundur.
Hania jest znów w Gorlicach, chodzi do szkoły powszechnej. Niemcy pozwalają w Generalnej Guberni na taką edukację po polsku – okrojony program dla przyszłej siły roboczej.
Urszula – nowa koleżanka – chce zobaczyć, gdzie Hania mieszka, śledzi ją aż do ogrodu willi.
Urszula Woźniak-Gnat:
– Od początku nie bawiła się zabawkami, lalkami, tylko ciągle zwierzętami. Całymi dniami. Zawsze miała psa. Wyglądała też inaczej: miała kręcone, kruczoczarne włosy, ładnie upięte w koczek, nazywaliśmy ją barankiem. Bawiłyśmy się w parku i ogrodzie, na przykład uważałyśmy, że żaby to zaklęci książęta. Od tego letniego dnia w 1940 roku, gdy ją śledziłam, jesteśmy zawsze razem. W szkole podstawowej, średniej i na studiach. Do dziś trwa ta przyjaźń, dziwne, że tak długo. Mamy tyle samo lat.
Dziewczynki się bawią, a obok rozgrywa się dramat zorganizowany przez dorosłych. Przed wojną połowę mieszkańców Gorlic stanowili Żydzi. Należało do nich 90 procent sklepów, ponad dwudziestu rządziło w radzie miasta. W 1941 roku powstaje getto, wiosną 1942 zaczynają się egzekucje i wysyłka do obozów koncentracyjnych. Z pięciu tysięcy żydowskich gorliczan wojnę przeżywa około dwustu. Niemcy biorą też Polaków na zakładników albo wysyłają na roboty przymusowe. Dwa i pół tysiąca osób trafia do cel Gestapo, kilkaset ginie.
Być może dzieci widzą wozy wypełnione ludźmi, wagony, płoty getta, słyszą strzały, ale Hanna przyznaje dziś szczerze: nie może powiedzieć, by coś z Holokaustu zostawiło ślad w jej dziesięcioletniej wówczas głowie.
Lepiej niż Żydów pamięta Niemców i Rosjan. Może chodzić po całym majątku, do willi i do budynków obok, gdzie działają szpitale.
– Łóżka były ciasno postawione, na nich ranni żołnierze. W basenie nigdy nie widziałam wody, ale za to z tych szpitali wrzucano tam amputowane kończyny, nieraz widziałam sterczącą rękę. Im bardziej front się zbliżał, tym więcej Niemcy pili, grali na pianinie i śpiewali. Darli się _Heili, Heilo_. Potrafiłam to zagrać w dzieciństwie. Wtedy właśnie zastrzelił się mój lekarz. Powiedzieli mamie. Płakałam. Usługiwały tym Niemcom Rosjanki, dziś wiem, że prostytutki. Mamie mówiły, że uciekną z nimi do Niemiec, bo jak przyjdzie Armia Czerwona, rodacy je zabiją.
Zanim nadejdzie 17 stycznia 1945 roku, na majątek spadają trzy bomby.
– Niemcy, uciekając, zostawili konia w garażu. Zaczęło się bombardowanie, a mama poszła akurat do miasta. My z siostrą, tak jak kazała, siedziałyśmy na tapczanie w piwnicy z psem Tumrym. To był pierwszy mój pies w życiu, taki łaciaty. Nie posłuchałam mamy i pobiegłam po tego konia, i już go za uzdę wciągałam do piwnicy, nie wiedząc, że konie nie chodzą po schodach. Mama przybiega, patrzy przerażona, co robię, przecież jest nalot. Konia pogoniła, mnie wepchnęła do piwnicy i w tym momencie spadła pierwsza bomba. Cały taras runął. Nas przysypało ziemią w tej piwnicy. Druga bomba trafiła w ogród, trzecia w willę. Ruscy prali w ten dom, bo myśleli, że to siedziba dowództwa. Tumry uciekł jakoś wcześniej, zanim bomba uderzyła. Wydostałyśmy się z przysypanej piwnicy przez małe okienko i schowałyśmy się w kinie. Tam też ukrył się niemiecki lekarz, nie uciekł. Leczył mi oczy, bo byłam w bardzo złym stanie, na pewien czas zupełnie straciłam wzrok. Przez to, że został – mama wspominała, że dla mnie – ruscy go znaleźli i zastrzelili. Koń był ranny w pęcinę, ale ocalał, poszedł do kogoś na wieś.
Po ucieczce Niemców zostaje pusta willa ze zrabowanymi meblami. Stefania boi się jednak Rosjan. Nie wprowadza się, na prośbę Hani bierze jedynie pianino, by dziewczynka mogła poćwiczyć.
– Pobiegłam do parku zobaczyć, co tam bomby zrobiły. Pośrodku rosnących brzóz i leszczyn leżał przysypany ziemią i gałęziami pojazd z walcem do ubijania ścieżek w parku. Patrzę, a w szoferce siedzi Niemiec. Ukrył się, bo wokół było już pełno Rosjan. Do dziś nie wiem, jak się z tym Niemcem dogadałam, bo przecież nie znałam niemieckiego, ale pamiętam, że skradałam się w nocy przez okno, wynosząc mu chleb. Kradłam jedzenie, aż mama się zorientowała, ale bała się go ukryć w domu. Raz pobiegłam z jedzeniem i nikogo już nie zastałam. W tych dniach usłyszałam, że ruscy złapali w mieście jakiegoś Niemca i postrzelali go jak sito. To pewnie był ten mój Niemiec. Teraz, kiedy wojna się skończyła, jeszcze bardziej czekaliśmy na ojca.
Z drogi pod Równem Piotr Jurczak tydzień po pożegnaniu z żoną i córkami trafia do radzieckiej niewoli – tyle w 1990 roku dowie się Hanna Gucwińska. Razem z innymi funkcjonariuszami Policji Państwowej, pogranicznikami, żandarmami, żołnierzami, sędziami, prokuratorami zostaje wywieziony do Ostaszkowa jako jeniec wojenny. Obóz w starym klasztorze prawosławnym otaczają wody jeziora Seliger.
– Więźniowie mogli wysłać dwa listy, ojcu pozwolono chyba na jeden. Dochodzi do znajomych rodziców, do dworu w Pcimiu. Ojciec prosi, by nas zawiadomić, że trzeba uciekać spod Równego, bo Rosjanie rodziny więźniów zsyłają na Sybir. Nie wie, że już to zrobiłyśmy. Druga kartka pisana w notesie, chyba wyrzucona z wagonu, jakoś do nas dotarła. Ojciec pisze, żeby mama pamiętała o dacie 12 lutego 1931 roku – to data ich ślubu – i jeszcze zdanie: „Wychowajcie dzieci na dobrych obywateli”.
Od 1 kwietnia do 19 maja 1940 roku jeńcy są wywożeni z Ostaszkowa w wagonach do Kalinina (dziś Twer). Droga każdego wygląda tak samo. Ciężarówką na ulicę Sowiecką pod numer 2, do piwnic wewnętrznego więzienia NKWD. Mała cela 2,5 na 2,5 metra, w niej kilkudziesięciu polskich policjantów, pograniczników, rzadziej żołnierzy. Po otwarciu drzwi celi i wywołaniu idzie się do pokoju nazywanego leninowskim ze względu na wiszące w nim portrety Lenina. Pytanie o nazwisko, miejsce pracy i rok urodzenia. Trzeba się odwrócić, by podać z tyłu ręce do skrępowania. Strażnik prowadzi jeńca do innej celi z drzwiami obitymi grubym filcem. Tam czeka już major NKWD, jeśli to akurat Wasilij Błochin, to ma na sobie brązowy skórzany fartuch, skórzaną czapkę, skórzane rękawice do łokci. Trzyma pistolet marki Walther. Strzela nim w tył głowy kapitana Piotra Jurczaka i każdego wprowadzonego. Otwierają się drugie drzwi, zwłoki muszą być bardzo szybko wleczone na ciężarówkę, bo dwie minuty później wchodzi następny więzień, strzał w potylicę, ciężarówka, następny. Gdy brezentowa przyczepa zapełnia się już trzydziestoma–czterdziestoma martwymi Polakami, kierowca jedzie dwadzieścia kilometrów do wsi Miednoje. To miejscowość letniskowa z daczami NKWD. Czekają tam już kierowcy dwóch koparek, napracowali się przy wykopaniu wielkich dołów. Teraz zasypują każdy, gdy się wypełni. Co dzień, a właściwie co noc, przez miesiąc Rosjanie strzelają w potylice dwustu pięćdziesięciu Polaków. Gdy rewolwery Walther nagrzewają się tak, że nie da się nimi strzelać, jest walizka zimnych. Doły się wypełniają 6311 jeńcami¹.
Połowa składu przedwojennej Policji Państwowej nie przeżywa wojny.
Hanna:
– Pojechałam do Ostaszkowa po 1990 roku dzięki kolegom z moskiewskiego zoo, którzy dali mi samochód z kierowcą. Działam w Stowarzyszeniu Rodzina Policyjna 1939. Ojciec leży w jednym ze zbiorowych grobów, dołów właściwie, pod Miednoje. Do niedawna było tam szambo domków letniskowych NKWD. W 2018 ruscy przysłali mi medal pamiątkowy z Tweru. Odruchowo nie chciałam przyjąć, myślałam, że może przyznają go prawnukowie tych, co mordowali, ale jednak się przemogłam.
------------------------------------------------------------------------
1 _Zeznania gen. mjra Dimitrija Tokariewa_, „Zeszyty Katyńskie” 1994, nr 3, s. 5–71.Byłam w sytuacji nieprestiżowej
Pierwszy raz zoo we Wrocławiu Hania widzi w 1948 roku.
– Dwie siostry mamy po wojnie przyjechały do Wrocławia. Eugenia, położna, i Leokadia, nauczycielka. Mieszkały razem przy ulicy Jęczmiennej. Przyjeżdżałam do nich na lato, ferie, ale ile pan może siedzieć w pokoju? Nie wiem, jakiś diabeł we mnie siedział. Wychodziłam na ulicę, przespacerowałam się, wracałam, nudziłam się okropnie. Kiedyś doszłam do zoo i zapytałam o pracę. Wpisali mnie i powiedzieli, że coś mogę robić, ale za darmo. Zaczęło się tak, że narzeczona opiekuna ptaszarni, Daneckiego, akurat miała imieniny. A było tam cholernie dużo piskląt, które trzeba _non stop_ karmić. Stary – tak nazywaliśmy dyrektora Karola Łukaszewicza – powiedział mu, że jeśli znajdzie odpowiedniego zastępcę, może sobie jechać na te imieniny. Danecki wmówił mi, naiwnej gimnazjalistce, że jak mnie nie będzie, to zoo się zawali, no to siedziałam przy tych pisklakach jak głupia. Miałam też potem pod opieką inne zwierzęta, o których nic nie wiedziałam, ale dyrektor nie miał czasu na rozmowy z taką dziewczyną jak ja. Wtedy jednak zrozumiałam, że to właśnie chcę robić.
Po wojnie Jurczakowa może się wprowadzić do willi w Gorlicach, ale nie ma mowy, by rodzina granatowego policjanta miała ją całą. Najpierw miasto zabiera park, ścina cenne drzewa. W części domu ma powstać przedszkole.
Hanna:
– Zaczęłyśmy chodzić z Urszulą do Liceum i Gimnazjum im. Marcina Kromera, po drugiej stronie ulicy. Czasy stalinowskie, prześladowali ojca Urszuli, bo był kupcem i człowiekiem bardzo wierzącym. A ją samą zawiesili na kilka miesięcy przed maturą. Wielu uczniów wyrzucili wtedy z naszego liceum za działalność antysocjalistyczną. Mnie wprost powiedzieli, że matury nie mogę zdawać. Córka granatowego policjanta niech się cieszy, że się nadaje do szorowania podłogi – oświadczył czynnik społeczny, to znaczy robotnik, który należał do komisji dopuszczającej do matury. Nauczyciele jednak uradzili, że w dniu matury pójdę na zwolnienie lekarskie. A gdy czynnik społeczny wyszedł na obiad, zawołali mnie, bo nasz dom był blisko. Byłam zawsze słaba z matematyki, z fizyki, a chemii w ogóle w Gorlicach nie uczono, ale maturę zdałam. Pamiętam, jak idę szerokimi schodami, a do góry idzie czynnik społeczny i pyta: „A co ty tu robisz? Przecież jesteś chora!”. Odpowiadam: „Jestem zdrowa, właśnie schodzę po maturze”. Był wściekły, ale już nic nie mógł zrobić.
Po maturze w 1951 roku Hania za wszelką cenę pragnie uciec z Gorlic. W Warszawie zgadza się ją przyjąć ciotka Jadwiga Jurczak, wdowa po krewnym ojca Pawle Jurczaku ps. „Pawelski”. Dowódca jednego ze zgrupowań Armii Krajowej na Pradze, zginął w drugim dniu powstania warszawskiego na oczach żony. Mieszkanie to jeden pokój, korytarz, kuchnia, a żyją w nim jeszcze dwaj kuzyni w wieku Hani. Dziewczyna śpi z ciotką na tapczanie, jeden kuzyn naprzeciwko, a drugi w kuchni.
Udaje jej się zdać na studia farmaceutyczne, ale nie zostaje przyjęta z braku miejsc, jej pochodzenie punktów nie daje. Stefania żąda, by córka wróciła w takim razie do Gorlic, Hanna boi się, że matka chce ją wydać szybko za mąż.
Hanna z mamą. Gorlice, około 1952 roku
archiwum prywatne Hanny i Antoniego Gucwińskich
– Jeżeli zdało się na studia farmaceutyczne, to do dwuletniej Państwowej Szkoły Felczerskiej przy Smolnej 30 w Warszawie przyjmowano bez egzaminu. Poleciałam tam od razu, byle mnie do Gorlic nie odesłali. A w wakacje zapisałam się jeszcze na Wilczą² na kurs preparowania i wypychania ptaków. Gorąco, wszyscy na jeziorach, a ja dostawałam wiadro nieżywych szczurów śmierdzących formaliną i musiałam je wszystkie spreparować. Bierze się szczura, ściąga umiejętnie skórę i potem się wypycha. Trup to trup. Raz gdy musiałam nauczyć się osteologii, potrzebowałam kości, poszliśmy z kuzynami z łopatą i wykopaliśmy jednego, ale nie powiem, na jakim cmentarzu. Ciotka wraca z biura i widzi kości rozłożone w korytarzyku, była w szoku. Ale osteologię zdałam.
Hanna coraz rzadziej przyjeżdża z Warszawy do domu. Wagaruje, uczy się z koleżanką z Targówka swinga z adapteru. Chodzi do konserwatorium muzycznego.
– Osiem lat sama grałam na pianinie. Brat mamy Wacław Nizner skończył konserwatorium w Moskwie, ale rewolucja przerwała karierę. Powiedział mi: „Ty talentu nie masz, wyczucie rytmu owszem, doskonałe, ale tylko tyle. Nic w muzyce nie zdziałasz”. Nie pozwolił grać na swoim fortepianie. Kazał klawiaturę z papieru wyciąć i ćwiczyć. Po latach zobaczył mnie przy zwierzętach i pyta: „Czy ja nie miałem racji? Twoja koleżanka chodzi po wsiach i wysłuchuje, jak stare baby trzęsącymi głosami śpiewają piosenki ludowe. Męka”.
Warszawskie dni trwają osiem miesięcy. Stefania Jurczak, wściekła na córkę, nie przysyła ani pieniędzy, ani ubrań na zimę.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
2 Jeszcze przed wojną było tam Państwowe Muzeum Zoologiczne, które w 1952 roku stało się częścią Instytutu Zoologii PAN.