- promocja
Para spod numeru 9 - ebook
Para spod numeru 9 - ebook
BESTSELLER „SUNDAY TIMES”.
Kiedy ciężarna Saffron Cutler przeprowadza się ze swoim chłopakiem, Tomem, do domu pod numerem 9 Skelton Place, ostatnią rzeczą, której się spodziewa to odkrycie przez robotników ciała. Dwóch ciał. Kryminalistycy twierdzą, że ciała zostały pogrzebane w tym miejscu przynajmniej 30 lat wcześniej, co prowadzi policję do przesłuchania byłej właścicielki domu, Rose.
Rose choruje na Alzheimera, co oznacza, że jej pamięć jest coraz bardziej pogmatwana. Nie może pomóc policji – ale bardzo jasne jest to, że Rose coś pamięta.
Kiedy pofragmentowane wspomnienia Rose powracają i policja zaczyna zagłębiać się w śledztwo, Saffy zaczyna się obawiać, że jej dom jest obserwowany…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-723-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Saffy
Kwiecień 2018 roku
Jestem w ogrodzie z przodu domu i pielę chwasty rozłażące się z rabatek na podjazd jak gigantyczne pająki. Nagle słyszę krzyki, głębokie, gardłowe. W ogrodzie na tyłach domu pracują robotnicy z koparką. Przez cały poranek, kiedy przycinałam krzew róży rosnący pod oknami salonu, słyszałam jej niesione wiatrem warkotanie, upierdliwe niczym ból głowy. Teraz jednak ucichło; wystarczająco, żebym mogła nagle usłyszeć bicie mojego serca i żeby Snowy – mały westie babci, który leży obok mnie – nastawił uszu. Odwracam się w stronę naszego niewielkiego domu, czując pot zbierający mi się między łopatkami. Czy coś się stało? Wyobrażam sobie kończyny powyrywane ze stawów i tryskającą krew – obraz całkowicie kontrastujący z przepięknym błękitem nieba i oślepiającym blaskiem słońca – i czuję nadciągające mdłości. Zawsze miałam raczej słaby żołądek, a teraz jeszcze jestem w czternastym tygodniu ciąży i nadal męczą mnie poranne nudności – w zasadzie to poranne, południowe i wieczorne.
Wstaję z klęczek. Na kolanach dżinsów mam odciśnięte plamy błota. Nadal mieszczę się w swoich normalnych ubraniach, chociaż w pasie zaczyna robić się nieco ciaśniej. Przygryzam od wewnątrz policzek, zastanawiając się, co robić i w głębi duszy karcąc się za brak zdecydowania. Snowy również zrywa się na cztery łapy, nasłuchując. Wydaje z siebie krótkie pojedyncze warknięcie, kiedy jeden z robotników – Jonty, ten młody i przystojny – nagle wyłania się zza narożnika domu. Biegnie w moim kierunku. Pod pachami podkoszulka ma wilgotne plamy potu. Wymachuje w powietrzu czapką z daszkiem, żeby zwrócić moją uwagę. Jego loki piaskowego koloru podskakują przy każdym kroku.
Cholera, zaraz powie mi, że wydarzył się wypadek. Tłumię chęć rzucenia się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Zamiast tego przesłaniam oczy przed słońcem, które nagrzewa kryty strzechą dach. Jonty nie wygląda na rannego, ale kiedy się zbliża, widzę szok na jego piegowatej twarzy.
– Czy komuś się coś stało? – wołam, starając się zachować spokój w głosie. O Boże, będę musiała zadzwonić po karetkę. Panikuję. Nigdy w życiu nie dzwoniłam pod 999. Poza tym źle znoszę widok krwi. Kiedy byłam młodsza, chciałam być pielęgniarką, do czasu aż zemdlałam, kiedy moja najlepsza przyjaciółka spadła z roweru i rozcięła sobie kolano.
– Nie. Przepraszam, że pani przeszkadzam – mówi niewyraźnie, ledwo łapiąc oddech. – Znaleźliśmy coś. Powinna pani to zobaczyć. Szybko!
Rzucam moje rękawiczki ogrodnicze na trawę i ruszam za nim, obchodząc naszą chatkę. Snowy drepcze tuż za mną. Zastanawiam się, o co chodzi. Może jakiś skarb? Jakieś relikty z przeszłości, które nadają się do wystawienia w muzeum? Jonty coś krzyczy, ale w jego głosie nie ma radości z odkrycia czegoś cennego. Słychać w nim strach.
Żałuję, że nie ma tutaj Toma. Nie czuję się zbyt komfortowo w załatwianiu spraw z robotnikami, podczas gdy on jest w pracy: ciągle zadają mi jakieś pytania, oczekują ode mnie podejmowania decyzji, a ja boję się, że popełnię błąd. Poza tym nigdy nie byłam zbytnio apodyktyczna. Tom i ja mamy po dwadzieścia cztery lata i dopiero trzy lata temu skończyliśmy uniwersytet. Wszystko to – przeprowadzka z mieszkania w Croydon do Beggars Nook, urokliwej wioseczki w Cotswolds, chatka z widokiem na las – było bardzo nieoczekiwane. Niespodziewany prezent.
Jonty prowadzi mnie do ogrodu na tyłach domu. Przed pojawieniem się robotników ogród wyglądał idyllicznie, pełen rozłożystych krzewów, z kapryfolium pnącym się po treliażu i ze skalnym ogródkiem w samym rogu, wypełnionym aksamitnymi bratkami w kolorach różu i fioletu. Teraz na środku stoi brzydka pomarańczowa koparka otoczona przez kopczyki świeżej ziemi. Pozostali dwaj robotnicy – trzydziestokilkuletni Darren z hippisowską brodą, który, sądząc po jego postawie, jest tu szefem, oraz Karl, mniej więcej w moim wieku, zbudowany jak rugbista – wpatrują się w wykopaną w gruncie dziurę z dłońmi wspartymi na biodrach i ciężkimi butami, nieco zapadniętymi w świeżej ziemi. Kiedy się zbliżam, obaj podrywają jednocześnie głowy i spoglądają na mnie z szokiem wypisanym na twarzach – chociaż oczy Karla płoną czymś w rodzaju dziwnego podekscytowania. Podążam za jego wzrokiem i przez chwilę widzę coś koloru kości słoniowej, zagrzebane w czarnej glebie i wystające z niej niczym roztrzaskana porcelana. Instynktownie sięgam w dół i chwytam Snowy’ego za obrożę, żeby powstrzymać go przed rzuceniem się do dziury.
– Podczas kopania natrafiliśmy… na coś. – Darren zakłada ręce na piersi. Na jego podkoszulku widnieją smugi brudu.
– Co to takiego? – Snowy próbuje się wyrwać, więc zacieśniam chwyt.
– Szczątki – odpowiada Darren ponuro.
– W sensie… zwierzęcia? – pytam. Darren i pozostali wymieniają spojrzenia.
Karl robi kilka pewnych, niemal radosnych kroków w moim kierunku, wzbudzając kurz z ziemi.
– Wygląda jak ręka…
Cofam się przerażona.
– Chcecie powiedzieć… że to człowiek?
Darren przygląda mi się ze współczuciem.
– Tak myślę. Niech pani lepiej wezwie policję.
West highland white terrier, rasa psów .2
Kiedy dwie godziny później Tom wreszcie pojawia się w domu, spaceruję nerwowo po naszej malutkiej kuchni. Pomieszczenie wygląda jak relikt z lat osiemdziesiątych, wyposażone w wiejskie meble i wyłożone terakotą z obrazkami tłustych świnek i owiec. Udało się nam tu wcisnąć nasz dębowy stół zabrany z mieszkania, ale można spod niego wyciągnąć tylko dwa z czterech krzeseł. Niedługo po przeprowadzce w lutym usiedliśmy z architektem – niskim łysiejącym mężczyzną po sześćdziesiątce o imieniu Clive, polecanym przez miejscowych – by opracować przebudowę domu. Kuchnia miała zostać powiększona i ciągnąć się przez całą szerokość chaty, z francuskimi drzwiami firmy Crittal prowadzącymi do rozległego ogrodu. Szczerze powiedziawszy, oderwałam się przynajmniej dzięki temu od myśli o ciąży, o którą nadal się trzęsę, mimo że miałam już USG w dwunastym tygodniu i wszystko wygląda dobrze. Nękają mnie jednak przerażające myśli. Co, jeśli stracę dziecko? Co, jeśli nie rozwinie się prawidłowo, przyjdzie na świat za wcześnie albo urodzę je martwe? Co, jeśli nie będę umiała sobie poradzić z niemowlęciem i nabawię się depresji poporodowej?
Ciąża nie była planowana. Rozmawialiśmy niezobowiązująco z Tomem, że może pomyślimy o tym po ślubie, ale oboje byliśmy zajęci rozpoczynaniem pracy, wspinaniem się po szczeblach karier i oszczędzaniem na wkład własny, abyśmy mogli kupić mieszkanie. Dzieci i ślub odkładaliśmy na później, kiedy będziemy starsi. Kiedy wreszcie staniemy się prawdziwymi dorosłymi. Zachorowałam jednak na grypę żołądkową i zapomniałam o dodatkowych zabezpieczeniach. W ten oto sposób jedno małe potknięcie zaowocowało wpadką. Dziecko. Będę młodą mamą, chociaż nie aż tak młodą jak moja własna.
Snowy leży wyciągnięty na swoim legowisku przy piecyku, z głową na przednich łapach, obserwując, jak przechadzam się nerwowo po pomieszczeniu. Za oknem z szybek w ołowianych ramkach widzę zamieszanie w ogrodzie. Nad połową trawnika wzniesiono biały namiot. Policjanci i technicy kryminalistyczni wciąż tam wchodzą i wychodzą, podobnie jak funkcjonariusz z kamerą na szyi. Dookoła namiotu rozwinięto fluorescencyjną taśmę policyjną, która teraz trzepocze na wietrze. Widnieje na niej napis „MIEJSCE ZBRODNI, NIE WCHODZIĆ” i za każdym razem, gdy zahaczam o nią wzrokiem, zbiera mi się na wymioty. Może z daleka wygląda to jak scena z serialu kryminalnego ITV, ale obecność taśmy uświadamia mi realność tej sytuacji. Byłam zaskoczona (i trochę dumna z siebie), że tak szybko opanowałam sytuację, kiedy już zdołałam otrząsnąć się z pierwszego szoku. Mimo że serce waliło mi jak młotem, zadzwoniłam po policję, a potem, po złożeniu zeznań, odesłałam robotników do domu, zapewniając, że dam im znać, kiedy będą mogli podjąć ponownie pracę. Następnie zadzwoniłam do Toma do jego londyńskiego biura; powiedział, że złapie najbliższy pociąg do domu.
Słyszę lambrettę Toma wjeżdżającą na podjazd; zawsze chciał mieć motorynkę, więc kiedy przeprowadziliśmy się tutaj, sprawił sobie używany model, żeby przemieszczać się do i ze stacji kolejowej. To znacznie tańsze niż dwa samochody, a wszystkie zaoszczędzone pieniądze pójdą na dobudówkę.
Słyszę trzaśnięcie drzwi. Tom wbiega do kuchni z niepokojem wypisanym na twarzy. Na nosie ma okulary z modną czarną oprawką, które kupił po rozpoczęciu swojej nowej pracy w wydziale finansowym firmy technologicznej ponad rok temu. Uważał, że przydają mu powagi. Jego grzywka koloru piasku opada mu na twarz, a lniana koszula i marynarka, które nosi do dżinsów, są pomięte. Nieważne, w co się ubiera, nadal jakimś sposobem wygląda na studenta. Pachnie Londynem: spalinami, pociągami, kawami na wynos i kosztownymi perfumami innych ludzi. Snowy plącze mu się pod nogami i Tom pochyla się, żeby poklepać go po zadku, wyraźnie rozkojarzony, próbując skoncentrować się na mnie.
– O Boże, dobrze się czujesz? Co za szok… dziecko? – pyta, prostując się.
– Wszystko jest w porządku. Nic nam nie jest. – Troskliwie zasłaniam brzuch dłońmi. – Policja nadal jest w ogrodzie. Przesłuchali już mnie i robotników, a teraz rozwieszają taśmę, stawiają namiot i tym podobne.
– Kurwa. – Spogląda nad moim ramieniem na scenkę dziejącą się za oknem i jego twarz przesłania na kilka sekund ciemna chmura. Potem odwraca się do mnie. – Podali ci jakieś informacje?
– Niewiele. To ludzki szkielet. Nie wiadomo, jak długo tam był. Równie dobrze może pochodzić sprzed kilkuset lat.
– Albo z czasów rzymskich. – Uśmiecha się krzywo.
– Dokładnie. Prawdopodobnie był tam, zanim zbudowano Skelton Place, czyli przed… – Marszczę czoło, bo nagle uświadamiam sobie, że nie pamiętam tej informacji.
– Tysiąc osiemset pięćdziesiątym piątym.
Oczywiście, że Tom pamięta. Wystarczy, żeby przeczytał coś raz, i wszystko zapamiętuje. Zawsze zgłaszał się jako pierwszy do odpowiedzi w quizach z wiedzy ogólnej i nieustannie sprawdza różne ciekawostki i fakty w telefonie. Jest moim całkowitym przeciwieństwem: spokojny, pragmatyczny, nigdy nie reaguje nerwowo.
– Wygląda na poważną sprawę – mówi zamyślony, nadal wpatrując się w policjantów za oknem. Podążam za jego wzrokiem. Właśnie pojawił się ktoś z dwoma psami wyszkolonymi do lokalizowania ludzkich zwłok. Czyżby podejrzewali, że jest tu więcej trupów? Wywraca mi się w żołądku.
Tom spogląda na mnie.
– Nie tego się spodziewaliśmy po przeprowadzce na prowincję – mówi z powagą. Milknie na chwilę, a potem oboje wybuchamy nerwowym śmiechem.
– O Boże – przytomnieję. – Chyba nie powinniśmy. W końcu ktoś tutaj umarł.
Znów zaczynamy chichotać.
Przerywa nam głośne chrząknięcie. Odwracamy się do umundurowanej policjantki, stojącej przy tylnym wyjściu z domu – drzwi wyglądają jak w stajni, gdzie górna część otwiera się osobno. Kobieta stoi tuż za nimi, ujęta w ramy drzwi i framugi, zupełnie jakby za chwilę miała zaprezentować przedstawienie kukiełkowe. Przygląda się nam, jakbyśmy byli dwójką niegrzecznych uczniaków. Snowy zaczyna na nią szczekać.
– Uspokój się – mamrocze Tom do psa.
– Przepraszam, że przeszkadzam – zaczyna kobieta, wcale nie wyglądając na speszoną. – Pukałam. – Otwiera dolną część drzwi i staje na progu.
– Nie ma sprawy. – Tom puszcza Snowy’ego, który natychmiast podbiega do policjantki i zaczyna obwąchiwać jej spodnie. Kobieta wygląda na lekko zirytowaną i delikatnie odpycha go nogą.
– Posterunkowa Amanda Price. – Jest od nas starsza o jakieś piętnaście lat. Ma ciemne włosy obcięte na boba i intensywnie niebieskie oczy. – Czy mogę potwierdzić, że są państwo właścicielami posiadłości? Tom Perkins i Saffron Cutler?
Technicznie rzecz biorąc, właścicielką jest moja mama, ale nie zamierzam komplikować spraw, tłumacząc jej to.
– Tak. – Tom spogląda na mnie wymownie. – To nasz domek.
– Rozumiem. Obawiam się, że będziemy zmuszeni zostać tu trochę dłużej. Czy mogą się państwo u kogoś zatrzymać na dzisiejszą noc, albo lepiej, na weekend?
Myślę o Tarze, która w tej chwili mieszka w Londynie, oraz o mojej przyjaciółce Beth w Kencie. Koledzy Toma mieszkają albo w Poole, skąd pochodzi, albo w Croydon.
– Mieszkamy tutaj od niedawna. Nie mamy jeszcze zbyt wielu znajomych w okolicy – odpowiadam, po raz kolejny konstatując z przykrością, że jesteśmy bardzo odosobnieni w tym nowym miejscu, z dala od cywilizacji.
– Rodzice mieszkają w pobliżu?
Tom potrząsa głową.
– Moi nadal są w Poole, a mama Saffy przebywa w Hiszpanii.
– Natomiast ojciec mieszka w Londynie – dodaję. – Ale ma tylko kawalerkę…
Kobieta marszczy czoło, jakbyśmy poczęstowali ją informacjami, których zupełnie nie potrzebuje.
– W takim razie sugeruję hotel, tylko do niedzieli. Policja opłaci państwa wydatki na ten czas. Chodzi o to, żeby móc zabezpieczyć właściwie miejsce zbrodni i dokończyć wykopki.
Słowa „miejsce zbrodni” i „wykopki” sprawiają, że znów robi mi się niedobrze.
– Kiedy możemy wrócić do przerwanych robót? – pyta Tom.
Policjantka wzdycha, jakby posunął się tym pytaniem za daleko.
– Obawiam się, że nie będą państwo mogli korzystać z ogrodu na tyłach domu, dopóki wydobycie i usunięcie szkieletu nie zostaną zakończone. Musicie państwo poczekać na informacje od kryminalistyków. Techników badających miejsce zbrodni – dodaje gwoli wyjaśnienia, kiedy spoglądamy na nią nieco zagubieni.
– Więc sądzi pani, że to była zbrodnia? – Rzucam Tomowi zaniepokojone spojrzenie, a on usiłuje się uśmiechnąć pokrzepiająco, chociaż wygląda to bardziej jak grymas.
– Owszem, traktujemy to w tej chwili jak miejsce przestępstwa – odpowiada policjantka, jakby uważała mnie za koszmarnie głupią, ale nie oferuje nam żadnych dodatkowych informacji. Wyczuwam, że prośba o dalsze wyjaśnienia byłaby bezowocna.
– Mieszkamy tutaj zaledwie od kilku miesięcy. – Czuję, że powinnam to wytłumaczyć, na wypadek gdyby ta surowa policjantka uważała, że mieliśmy coś wspólnego z tą zbrodnią… jakbyśmy mieli w nawyku ukrywanie trupów w ogrodzie. – Ten szkielet mógł tutaj przebywać od lat… może nawet stuleci… – Zawieszam głos z nadzieją, ale wyraz jej twarzy sprawia, że milknę.
Posterunkowa Price zaciska usta.
– Nie wolno mi w tej chwili zdradzać żadnych dalszych szczegółów. Wydział kryminalistyki poprosił antropologa sądowego o potwierdzenie, że mamy do czynienia z kośćmi ludzkimi. Będziemy państwa informować.
Myślę o ręce, którą podobno widział Karl. Chyba nie ma zbyt wielkich wątpliwości. Zapada niewygodna cisza, a potem kobieta odwraca się, żeby wyjść. Zatrzymuje się jednak, jakby nagle o czymś sobie przypomniała.
– Och, i bardzo bym prosiła, żeby opuścili państwo dom w ciągu godziny.
Obserwujemy, jak wychodzi do ogrodu, prosto w makabryczny świat policyjnego śledztwa, i muszę walczyć ze łzami napływającymi mi do oczu. Tom w milczeniu szuka mojej ręki, jakby stracił zdolność zaoferowania jakichkolwiek słów pocieszenia.
Nagle uderza we mnie: to się dzieje naprawdę. Nasz wymarzony dom, nasz śliczny dworek jest teraz miejscem zbrodni.
*
Na szczęście miejscowy pub Pod Jeleniem i Bażantem ma wolny pokój, w którym możemy się zatrzymać, i w dodatku pozwalają w nim trzymać psy. Pojawiamy się tam z jedną torbą na osobę. Tom nalega, żeby nieść je obie, mi zaś pozostaje prowadzenie na smyczy Snowy’ego.
Gospodyni, Sandra Owens, przygląda się nam pytająco.
– Czy państwo nie są właścicielami tego domku na Skelton Place? – pyta, widząc nas siedzących w części z barem. Od przeprowadzki do Beggars Nook przyszliśmy do tego pubu tylko raz, w zeszłym miesiącu, na niedzielny lunch. Zrobiły na nas wrażenie seledynowe ściany, rustykalne meble i smakowite domowe jedzenie. Podobno kiedy pięć lat temu Owensowie przejęli ten pub, przeprowadzili tu remont generalny.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Kiedy wiadomości wydostaną się do wiadomości publicznej, wszyscy będą o tym plotkowali.
– Mamy drobny problem z przebudową – odpowiada Tom, uprzejmie, ale niezobowiązująco. – Dlatego uznaliśmy, że najlepiej będzie wyprowadzić się na kilka dni, dopóki wszystko nie zostanie załatwione.
– Aha. – Sandra nie wydaje się szczególnie przekonana. Jest już sporo po pięćdziesiątce, atrakcyjna, w eleganckiej obcisłej sukience i z rozjaśnianymi włosami przyciętymi w bob. Pewnie wkrótce dowie się prawdy, ale żadne z nas nie chce jej zdradzać dziś wieczór. Chociaż nie ma jeszcze dwudziestej trzeciej, czuję się nagle potwornie zmęczona. Mam ochotę wczołgać się do łóżka.
Sandra prowadzi nas do dwuosobowego pokoju, małego i przytulnego, z widokiem na las.
– Śniadanie serwujemy między siódmą trzydzieści i dziesiątą – mówi przed wyjściem.
Tom stoi przy tacce z przyborami do parzenia herbaty, spoglądając przez małe okno na zarys drzew w oddali.
– Nie mogę w to uwierzyć – mówi, zwrócony do mnie plecami.
Wyciągam się na łóżku – pięknym łożu z baldachimem i z pikowaną atramentowo czarną narzutą. Normalnie byłaby to dla nas fajna odskocznia. Nie mieliśmy wakacji od wieków – przez ostatnie pięć miesięcy wszystkie pieniądze odkładaliśmy na rozbudowę domu – ale to, co zostało wykopane w naszym ogrodzie, kładzie się cieniem na całą sytuację.
Snowy wskakuje na łóżko obok mnie, kładzie mi głowę na udach i spogląda na mnie smutnymi brązowymi oczami.
– Nie mogę uwierzyć, że zostaliśmy wyrzuceni z naszego własnego domu – mówię, gładząc łeb psa. Owijam się szczelniej swetrem. Zrobiło się zimno, a może to tylko szok.
Tom uruchamia mały plastikowy czajnik, a potem przyłącza się do nas na łóżku. Materac jest miększy niż nasz domowy.
– Wiem, ale wszystko będzie dobrze – mówi w przypływie swojego zwyczajowego optymizmu. – Wkrótce będziemy mogli na nowo podjąć remont i wszystko wróci do normy.
Wtulam się w niego, żałując, że mu nie wierzę.
*
Opieramy się chęci, żeby przejść koło domu, i cały weekend spędzamy w pubie lub na długich spacerach po wiosce i po okolicznych lasach.
– Cóż, przynajmniej mam jeden weekend wolny od remontu – mówi Tom w sobotę, chwytając mnie za rękę, kiedy przechadzamy się po rynku. Tom zdążył już sporo zrobić w domu od czasu naszej przeprowadzki: zerwał ze schodów poprzecierany dywan, pomalował ściany w dużym pokoju i naszej sypialni na srebrnoszary kolor, a także wycyklinował podłogi. Teraz zaplanował pozbycie się tapety w małym pokoju, który mieliśmy odnowić przed pojawieniem się dziecka, chociaż odkładał to do mojego badania USG, żeby nie kusić losu.
Kiedy w końcu w niedzielę po lunchu wracamy do chatki, z walizkami, niczym goście we własnym domu, czuję rozczarowanie. Na podjeździe nadal stoją samochody i półciężarówki policyjne. Kolejny funkcjonariusz, tym razem facet w średnim wieku, informuje nas, że powinni wynieść się do wieczora i że możemy wejść do domu, ale ogród pozostanie zamknięty, dopóki nie skończą. Zastanawiam się, czy przeszukali dom w środku. Sama myśl o tym sprawia, że czuję się niepewnie. Nie podoba mi się fakt, że policja grzebała w naszych rzeczach. Kiedy dzielę się tym z Tomem, zapewnia mnie, że gdyby mieli zrobić rewizję w środku, na pewno by nam o tym powiedzieli.
Przez resztę popołudnia chowamy się w dużym pokoju.
– Co sobie muszą myśleć sąsiedzi? – Staję w oknie, popijając bezkofeinową herbatę. Myślę o starym Jacku i Brendzie z domu obok. Nasze posesje oddziela żywopłot, ale Brenda zdecydowanie lubi obserwować wszystko zza firanek, a kiedy Clive wysłał do wszystkich w okolicy propozycję rozbudowy naszej kuchni, oboje się jej sprzeciwili.
Na początku naszego podjazdu, tylko częściowo przesłoniętego wozami policyjnymi, zgromadził się mały tłumek ludzi.
– Założę się, że to dziennikarze. – Tom staje za mną i spogląda w tamtą stronę nad moim ramieniem. W dłoni trzyma kubek. – Może lepiej, jeśli zadzwonisz do ojca i poprosisz o poradę.
Mój tata jest głównym reporterem jednego z narodowych brukowców. Kiwam głową ponuro. Czuję się tak obnażona, jakby ktoś zerwał dach z naszego domu.
– To jakiś koszmar – mruczę pod nosem i bodaj po raz pierwszy Tom nie spieszy z pocieszeniem. Wpatruje się w okno, popijając w milczeniu kawę, a na jego poważnej twarzy drgają lekko mięśnie szczęk.
*
Nieco później dzwonię do taty z prośbą o radę.
– Nie zamierzasz dać staremu ojczulkowi wyłączności? – odpowiada ze śmiertelną powagą.
Śmieję się.
– Ale ja nic nie wiem! Może się okazać, że te kości mają setki lat.
– Cóż, jeśli nie, to muszę cię ostrzec, że gdy tylko policja potwierdzi morderstwo i zidentyfikuje ciało, zaatakuje was prasa.
– Może powinniśmy się wyprowadzić? – pytam, chociaż nie mam pojęcia, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Nie stać nas na hotel. Szkoda, że tata nie mieszka bliżej. Albo mama; ona jest jeszcze dalej.
– Nie, nie, zdecydowanie tego nie rób. Po prostu przygotuj się, to wszystko. I jeśli będziesz czegoś potrzebować, informacji albo porady, daj mi znać. – Wiem, że jest w pokoju prasowym, bo w tle słyszę dzwonienie telefonów i gwar rozmów.
– Zamierzasz kogoś do nas wysłać?
– Póki co skorzystamy pewnie z agencji prasowej, ale jeśli zdecydujesz się udzielić wywiadu, pamiętaj o mnie, dobrze? Serio, Saff, jeżeli nie będziesz czegoś pewna, czy to w rozmowie z policją, czy z reporterami, zgłoś się najpierw do mnie.
– Dzięki, tato. – Czuję się pokrzepiona. Mój ojciec zawsze potrafił zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa.
*
Następnego poranka policja składa namiot i zwija taśmę. Wpatrujemy się z Tomem przerażeni w ogromną dziurę w ogrodzie. Jest cztery razy większa, niż kiedy wyjeżdżali stąd robotnicy. Tom pyta swojego szefa, czy mógłby popracować z domu przez kilka dni, które spędzamy, usiłując uniknąć grupki dziennikarzy nadal czających się w okolicy.
A potem, w środę, kiedy Tom wraca do pracy, dzwoni policja.
– Obawiam się, że mam dla pani złe wiadomości – mówi detektyw szorstkim głosem. Przedstawił się, ale natychmiast zapomniałam jego nazwisko.
Sztywnieję. Czekam w milczeniu.
– Znaleziono dwa ciała.
Niemal upuszczam słuchawkę.
– Dwa ciała?
– Niestety, tak. Wydobyto wszystkie kości i kryminalistycy zdołali ustalić, że jedną z ofiar był mężczyzna, a drugą kobieta. Dzięki analizie budowy i stopnia dojrzałości kości dowiedzieliśmy się również, że oboje pokrzywdzeni mieli w chwili śmierci między trzydzieści a czterdzieści pięć lat.
Nie jestem w stanie wykrztusić ani słowa. Czuję, jak zbiera mi się na wymioty.
– Kobieta – ciągnie detektyw – zmarła na skutek uderzenia w głowę tępym narzędziem. Nadal próbujemy ustalić, w jaki sposób zginął mężczyzna. Rozkład tkanek utrudnia nam to zadanie. W przypadku szkieletu kobiety było to łatwiejsze ze względu na złamanie kości czaszki.
Zaciskam powieki, usiłując nie wyobrażać sobie tego.
– To… to okropne. – Ledwie jestem w stanie przyswoić sobie te informacje. – Czy pan… czy jesteście pewni, że nie ma tam już nikogo więcej? – Nagle przed oczami staje mi wizja rozkopanego ogrodu odsłaniającego masowy grób i wzdrygam się na tę myśl. Przychodzą mi do głowy inne „domy strachu”, jak opisuje je prasa dla wzbudzenia sensacji: dom nr 25 na Cromwell Street, White House Farm. Czy nasz mały domek też stanie się równie niesławny? Czy utkniemy tutaj na zawsze, bo nikt nie będzie chciał go od nas kupić? Serce przyspiesza w mojej piersi i przełykam nerwowo, próbując skoncentrować się na słowach detektywa.
– Wezwaliśmy jednostkę ze specjalnie tresowanymi psami. Jesteśmy pewni, że nie ma tam więcej ciał.
– Jak… jak długo one tam leżały?
– Tego jeszcze nie możemy być stuprocentowo pewni. Gleba w państwa ogrodzie jest dość zasadowa, do tego warunki… zabezpieczyliśmy fragmenty ubrań i butów, ale sądzimy, że znaleźli się tam nie wcześniej niż około 1970 roku, zaś sądząc po stanie rozkładu, oceniamy, że śmierć nastąpiła nie później niż w 1990 roku.
Czuję gęsią skórkę na całej skórze. W moim domu zamordowano dwie osoby. W mojej idyllicznej wiejskiej chatce. Wszystko nagle staje się mroczne i nierealne.
– Oczywiście musimy porozmawiać ze wszystkimi mieszkańcami posesji między rokiem 1970 i 1990 – ciągnie detektyw. – Obawiam się, że oznacza to panią Rose Grey, poprzednią właścicielkę domu.
Pokój kołysze się niebezpiecznie wokół mnie.
Rose Grey to moja babcia.3
Maj 2018 roku
Nie potrafię przestać myśleć o ciałach. Nie opuszczają mnie, kiedy zabieram Snowy’ego na codzienne spacery po wiosce, kiedy oglądam telewizję z Tomem, kiedy pracuję nad projektem w maleńkim pokoiku w przedniej części domu ze ścianami pokrytymi kwiecistą tapetą z lat siedemdziesiątych (używam go jako mojego studia).
Wieści o odkryciu w naszym ogrodzie naturalnie szybko rozniosły się po okolicy i chociaż upłynęło już ponad dziesięć dni, ludzie nadal rozważają, co się mogło stać. Nie wiedzą jeszcze o najnowszych odkryciach co do tego, jak i kiedy zginęły obie ofiary, ale kiedy wcześniej tego dnia wstąpiłam do miejscowego sklepiku, usłyszałam starszą panią McNulty plotkującą o sprawie z jedną z jej psiapsiółek – przygarbioną kobietą w chustce na głowie, popychającą przed sobą kraciastą torebkę na kółkach.
– Moim zdaniem to sprawka Turnerów – mówiła. – Mieszkali tutaj przez wiele lat. Pani Turner była bardzo nijaka.
– Zaraz. – Pani McNulty ściszyła głos. Jej paciorkowate oczy lśniły z podniecenia. – Czy przypadkiem kilka lat temu nie było tej afery? Tej z jego siostrzeńcem i skradzionymi przedmiotami?
– O tak, teraz pamiętam. Wyprowadzili się dość pospiesznie – odparła kobieta w chustce na głowie. – Kiedy to było? Dwa lata temu? Podobno zostawili dom w okropnym stanie – szepcze. – Słyszałam, że wszystko zbierali. Chociaż ogródek mieli schludny. Pani Turner lubiła sadzić kwiaty cebulkowe.
– A teraz pojawili się tutaj ci młodzi.
– Słyszałam, że podobno dostali ten domek za darmo. Spadek czy coś.
– Niektórzy to mają w życiu szczęście.
Poczułam, że płoną mi policzki. Odstawiłam puszkę fasolki po bretońsku z powrotem na półkę i wyszłam ze sklepu, zanim ktokolwiek zdążył mnie zauważyć.
Teraz ściągam sweter z oparcia krzesła. Dzisiaj jest chłodniej, słońce z trudem przebija się przez chmury. Pochylam się nad legowiskiem Snowy’ego i całuję go w czubek puszystego łba.
– Do zobaczenia później, proszę pana.
Dzisiaj, jak w każdy czwartek, kończę pracę wcześniej, żeby móc odwiedzić babcię. Czuję przypływ poczucia winy, kiedy myślę o tym, że nie byłam u niej w zeszłym tygodniu z powodu stada dziennikarzy koczujących przed domem. Dzisiaj jednak będzie inaczej niż we wszystkie inne czwartki. Dzisiaj, kiedy usiądę naprzeciwko babci, będę się zastanawiać, co się stało lata temu. W jaki sposób dwoje ludzi zginęło i zostało pogrzebanych w jej ogrodzie?
*
Podeszwy moich znoszonych żółtych tenisówek zgrzytają na żwirowanym podjeździe, kiedy biegnę do mojego mini. Mam na sobie dżinsowe ogrodniczki z podwiniętymi nogawkami. Są znacznie wygodniejsze teraz, kiedy mój brzuch zaczyna w końcu rosnąć. Jestem w szesnastym tygodniu i mam mały wzgórek, chociaż wyglądam, jakbym była wzdęta, a nie w ciąży. Ciemne falujące włosy zebrałam w kucyk za pomocą żółtej gumki. Mama zawsze kręciła nosem na moją kolekcję gumek do włosów.
– Są takie staroświeckie, jak… z lat osiemdziesiątych – mówi nieodmiennie, wywracając oczami. – Nie mogę uwierzyć, że wróciły do mody.
Nie widziałam się z nią od świąt Bożego Narodzenia, które nie wypadły najlepiej przez jej gburowatego faceta Alberto. Mijają kolejne tygodnie, a ja nadal nie powiedziałam jej, że będzie babcią. Za każdym razem, kiedy już zamierzam, wyobrażam sobie jej rozczarowanie.
Wsiadając za kierownicę, dostrzegam mężczyznę stojącego na drodze, częściowo przesłoniętej przez mur ogrodzenia. Nieznajomy przygląda się naszej chacie. Jest krępy, z twarzą jak buldog. Ma pod sześćdziesiątkę i nosi dżinsy i woskowaną kurtkę. Kiedy mnie zauważa, oddala się. Czy robił zdjęcia domu? Pewnie to kolejny dziennikarz. Większość z nich chwilowo się poddała – dopóki nie pojawią się jakieś nowe informacje. Od czasu do czasu jednak przybywają jacyś nowi, niczym chwasty w moim ogrodzie. W sobotę, kiedy szliśmy podjazdem do drogi, żeby wyprowadzić Snowy’ego na spacer, jakiś dziennikarz wyskoczył zza rogu i zaczął robić nam zdjęcia. Tom strasznie się wkurzył i zaczął na niego przeklinać, kiedy mężczyzna uciekał jak niepyszny do swojego samochodu.
Wyjeżdżam na drogę i powoli mijam krępego nieznajomego, upewniając się, że ma wystarczająco dużo miejsca, żeby nie musiał wciskać się w żywopłot. Mężczyzna rzuca mi tak intensywne spojrzenie, że aż mnie mrozi. W lusterku wstecznym obserwuję, jak wsiada do czarnego sedana zaparkowanego nieco dalej na wzgórzu, obok numeru osiem.
Tom wrócił wczoraj do domu z pracy, mówiąc, że przeczytał artykuł o ciałach wykopanych w ogrodzie w dzienniku „Sun”, który ktoś zostawił w metrze. Tytuł artykułu był typowo szukający sensacji i stanowił grę słów o szkieletach na Skelton Place. Było tam również zdjęcie, które dziennikarz zrobił nam w sobotę, przedstawiające nasze zaskoczone twarze.
– O Boże, Tom. – Blednę ze strachu. – Zaczną o nas mówić, że jesteśmy wiltshire’owskim odpowiednikiem Freda i Rosemary Westów!
Tom roześmiał się szczerze.
– Nie, nie zaczną. Przecież tamto zdarzyło się przynajmniej trzydzieści lat temu. Nas nie było wtedy nawet na świecie.
Ale moja babcia tak.
Odpycham od siebie myśl o nieznajomym z twarzą buldoga i jadę dalej, mijając pub Pod Jeleniem i Bażantem stojący u podnóża góry. Rozmyślam o tym, jak spokojna jest wioska Beggars Nook z jej malowniczymi domami zbudowanymi z materiałów z miejscowych kamieniołomów. Przecinam rynek, chłonąc widok krzyża stojącego na rynku, ślicznego kościółka, sklepu na rogu placu, kawiarenki i butiku sprzedającego ozdóbki, pocztówki i byle jakie, lecz kosztowne ciuchy. Wszystko to znajduje się w odległości krótkiego spaceru od domu, skryte w dolinie otoczonej lasami i starymi dębami o gęstych koronach, wyciągających się w górę, do nieba. Wydaje się, jakby wioska ukrywała się przed resztą świata. Przejeżdżam przez most i ruszam dalej, długą, krętą drogą z pięknymi kamiennymi domkami po obu stronach, docierając wreszcie do farmy na końcu miejscowości. Wszystko tutaj jest tak bardzo inne od zabudowanego Croydon. Takie bezpieczne. A przynajmniej tak sądziłam – teraz nie jestem już pewna.
Morderstwa musiały się zdarzyć, zanim babcia kupiła dom w latach siedemdziesiątych. Wiem, że po przeprowadzce do Bristolu przez bardzo długi czas wynajmowała tę chatkę. Dowiedziałyśmy się o tym dopiero niedawno, kiedy przeniosła się do domu opieki. Obie z mamą byłyśmy zdziwione. Do tamtej pory sądziłyśmy, że babcia była właścicielką tylko jednej nieruchomości: szeregowca z cegły w Bishopston w Bristolu, gdzie wychowywała się mama i gdzie spędzałam każde wakacje. Babcia, która, zanim pokonała ją demencja, uwielbiała piec ciasta i zajmować się swoimi roślinkami, była spokojna, bardzo praktyczna i nigdy nie podnosiła na nikogo głosu – w przeciwieństwie do mamy, która jest dość porywcza i nie ma zahamowań (chociaż ostatnio nieco złagodniała). Wszystkie te letnie miesiące spędzone z babcią w jej domu w Bristolu, z dużym ogrodem i przylegającą do niego działką, były moim duchowym sanktuarium, odpoczynkiem od mamy i dramatów, które zawsze wydawały się ją otaczać.
Uwielbiałam tłustego czarnego labradora babci, Bruce’a, z posiwiałymi wąsami. Mama nigdy nie pozwalała mi trzymać zwierzęcia w domu, twierdząc, że za bardzo śmierdzą. Ale dom babci nigdy nie śmierdział zwierzętami. Lubiłam babcine staroświeckie wygodne sofy z białymi bawełnianymi narzutkami na podłokietniki, co tydzień pranymi i krochmalonymi. Pamiętam karmelowe cukierki, które babcia trzymała w puszce na szafce, ogród z ogrodzeniem z siatki oddzielającym jej posesję od sąsiadów i pachnącą ciepłem i stęchlizną szklarnię z rosnącymi w niej krzakami pomidorów. Dobrze było widzieć babcię, jak zajmowała się nimi, przemawiając do nich łagodnie i zachęcając do rośnięcia. Bardzo kocham moją mamę, ale jest tak pełna energii, górnolotna i wylewna, z tymi jej kolorowymi ubraniami i przejaskrawioną osobowością, że czasami czuję się przy niej wyczerpana. Zawsze miałam lepszy kontakt z babcią – obie kochałyśmy przyrodę, otwarte przestrzenie, byłyśmy trochę zamknięte w sobie i wolałyśmy swoje własne towarzystwo od tłumów ludzi.
Przy babci mogłam czuć się normalnie, przyznając, że wolę zostać w domu i obejrzeć EastEndersów niż wychodzić na ulicę, żeby bawić się z innymi dzieciakami. Mówiła mi, że niekoniecznie trzeba szaleć z całą wrzaskliwą bandą i nie ma nic złego w chęci pozostania w domu. Mama z kolei zawsze twierdziła, że jestem „zbyt cichym i nieśmiałym” dzieckiem.
– Może wyjdziesz na trochę i pobawisz się z innymi dziewczynkami, zamiast kurczowo trzymać się jednego przyjaciela?
Ale mama jest towarzyską osobą, zawsze przeskakuje od jednej grupy przyjaciół do drugiej, z lekkością, której zawsze jej zazdrościłam, chociaż wcale nie chciałam jej posiadać. W rezultacie, dorastając, czułam się nudziarą i dziwaczką – nigdy nie wiedziałam, co powiedzieć. A potem, na uniwersytecie, spotkałam Toma, który sprawił, że mogłam być sobą. Zdałam sobie wówczas sprawę, że przy nim jestem w stanie obudzić w sobie tę drugą Saff – zabawną i błyskotliwą.
Kieruję się do Bristolu w zwiększających się stopniowo korkach. Ośrodek opieki, w którym mieszka babcia, położony jest w mieście Filton, przy zjeździe z dwupasmówki.
Niemal rok temu zdałam sobie sprawę, że z babcią dzieje się coś złego. Zaczęło się niewinnie: zawsze była trochę zapominalska i co chwila pytała z tym swoim cockneyowskim akcentem, którego nie straciła, mimo że wyjechała z Londynu jako dwudziestoparolatka: „Powiedzże no mi, widziałaś moją torebkę?” albo „Gdzie ja posiałam okulary?”. Zawsze była bardzo niezależna i praktyczna. Nawet jeszcze do zeszłego roku miała na tyle siły i sprawności fizycznej, żeby wybrać się do mnie pociągiem w odwiedziny w Croydon, mając za pomoc tylko mapę – zużytą starą książeczkę „A-Z” z oślimi uszami i stary, niemodny telefon komórkowy. Jej mały westie Snowy zawsze wiernie towarzyszył swojej pani. Nie pozwalała ani mi, ani Tomowi odebrać się ze stacji, mimo że za każdym razem jej to proponowaliśmy.
Pierwszym objawem jej choroby były dwie kartki urodzinowe, które wysłała mi dzień po dniu, jakby zupełnie zapomniała, że jedną już wysłała. Kiedy odwiedziliśmy ją kilka miesięcy później, wydawała się bardziej zapominalska. Co chwila zapominała imienia Snowy’ego i gorzej – nie pamiętała o wyprowadzeniu go na spacer czy o nakarmieniu, dopóki albo jej o tym nie przypomniałam, albo nie zrobiłam tego sama. A potem, po kilku dniach spędzonych ze mną i Tomem w naszym domu, pewnego wieczora zwróciła się do nas, kiedy oglądaliśmy telewizję:
– Powiedzcież no mi, gdzie się podziała ta druga para?
Poczułam zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa – bo nie było żadnej drugiej pary. Babcia siedziała z nami przez cały wieczór. Serce pękło mi na kawałeczki, kiedy zrozumiałam, że czasami biedaczka nie ma pojęcia, kim jest Tom i kim jestem ja. Jej wspomnienia powracały i bledły niczym zły sygnał w radiu.
Podczas tamtej wizyty stało się jasne, że babcia nie radzi sobie z opieką nad Snowym, więc kiedy zaproponowałam, że zatrzymam go u siebie, zgodziła się. Płakałam, ukrywając oczy za okularami słonecznymi, obserwując babcię ciągnącą swoją walizkę na kółkach i wsiadającą do pociągu bez swojego ukochanego pieska. Nie przestałam się martwić, dopóki nie zadzwoniła z wiadomością, że dotarła do domu bezpiecznie.
Jednak zaledwie trzy dni później zadzwoniła do mnie w panice, mówiąc, że zgubiła psa. Musiałam jej delikatnie przypomnieć, że Snowy mieszka teraz ze mną i z Tomem.
Ostatnią kroplą przepełniającą czarę, po której zadzwoniłam do mamy i wszystko jej opowiedziałam, był dzień, w którym skontaktowała się ze mną sąsiadka babci, Esme.
– Chodzi o twoją babcię, kochaniutka – powiedziała. – Zostawiła garnek na gazie i całkiem się wygotował. Szczęście, że akurat do niej wpadłam, bo mogła puścić cały dom z dymem.
Kiedy zwierzyłam się mamie z moich obaw, przyleciała z Hiszpanii i zaprowadziła babcię do lekarza. Potem wszystko zdarzyło się bardzo szybko, bo mama zawsze potrafiła załatwiać sprawy bez zwłoki (po prostu jest bardzo zdecydowaną osobą). Znalazła dla babci prywatny ośrodek opieki niedaleko domu z działką, w którym mieszkała i który zawsze będę uważała za mój prawdziwy dom.
Wjeżdżam na przestronny parking przed dużym szarym budynkiem w stylu gotyckim, nazwanym Elms Brook, zupełnie jakby był to ośrodek wczasowy, a nie dom starców. Chociaż mama mówiła mi, że kiedyś był tutaj szpital dla chorych umysłowo, a w oknach wszędzie były kraty. Mimo wszystko to przyzwoite miejsce. Nie najdroższe, chociaż babcia i tak musiała sprzedać dom, żeby opłacić pobyt tutaj. Przełykam gulę w gardle, która rośnie, kiedy przypominam sobie, jak się czułam, kiedy pakowałam jej rzeczy, opróżniając nieruchomość.
Zeszłego listopada w jednym z przebłysków jasności umysłu babcia powiedziała mamie i mi o domku w Cotswolds. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się o jego istnieniu.
– Zapisałam go na ciebie, Lorno – szepnęła, nachylając się do przodu w swoim fotelu z wysokim oparciem i chwytając mamę za rękę. – Przeniosłam prawa dziesięć lat temu.
Zdumiała mnie przebiegłość babci: czyniąc mamę prawnym właścicielem wiejskiego domu, nie musiała go sprzedawać, żeby pokryć opłaty za mieszkanie w domu opieki.
Po tej wizycie, kiedy żegnałyśmy się przed domem opieki, mama, drżąc z zimna w swoim jasnopomarańczowym płaszczyku, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Zawsze wiedziałam, że moja matka była spryciarą i chomikowała pieniądze. Pewnie kupiła tę chatkę jako inwestycję. – Chuchnęła w dłonie. – W każdym razie nie chcę tego domu. Jest twój, jeśli masz ochotę. Wiem, że nie cierpisz mieszkać w mieście.
Byłam zszokowana, ponieważ po raz pierwszy poczułam, że mama mnie rozumie.
– Ale przecież nawet go nie widziałaś – zaprotestowałam.
– A co mi po domu w środku jakiejś dziczy? – spytała. W sumie rozumiałam jej punkt widzenia. Domek na prowincji był dla mamy zbyt prozaiczną sprawą. Ona potrzebowała słońca, sangrii i egzotycznych mężczyzn niewiele starszych ode mnie.
Mama wróciła do San Sebastian, nawet nie odwiedziwszy chatki w Cotswolds. Nie była nią w ogóle zainteresowana, co pomogło mi rozprawić się z poczuciem winy za zaakceptowanie jej oferty. Darmowy dom. Całkowicie spłacony. Oznaczało to wolność finansową tego rodzaju, o jakim ani ja, ani Tom nie mogliśmy nawet marzyć, zwłaszcza będąc dwudziestokilkulatkami. Mogłam zrezygnować z posady w Croydon i zacząć pracować na własny rachunek, w idyllicznym wiejskim otoczeniu. Spełnione marzenie.
Teraz jednak powracam myślą do tamtej rozmowy. Dziesięć lat temu babcia przeniosła prawa do domu na moją matkę. Dlaczego? Czy zrobiła to z czysto finansowych powodów – żeby uniknąć podatku od spadku? A może dlatego, że wiedziała o morderstwie, które miało tam miejsce?
Nie, to idiotyczne. Nie ma mowy, żeby babcia wiedziała o czymś takim. Wiem to z taką samą pewnością jak to, że uwielbiam czarną kawę, chleb z masłem orzechowym, kępki sierści na uszach Snowy’ego i zapach świeżo skoszonej trawy.
Oddycham głęboko i zaciskam dłonie na kierownicy, żeby się uspokoić. Podczas odwiedzin u babci nigdy nie wiem, co zastanę. Czasami mnie rozpoznaje, innymi razy uważa mnie za część obsługi ośrodka – i za każdym razem mam wrażenie, jakbym traciła ją od nowa.
Wysiadając z samochodu, zauważam czarnego sedana zwalniającego na drodze. Przejeżdża obok mnie powoli. Nie mogę być pewna, ale wygląda tak samo jak samochód, który widziałam wcześniej zaparkowany w pobliżu naszego domu. Za kierownicą siedzi mężczyzna, jednak nie widzę rysów jego twarzy. Czy to ten sam człowiek co wcześniej? On też zamierza tu zaparkować? Ale samochód nagle przyspiesza i oddala się szosą. Przez chwilę wpatruję się w kierunku, w którym zniknął, zastanawiając się, czy przypadkiem nie martwię się niepotrzebnie. A może jednak istnieje po temu dobry powód.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Fred West był seryjnym mordercą z Gloucestershire. Zabił przynajmniej 12 młodych kobiet, większość z pomocą swojej drugiej żony Rose. Ciała ofiar zostały poćwiartowane i zakopane w ogrodzie domu zamieszkiwanego przez Westów, znanego obecnie jako „Dom koszmarów”.