Parabole milczenia - ebook
Parabole milczenia - ebook
Mężczyzna czatujący w ciemności, by dokonać zemsty. Grupa biedaków, którzy postanawiają zająć kawałek pustyni. Piękna prostytutka, którą zarazem kocha i nienawidzi całe miasto. Drobny handlarz narkotyków szukający wsparcia u tajemniczych świętych. Kobieta zagubiona na cmentarzu w burzliwą noc po Dniu Zmarłych.
Dziewięć opowiadań. Dziewięć historii. Dziewięć skoków w głęboki Meksyk.
Role głównych bohaterów obsadza Eduardo Antonio Parra zwykłymi ludźmi: to prości rolnicy i robotnicy, ofiary przemocy, ale też kryminaliści i członkowie półświatka. W ich losach przegląda się rzeczywistość Meksyku początku XXI wieku, kraju, który kapituluje wobec wszechobecnych karteli i korupcji. Ale to nie sensacje rodem z pierwszych stron gazet wypełniają te opowieści, tylko historie jednostek, które czasem walczą o godność, a czasem już tylko o przetrwanie.
To proza skonstruowana z mistrzowską precyzją, oszczędna, celna, która potrafi przybrać tony liryczne, lecz bywa też lapidarnie oschła, a niekiedy staje się wręcz hipnotyczna. Parra nawiązuje do wielkich twórców literatury meksykańskiej – jak choćby Carlosa Fuentesa czy Juana Rulfo – pozostając zarazem twórcą na wskroś współczesnym.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-69-9 |
Rozmiar pliku: | 690 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_dla Davida_ _Toscany_
Za każdym razem kiedy kropla potu skapuje z rzęs, zanim jeszcze sól zacznie szczypać, Bosco potrząsa głową, jakby ciągle na nowo odmawiał, by podjąć się zadania. Nie, stary. Nie zrobię tego. Nie dam rady. Od dwudziestu lat nie może znaleźć dobrego powodu do zemsty. Lepiej zostawić te sprawy po staremu. Żyjmy w pokoju. Kiedy kropla nie daje za wygraną i ześlizguje się na czubek nosa, on na chwilę puszcza strzelbę, ściera szponiastymi palcami wilgoć z twarzy i patrzy na ulicę. Sierpniowy upał osacza go ze wszystkich stron i potęguje nerwowość. Bosco podrywa się na każdy dźwięk. Ciężarna kotka, która chwilę temu przemknęła dwa metry od jego kryjówki, być może przeszukując worki ze śmieciami w nadziei na coś do zjedzenia, sprawiła, że serce zaczęło mu walić jak szalone, i Bosco miał wrażenie, że od tego tętnienia rozbolały go żebra. Wielogodzinne czekanie to tortura dla jego mięśni, ale największe cierpienia mają charakter duchowy: nawet kiedy tu siedzi, z bronią, na czatach, cała jego wola mówi mu, żeby nie strzelał do Ángela.
Musisz go zabić, kiedy tylko wróci do domu. To będzie o zmierzchu, powiedziała matka z nieobecną miną, ale ton jej głosu nie dopuszczał żadnej odpowiedzi. Dziś kończy się nasza udręka, synu. To najważniejszy dzień twojego życia. Najważniejszy. Tak mu powiedziała. Gdy wspomina te słowa, za plecami słyszy drapanie pazurów o drewno i aż odruchowo zaciska dłoń na lufie. Znowu ta kotka. Albo opos. Cholerne zwierzęta. Kieruje wylot strzelby ku ziemi, bo z tych nerwów o mało nie wypalił w drzwi pani Ruth. Przeklęty upał. Znów spogląda na ulicę i wyciera twarz. Ciągle się poci, choć czuje, że stopy ma zimne, jakby krew z nich odpłynęła. To będzie wymagało więcej cierpliwości i więcej odwagi, niż dotąd musiałeś wykazać, synu. Ale trzeba to zrobić. Tylko w ten sposób twój ojciec i twój brat Jacobo będą mogli zaznać spokoju w grobie. Twój tato, niech spoczywa w pokoju, od lat marzył o tym dniu. Teraz masz szansę zrobić to dla niego i uczynić zadość sprawiedliwości. Matczyne słowa krążą mu po głowie, oszałamiają, na chwilę rozmazuje się widok domu pani Ruth.
Noc zapadła nad dzielnicą chwilę wcześniej. Bosco trwał nieruchomo w swoim punkcie obserwacyjnym, chroniony cieniem jadłoszynu i innych krzewów, których nie umiał nazwać, i patrzył, jak powietrze niechętnie mętnieje o zachodzie słońca, nabiera koloru ochry, a światła ulicznych latarni przecinają mrok, rzucając na ziemię żółte trójkąty rozmieszczone w równych odległościach. Jakieś pół godziny po zniknięciu słońca pani Ruth dotarła do domu obarczona dwiema wypchanymi torbami z supermarketu. To na pewno na powitalną kolację dla syna marnotrawnego, pomyślał Bosco, przyglądając się, jak staruszka stawia zakupy na progu i uwolnioną dłonią wyciąga klucz z torebki, po czym otwiera drzwi. Następnie zapaliło się światło w kuchni. I zaraz potem w pokoju Ángela. Chce, żeby był tam porządek, tak czysto, jakby tamten nie spędził dwudziestu lat gdzieś daleko.
Bosco zna wnętrze domu na pamięć. W innych czasach całe popołudnia spędzał w pokoju Ángela – z Jacobem lub bez niego. To tam grali w karty, czytali czasopisma, słuchali płyt, oglądali telewizję albo godzinami rozmawiali o dziewczynach z dzielnicy, o ostatnich meczach Tygrysów albo o wypadach nad rzekę, po drugiej stronie wzgórza – aż do chwili, kiedy rozlegał się chrzęst klucza pani Ruth w zamku drzwi. Słychać było trzaśnięcie drzwiami, potem brzęk patelni i naczyń, a w końcu docierał do nich zapach, od którego ciekła ślinka, dowód krzątaniny w kuchni, która kończyła się dopiero wezwaniem na kolację. A pani Ruth nieźle gotuje. Tego się nie zapomina. Ciekawe, co mu tam upichci. Działo się to jednak wiele lat temu, a pani Ruth odnosiła się do niego jeszcze z matczyną poufałością i kiedy się spotykali, gładziła go po policzku i nasypywała mu czekoladek do kieszeni, wtedy jeszcze Ángel i Jacobo byli nierozłączni, a Bosco uważał ich za bohaterów, chciał być taki jak oni, albo żeby przynajmniej dopuszczali go do swoich przygód.
Komar wybzykuje złośliwą melodyjkę tuż przy jego uchu. Bosco odpędza go machnięciem dłoni. Obmacuje sobie wilgotną szyję i sprawdza, czy ma tam ślad po ukąszeniu. Dom pani Ruth majaczy blado w duchocie letniej nocy, stoi samotny między opuszczonym ogrodem a parcelami, których nikt nie kupił. Odkąd Bosco był dzieckiem, przy tym skrzyżowaniu stały tylko cztery domy, to bardzo blisko krańca miasta. Gdzie indziej miasto zmienia się nie do poznania co parę tygodni. Dlaczego tu jest inaczej? Wszystko wydaje się takie samo jak dwadzieścia lat temu: śmierć Jacoba zatrzymała upływ czasu. Jakieś powłóczyste kroki na chodniku od strony alei budzą jego czujność. Bosco zaciska dłoń na broni i celuje w stronę wylotu ulicy. Bardzo chce mu się palić. Przez chwilę myśli o papierosach i zapalniczce, które spoczywają w kieszeni, ale obraz Ángela, Jacoba i jego samego, bardzo młodych, jeszcze niemal dzieci, jak bawią się przy tej ulicy, zasiewa w nim wątpliwość. Do tej chwili nie przyszło mu do głowy, że Ángel mógł się przecież spotkać z jakimś kolegą z dawnych czasów, który postanowił odprowadzić go pod dom. Jeśli tak, to co – mam zabić obu? Bo w sumie skoro tak to ma wyglądać, jaka to różnica – jeden czy dwaj. Cholera, muszę zapalić. Ten ktoś, kogo kroki słychać, wyłania się z mroku, wchodzi w pole światła latarni i Bosco wypuszcza powietrze z płuc, rozluźnia trochę mięśnie. To nauczyciel z podstawówki, mieszka trzy przecznice wyżej, gdzie dzielnica wspina się na wzgórze, obok domu Nidii. Kiedy ten nieszczęśnik się pojawi? Niedługo braknie mi sił. No bo…
Wspomnienie Nidii sprawia, że zdanie w jego myślach nagle się urywa. Nidia. Puszczalska. Czarna wdowa po Jacobie. Tak ją nazywają tutejsi. Co myśli o powrocie Ángela? Choć nie była winna, zabójstwo Jacoba sprawiło, że z wiernej narzeczonej stała się kobietą fatalną, krążyły nawet plotki, że to ona była przyczyną całego nieszczęścia. Miasto jest duże, dlaczego nie znajdzie sobie innego domu? Przez wzgląd na pamięć mojego brata? Wiele razy Bosco zadawał sobie to pytanie, gdy patrzył, jak Nidia idzie poboczem, cała na czarno, z opuszczoną głową, jakby zawstydzona, że żyje, a mężczyzna, którego miała poślubić, nie. A ja, dlaczego ja się stąd nie wyniosłem?, zastanawia się teraz. Zamiast szukać odpowiedzi, wspomina upokorzenia, jakie musiała ścierpieć Nidia. Koledzy jego brata, zwłaszcza w pierwszych miesiącach, wyzywali ją na ulicy. Niektóre kobiety były jeszcze bardziej agresywne i pluły jej pod nogi. Jedna mężatka nawet – zdaniem niektórych kochanka Jacoba – rzuciła się na nią kiedyś i wyrwała jej kilka kosmyków włosów, wrzeszcząc: Diabelska dziwka, to przez twoją niewierność go zabili.
A to twoja wina, mamo. Bosco dostaje gęsiej skórki na rękach, bo znów słyszy drapanie o drewno. To ty rozpuszczałaś te pogłoski. Coś podejrzewałaś, czy naprawdę wierzysz, że to przez nią? Powtarzałaś tę wersję, żeby mnie chronić? Cholerny upał. Od ciężaru wątpliwości drętwieją mu uda. Zmienia pozycję w kryjówce, klęka i kiedy pośladki opierają się o obcasy butów, dreszcz ulgi przebiega całe ciało. Świerszcze hałasują z czterech stron świata. Rytmiczny przerywany śpiew ptaka dolatuje z miejsca, gdzie nieużytki zbiegają się z ulicą. Bosco przymyka oczy na minutę, wystarczająco długo, by obraz rozgniewanego Jacoba w noc tamtej tragedii całkowicie wypełnił jego pamięć. Widzi twarz brata wykrzywioną z wściekłości, widzi go, jak wymachuje rękami, czuje znów na zdrętwiałym ciele jego ciosy, słyszy wyzwiska, jakimi tamten go zasypał, zanim – trzaskając drzwiami – wyszedł z ich wspólnego pokoju. Bosco czuje w gardle dławiącą gulę powietrza, brudną i twardą. W oczach pojawiają mu się łzy, podobne do tych sprzed dwudziestu lat, kiedy został sam w pokoju, ale szczur, który przemyka szybko pod jadłoszynem, sprawia, że budzi się jak ze złego snu. Kocia sylwetka też miga mu przed oczami. Gdy umilkły już odgłosy krótkiego starcia, któremu towarzyszył akompaniament wściekłych miauknięć i histerycznych pisków, Bosco zdał sobie sprawę, że stoi, nogi mu drżą, dyszy i mierzy ze strzelby w stronę kotki, która zdołała uciszyć swoją zdobycz. Cholera. To jest skuteczność. Niespodziewany atak i po sprawie. Mam zrobić to samo? Próbuje się uspokoić. Przygląda się po kolei wszystkim świetlistym trójkątom na ulicy, a następnie wbija wzrok w drzwi pani Ruth.
Spał. Pamięta to. Przez dwie dekady starał się uciekać przed scenami z tamtej nocy, a pomagały mu w tym rutyna i tytoń, ale teraz, kiedy nie może zapalić, nie jest w stanie ukryć się za dymną zasłoną przed wspomnieniami. Wyrzuty sumienia, strach przed tym, co się wydarzy, i żebra obolałe od ciosów brata sprawiały, że przez kilka godzin nie mógł spać, ale w końcu zmęczenie wzięło górę. Nad ranem zdawało mu się, że przez sen słyszy dzwonek do drzwi. Może Jacobo zapomniał kluczy, pomyślał. Potem kroki w przedpokoju; szuranie pantofli starego. Obudziły go krzyki matki: Nie! To nieprawda! I przenikliwy płacz. To niemożliwe, Boże mój! Potem przesuwane meble, przedmioty roztrzaskujące się o ściany i złorzeczenia starego, który obiecywał zemstę, w kółko i tak głośno, że nie słychać już było kobiecych szlochów. Skurwysyn! Zabiję go! Ja sam! Tymi rękami! Puśćcie go! Niech wyjdzie! Znajdę go na końcu świata! Kiedy zbudzony Bosco w końcu wstał z łóżka, zobaczył, że palą się wszystkie światła, a dom pełen jest ludzi. Dwóch mundurowych przytrzymywało starego, który z kuchennym nożem w dłoni, w bieliźnie i pantoflach, wyrywał się na zewnątrz. Jakaś kobieta gotowała na kuchence wodę na herbatę. Sąsiad z naprzeciwka szukał flaszki brandy. Bosco patrzył na tych krzątających się ludzi i o nic nie pytał, ponieważ bał się odpowiedzi, którą w głębi duszy przeczuwał. Kiedy jednak stary go ujrzał, podszedł do niego z uroczystą miną i pałającymi oczami. Nie przytulił go, nie dotknął nawet. Powiedział tylko, jakby recytując linijki z odpowiedniego scenariusza: Zabili Jacoba. Ten bydlak Ángel zamordował twojego brata w kantynie. I dodał jakby na pocieszenie: Nie przejmuj się, synu. Pomścimy go. Tymi rękami odbiorę życie chłystkowi.
Grupka chłopaków idzie ulicą, kopiąc piłkę. Bosco nieruchomieje. Przykuwa to uwagę kotki, która zaczyna mruczeć. Nie widzi jej, wyobraża sobie tylko złoty blask jej ślepi i gibką sylwetkę pochyloną nad zdobyczą, w którą wbija kły i pazury. Tamci z piłką coś krzyczą, Bosco nie rozumie. Śmieją się. Ćwiczą strzały na wyimaginowaną bramkę, podbiegają i kopią piłkę, coraz głośniej. Głowa pani Ruth pojawia się w żółtym kwadracie okna. Wygląda, jakby się uśmiechała. Jeden z chłopaków macha do niej. Drugi coś mówi i Bosco rozpoznaje imię Ángela wśród wypowiedzianych słów. Oni też wiedzą. O niczym innym się nie mówi. Lepiej stąd zmywajcie, szczyle, bo jeszcze kulkę który zarobi. Patrzy, jak się oddalają, wciąż ćwicząc podania. Potem wstaje i przygląda im się z odległości. Najstarszy musi być w wieku Jacoba, kiedy umarł, dziewiętnaście lat; najmłodszy koło czternastu, tyle, ile liczył wtedy Bosco. Wyrywa mu się westchnienie. Odwraca się w kierunku miejsca, gdzie kilka minut temu mignęły oczy kotki, i uśmiecha się ze smutkiem do czarnej pustki, wspominając, że tamtego dnia o świcie ani ojciec, ani matka nie umieli odpowiedzieć na pytanie, jakie im zadał. Jak to – Ángel zabił mojego brata? Przecież chyba byli przyjaciółmi, nie? Dlaczego?
Jacobo i Ángel stali się bliskimi przyjaciółmi w szóstej klasie podstawówki, kiedy ich rodziny przeprowadziły się do tej dzielnicy na południu miasta, dopiero niedawno zagospodarowanej. Dzięki pracowniczemu kredytowi policyjnemu ojciec Bosca mógł kupić dwuizbowe mieszkanie przy ulicy, na której były tylko dwie niezabudowane parcele. Natomiast pani Ruth zainwestowała wypłatę z ubezpieczenia na życie jej zmarłego męża w spory teren na krańcu miasta, pod wzgórzem, gdzie prawie nie było domów. Chłopcy poznali się w szkole. Z początku nie przypadli sobie do gustu, bo byli najwyżsi w klasie, najlepsi w piłkę i przyciągali najwięcej dziewczęcych spojrzeń. Ich rywalizacja doprowadziła do bijatyki po lekcjach; Bosco w dziecięcym zdumieniu patrzył, jak jego brat tłucze pięściami nieznanego chłopaka, a jednocześnie sam mocno obrywa w tej barbarzyńskiej awanturze, którą w pewnym momencie obaj uczestnicy uznali za zakończoną i uścisnęli się, mieszając swoje łzy, krew i pot.
Od tego dnia przez kolejne lata nigdy się nie rozstawali. Zostali przywódcami – najpierw w szkole, potem w całej dzielnicy. Organizowali wycieczki na wzgórze i nad rzekę, mecze piłki nożnej, szturmy na dziewczyny, a Bosco ciągnął się za nimi, podziwiając ich bezgranicznie, naśladując ich pozy, ich sposób gry, ich celne zdania. Kiedy zaczęli dorastać, wszystko się zmieniło. Hormony buzowały w Jacobie, który randkował jednocześnie z kilkoma dziewczynami, natomiast Ángel, choć cieszył się równie wielkim uznaniem u płci przeciwnej, wolał trzymać się męskiego towarzystwa. To wtedy Bosco zbliżył się do niego. Czuł nawet zazdrość, kiedy Jacobo znów wysunął się na pierwszy plan i skupił na sobie uwagę Ángela. Brat najwyraźniej znudził się rolą casanovy. Ograniczył swoje miłosne zapędy do Nidii i do nocnych wizyt u dorosłych kobiet, jeśli mieszkały same, albo przedpołudniowych, jeśli miały męża i dzieci. Jacobo tak urządził sobie życie, że z Ángelem widywał się codziennie, a w ciągu miesięcy poprzedzających jego śmierć stali się znów nierozłączni. Jedyna różnica była taka, że teraz dopuszczali Bosca do swoich spraw.
To wina tej nieszczęśnicy, powiedziała matka dzień po pogrzebie. Ángel siedział już za kratami, a ojciec Bosca miotał się ze wściekłości, bo nie zdążył zabić sprawcy przed aresztowaniem. Teraz będzie trudno, mówił. Nie ma szans, żebym go dopadł w więzieniu. Osadzeni mnie nienawidzą, wielu osobiście tam wpakowałem. Pierwszego mnie by ubili. Ta dziwka zdradziła go z Ángelem, dlatego Jacobo poszedł go szukać w kantynie, powtarzała matka. Nieważny powód, kobieto. Ten sukinsyn umrze; szkoda tylko, że nie od razu. Nawet mój przyjaciel kapitan sprzedał mi strzelbę. No to jej użyj i wymierz sprawiedliwość tej suce! To przez nią nie mamy syna! Bosco przez lata słuchał w milczeniu kłótni rodziców, z żołądkiem ściśniętym w kamień i poczuciem winy ciążącym gdzieś w jelitach. Z początku miał nadzieję, że czas przyniesie ulgę i zmniejszy pragnienie zemsty, szybko jednak zrozumiał, że będzie dokładnie na odwrót – lata wszystko spotęgują. Nawet śmierć ojca pięć lat temu nie przyniosła choćby chwili spokoju, myśli, wspominając starego, jak z piłką do metalu w ręku i z oczami wychodzącymi z orbit obcina lufę strzelby i wyobraża sobie nie wiadomo jakie makabryczne sceny. Biedny ojciec. Zmarł pełen złości. Jak to jest, kiedy pierś rozsadza tak silna nienawiść? Bosco wzdycha ze współczuciem. Potem kręci szyją i słyszy, jak trzaskają mu kręgi. Do jego nozdrzy dociera smród krwi zmieszany z odorem śmieci, myśli o ścierwie szczura. Ulica wydaje się pusta. Od kiedy przeszli ci nastolatkowie z piłką, ani ciężarna kotka, ani nawet bzyczące pląsy much nad odpadkami nie zakłócały już jego oczekiwania. W domu pani Ruth panują cisza i spokój. Tylko zapach jedzenia, który wydostaje się przez kuchenne okno, upewnia go, że staruszka nadal czeka na powrót syna jeszcze tej nocy.
Podczas czuwania przy zwłokach brata wielu świadków chaotycznie opowiadało o tym, jak to wszystko wyglądało. Tak zwana kantyna była w rzeczywistości małym barem, w którym właściciel po północy serwował nieletnim napoje alkoholowe. Kiedy dotarł tam Jacobo, było już pełno ludzi. Sprawiał wrażenie mocno wkurzonego, powiedział właściciel kantyny, były policjant i kumpel ojca. Na początku nawet myśleliśmy, że jest jakaś bijatyka, a on przyleciał po pomoc. Muzyka leciała bardzo głośno, mimo to usłyszałem go. Chodź na zewnątrz, sukinsynu. Szarpnął go za ramię. Musimy pogadać. Nie będę kłamać, chłopak miał minę kogoś, kto przeżył zawód miłosny. W trakcie tej opowieści zmieniały się rysy twarzy matki Bosca. Od czasu do czasu rzucała złe spojrzenie w stronę pomieszczenia, gdzie Nidia płakała nad trumną. Odpierdol się, odpowiedział tamten. Żaden cwel nie będzie tak do mnie mówić. Wtedy padł pierwszy cios i Ángel poleciał na plecy razem z krzesłem. I nic więcej nie widziałem, bo stałem za barem, a wokół tamtych zaroiło się od ciekawskich. Natomiast, owszem, słyszałem, jak obaj sapali. Potem brzęk szła i przerażone wrzaski panienek. Wreszcie dziwna cisza, i mówię „cisza”, bo wyczuwało się ją mimo muzyki i komentarzy wystraszonych świadków. Dobrą chwilę to trwało. Kiedy gapie się rozpierzchli, Ángel zdążył już uciec, a Jacobo leżał na ziemi w kałuży krwi. Matka wysłuchała jeszcze inne opowieści. Kroczyła sztywno między młodszymi uczestnikami żałobnej ceremonii, dolewała im kawy suchym gestem, poznać było po tym jej upór i zdecydowanie, i pytała, czy widzieli, jak jej syn umierał. Bosco podążał za nią bez słowa z butelką brandy w ręku. Dolewał po trosze alkoholu do kawy i nadstawiał uszu na szczegóły. Matka i syn dowiedzieli się, że bijatyka trwała może ze dwie minuty, że Ángel chyba czuł się czemuś winny, bo dawał się bić, nie odpowiadając, aż do momentu, gdy Jacobo rozbił butelkę. Dopiero wtedy zareagował, powiedział ktoś. Te słowa padały jak ołów na dno żołądka Bosca. Jacobo rzucił się ze szkłem tamtemu do gardła. Na kilometr było widać, że nie panował nad sobą. Chciał zabić, lecz tamten okazał się zwinniejszy. Dla młodszego brata Jacoba te słowa zmieniały sens wydarzeń. Ale nie dla jego rodziców, dla nich forma, mechanika śmierci się nie liczyła. Zabito im syna, a to domaga się zemsty.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_