- promocja
Parias - ebook
Parias - ebook
Władzę można odziedziczyć przez prawo krwi, ale zdobyć i utrzymać można tylko poprzez jej przelanie.
Życie młodego Alwyna zaczęło się w rynsztoku, a dzięki ludzkiemu okrucieństwu miało się skończyć w leśnych ostępach. I skończyłoby się, gdyby nie najpodlejszy z podłych, król banitów. Oto historia życia, które zaczęło się bez celu i znikłoby niezauważone, gdyby nie małe okruchy ludzkiej dobroci, wiary i zwykłego szczęścia, którego zabrakło wielu innym. Historia człowieka, który zabijał, kiedy musiał, walczył, jeśli miał szansę wygrać i bez wstydu uciekał, gdy na szali leżało życie. Historia człowieka, który osiągnąwszy dno, sięgnął po wielkość.
Banici zawsze dyndają na wystrzępionej linie utkanej z ich nieszczęść. Pewnego dnia ta lina stanie się pętlą dla każdego.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-979-2 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Usłyszawszy stukot kopyt, któremu towarzyszył zgrzyt słabo nasmarowanej osi, przestałem wpatrywać się w drzewa i przewróciłem się na brzuch. Gdy odwróciłem wzrok od kojącego widoku, moje serce natychmiast przyspieszyło swój bieg, jednak zbyt dobrze byłem wyszkolony, żeby pozwolić, by coś takiego mi przeszkodziło. Pot zalewający mi pachy i spływający po plecach grubymi kroplami potęgował jeszcze bijący ode mnie smród i stanowił dodatkowy element przebrania, które tego dnia wybrałem. Wyjęci spod prawa rzadko dobrze pachną.
Podniosłem głowę na tyle, by dojrzeć zbliżającą się grupę i odetchnąłem głęboko na widok dwóch zbrojnych prowadzących karawanę. Bardziej zaniepokoili mnie dwaj żołnierze na pierwszym wozie, uzbrojeni w kusze. Ani na chwilę nie przestawali przeczesywać wzrokiem pobocza po obu stronach drogi, prezentowali przy tym taki rodzaj czujności, jaka była zwykle skutkiem bolesnych doświadczeń.
Aczkolwiek ten odcinek Królewskiego Traktu nie leżał w zaznaczonych na mapach granicach Kniei Shavine, to w rzeczywistości droga wykreślała tu długi łuk przez północne obrzeża lasu. I chociaż ta graniczna część lasu nie dorównywała gęstością obszarom położonym głębiej, nadal oferowała aż nazbyt wiele potencjalnych kryjówek i należało zachować tu ostrożność, szczególnie w tak niespokojnych czasach.
Gdy grupa się zbliżyła, zobaczyłem lancę, wystającą ponad karawanę, proporzec przymocowany pod grotem trzepotał na wietrze tak energicznie, że nie sposób było dojrzeć wymalowanego na nim herbu. Jednak intensywne złoto i czerwienie ogłaszały wszystkim: barwy królewskie. Deckin jak zwykle dowiódł swej inteligencji i nieomylności: ci ludzie stanowili eskortę dla posłańca Korony.
Poczekałem, aż cała grupa wyłoni się spośród drzew i doliczyłem kolejnych czterech konnych w ariergardzie. Ziemisty brąz i zieleń ich mundurów stanowiły dla mnie niejakie pocieszenie. Nie byli to królewscy, lecz książęce wojsko zaciężne z Kordwainu, czyli ludzie wyrwani z domów wichrem wojny, którzy nie dorównywali wyszkoleniem i niezłomnością żołnierzom Korony. Jednak ich uzasadniona ostrożność i ogólne wrażenie wojskowej dyscypliny już nie były takie pokrzepiające. Od razu doszedłem do wniosku, że ci żołnierze raczej nie rzucą się do ucieczki w stosownym momencie, co było raczej niefortunne i to dla wszystkich zainteresowanych.
Podniosłem się, gdy czoło kolumny znalazło się o kilkanaście kroków od nas, sięgnąłem po sękatą, owiniętą szmatami gałąź, która służyła mi za kulę i stanąłem prosto. Zacząłem często mrugać i marszczyć brwi w sposób, w jaki robi to człowiek wyrwany z drzemki. Pokuśtykałem w stronę drogi, trzymając nad ziemią poczerniałą bulwę obandażowanej stopy i bez najmniejszego wysiłku przywołałem na twarz minę kalekiego tępaka, z otwartymi niemądrze ustami. Gdy dotarłem do drogi, pozwoliłem, by zabandażowana stopa przegarnęła błoto na skraju. Jęknąłem głośno w udawanym cierpieniu, potknąłem się i runąłem na kolana podpierając się rękami na środku poznaczonego koleinami traktu.
Nie zakładałem bynajmniej, że konie na pewno staną dęba, bo niejeden bojowy wierzchowiec przyuczony jest deptać leżącego człowieka. Na szczęście te zwierzęta nie zostały wyhodowane do rycerskiej służby i ku mojej satysfakcji oba zatrzymały się niesfornie, budząc niekłamaną irytację jeźdźców.
– Zjeżdżaj z tej przeklętej drogi, kuternogo! – warknął żołnierz po prawej, ściągając wodze, a jego wierzchowiec zakręcił się wystraszony. Jadący za nim wóz też się zatrzymał i, co najważniejsze, również podskakująca lanca posłańca Korony. Dwaj strzelcy osunęli się na wzgórek ładunku wypiętrzający się na wozie i obaj sięgnęli do kołczanów po bełty. Kusznicy unikają zwykle pozostawiania swej broni naładowanej przez dłuższy czas, gdyż zużywa się wtedy łuczysko i cięciwa. Jednak tego dnia owa zapobiegliwość mogła się okazać fatalna w skutkach.
Nie pozwoliłem sobie zatrzymać spojrzenia na wozie, zamiast tego wlepiłem w konnego wytrzeszczone, pełne strachu oczy, w których niewiele widać było rozumu. Minę tę ćwiczyłem wytrwale, niełatwo jest bowiem ukryć intelekt.
– Ruszże dupsko! – ponaglił mnie drugi jeździec, tonem odrobinę mniej gniewnym, tak jak pan zwraca się do głupiego psa. Kiedy nadal gapiłem się nań z ziemi, zaklął i sięgnął po bat przytroczony przy siodle.
– Błagam! – zaskomlałem, osłaniając głowę kulą. – W-w-ybaczenia błagam, szlachetne pany!
Niejednokrotnie zauważyłem, że taka zastraszona służalczość niezmiennie podsycała gwałtowne zapędy ludzi brutalnych i tak też stało się teraz. Twarz żołnierza pomroczniała, gdy odczepił bicz i pozwolił mu się rozwinąć. Chwost na końcu zawisł kilka cali ode mnie, kulącego się na drodze. Zerknąłem w górę i zobaczyłem, jak dłoń zaciska się na tłoczonej rękojeści bicza. Skóra była mocno wytarta, znak, że człowiek ten z prawdziwą przyjemnością sięgał po tę broń, gdy nadarzała się okazja.
Jednak, kiedy miał już się zamachnąć, zamarł i skrzywił się z obrzydzeniem.
– Na wątpia Męczennika, ależ ty cuchniesz!
– Upraszam się wybaczenia – zaskamlałem. – Nijak nie poradze. To stopa, widzita, panie? Cała pognita, od czasu jak wóz mojego pana po niej przejechał. Na Szlaku Sanktuariów jestem. Będę błagał Męczennika Stevanosa, co by mnie na powrót poskładał. Nie skrzywdzilibyśta wiernego, prawda panie?
W rzeczywistości moja stopa stanowiła zdrowe zakończenie mojej równie zdrowej nogi. Smród, który tak uraził nos żołnierza, pochodził z mieszaniny dzikiego czosnku, ptasiego gówna i zgniłych liści. Jeśli przebranie ma być przekonujące, nie można w żadnym razie lekceważyć potęgi zapachu. W tym przypadku istotnym było, aby tych dwóch nie zobaczyło we mnie żadnego zagrożenia. Obolały młodzieniec napotkany na zdradliwej drodze, mógł wszak udawać. Ale sytuacja miała się całkiem inaczej, jeśli ów młodzieniec miał twarz pozbawioną znamion rozumu i nogę wydzielającą woń, jaką roztaczają zwykle gnijące rany, z którymi obaj żołnierze musieli mieć przecież do czynienia w przeszłości.
Gdyby sprawdzili mnie dokładniej, niezawodnie by mnie przejrzeli. Dostrzegliby pod brudem gładką skórę, a pod łachmanami smukłą, lecz mocną sylwetkę dobrze odżywionego chłopaka. Poświęciwszy odrobinę więcej czasu, bystre oko dostrzegłoby również małe wybrzuszenie noża pod moim wytartym kaftanem. Ale tym nieszczęśnikom brakowało bystrości wzroku i czasu, by się przyglądać. Minęła zaledwie chwila od momentu, gdy wytoczyłem się im na drogę, ale to wystarczyło, by cała ich grupa się zatrzymała. W trakcie mojego pełnego wrażeń i niebezpieczeństw życia odkryłem, że to właśnie w tych drobnych pauzach wypełnionych zamieszaniem, śmierć jest najbardziej prawdopodobna.
Żołnierza po prawej spotkała w postaci strzały o kruczym pierzysku i stalowym grocie z zadziorami. Przyleciała ze świstem od drzew i wgryzła się mu w kark tuż za uchem, by wyjść ustami w fontannie krwi i strzępów języka. Gdy zsunął się z siodła, jego towarzysz dowiódł swego statusu weterana, puścił bicz i natychmiast sięgnął po swój półtorak. Był szybki, ale ja także. Wyrwałem nóż z pochwy i podparłszy się zabandażowaną nogą, wybiłem się mocno i wolną ręką złapałem za uzdę. Koń instynktownie stanął dęba, unosząc mnie o stopę, akurat tyle, bym mógł wbić ostrze w gardło żołnierza, zanim ten zdążył całkiem obnażyć miecz. Dumny byłem z tego uderzenia, ćwiczyłem je bowiem równie intensywnie, co wyraz twarzy głupka – ostrze od razu otwierało właściwe żyły przeciwnika.
Gdy moje stopy dotknęły ziemi, wciąż trzymałem mocno wodze i musiałem uważać, by drobiący nerwowo zwierz nie przewrócił mnie na ziemię. Patrzyłem, jak żołnierz spada w pył drogi i kona, wydając ostatni oddech z wilgotnym charkotem. Poczułem ukłucie żalu widząc, jak szybka była ta śmierć. Z pewnością właściciel mocno zużytego bicza zasługiwał na dłuższą agonię. Jednak mój żal stłumiony został szybko, wspomnieniem jednej z wielu lekcji, które otrzymałem jako banita: „kiedy masz za zadanie zabić, zabijaj szybko i pewnie. Cierpienie to dogadzanie sobie, zachowaj je dla najbardziej potrzebujących”.
Kiedy uspokoiłem konia, było już niemal po wszystkim. Pierwsza salwa strzał powaliła większość zbrojnych, prócz dwóch. Obaj kusznicy leżeli już martwi, tak samo wozak. Jeden z żołnierzy wykazał się rozsądkiem, zawrócił konia i ruszył galopem, nie ocaliło go to jednak przed ciśniętym toporem, który wyfrunął, wirując, spomiędzy drzew i rozłupał mu grzbiet. Ostatni godny był podziwu, nawet jeśli głupi. Gdy posypały się strzały, jedna przebiła mu udo, druga wierzchowca, ale i tak zdołał się odtoczyć od miotającego się zwierzaka, podnieść, dobyć miecza i stawić czoła kilkunastu banitom, którzy biegli ku niemu od drzew.
Słyszałem wersje tej opowieści, wedle których, stanąwszy twarzą w twarz z tym dzielnym człowiekiem, Deckin Scarl osobiście zakazał swym bandytom go ściąć. Zamiast tego on i odważny żołnierz zaczęli ze sobą walczyć, jeden na jednego. Zraniwszy przeciwnika śmiertelnie, słynny banita siedział z nim do późnej nocy i obaj wymieniali się opowieściami z pól bitewnych i omawiali naturę kapryśnych tajemnic, które determinują los każdego z nas.
Ostatnimi czasy mnożą się podobnie nonsensowne pieśni i historie o Deckinie Scarlu, słynnym Królu Banitów z Marchii Shavine i, jak mawiają niektórzy, obrońcy prostaczków i biedoty. Jedną ręką zabierał, drugą rozdawał, jak głosi taka wyjątkowo paskudna ballada. Dzielny Deckin z lasu, silny był i dobry.
Jeśli, drogi czytelniku, jesteś skłonny uwierzyć tym słowom, to chciałbym ci sprzedać sześcionogiego osła.
Deckin Scarl, którego ja znałem, niewątpliwie był silny, miał dwa cale powyżej sześciu stóp i stosowną na ten wzrost ilość mięśni, choć w ostatnich latach brzuch mu zaczął rosnąć. I owszem, bywał dobry, ale rzadko, bowiem człowiek nie zostawał przywódcą banitów z Kniei Shavine, dzięki swej dobroci.
Po prawdzie jedyne słowa odnoszące się do tego dzielnego żołnierza, jakie padły z ust Deckina w mojej przytomności, brzmiały: „zabijcie tego durnia i bierzmy się do roboty”. Nie poświęcił nawet spojrzenia biedakowi, którego tuzin strzał posłał w objęcia Męczenników. Patrzyłem, jak Król Banitów wyłania się z cienia drzew, ze swym toporem w dłoni. Była to paskudna broń, o poczerniałym i wykrzywionym podwójnym ostrzu, którą zwykle miał w zasięgu dłoni. Zatrzymał się, aby ocenić moją pracę, przenikliwe oczy ukryte pod ciężkim nawisem brwi spojrzały wpierw na zewłok żołnierza, a potem na konia, którego zdołałem przejąć. Konie stanowiły cenną zdobycz, bo można było dostać za nie dobrą cenę, szczególnie w czasie wojny. A nawet jeśli nie udawało się ich sprzedać, to przecież w obozie zawsze brakło mięsa.
Mruknąwszy z wyraźną satysfakcją, Deckin szybko skupił uwagę na jedynym, który ocalał z zasadzki i to bynajmniej nie wskutek przypadku. „Jedna strzała znajdzie się choćby o jard od posłańca”, huczał tego ranka Scarl, „a oskóruję rękę, która ją wypuściła, od palców po nadgarstek”. Nie była to czcza groźba, bo wszyscy widzieliśmy, jak dotrzymywał takich obietnic złożonych w podobnych okolicznościach.
Królewski posłaniec był mężczyzną o chudym obliczu, nosił doskonale skrojony kaftan, portki i długi płaszcz, ufarbowany tak, by odzwierciedlał kolory królewskich mundurów. Udało mu się utrzymać wyraz twarzy pełen pogardliwej urazy, gdy Deckin złapał jego konia za uzdę. Mimo całej swej sztywnej godności i widocznego oburzenia, był na tyle mądry, by nie opuścić lancy. Królewski proporzec powiewał wysoko i dumnie nad sceną rzezi.
– Użycie siły lub utrudnianie wykonywania obowiązków posłańcowi Korony uważane jest za zdradę – oznajmił chudolicy i trzeba było mu oddać, że głos zadrżał mu tylko nieznacznie. – Powinieneś to wiedzieć, kimkolwiek jesteś.
– W rzeczy samej, dobry panie – odparł Deckin, przechylając głowę. – I sądzę, że wiesz, panie, doskonale, z kim masz do czynienia, czyż nie?
Posłaniec zamrugał raz jeszcze, po czym odwrócił wzrok, nie zaszczyciwszy rozmówcy odpowiedzią. Widziałem już, jak Deckin zabijał za mniejsze zniewagi, ale tym razem jedynie się roześmiał. Uniósł dłoń i strzelił wyczekująco palcami.
Rysy posłańca stężały, gniew i upokorzenie zalały jego oblicze czerwienią. Widziałem, jak rozszerzyły mu się nozdrza, drgnęły wargi, zapewne przygryzł je sobie, powstrzymując nierozważne słowa. To, że nie trzeba było prosić go ponownie, by sięgnął do pasa po skórzaną tubę z pergaminem, niewątpliwie dowodziło, że znał imię człowieka, który stanął przed nim.
– Lorine! – szczeknął Deckin, wyjmując tubę z opornej dłoni posłańca, po czym podał ją smukłej, miedzianowłosej kobiecie, która zjawiła się u jego boku.
Według autorów ballad Lorine D’Ambrille była słynącą z urody córką jakiegoś lordziątka z dalekich stron, która wolała uciec z zamku ojca, niż oddać rękę szlachcicowi o złej reputacji i podłych nawykach. Przemierzywszy wiele dróg i przeżywszy wiele przygód dotarła do mrocznych lasów Marchii Shavine, gdzie miała szczęście zostać uratowana przed stadem rozszalałych wilków przez nikogo innego, jak życzliwego łotra – Deckina Scarla. Wkrótce rozkwitła między nimi miłość, która, ku mej irytacji, opiewana była przez lata, obrastając coraz bardziej absurdalną legendą.
Na tyle, na ile zdołałem ustalić, krew w żyłach Lorine nie była błękitniejsza od mojej, choć źródło stosunkowo wyszukanego sposobu wysławiania się i oczywistego wykształcenia rudowłosej panny do dzisiaj pozostają dla mnie tajemnicą. Pozostała niewiadomą, mimo że myślałem o niej naprawdę wiele. Jak we wszystkich legendach, i w tej tkwiło ziarno prawdy: Lorine była piękna. Miała urodę, która przetrwała lata leśnego życia, nadto jakimś sposobem potrafiła utrzymać swoje błyszczące miedziane włosy wolne od brudu i rzepów. Przepełniała mnie wtedy nieokiełznana żądza młodości i nie mogłem się powstrzymać od wpatrywania się w Lorine, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Otworzywszy tubę, wydobyła znajdujący się w niej zwój i zmarszczyła lekko gładkie, odrobinę piegowate czoło, gdy czytała wiadomość. Jak zwykle wpatrywałem się zachwycony w jej twarz i moją fascynację stłumił na moment krótki, ale oczywisty spazm szoku, który przemknął przez rysy Lorine. Oczywiście dobrze to ukrywała, była przecież moją nauczycielką w sztuce kamuflażu i nawet intensywniej niż ja ćwiczyła się w ukrywaniu potencjalnie niebezpiecznych emocji.
– Przeczytałaś? – zapytał Deckin.
– Co do słowa, mój kochany – zapewniła go, odsłaniając w uśmiechu białe zęby, po czym ponownie schowała pergamin i zwróciła tubę.
Choć, jak wspomniałem, jej pochodzenie na zawsze pozostało okryte cieniem, odnotowałem skrzętnie sporadyczne wzmianki o scenach i podróżach z grupami komediantów, co pozwoliło mi wysnuć wniosek, że Lorine była kiedyś aktorką. Być może z tego powodu posiadała niezwykłą zdolność zapamiętywania dużej ilości tekstu po zaledwie kilku chwilach lektury.
– Jeśli mógłbym polegać na twej uprzejmości, szlachetny panie – zwrócił się Deckin do posłańca, biorąc jednocześnie tubę z rąk Lorine. – Uznałbym to za największą przysługę, gdybyś mógł zanieść dodatkową wiadomość do króla Tomasa. Jak król królowi, proszę, chciałbym przekazać mu wyrazy mego najgłębszego i najszczerszego żalu w związku z tym niefortunnym i nieprzewidzianym opóźnieniem w podróży jego zaufanego człowieka, aczkolwiek było ono krótkie.
Posłaniec wpatrywał się w oferowaną mu tubę, jakby właśnie podano mu łajno, ale mimo to wziął ją do ręki.
– Takie sztuczki cię nie uratują – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – I nie jesteś królem, Deckinie Scarlu.
– Naprawdę? – Deckin wydął wargi i uniósł brew w widocznym zaskoczeniu. – Jestem człowiekiem, który dowodzi armiami, strzeże swoich granic, karze przewinienia i zbiera należne mu podatki. Jeśli taki człowiek nie jest królem, to kim jest?
Było dla mnie jasne, że posłaniec miał wiele odpowiedzi na to pytanie, ale będąc za pan brat z mądrością i obowiązkiem, wybrał milczenie.
– Zatem życzę ci, panie, miłego dnia i bezpiecznej podróży – powiedział Deckin, po czym cofnął się o krok i klepnął w zad konia, którego dosiadał królewski sługa. – Trzymaj się drogi i nie zatrzymuj się aż do zmroku, nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa po zachodzie słońca.
Klepnięty koń ruszył posłusznie, a jeździec szybko zmienił jego trucht w rączy galop. Wkrótce był już tylko plamą mielonego kopytami błota. Jego płaszcz migotał jeszcze wśród drzew czerwienią i złotem, aż do momentu, gdy posłaniec skręcił i znikł nam z oczu.
– Czego stoicie i się gapicie! – warknął Deckin, obrzucając swych ludzi gniewnym spojrzeniem. – Mamy łupy do zebrania i mile do przejścia, zanim zmierzch zapadnie.
Wszyscy zabrali się do pracy ze zwyczajowym entuzjazmem, łucznicy obszukiwali powalonych strzałami żołnierzy, podczas gdy pozostali oblegali wóz. Chcąc do nich dołączyć, rozejrzałem się za jakim młodym drzewkiem, do którego mógłbym przywiązać zdobycznego konia, ale nie zdążyłem go znaleźć, bo Deckin zatrzymał mnie gestem.
– Tylko jedno cięcie – stwierdził, podchodząc bliżej i kiwając kudłatą głową nad ciałem żołnierza z batem. – Nieźle.
– Tak jak mnie nauczyłeś, Deckinie – odpowiedziałem z uśmiechem, który zaraz zbladł, gdy Scarl obrzucił konia taksującym spojrzeniem i gestem nakazał mi oddać wodze.
– Myślę, że oszczędzę mu gulaszu – oznajmił, gładząc dużą dłonią szarą sierść zwierzęcia. – To zaledwie młodzik. Jeszcze może być z niego dużo pożytku. Jak z ciebie, co, Alwynie?
Zaśmiał się tym swoim krótkim, zgrzytliwym śmiechem, a ja natychmiast mu zawtórowałem. Zauważyłem, że Lorine wciąż stała nieopodal, zrezygnowała z gorączkowego zbierania łupów i obserwowała naszą rozmowę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i lekko przechyloną głową. Jej wyraz twarzy wydał mi się dziwny, lekko ściągnięte usta wyrażały stłumione rozbawienie, a zmrużone powieki i zmarszczone brwi – powściągliwą troskę. Deckin zwykł rozmawiać ze mną częściej niż z innymi młodzikami z bandy, co bywało czasem powodem wybuchów zazdrości, ale zazwyczaj nie ze strony Lorine. Dziś jednak najwyraźniej dostrzegła w okazywanej mi łasce jakieś dodatkowe znaczenie i zastanawiałem się, czy miało to coś wspólnego z wiadomością wiezioną przez posłańca.
– Zagrajmy w naszą grę, hm? – odezwał się Deckin, natychmiast skupiając na sobie całą moją uwagę. Obróciłem się i zobaczyłem, że ruchem głowy wskazuje ciała dwóch żołnierzy. – Co widzisz?
Podszedłem bliżej do trupów i obejrzałem je uważnie, zanim zacząłem odpowiadać. Starałem się nie mówić zbyt szybko, nauczywszy się na własnej skórze, jak bardzo Deckin nie lubił, gdy trajkotałem.
– Zaschnięta krew na portkach i mankietach – zacząłem. – Powiedziałbym, że ma dzień albo dwa. Ten tutaj – wskazałem na żołnierza z grotem strzały wystającym z ust – ma świeżo zszytą ranę na czole, a miecz tego – mój palec przesunął się na wpół obnażone ostrze, które wciąż tkwiło w pochwie tego z batem – ma rysy i zadrapania, które nie zostały jeszcze oszlifowane.
– Co ci to mówi? – zapytał Deckin.
– Brali udział w walce, i to niedawno.
– W walce? – Uniósł krzaczastą brew i spytał spokojnie: – Jesteś pewien, że to tylko tyle?
Moje myśli zerwały się do biegu. Gdy Deckin przemawiał takim łagodnym tonem, to zawsze było niepokojące.
– Raczej w bitwie – poprawiłem się, świadom, że mówię zbyt szybko, ale nie potrafiłem powstrzymać potoku słów. – Była na tyle duża i ważna, że król powinien zostać poinformowany o wyniku. Ponieważ oddychali aż do tego poranka, zgadywałbym, że wygrali.
– Co jeszcze? – Deckin zmrużył oczy w sposób, który zapowiadał rychłe rozczarowanie. Najwyraźniej przeoczyłem coś oczywistego.
– To Kordwainczycy – udało mi się jakoś powiedzieć to powoli. – Jechali z królewskim posłańcem, zostali wezwani do Marchii Shavine w interesach Korony.
– Tak – przyznał mi rację, a w jego głosie usłyszałem ten nieznaczny przydech, świadczący o powściąganej ekscytacji. – A jaki jest główny interes Korony w tych niespokojnych czasach?
– Wojna Pretendenta. – Przełknąłem ślinę i uśmiechnąłem się ponownie, zadowolony z własnych wniosków. – Królewska armia stoczyła i wygrała bitwę z hordą Pretendenta.
Deckin opuścił brew i patrzył na mnie w milczeniu, świdrując nieruchomym wzrokiem bez mrugnięcia, na tyle długo, bym po raz drugi tego ranka oblał się potem. Potem mrugnął i odwrócił się, by odprowadzić konia, mrucząc do Lorine, która zrównała się z nim krokiem. Słowa były wypowiedziane cicho, ale usłyszałem je, jak – jestem pewien – tego chciał.
– Wiadomość?
Lorine odpowiedziała tonem całkowicie neutralnym i z twarzą starannie pozbawioną wyrazu.
– Miałeś rację, jak zwykle, mój kochany. Stary drań postradał rozum i zmienił barwy.
Deckin nakazał uprzątnąć ciała z drogi i porzucić je głębiej w lesie, gdzie zainteresowanie wilków, niedźwiedzi czy lisów sprawi, że wkrótce pozostaną po nich jedynie anonimowe kości. Knieja Shavine to miejsce pełne głodu, a świeże mięso rzadko pozostaje bezpańskie, gdy wiatr poniesie jego woń między drzewa.
To, że Erchel znalazł jedynego żywego, można było uznać za przygnębiająco przewidywalne. Erchel był tak samo głodny, jak każdy leśny drapieżnik, ale głodem innego rodzaju.
– Skurwysyn jeszcze oddycha – wykrzyknął w zaskoczonym zachwycie, gdy kusznik, którego wlekliśmy przez paprocie, wydał z siebie zdezorientowany i pytający zarazem jęk. Zdenerwowany tą niespodziewaną oznaką życia u nieboszczyka, natychmiast puściłem jego ramię, pozwalając mu osunąć się na ziemię, gdzie jęczał przez chwilę, zanim podniósł głowę. Pomimo dziur w ciele, wyrwanych przez co najmniej pięć strzał, sprawiał wrażenie człowieka obudzonego z dziwnego snu.
– Co się stało, przyjacielu? – zagadnął Erchel, przykucnąwszy obok, z twarzą wykrzywioną w imponującym naśladownictwie troski. – Banici, co? Moi druhowie i ja znaleźliśmy cię przy drodze. – Spochmurniał, a w głosie pojawiła się szorstka nuta rozpaczy. – Straszna to rzecz. To prawdziwe zwierzęta, niech ich Zatrata weźmie. Nie martw się... – Krzepiącym gestem położył dłoń na kiwającej się głowie kusznika. – Już my się tobą zajmiemy.
– Erchelu – odezwałem się, z wyraźną nutą zakazu w głosie. Pochwycił mój wzrok. W jego oczach zapłonął jasny, pełen urazy błysk, bladą twarz o ostrych rysach wykrzywił grymas. Byliśmy w podobnym wieku, ale ja wyrosłem wyżej niż większość chłopaków w wieku siedemnastu lat, o ile w istocie tyle sobie liczyłem. Nawet dziś mogę tylko zgadywać, tak to już jest z bękartami z burdelu; urodziny są tajemnicą, a imiona prezentem, który daje się samemu sobie.
– Nie mamy czasu na twoje rozrywki – upomniałem Erchela. Morderstwo zwykle zostawiało we mnie tlący się gniew, a wymiana zdań z Deckinem tylko go pogłębiła, co czyniło mnie nad wyraz niecierpliwym.
W bandzie nie mieliśmy formalnej hierarchii. Deckin był naszym niekwestionowanym przywódcą, a Lorine jego zastępcą, ale dalej kolejność dziobania zmieniała się z czasem. Erchel, ze względu na swoje maniery i zwyczaje, niegodziwe nawet jak na standardy banitów, znajdował się obecnie dobrych kilka szczebli niżej ode mnie. Jako że był zarówno pragmatycznym tchórzem, jak i złośliwym psem, zwykle wycofywał się w obliczu nawet minimalnie większego autorytetu. Dziś jednak perspektywa zaspokojenia głodu okazała się silniejsza niż pragmatyzm.
– Goń się, Alwynie – mruknął, odwracając się z powrotem do kusznika, który, o dziwo, zebrał dość sił, by się nieco podnieść. – Nie marnuj sił, przyjacielu – poradził mu Erchel, sięgając zarazem do noża przy pasie. – Połóż się, odpocznij chwilę.
Wiedziałem, jakby to się dalej potoczyło. Erchel wyszeptałby jeszcze kilka pocieszających słów do tego nieszczęsnego człowieka, a następnie, uderzając szybko niczym wąż, wykłułby mu oko. Potem nastąpiłyby kolejne pieszczotliwe zapewnienia, zanim wyłupiłby drugie. Później już gra toczyłaby się o to, jak długo ten biedak będzie konał, gdy nóż Erchela coraz głębiej penetrowałby jego ciało. Nie mogłem tego znieść w większość dni, a już na pewno nie dzisiaj. Nie słuchał mnie, co było wystarczającym usprawiedliwieniem dla kopniaka, którego wymierzyłem mu w szczękę.
Zęby Erchela szczęknęły głośno, gdy jego głowa poleciała w bok. Kopnięcie zostało wymierzone tak, by sprawić jak największy ból, nie powodując przy tym zwichnięcia szczęki, aczkolwiek nie sądziłem, by Erchel to docenił. Przez sekundę lub dwie mrugał w szoku, po czym jego wąska twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości, poderwał się na nogi, z zakrwawionymi zębami i z nożem gotowym do udzielenia odpowiedzi. Dobyłem własnego noża w mgnieniu oka i przykucnąłem na rozstawionych nogach, gotów do starcia.
Jeśli miałbym być szczery, powiedziałbym, że pojedynek mógł rozstrzygnąć się na korzyść każdego z nas, ponieważ równie sprawnie posługiwaliśmy się nożem. Ale lubię myśleć, że mój wzrost i ciężar przechyliłyby szalę na moją stronę. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, gdyż Raith upuścił ciało, które niósł, przeszedł między nami, kucnął i wbił własny nóż w podstawę czaszki kusznika.
– Marnowanie czasu to marnowanie życia – pouczył nas tym swoim dziwnym, melodyjnym akcentem, po czym wyprostował się i każdego po kolei obdarzył ciężkim, nieruchomym spojrzeniem. Raith miał wzrok, który w najlepszym wypadku trudno było mi wytrzymać, zbyt jasne niebieskie oczy przeszywały człowieka w sposób przywodzący na myśl jastrzębia. Raith był też duży, wyższy i potężniejszy niż Deckin, ale bez śladu brzucha. Jeszcze bardziej przykuwały uwagę intensywnie czerwone ślady, które tworzyły dwa ukośne paski na jasnobrązowej skórze jego twarzy. Zanim zobaczyłem Raitha podczas moich pierwszych, niepewnych kroków w obozie, nie widziałem jeszcze żadnego Kaeryty. Poczucie obcości i zagrożenia, jakie wzbudził we mnie tamtego dnia, nigdy właściwie nie przeminęło.
Ostatnimi czasy namnożyło się opowieści o Kaerytach i ich sekretnych, podobnież magicznych praktykach. Nie byli powszechnym widokiem w Albermaine. Ci, którzy żyli pośród nas stawali się przedmiotem szyderstwa, jak również obiektem lęku, zawsze postrzegani jako obcy. Doświadczenie nauczyło nas ostatecznie, że podejście takie było głupotą, ale wtedy mieliśmy to jeszcze przed sobą.
Słyszałem wiele ciekawych opowieści o Kaerytach, każda z nich była pełna aluzji do czarnej magii i fatalnych losów misjonarzy Przymierza, którzy nierozważnie przekraczali granicę gór, by edukować te pogańskie dusze w naukach Męczenników. Tak więc szybko odwróciłem wzrok, podczas gdy Erchel, przebiegły, ale niekoniecznie bystry, okazał się nieco wolniejszy, co skłoniło Raitha do poświęcenia mu całej swojej uwagi.
– Zgodzisz się ze mną, szczurze? – mruknął cicho, zbliżył się i jego brązowe czoło na moment dotknęło bladych brwi Erchela. A gdy Raith pochylił się nad niższym chłopcem, jego naszyjnik zawisł między nimi. Taki zwykły rzemień z brązowymi amuletami, z których każdy był kunsztownie wykonaną miniaturową rzeźbą, a jednak jego widok mnie denerwował. Pilnowałem, żeby moje spojrzenie nie zatrzymało się na nim zbyt długo, ale zerkałem na naszyjnik wystarczająco często, żeby wśród zawieszek dostrzec wizerunki księżyca, drzew i różnych zwierząt. Jedna z nich zawsze przyciągała mój wzrok bardziej niż pozostałe: brązowa ptasia czaszka, którą uznałem za kruczą. Z niewytłumaczalnego powodu puste oczodoły budziły we mnie większy lęk niż nienaturalnie jasne spojrzenie jej właściciela.
Raith odczekał, aż Erchel przytaknie milcząco, po czym polecił:
– Zanieście go tam. – Kaeryta, ruchem głowy wskazał nam kępę wiązów kilkanaście kroków dalej, jednocześnie wycierając zakrwawione ostrze o kubrak Erchela. – I w drodze powrotnej możesz nieść mój tobołek. I lepiej, żeby niczego w nim nie brakowało.
– Kaerycki bękart – mruknął Erchel, gdy dźwigaliśmy zwłoki kusznika w stronę wiązowej kępy. Sprawiał wrażenie, jakby całkowicie zapomniał o naszej konfrontacji, co było dla niego typowe. Zastanawiając się nad jego losem, po tych wszystkich latach, dochodzę do wniosku, że Erchel, ohydna i straszna dusza, posiadał jednak umiejętność, której wcześniej nie zauważyłem: umiejętność darowania urazy.
– Podobno czczą drzewa i skały – mówił dalej, pilnując, by nikt poza mną go nie słyszał. – Żeby je ożywić, oddają się jakimś pogańskim rytuałom w świetle księżyca i kto wie co jeszcze. Moi ludzie nigdy nie zadawaliby się z jednym z nich. Nie wiem, co Deckin sobie myśli.
– Może powinieneś go zapytać – zasugerowałem. – Albo ja mogę go zapytać za ciebie, jeśli chcesz.
Ta rzucona obojętnym tonem propozycja sprawiła, że Erchel zamknął usta niemal do końca naszej podróży. Jednak, w miarę jak zagłębialiśmy się w las i zbliżaliśmy do obozu, znalazł powód, by znowu mleć ozorem.
– Co tam było napisane? – zapytał półgłosem, gdyż Raith znajdował się nieopodal. – W wiadomości?
– A skąd mnie to wiedzieć? – odparłem i poprawiłem ciążący mi na ramieniu tobołek wypchany łupami. Zanim przyłączyłem się do reszty, ciała zostały już ogołocone, ale w wozie znalazłem worek z posiłkiem, kilka marchewek i najcenniejsze ze wszystkiego – parę solidnych butów, które pasowałyby na mnie niemal idealnie po kilku drobnych przeróbkach.
– Deckin z tobą rozmawia. Tak samo jak Lorine. – Erchel szturchnął mnie łokciem, próbując tym sposobem wydusić ze mnie odpowiedź. – Co tam mogło być takiego, że Deckin tyle ryzykował tylko po to, by przeczytać tę wiadomość?
Pomyślałem o tym drgnieniu, które na ułamek chwili zmieniło wyraz twarzy Lorine, gdy czytała, i o tym, że niewzruszenie i z kamienną miną, stała i patrzyła, jak Deckin zmusza mnie do wyciągania wniosków. „Stary drań postradał rozum i zmienił barwy”, powiedziała. Lata spędzone wśród banitów nauczyły mnie doskonale wyczuwać zmianę wiatrów i kierunku, w którym podążaliśmy, przy czym Deckin zawsze znajdował się w centrum tych zmian. Nigdy nie lubił dzielić się swoimi przemyśleniami, wydawał polecenia, które wydawały się dziwne lub bezsensowne, a jego prawdziwe zamiary stawały się oczywiste znacznie później. Jak dotąd, jego ostrożne przywództwo zawsze prowadziło nas do zysków, przy czym z dala od żołnierzy i szeryfów księcia. Książę...
Zwolniłem mimowolnie, patrzyłem przed siebie niewidzącym wzrokiem, a mój umysł pracował nad spostrzeżeniem, które powinno było przyjść mi do głowy już na drodze. Strażnicy posłańca nie byli książęcymi żołnierzami z Marchii Shavine, ale Kordwainczykami, którzy dopiero co brali udział w kolejnej bitwie w Wojnie Pretendenta. Żołnierzami w służbie króla, co rodziło pytanie: jeśli nie można było powierzyć eskortowania posłańca Korony żołnierzom z Marchii Shavine, to po której stronie walczył ich książę?
– Alwynie?
Głos Erchela wyrwał mnie z zamyślenia, znów maszerowałem raźno i spoglądałem bystro, nieuchronnie w stronę zwalistej postaci Deckina na czele kolumny. Dotarliśmy już do obozu i patrzyłem, jak gestem odprawia witających go ludzi i kieruje się do schronienia, które dzielił z Lorine. Intuicja podpowiadała mi, że żadne z nich nie dołączy do nas na wspólnej uczcie, zwyczajowej celebracji udanego przedsięwzięcia. Wiedziałem, że mają wiele do omówienia. Wiedziałem też, że muszę to usłyszeć.
– Czuję, że muszę ci coś powiedzieć, Erchelu – stwierdziłem, idąc już do swojego schronienia. – Kurewsko dużo gadasz.