Paris. Autobiografia - ebook
Paris. Autobiografia - ebook
Jedno imię, milion znaczeń. Dziedziczka fortuny. Skandalistka. Dziewczyna z okładek. Gwiazda reality show. To etykiety przypisane Paris Hilton przez innych. Artystka. Kobieta biznesu. Aktywistka. Córka. Siostra. Żona. To role, które podejmuje sama jako w pełni świadoma kobieta.
Paris Hilton zdobyła rozgłos jako dziedziczka hotelowego imperium, ale fortunę zbiła sama jako trendsetterka. Wykorzystując celebrycką sławę, rozwijała innowacyjne przedsięwzięcia biznesowe i mimo że nieustannie znajdowała się na celowniku prasy brukowej wytykającej jej, że jest „znana z tego, że jest znana”, dzięki wytrwałości i inteligencji zbudowała globalne imperium. W autobiografii dzieli się swoją niezwykłą historią – odważnie, szczerze i z poczuciem humoru. To jej wielki bilans oddzielający stworzenie od stwórcy, markę od jej ambasadora. Odkrywa przed czytelnikami prawdziwe oblicze, opowiada o dzieciństwie i niezdiagnozowanym ADHD, a także o nastoletnim buncie, który doprowadził do przerażających konsekwencji. Rodzice, przekonani, że ratują swoje dziecko, umieścili ją w prywatnej instytucji zajmującej się trudną młodzieżą, gdzie przez prawie dwa lata doświadczała poniżania i wykorzystywania seksualnego. W tym piekle stworzyła swój własny świat, w którym zło nie mogło jej dosięgnąć. Wyłoniła się z otchłani, ufając tylko sobie, i przekształciła marzenia w rzeczywistość wartą miliardy dolarów. Opowiadając z wdziękiem i godnością o swoich doświadczeniach, Paris przedstawia jednocześnie historię celebryckiej kultury widzianą jej oczami, pełną niespodziewanych zwrotów akcji i wielkich nazwisk. Co jednak ważniejsze, pokazuje swoją drogę do wewnętrznego spokoju, a przy okazji i zachęca do zadania sobie pytania o naszą rolę w jej historii. Witamy w świecie Paris Hilton.
Paris Hilton to najbardziej rozpoznawalna influencerka na świecie, ikona popkultury. Jako przedsiębiorca zbudowała wielomiliardowe globalne imperium, była pionierem nowych technologii, a także DJ-em, artystką, angażowała się też w działalność charytatywną. W 2021 roku założyła firmę 11:11 Media, przedsiębiorstwo nowej generacji, centrum popkultury łączące dostarczanie treści z promocją marek i tworzeniem społeczności. Nieustannie działa jako aktywistka na rzecz podniesienia pozycji młodych kobiet i wywiera wpływ na związane z tym celem zmiany legislacyjne, co uważa za swoje największe osiągnięcie. Mieszka z mężem w Los Angeles.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-644-7 |
Rozmiar pliku: | 485 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mówili mi, że to głupota skakać ze spadochronem rankiem po imprezie z okazji moich dwudziestych pierwszych urodzin w Las Vegas, ale wówczas mnie to nie obchodziło, a dziś wiem, że nie mieli racji. Jeśli skok ze spadochronem ma zwieńczyć balety stulecia, to nie widzę przeszkód. Kiedy szaleć, jak nie w dwudzieste pierwsze urodziny, a mnóstwo głupot, które robi się po dwudziestce, tworzy fundament późniejszej mądrości. Potem człowiek nabiera rozumu, uświadamia sobie, ile błędów popełnił – i żałuje. Ja po dwudziestce poszłam na całość. Dziewczyno, a co ci szkodzi? Nie daruj sobie żadnej głupoty. Kochaj niewłaściwych facetów. Nienawidź niewłaściwych kobiet. Noś Von Dutch.
Niczego nie żałuję.
No, może kilku rzeczy.
Skok ze spadochronem do nich nie należy.
Gdy postanowiłam to zrobić, uznałam, że będzie to wisienka na torcie, znakomite zwieńczenie megaimprezy urodzinowej z udziałem gwiazd, odbywającej się w kilku lokalizacjach – kto wie, czy nie największej od czasów Marii Antoniny – a wiem, co mówię, bo imprezowanie to moja specjalność, kunszt wyćwiczony przez lata zaciętej praktyki.
KRÓTKA HISTORIA
MOJEGO IMPREZOWEGO DZIEDZICTWA
(Szczegóły pojawią się w toku niniejszej książki).
W dzieciństwie chodziłam głównie na spotkania rodzinne w Brooklawn, domu rodziców mojego ojca, Barrona i Marilyn Hiltonów, których nazywałam Papą i Nanu. Może widzieliście go w moim serialu dokumentalnym Paris in Love, to posiadłość w stylu georgiańskim (w 2021 roku wzięłam w niej ślub), zaprojektowana przez legendarnego architekta Paula R. Williamsa, twórcę domów Franka Sinatry, Lucille Ball, Barbary Stanwyck oraz innych hollywoodzkich nieśmiertelnych. Dom dziadków powstał w 1935 roku dla Jaya Paleya, jednego z założycieli CBS.
W owym czasie Papa miał osiem lat i mieszkał w hotelu ze starszym bratem Nickym, młodszym Erikiem i moim pradziadkiem, Conradem Hiltonem. Według rodzinnej mitologii, prababcia odeszła, gdyż nie odpowiadało jej trudne hotelowe życie, i porzuciła nadzieję, że Conrad się wzbogaci (krzyż na drogę).
Conrad był później krótko żonaty z węgierską celebrytką Zsa Zsą Gabor, spłukaną, ale piękną miłośniczką codziennych baletów. Zsa Zsa miała błyskotliwą osobowość i stała się prekursorką dzisiejszych influencerek, którym płaci się za noszenie konkretnych ciuchów, bywanie na przyjęciach i zachwalanie kosmetyków, tak aby firmy mogły zaistnieć w hollywoodzkiej prasie. Małżeństwo zakończyło się burzliwie i Conrad doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli będzie wychowywał chłopców w pojedynkę. Wpoił im tradycyjne, chrześcijańskie wartości, kazał pracować jako gońcy hotelowi i wbił im do głowy, że praca i rodzina to wiecznie skłócone, zazdrosne bóstwa, które toczą nieustanną wojnę o czas człowieka i jego całkowite oddanie. Papa ożenił się z Nanu po II wojnie i doczekali się ośmiorga dzieci. Tata jest numerem sześć. Kiedy był mały, przenieśli się do domu Jaya Paleya i przemianowali go na Brooklawn.
To wszystko brzmi jak prehistoria, lecz aby zrozumieć moją opowieść, musicie znać najważniejszego Hiltona. Ludzie znający Conrada osobiście twierdzą, że jestem taka sama jak on, co przeważnie biorę za komplement. Przeważnie. Zmarł dwa lata przed moim urodzeniem i wbrew powszechnej opinii przepisał większość majątku na cele dobroczynne. Papa pracował. Moi rodzice pracowali. Ja jestem tytanem pracy. W 2022 roku podpisałam wielki kontrakt na bycie twarzą Hilton Hotels w kampaniach reklamowych oraz promocjach krzyżowych w mediach społecznościowych i uwielbiam z nimi współpracować, ale to chyba największa kasa, jaką uda mi się zdobyć za bycie Hiltonką.
Ale jestem Hiltonką, a to nie byle co. Wiem, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, jasne? Moja rodzina jest nazywana „amerykańską rodziną królewską”. Nie umniejszam skali przywilejów, jakimi dzięki temu się cieszę. Doświadczenia. Podróże. Możliwości. Jestem wdzięczna za to wszystko.
Rodzina Barrona Hiltona jest ogromna – trzymamy się razem, kochamy i troszczymy o siebie nawzajem, chociaż od czasu śmierci Nanu nie widujemy się tak często jak dawniej. W dzieciństwie szalałyśmy z Nicky po Brooklawn z tabunami naszych kuzynów, wspinałyśmy się na ogrodzenia i grałyśmy w piłkę na bujnym trawniku. Przyjęcia w tym domu odbywały się z rozmachem karnawału: były przejażdżki na kucykach, miniogród zoologiczny, zamki do skakania, turnieje tenisowe i bitwy morskie w wielkim basenie z misterną mozaiką z włoskich kafelków, przedstawiającą znaki zodiaku. Jestem Wodnikiem, myślałam więc, że to postać podobna do syreny, która jednak okazała się Panną. Na wieść o tym pewnie się rozryczałam. A najpewniej ryczałam przez trzy sekundy, po czym uznałam, że będę syreną bez względu na to, co mówią gwiazdy lub starzy Włosi od mozaik.
Moi rodzice, Rick i Kathy Hiltonowie, balowali w latach siedemdziesiątych z Andym Warholem i najmodniejszą ekipą od Studio City po Studio 54. Tata działa na rynku nieruchomości, jest finansistą oraz współzałożycielem Hilton & Hyland, wielkiej firmy specjalizującej się w nieruchomościach mieszkalnych i dla największych korporacji, w związku z czym rodzice często zapraszają gości, a gdy mama wyprawia przyjęcie, planuje wszystko w najdrobniejszych szczegółach, dzięki którym goście czują się wyróżnieni. Wszystko jest w nienagannym guście, łącznie z otoczeniem i nią samą. Wkracza na przyjęcie i nosi się jak arystokratka, mądra, piękna i dobra. Ludzie ją uwielbiają, gdyż faktycznie się o nich troszczy, słucha, co do niej mówią, i sprawia, że również czują się mądrzy, piękni i dobrzy.
Prawdziwa klasa to umiejętność odnalezienia się w każdej sytuacji, gdy rozumie się i szanuje ludzi różnego pokroju. Mama ma taką klasę. Jest błyskotliwa, szykowna i z poczuciem humoru, lecz jej prawdziwą supermocą jest głowa na karku. Nie miałam pojęcia, jaka potrafi być frywolna, póki w 2021 roku nie wzięła udziału w programie Żony Beverly Hills. Jakby ktoś odkorkował butelkę różowego szampana.
Kiedy Nicky i ja byłyśmy małe, zanim jeszcze pojawili się chłopcy, mama uczyła nas, jak zachowywać się w towarzystwie. Którego widelca używać. Jak ustawiać stopy, gdy pozujemy do zdjęć na czerwonym dywanie. Rozumiałyśmy, że nasze nazwisko ma ciężar gatunkowy i przyciąga uwagę. Miałyśmy określoną pozycję w towarzystwie, z czym wiązały się pewne oczekiwania. W dzieciństwie brałyśmy udział w eleganckich rautach, wydarzeniach charytatywnych, świątecznych galach i wypasionych przyjęciach w Waldorfie lub Met, gdzie rodzice zadawali się z prawnikami, agentami, politykami oraz całą rzeszą niezwykłych ludzi pochłoniętych ważnymi sprawami.
W jednym z najwcześniejszych wspomnień siedzę na kolanach Andy’ego Warhola i rysuję na afterparty w Waldorf Astorii. Ubóstwiał mnie i zawsze powtarzał mamie, że zostanę wielką gwiazdą.
Wspaniale, że rodzice nie odmawiali nam w tym udziału. Można by pomyśleć, że wymuskane spotkania towarzyskie i służbowe to nuda dla dziecka, ale ja żyłam dla tych chwil. Nauczyłam się doceniać krój udanej kreacji balowej. Słuchałam najlepszej muzyki: zespołów jazzowych, kwartetów smyczkowych i prywatnych koncertów znanych artystów. Siedziałam jak motylek na płocie, podsłuchując dorosłe rozmowy o rozgrywkach korporacyjnych, kontraktach w branży nieruchomości, majątkach zdobytych i straconych, niefortunnych romansach i trudnych rozwodach. Wszystko kręciło się wokół miłości oraz pieniędzy, dwóch rzeczy, które niezmiennie mnie fascynowały, ponieważ wszyscy zdawali się oczarowani przynajmniej jedną z nich.
Po raz pierwszy posmakowałam clubbingu w wieku dwunastu lat. Nicky i ja przyjaźniłyśmy się z Kady, córką Pii Zadory, a Pia przyjaźniła się z naszą mamą, więc poszłyśmy z nią na koncert New Kids on the Block w LA. Ponieważ była znana, weszłyśmy za kulisy – i mało nie umarłyśmy.
– Idziemy do Bar One na afterparty – powiedzieli chłopcy Pii. – Chodźcie z nami.
– Musimy iść! Prosimy! Prosiiiiimy! – przekrzykiwałyśmy się z dziewczynami. Miałyśmy bzika na punkcie New Kids. Pia była spoko, więc poszłyśmy do Bar One i bramkarze wpuścili nas bez mrugnięcia okiem.
Atmosfera w Bar One dosłownie mnie rozwaliła. Czułam się jak naelektryzowana, no bo – ŚWIATŁA MUZYKA MODA ŚMIECH MUZYKA RADOŚĆ ŚWIATŁA BIAŁE ZĘBY BRYLANTY MUZYKA – były tam wszystkie bodźce, których mój mózg z ADHD nieustannie łaknął. Nie miałam pojęcia, że to fizjologiczna reakcja, wiedziałam tylko, że odczuwam coś prawdziwego, i bardzo mi się to spodobało. Jakby każda cząstka mnie ożyła – ciało, umysł, duch, skóra – i było to fantastyczne doznanie.
Niestety, kiedy chłonęłam to wszystko, wpadłyśmy na siostrę mamy. Ciocia Kyle zrobiła wielkie oczy, odciągnęła Pię na bok i coś jej nagadała, po czym zabrała nas do domu, ale wiedziałam, że muszę tam wrócić.
Jako nastolatka nie przepuściłam żadnej okazji, żeby się wyrwać z domu. Stałam się jedną z młodocianych imprezowiczek, trzęsących nocnym światkiem na początku lat dziewięćdziesiątych. Znalazłam się pod opieką tancerzy i performerów, drag queen i Harajuku Girls, dzięki czemu poznałam tajniki imprezowania jak gwiazda rocka:
1. Nawadniaj się.
2. Trzymaj fason (wstawiona – okej, schlana mniej).
3. Noś solidne buty, na przykład na platformie, i wygodne ciuchy, w których przetańczysz całą noc i z łatwością prześliźniesz się przez okno i płot.
W tamtym okresie nie piłam i nie brałam narkotyków. Odurzałam się wyłącznie zabawą. Nie szłam na imprezę, żeby się nawalić, lecz po to, by potańczyć. Alkohol i prochy to ucieczka od rzeczywistości, a ja pragnęłam rzeczywistości. Ucieczka w picie przyszła w późniejszym czasie.
Któregoś wieczoru po klubowej przygodzie z Pią Zadorą próbowałam przemycić do Bar One Nicky, naszą kuzynkę Farah i Khloé Kardashian. Khloé i Farah były smarkulami z gimnazjum, więc zrobiłam Khloé pełny makijaż, a do tego kazałam jej włożyć rudą perukę i czarny kapelusz z opadającym rondem.
– Gdyby ktoś pytał, nazywasz się Betsey Johnson – poinstruowałam.
Posadziłam Farah na czyichś barkach i ubrałam w długi trencz. Przebrania kosztowały nas tyle zachodu, że nie posiadałyśmy się ze zdumienia, kiedy nas nie wpuszczono.
– Chyba musimy przyjść z kimś sławnym – skwitowałam.
Nie spodobało mi się, że odprawiono mnie z kwitkiem przy świadkach. Postanowiłam, że to się nie powtórzy. W wieku szesnastu lat załatwiłam lewe papiery dla siebie i Nicky. Nikt nie dawał się nabrać, lecz stawałyśmy się trochę rozpoznawalne, więc bez problemu wchodziłyśmy do Bar One (obecnie Bootsy Bellows), Roxbury (dzisiejszy Pink Taco) oraz innych popularnych miejscówek.
Między szesnastym a osiemnastym rokiem życia nie miałam zbyt wielu okazji do imprezowania z uwagi na udział w sekciarskich obozach na łonie natury i wyjazdach do „szkół rozwoju emocjonalnego”. Mając kilka tygodni wolności, zachowawczo brałam udział w kameralnych balangach na plaży i domówkach, gdzie młodzież siedziała i gadała, póki nie zmuszałam wszystkich do tańca, zwłaszcza nieśmiałych i zakompleksionych. Oni najbardziej musieli się wyszaleć. Do dzisiaj to zasada numer jeden, kiedy jestem didżejem w prawdziwym lub wirtualnym świecie: balujesz z Paris, masz tańczyć.
W wieku osiemnastu lat podpisałam kontrakt z agencją modelek i myślicie, że co ludzie chcą robić po pokazie mody? Imprezować z modelkami. „Co ty nie powiesz”, burkniecie, ale pomińmy założenie, że faceci to świnie, a modelki to idiotki. Nie jest to prawdą i takie etykietowanie niczemu nie służy. Uważam, że większość mężczyzn jest z gruntu przyzwoita, a rozchwytywane modelki podróżują po całym świecie. Takie podróże to najlepsza forma zdobywania wiedzy. Większość z nich to młode dziewczęta tuż przed dwudziestką lub po niej, i czasem widać ten brak dojrzałości, ale się wyrobią. Dajcie im chwilę.
Networking – budowanie sieci kontaktów – to podstawa biznesu. Mając dwadzieścia kilka lat, osiągnęłam taką biegłość w biznesie i imprezowaniu, że ludzie zaczęli mi płacić za udział w przyjęciach. Nie wymyśliłam tego zjawiska, lecz zapoczątkowałam jego renesans. Cieszy mnie tytuł pierwszej influencerki. Dziewczęta muszą zrozumieć, jaką wartość wnoszą na imprezę. Nie sztuka stać i ładnie wyglądać, od tego są manekiny. Doświadczona imprezowiczka jest koordynatorką, negocjatorką i dyplomatką – zarazem lontem i zapałką.
Dziewczyny, znajcie swoją wartość. To nie wy macie szczęście, że jesteście na imprezie, to impreza ma szczęście, że się zjawiłyście. To samo ma zastosowanie w związkach, pracy i rodzinie.
Moje dwudzieste pierwsze urodziny w 2002 roku, podobnie jak ślub w 2021, objęły kilka dni i stref czasowych. Imprezowałam w klubach już od kilku lat, lecz miałam dosyć ściemniania bramkarzom i machania lipnym dokumentem – jakby nie wiedzieli. Robiłam w konia wszystkich, nawet siebie, i szkoda mi było na to energii. Nareszcie stałam się pełnoletnia i mogłam mieć to za sobą. Po raz pierwszy miałam zabalować na legalu, zaplanowałam więc balety na całym świecie i znalazłam na nie sponsorów. Moje wejście w dorosłość było szalonym, roztańczonym, pijackim multiwersum, które rozłożyło wszystkich na łopatki.
Ma się rozumieć, obmyśliłam wystrzałową garderobę. Okazja wymagała licznych kreacji, toteż miałam do dyspozycji całą baterię wcześniej zaprojektowanych sukien, butów na koturnach, dodatków i brylantowych diademów. Stąd wzięła się moja kultowa srebrna suknia kolczuga autorstwa Juliena Macdonalda – odwzorowana przez Kendall Jenner w 2016 roku na jej dwudziestych pierwszych urodzinach. Taka jest ponadczasowa. Włożyłam ją ponownie (nadal ją mam, a jak!) w ostatni wieczór w Marbelli w Hiszpanii, gdy byłam tam didżejką w 2017 roku.
Julien uszył ją dla mnie na moje przyjęcie pod koniec tygodnia mody w Londynie, gdzie brałam udział w jego pokazie. Szłam jako panna młoda i już suknia ślubna była powalająca, lecz na widok kolczugi zaparło mi dech w piersiach.
– Jest boska – oznajmiłam. – Ta suknia trafi kiedyś do muzeum.
Dopracowana w każdym calu, składa się z tysięcy kryształków Swarovskiego. Faluje jak tafla jeziora. Ma dekolt do pępka, więc trzeba przylepiać go taśmą dwustronną, tak aby nic się nie wymknęło, co zazwyczaj się sprawdza, dopóki nie spocisz się na parkiecie, lecz taniec w tej sukience bije na głowę kąpiel w mleku.
Przewróciłam się, biegnąc komuś na powitanie, uznałam więc, że trzeba się pozbyć kilkunastocentymetrowych szpilek. Chyba właśnie wtedy przebrałam się w powłóczystą niebieską suknię z trenem. Bez pleców, ale świetnie skrojoną. W GO Lounge w LA miałam na sobie przezroczystą różową mini obszytą ręcznie pierdylionem diamentowych koralików. Nic jednak nie przebije uczucia, gdy szalałam do upadłego w londyńskim Stork Lounge w tamtej srebrnej sukience Juliena Macdonalda.
Chciałabym, żeby każda dziewczyna czuła się tak w swoje dwudzieste pierwsze urodziny: wolna, szczęśliwa, piękna i kochana.
Niepokonana.
W nowojorskim Studio 54 miałam na sobie turkusową suknię Heatherette z kryształkami Swarovskiego. Le Cirque przygotowała wykwintny poczęstunek i cudny dwudziestojednopiętrowy tort urodzinowy. Potem było przyjęcie w Paryżu, no bo Paris, następnie w Tokio, gdzie ufundowałam wielką imprezę dla tysięcy fanów, aby Little Hiltons nie myśleli, że o nich zapomniałam. Wróciłam do LA i zorganizowałam paradę od LAX do mojego domu na Kings Road, z przyjaciółmi i bliskimi, których znam i kocham od urodzenia.
W domu było po sufit prezentów. Przyjaciele i fani z całego świata przysłali róże, pierścionki, bransoletki, pluszowe maskotki. Tyle uroczych, przemyślanych prezentów. Życzenia na kartkach, w listach i mejlach wzruszyły mnie do głębi. Pisałam podziękowania, mało mi ręka nie odpadła.
Dobranie uczestników przyjęcia to niemała umiejętność. Andy Warhol był niekwestionowanym mistrzem w tej dziedzinie. Prince przejął od niego pałeczkę i wzniósł się oczko wyżej dzięki tajemnemu składnikowi – muzyce. Zawsze to zapamiętuję, ludzi i muzykę. Siostra i kuzyni. Mnóstwo przyjaciół z dzieciństwa, takich jak Nicole Richie. Wystrzałowe matronki: mama, Kris Jenner, Faye Resnick, ciocia Kyle i ciocia Kim. Przewijały się również legendy w rodzaju P. Diddy’ego i restauratora Sirio Maccioniego. Pojawili się krewni i przyjaciele stale obecni w moim życiu, lecz także cała masa świetnych ludzi, którzy przychodzili i odchodzili, ponieważ niektóre znajomości mają ograniczony termin ważności i nie ma w tym nic złego.
Ta fascynująca zbieranina ludzi tańczyła do skleconej przeze mnie składanki. Wszyscy. Tańczyli. Było to w czasach, zanim jeszcze stałam się zawodową didżejką, ale zawsze miałam do tego smykałkę. Muzyka klubowa z przełomu tysiącleci była stworzona do szaleństw na parkiecie:
Chemical Brothers, Star Guitar
Depeche Mode, Freelove
DJ Disciple, Caught Up z Mią Cox
Funky Green Dogs, You Got Me (Burning Up)
Musiałam też sięgnąć po utwór szczególnie bliski mojemu sercu: Ultra Naté, Free.
W Bellagio w Las Vegas grał DJ AM, dlatego wiedziałam, że muzyka będzie w punkt. Chciałam, żeby ta noc nie miała końca. Przez większość dorosłego życia, jeśli spałam bez moich psów – a często nawet z nimi – dręczyły mnie koszmary, więc bałam się zasnąć. Odkładałam to, jak mogłam, przeciągając imprezę w nieskończoność – tańczyłam, piłam szampana, tańczyłam, tańczyłam, piłam, śmiałam się, tańczyłam – aż do rana, aż moje ciało błagało „Przestań, laska. Dooooosyć…”.
Ani się spostrzegłam, jak telefon zawibrował mi pod pachą.
Ktoś dobijał się do drzwi mojego pokoju hotelowego.
– Paris? Pobudka, Paris. Jedziemy na lotnisko.
Otworzyłam oczy. Pokój zawirował jak stroboskop.
– Co? Po co… dokąd… dokąd lecimy?
A potem przypomniałam sobie, że rozpowiedziałam wszystkim o skoku ze spadochronem.
O nie! Uch.
Będzie kiepsko, ale nie chciałam dać plamy. Włożyłam dres. Usta miałam wyschnięte na wiór, mimo wypicia całej butelki wody, od której mnie zemdliło, jakbym miała zwymiotować, mimo że nic nie jadłam. Może odrobinę tortu. Pochłonięta tańcem, nawet nie podeszłam do stołu. Zwykle szampan chroni przed kacem, ale wypiłam też kilka drinków, martini czy co tam ludzie piją w swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Rozsadzało mi prawe oko. Cebulki włosów krzyczały wniebogłosy.
Nie bądź mięczakiem, nie bądź mięczakiem, powtarzałam sobie w duchu po drodze na małe lotnisko za miastem. Wiedziałam, że jeśli zwymiotuję, rozpłaczę się albo wycofam, to niektóre z towarzyszących mi osób puszczą farbę. Ktoś zrobi zdjęcie i je opyli. Część tych ludzi była zaufanymi przyjaciółmi, lecz pozostałych nie znałam zbyt dobrze lub wcale im nie ufałam, a kac zaburzył moje rozeznanie, przełączyłam się więc na tryb „nie ufaj nikomu” i próbowałam udawać przejętą.
– Jestem naprawdę wykończona – oznajmiłam. – Ja tylko… no.
Schowałam się pod kurtką i dygotałam jak mały piesek.
Dotarliśmy na prywatne lotnisko na pustkowiu za miastem. Byłam tak odwodniona i wypluta, że nic do mnie nie docierało. Coś tam „skoczysz z instruktorem bla, bla, bla – wyskoczycie na wysokości czterech kilometrów bla, bla – przez pierwsze półtora spadacie bez spadochronu, bla”. Siedzę i myślę, w co ja się, kurwa, wpakowałam. Potem założyli na mnie uprząż i sprawa zrobiła się poważna. Wytrzeźwiałam na sto procent i strach zajrzał mi w oczy.
Kiedy wystartowaliśmy tym gruchotem, reszta śmiała się i gadała – a właściwie darła się, żeby przekrzyczeć silnik. Wesoła paplanina brzmiała w moich uszach jak zgrzyt metalu po szkle. Ja tylko siedziałam. I milczałam. Zawsze cichnę, kiedy się boję, jak zwinięty w kłębek zajączek gotów do ucieczki. Świadomość, że bez względu na rozmach, z jakim żyjemy, jesteśmy tylko marnym pyłkiem, który można zmieść w jednej chwili, uczy pokory jak nic.
Gogle wciskały mi się w twarz. Byłam pewna, że zostawią ślad. Uch. Siedziałam na kolanach obcego faceta, dosłownie z nim związana, z poczuciem, że mój los znajduje się w jego rękach, i miałam ochotę uciec gdzie pieprz rośnie.
A potem otworzyli drzwi i do środka wpadł podmuch zimnego powietrza.
Nad drzwiami znajdował się napis, jaki widnieje nad wszystkimi drzwiami we wszystkich samolotach świata. Wielkimi czerwonymi literami:
NIE OTWIERAĆ
No właśnie! Bo kiedy się otwierają, nadchodzi koniec świata. Łeb ci urywa, a serce kurczy się w piersi jak uschnięty grzybek.
NIE OTWIERAĆ
Ale teraz się otworzyły.
Siedzę na ławce, w kolejce, i ilekroć ktoś skacze, pozostali się przesuwają. Ktoś wyskakuje. Przesunięcie.
Skok. Przesunięcie.
Skok. Przesunięcie.
Mój współskoczek pcha mnie coraz bliżej drzwi, wrzeszcząc: „Tak trzymaj, Paris. Będzie super, Paris. Jeszcze chwilę, Paris. Tak trzymaj”.
A potem stajemy w drzwiach. Czuję krawędź pod stopami. Wiatr jest tak głośny i porywisty, że tłumi mój krzyk, jakby ciągnął nić.
– Na trzy! – komenderuje instruktor, ale nie wiem, czy doliczył do końca. Usłyszałam tylko „jeden”, i…
Nic.
Wszystko.
Powietrze.
Światło.
Nieznośna jasność.
Zbawienny przypływ adrenaliny.
Myślałam, że poczuję, jak spadam. Jakby ziemia zbliżała się w przyspieszonym tempie. Ale nie. Wyskakujesz kilometry nad ziemią i choć spadasz prawie dwieście na godzinę, to przestrzeń wokół jest tak rozległa, a odległość tak wielka, że widzisz wszystko z perspektywy sunącego obłoku.
Nie miałam się czego złapać. Ani czego puścić.
Rozpostarłam ręce i poczułam niezmąconą radość.
Wolność.
Ekstazę.
Wszystko, czego pragniesz, a czego prochy, kasa, a nawet miłość nigdy ci nie dadzą.
Wszystkie nieustanne zachcianki spragnionego adrenaliny umysłu.
Conrad Hilton był człowiekiem wierzącym. Dużo pisał o Bogu. Bał się Boga. Chciał Go poznać. Łaknął Go całym sercem. Szkoda, że nie skoczył ze spadochronem.
Instruktor otworzył spadochron i pożeglowałam z wolna nad pustynią jak diament na srebrnym łańcuszku. Przestałam myśleć, przestałam się starać i zastanawiać.
Otaczał mnie krystaliczny błękit nieba. W oddali ujrzałam powleczone śniegiem pofałdowane góry w kolorze ochry i żółci. Bezkresna pustynia ujawniła tysiące odcieni szarości przeciętej autostradami i usianej maleńkimi kanciastymi budynkami.
Wszyscy, którzy kiedykolwiek mnie kochali lub zranili, przestali się liczyć.
Ja przestałam się liczyć.
Spokój i nic poza tym.
Stan łaski.
Opadaliśmy, kołysani wiatrem.
Uniesienie.
Triumf.
Wdzięczność.
Jestem tutaj.
Przetrwałam.
Nie boję się.
Kocham moje życie.
„Strach jest głupi. Żal też”, powiedziała Marilyn Monroe. Na ogół się z tym zgadzam. Najbardziej przerażające chwile w moim życiu często prowadziły do spełnienia. Opadanie nad pustynią w Nevadzie to tylko jeden z przykładów. Chcę przytoczyć wam kilka innych, choć wiem, że nie wszystkim spodoba się to, co mam do powiedzenia.
Wszyscy nosimy w środku te drzwi, a moje długo były opatrzone wielkimi czerwonymi literami:
NIE OTWIERAĆ
Trzymajcie się, laski. Łapiemy za klamkę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI