- W empik go
Partja winta - ebook
Partja winta - ebook
"Parja winta" to zbiór 27 wspaniałych opowiadań autorstwa Antona Czechowa.
Opowiadania te ukazują carską Rosję w krzywym zwierciadle humoru podszytego ironią i sarkazmem. Poprzez zwięzłe, lecz niezwykle trafne i zabawne historie, autor wskazuje na największe bolączki, jakie gnębiły to wielkie państwo pod koniec dziewiętnastego wieku.
Spis treści
Syrena.
Order.
Rozmowa z psem.
Czytanie
Egzamin urzędniczy.
Odeszła.
Babskie szczęście.
Album.
Gruby i cienki.
Alem wpadł…..
Noc przed rozprawą sądową
Kochający braciszek.
Gwóźdź.
Jedyny środek.
Partja winta.
Księga zażaleń.
Śmierć urzędnika.
Po omacku.
Bezprawie.
Dwa romanse
Z natury
Wróżki i wróżbici
Drobiazg.
Pani marszałkowa.
Fatalna wizyta.
Dwuch w jednym…
Wdzięczność
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-53-3 |
Rozmiar pliku: | 181 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po pewnem posiedzeniu zjazdu sędziów pokoju, sędziowie zebrali się w sali konferencyjnej, by zdjąć mundury, chwilkę odpocząć i udać się do domu na obiad. Przewodniczący zjazdu, okazały mężczyzna o puszystych faworytach, który przy każdej ze spraw tej wokandy zgłaszał sprzeciw, siedział przy stole i pospiesznie redagował votum separatum. Okręgowy sędzia Miłkin, młody, o sentymentalnej, melancholijnej twarzy, uchodzący za filozofa niezadowolonego ze środowiska i szukającego celu w życiu, stał przy oknie i ze smutkiem wyglądał na podwórze. Drugi okręgowy wyszedł już razem z jednym z honorowych. Pozostały jeszcze w sali honorowy, obrzmiały, sapiący grubas oraz podprokurator — młody Niemiec o zgorzkniałej twarzy — siedzieli na kozetce i czekali na prezesa, by razem z nim pójść na obiad.
Przed nimi stał sekretarz zjazdu Żylin, maleńki człowieczek z baczkami koło uszu, o słodkawym wyrazie twarzy. Uśmiechając się słodziutko i patrząc na grubasa, mówił półgłosem:
— Wszyscy jesteśmy teraz głodni, bo zmęczeni jesteśmy i jest już po trzeciej. Ale to, drogi panie, nie jest jeszcze prawdziwy apetyt. Prawdziwy, wilczy apetyt, kiedy człowiekowi się zdaje, że zjadłby rodzonego ojca, przychodzi właściwie dopiero po pracy fizycznej, naprzykład, po polowaniu z chartami, albo kiedy się odwali końmi ze sto wiorst bez wytchnienia. Ma też w tym wypadku duże znaczenie wyobraźnia. Przypuśćmy, że pan wraca do domu z polowania i pragnie z apetytem zjeść obiad. Nie wolno wtedy myśleć o rzeczach mądrych; rzeczy mądre i uczone zawsze apetyt psują. Sam pan wie z pewnością, że różne filozofy i uczone ludzie pod względem jedzenia — to najostatniejszy gatunek i gorzej od nich nie odżywiają się, za przeproszeniem, nawet świnie... Jadąc do domu, trzeba się starać, żeby mózg zajęty był wyłącznie buteleczką i zakąską. Pewnego razu w drodze, gdym zamknął oczy i pomyślałem sobie o prosiaku z sosem chrzanowym — dostałem takiego apetytu, że mnie o atak histerji przyprawił. Ano więc, gdy się wjeżdża na swoje podwórze, trzeba, żeby z kuchni dochodził zapach czegoś takiego, wie pan...
— Pieczone gęsi mają tę osobliwość — odezwał się sędzia honorowy, ciężko dysząc.
— Co znowu, drogi panie, kaczka albo bekas mogłyby dać gęsi dziesięć for. Bukiecik gęsi nie ma tej pieszczotliwości i delikatności. Najbardziej drażniąca jest młoda cebulka, kiedy się już, panie tego, zaczyna podsmażać i, rozumie pan, syczy, psia wiara, na cały dom. A więc gdy pan tylko wchodzi do domu, stół powinien już być nakryty: siada pan wtedy, odrazu zakłada pan serwetkę pod brodę i bez pośpiechu sięga pan ręką po karafeczkę z wódką. Nalewa ją pan, najdroższą, nie do kieliszka, a właśnie do jakiegoś przedpotopowego srebrnego kubka rodzinnego, albo do jakiegoś pękatego kieliszka z napisem, naprzykład: „in vino veritas“ i wypija ją pan nie odrazu; a najpierw pan wzdycha, ręce pan zaciera, spogląda pan obojętnie na sufit a potem, tylko bez pośpiechu, podnosi pan ją, niby wódeczkę, do ust i... natychmiast całym ciałem wstrząsa miły dreszczyk...
Na twarzy sekretarza malowała się słodycz i błogość.
— Dreszczyk... — powtórzył, mrużąc oczy. — Niezwłocznie po przełknięciu wódziuni, należy przekąsić.
— Panie — odezwał się prezes, podnosząc wzrok na sekretarza — proszę mówić ciszej! Dzięki panu już drugi arkusz papieru psuję.
— O! najmocniej przepraszam. Będę już cicho — powiedział sekretarz i ciągnął dalej półszeptem. — Ale przekąsić, drogi panie, trzeba również umiejętnie. Trzeba wiedzieć, czem przekąsić. Najlepszą zakąską, jeśli pan chce wiedzieć, jest śledź. Po zjedzeniu kawałeczka śledzika z cebulką i sosikiem musztardowym, tuż należy, panie dobrodzieju, przełknąć odrobinkę kawiorku bez dodatków, albo jeśli pan woli, z cytrynką. Następnie zwyczajną rzodkiew z solą, potem znów śledzika, a najlepiej, panie dziejaszku, solonych rydzyków, które należy pokrajać drobniuteńko, jak kawior, i, ma się wiedzieć, z cebulką i oliwą... To pycha! Za to wątróbka z miętusa — o, to tragedja!
— Mmm... tak... — potwierdził sędzia honorowy, mrużąc oczy. Na zakąskę niezgorsze są też... te... białe grzybki duszone.
— Tak, tak, racja; z cebulką, wie pan, bobkowym liściem i innemi specyfikami. Otwiera pan rondel, a tu bucha taka para, smak grzybowy... Nieraz aż na łzy się zbiera! Dalej, jak tylko z kuchni wnoszą kulebiak, należy niezwłocznie wypić po drugim.
— Boże Święty! — odezwał się płaczliwie prezes. — Przez pana już trzeci arkusz zepsułem.
— Do wszystkich djabłów, tylko o jedzeniu myśli! — mruknął filozof Miłkin, krzywiąc się pogardliwie. — Czy w życiu niema już istotnie nic poza grzybami i kulebiakiem?
— A no przed kulebiakiem, wypić... — kontynuował sekretarz, który uniósł się już do tego stopnia, że jak śpiewający słowik nie słyszał nic, prócz własnego głosu. — Kulebiak musi być bezwstydny, w całej swojej nagości, tak, żeby kusił. Mrugniesz na niego, oderżniesz porządną pajdę i pogmerasz nad nią palcami, ot tak, od nadmiaru uczuć. Zaczyna pan ją jeść, a masło kapie jak łzy, nadzienie tłuste, soczyste, z jajkami, podróbkiem, cebulą...
Sekretarz wywrócił białka oczu, a usta wykrzywił po samo ucho. Sędzia honorowy aż jęknął i mając w wyobraźni kulebiak, poruszył palcami.
— Tam do djabła... — mruknął okręgowy, odchodząc do drugiego okna.
— Dwa kawałki zjeść, a trzeci zatrzymać do barszczu — mówił dalej natchniony sekretarz. — Po zjedzeniu kulebiaku natychmiast musi być podany barszczyk, żeby apetyt nie przeszedł... Barszczyk musi być gorący, ognisty. A najlepiej, panie dobrodziejku, z buraczkami, na sposób ukraiński, z szynką i parówkami. Do niego podaje się śmietanę i zieloną pietruszkę z koperkiem. Przepyszny jest rozsolnik na podróbkach i młodych cynaderkach, a jeśli kto lubi zupę, to najlepsza z zup jest taka... zasypywana korzonkami i jarzyną: marcheweczką, kalafjorami, szparagami i temu podobną jurysprudencją.
— Tak, wspaniała to rzecz... — westchnął prezes, podnosząc głowę, lecz natychmiast opamiętał się i jęknął:
— Bój się pan Boga! W taki sposób ja do wieczora sprzeciwu swego nie napiszę! Czwarty arkusz psuję!
— Już więcej nie będę. Przepraszam — usprawiedliwił się sekretarz i mówił dalej szeptem: — Jak tylko skonsumowany został barszczyk albo zupa, niezwłocznie niech podają coś z ryb, panie dziejku. Z milczących ryb — najlepszy jest karaś zapiekany w śmietanie. Tylko, żeby nie trącił bagnem i żeby nabrał miękkości, trzeba go żywego przez dobę trzymać w mleku.
— Debrze też jest zjeść sterled — wtrącił honorowy, przymykając oczy, ale natychmiast niespodziewanie zerwał się z miejsca i ze zwierzęcym wyrazem twarzy, ryknął w stronę prezesa:
— Piotrze Mikołajewiczu, prędko tam pan będzie gotów? Ja już dłużej czekać nie mogę! Nie mogę!!
— Dajże mi pan skończyć.
— To sam pojadę! Niech was wszyscy djabli!...
Grubas machnął ręką, chwycił kapelusz i, nie żegnając się z nikim, wybiegł z sali. Sekretarz westchnął i skłoniwszy się do samego ucha podprokuratora, ciągnął dalej półgłosem:
— Dobry jest też sandacz, albo karp w sosie z pomidorów i grzybków. Ale rybami człowiek się nie nasyci. To nie jest jedzenie fundamentalne. Punktem ciężkości obiadu nie może być ryba ani też sosy, a mięso. Za jakiem ptactwem pan najbardziej przepada?
Podprokurator zrobił kwaśną minę i westchnął:
— Na nieszczęście nie mogę panu współczuć: mam katar żołądka.
— Daj pan spokój! Te katary żołądka wymyślili doktorzy. Choroby tej dostaje się najprędzej od zbytniego liberalizmu i nadmiernej pychy. Nie zwracaj pan na to uwagi. Przypuśćmy, że panu się jeść nie chce, albo pana mdli, a pan nie zwracaj na to uwagi i jedz pan sobie. Jeżeli na ten przykład podadzą na drugie dropie, a do tego jeszcze dodadzą kuropatwę, albo ze dwie tłuściuchne przepióreczki — zapomni pan o jakimkolwiek katarze, przysięgam na honor. A pieczona indyczka? Bieluchna, tłusta, taka soczysta, panie dziejku, niczem nimfa...
— Taak... prawdopodobnie to jest smaczne — powiedział prokurator, uśmiechając się smutnie. Indyczkę coprawda zjadłbym.
— Boże! A kaczka? Pan sobie wyobrazi młodą kaczkę, którą chwycił jeszcze pierwszy przymrozek. Upiec ją tak na brytwannie razem z kartofelkami, ale tak, żeby kartofelki były pokrajane na drobne plasterki, żeby się dobrze przysmażyły, przesiąkły tłuszczem kaczki i żeby...
Filozof Miłkin zrobił zwierzęcy wyraz twarzy i chciał widocznie coś powiedzieć, ale znienacka mlasnął wargami, wyobraziwszy sobie prawdopodobnie pieczoną kaczkę i nie powiedziawszy ani słowa, gnany nieznaną siłą, chwycił kapelusz i wybiegł, jak opętany.
— Taak... Coprawda, zjadłbym również kaczkę — westchnął podprokurator.
Prezes wstał, przeszedł się i znów usiadł.
— Po drugiem daniu człek jest już syty i wpada w stan słodkiego zapomnienia — kontynuował sekretarz. — W takich chwilach dobrze jest na ciele i błogo na duszy. Na osłodę może pan jeszcze wypić ze trzy kieliszki przepalanki.
Prezes chrząknął i przekreślił rękopis.
— Szósty arkusz psuję — powiedział ze złością. — To trzeba nie mieć sumienia!
— Ależ proszę, proszę pisać, dobrodzieju — szepnął sekretarz — już nie będę! Ja pocichutku. Mówię panu sumiennie — ciągnął już szeptem ledwie dosłyszalnym: Domowego wyrobu przepalaneczka lepsza jest od jakiegokolwiek szampana. Po pierwszym kieliszku dusza ulata w przestworza, opanowuje człowieka jakiś miraż i zdaje się panu, że pan jest nie u siebie w domu w fotelu, a gdzieś w Australji na jakiemś posłaniu z najmiększych strusich piór...
— Ależ pojedziemy już Piotrze Mikołajewiczu — odezwał się prokurator, podrygując niecierpliwie nogą.
— Tak, tak — ciągnął sekretarz. — W czasie popijania przepalanki niezgorzej jest wypalić cygarko, puszczając kółka, a wtedy przychodzą do głowy najcudaczniejsze marzenia: Jak gdyby pan był generalissimusem, albo żonatym z najpierwszą pięknością na świecie, i jak gdyby piękność ta pływała przed pańskimi oknami w akwarjum ze złotemi rybkami. Ona pływa, a pan do niej:
— „Kochanie, chodź, pocałuj mnie!“
— Piotrze Mikołajewiczu! — jęknął podprokurator.
— Taak — mówił dalej sekretarz — pokurzywszy sobie, bierze pan nogi za pas i czemprędzej jazda do łóżeczka. Kładzie się pan tak na plecy, brzuszkiem do góry i dopiero pan bierze do rąk gazetkę. Bo jak już oczy się kleją i całe ciało zaczyna zapadać w drzemkę, przyjemnie jest poczytać troszkę o polityce: Tu Austrja chybiła, tam znowu Francja komuś niedogodziła, czy znów papież coś komuś naprzekór wyczynił — czytasz sobie i sprawia ci to przyjemność.
Prezes zerwał się, cisnął pióro o ziemię i oburącz chwycił kapelusz. Podprokurator zapomniał o swoim katarze i, mdlejąc z niecierpliwości, również się zerwał.
— Jedziemy! — krzyknął.
— Panie prezesie, a jakże to votum separatum? — zląkł się sekretarz. — Kiedyż to, panie dobrodzieju, będzie napisane? Przecież pan musi o szóstej godzinie do miasta jechać! Prezes machnął ręką i rzucił się ku drzwiom. Podprokurator również machnął ręką i, schwyciwszy teczkę, znikł razem z prezesem. Sekretarz westchnął, spojrzał z wyrzutem w kierunku drzwi i zaczął porządkować papiery.Order.
Nauczyciel progimnazjum wojskowego, kolegjalny registrator, Lew Pustiakow, mieszkał w sąsiedztwie swego przyjaciela, porucznika Lediencowa. Do niego to, pewnego noworocznego poranku, skierował swoje kroki.
— Słuchaj, Grisza, chodzi mi o następującą rzecz — zwrócił się do porucznika po zwykłych noworocznych życzeniach. — Nie niepokoiłbym cię, gdyby nie nagląca potrzeba. Pożycz mi, kochanie, na dzień dzisiejszy twego Stanisława. Otóż uważasz, dziś mam obiad u kupca Spiczkina. Znasz przecież tego bałwana: strasznie lubi ordery i bodaj czy nie ma za łajdaków tych, którym się coś nie dynda na szyi, albo w klapie. A pozatem ma dwie córki... Rozumiesz?... Nastia i Zina... Mówię do ciebie, jak do przyjaciela. Wszak mnie rozumiesz?... Mój drogi! Daj mi, bądź łaskaw!
Pustiakow wyrecytował to wszystko, rumieniąc się, jąkając i zerkając raz po raz na drzwi. Porucznik sklął go, ale się zgodził.
O drugiej po południu Pustiakow jechał dorożką do Spiczkinów i, rozpiąwszy futro, spoglądał na udekorowaną pierś, na której błyszczało złoto i mieniła się emalja cudzego Stanisława.
— Jakoś człowiek nabiera większego dla siebie szacunku! — pomyślał, chrząkając nauczyciel. — Taki nieznaczny przedmiot, kosztuje najwyżej pięć rubli, a jaki efekt wywołuje!
Gdy zajechał przed dom Spiczkina, rozpiął futro i powoli likwidował dorożkarza. Zdawało mu się, że, zauważywszy szlify, świecące guziki i Stanisława, dorożkarz osłupiał. Pustiakow chrząknął z zadowolenia i wszedł do bramy. Zdejmując w przedpokoju futro, zajrzał do jadalni. Przy długim stole siedziało już około 15 osób i jadło obiad. Słychać było rozmowy i brzęk talerzy.
— Kto tam dzwoni? — odezwał się gospodarz. — Ba! Lew Mikołajewicz! Bardzo prosimy. Troszkę się pan spóźnił, ale to głupstwo. Dopierośmy zasiedli.
Pustiakow wypiął pierś, podniósł głowę i, zacierając ręce, wszedł do pokoju. Ale tu zauważył coś strasznego. Przy stole, obok Ziny, siedział jego kolega z progimnazjum, nauczyciel języka francuskiego, Tramblan. Pokaże Francuzowi order — wywoła moc przykrych pytań i shańbi się, zdyskredytuje na całe życie... Pierwszą myślą Pustiakowa było zerwać order, uciec gdzieś; ale order był solidnie przymocowany, a cofnąć się już też nie mógł. Błyskawicznym ruchem prawej ręki przykrył więc order, zgarbił się, przywitał zebranych ogólnym ukłonem i, nie podając nikomu ręki, opadł ciężko na wolne krzesło, jak na złość vis-à-vis kolegi-Francuza.
— Trynknięty prawdopodobnie — pomyślał Spiczkin, spojrzawszy na zażenowanego gościa.
Przed Pustiakowem postawiono talerz zupy. Chwycił łyżkę lewą ręką, ale przypomniawszy sobie, że w dobrze wychowanem towarzystwie nie wypada jeść lewą ręką, oznajmił, że już jadł obiad i nie jest głodny.
— Ja już jadłem... Dziękuję... — bąknął. — Byłem z wizytą u wuja, protojereja Jelejewa i namówił mnie do... tego... obiadu.
Pustiakow kipiał wewnętrznie przy tych słowach i żal ścisnął mu serce: zupa wydawała smakowity zapach, a od jesiotra „z wody“ szła niezwykle drażniąca nozdrza para. Nauczyciel probował uwolnić prawą rękę i przykryć order lewą, stawało się to jednak niewygodnem.
— Zauważą... Ręka będzie przeciągnięta przez całą szerokość piersi, jakgdybym się zabierał do śpiewania. Boże! Niechby się ten obiad prędzej skończył. Zjem już w knajpie!
Po trzeciem daniu zerknął ukradkiem na Francuza. Tramblan, jakoś bardzo zawstydzony, spoglądał na niego i też nic nie jadł. Spojrzeli na siebie i obaj, jeszcze bardziej zawstydzeni, opuścili oczy na puste talerze.
— Zauważyła bestja! — pomyślał Pustiakow. — Po gębie widzę, że zauważył! A to kanalja, plotkarz. Jutro natychmiast doniesie dyrektorowi!
Gospodarze i goście skończyli czwarte danie, los tak już zrządził, że zjedli i piąte...
Podniósł się z miejsca jeden z zaproszonych, wysoki, o szerokich owłosionych nozdrzach, garbatym nosie i od urodzenia zmrużonych oczach. Pogładził się po głowie i rzekł:
— E-e-e...ep...ep...e...proponuję wypić zdrowie obecnych tu pań.
Goście hałaśliwie wstali i podnieśli kielichy. Głośne „vivat“ rozległo się po całem mieszkaniu. Panie uśmiechnęły się i wyciągnęły ręce, by się trącić z sąsiadami. Pustiakow również wstał i wziął kieliszek w lewą rękę.
— Lew Mikołajewicz! Zechce pan łaskawie szklaneczkę tę podać Nastazji Timofiejewnie! — zwrócił się do niego jeden z gości, wręczając mu szklaneczkę. — Niech pan ją zmusi do wypicia!
Tu już Pustiakow, ku swemu przerażeniu, zmuszony był do użycia prawej ręki. Stanisław ze zmiętą czerwoną wstążeczką ujrzał nareszcie światło dzienne i zabłysnął. Nauczyciel zbladł, opuścił głowę i bojaźliwie spojrzał w stronę Francuza. Ten zaś rzucił na niego zdumione, pytające spojrzenie. Uśmiechał się chytrze kącikami ust, a z twarzy powoli ustępowało zakłopotanie...
— Juljuszu Augustowiczu! — zwrócił się do Francuza gospodarz. — Proszę oddać buteleczkę komu należy!
Tramblan wyciągnął niezdecydowanie prawą rękę... i, o Boże! Pustiakow zauważył na jego piesiach order! Nie był to Stanisław, a sama Anna! Aha! więc i on nabrał! Pustiakow roześmiał się z zadowolenia i z uczuciem ulgi rozparł się na krześle... Teraz nie miał już potrzeby ukrywać Stanisława! Obaj popełnili jeden i ten sam grzech, a więc niema kto donosić i zniesławiać...
— A-a-a-a... hm!... — ryknął Spiczkin, spostrzegłszy order na piersiach nauczyciela.
— Te-e-ek! — zgodził się Pustiakow. — Dziwna rzecz, kolego Juljanie Augustowiczu! Jak mało było u nas przed świętami wniosków na odznaczenia! Z pośród tak licznego personelu udekorowano tylko nas dwu. Z-a-dz-i-wia-ją-ce!
Tramblan wesoło kiwnął głową i wysunął naprzód lewy wyłóg, na którym świecił order Anny trzeciego stopnia.
Po obiedzie Pustiakow obchodził wszystkie pokoje i pokazywał pannom order. Ulżyło mu na duszy, chociaż w dołku głód dokuczał.
— Żebym się był domyślił tego kawału — mruczał nauczyciel, spozierając z zazdrością na Tramblana, gawędzącego ze Spiczkowem o orderach — przyczepiłbym był sobie Włodzimierza. Jaka szkoda!...
Ta myśl prześladowała go.
Pod każdym innym względem był zupełnie szczęśliwy.Rozmowa z psem.
Mroźna, księżycowa noc. Aleksy Iwanycz Romansow, urżnięty w sztok, ostrożnie otworzył furtkę i wszedł na podwórze.
— Człowiek — filozofował on, obchodząc śmietnik i balansując — to miraż, popiół, pyłek... Paweł Mikołajewicz — gubernator, ale i to pyłek... Raz dmuchnąć — i niema go!
— Rrrr... — usłyszał filozof.
Romansow obejrzał się i o dwa kroki od siebie ujrzał ogromnego czarnego psa z rasy owczarków stepowych, wielkości rosłego wilka. Pies siedział przy budce stróża i pobrzękiwał łańcuchem... Romansow spojrzał na niego, zamyślił się i zrobił zdziwioną minę. Potem wzruszył ramionami, pokiwał głową i uśmiechnął się smutnie.
— Rrrr... — powtórzył pies.
— Nnie-ro-zumiem — rozłożył Romansow ręce. — I ty... ty możesz ryczeć na człowieka? Co? Po raz pierwszy w życiu słyszę... Niech mnie Bóg skarze... A czy ty wiesz, że człowiek — to korona świata? No, popatrz... Podejdę do ciebie... Patrz... Przecież jestem człowiekiem? Jak myślisz? Jestem, czy nie jestem człowiekiem? Wytłomacz!
— Rrrr... hau!...
— Łapę! — Romansow wyciągnął rękę do psa. — Łapę! Nie podaje pan? Pan sobie nie życzy? To nie trzeba. Zakonotujemy to sobie. A tymczasem pozwoli się pan po mordzie... Ja — z dobrego serca...
— Hau! Hau! Rrrr... hau! Ahau!...
— Aaaa... gryziesz? Dobrze, bardzo dobrze. I to też sobie zakonotujemy. Więc ty gwiżdżesz na to, że człowiek — to korona świata, król stworzeń Z tego wynika, że ty możesz Pawła Mikołajewicza też ugryźć? Tak? Przed Pawłem Mikołajewiczem wszyscy plackiem padają, a dla ciebie — on, tak jak każdy inny przedmiot — jest jedno i to samo? Dobrzem cię zrozumiał? Aaaa... Więc okazuje się, żeś ty... socjalista? Zaraz, zaraz, odpowiadaj no... Tyś socjalista?
— Rrrr... Hau! Hau!
— Czekaj-że, nie gryź... Com to niby chciał rzec?... Aha, tak, tak, o pyłku. Dmuchnie i — już go niema! Pff!... I pocóż my żyjemy, pytam się? Rodzimy się w mękach matki, jemy, pijemy, różne nauki pakują nam do głowy, umieramy... i po co to wszystko? Pył! Nic nie wart jest człowiek! Tyś, naprzyklad, pies i nic nie rozumiesz, ale gdybyś tak mógł... wleźć w duszę! Gdybyś tak mógł wniknąć w psychologję!
Romansow pokręcił głową i splunął.
— Brudy... Tobie się zdaje, że ja, Romansow, sekretarz kolegjalny, jestem królem stworzeń... Mylisz się! Jam darmozjad, łapownik, obłudnik! Bydlę jestem!
Aleksy Iwanycz uderzył się pięścią w piersi i zapłakał...
— Zausznik, zdrajca... Myślisz, że Jegorkę Korniuszkina nie przeze mnie zredukowali? Co? A kto, pozwoli pan spytać, buchnął komitetowych 200 rubli, a potem na Surguczowa winę zwalił? Czy nie ja? Bydlę, Faryzeusz... Judasz! Lizus, zdzierca... swołocz!
Romansow wytarł rękawem łzy i zaczął chlipać.
— Gryź, żryj! Nikt mi póki żyję dobrego słowa nie powiedział... Wszyscy mnie w duszy za kanalję mają, a w oczy... nic prócz pochlebstw i uśmiechów! Choćby mnie raz kto w mordę zamalował i sklął od ostatnich! Żryj, psie! Gryź! Szarrrp straceńca. Jedz zdrajcę!
Romansow zachwiał się i upadł na psa.
— Tak, właśnie tak! Szarp mordalizację! Mała szkoda! Chociaż boli, a nie szczędź. Masz — i w rękę gryź! Aha! Krew idzie! Dobrze ci tak, drapichruście! Tak!... Merci, Azorku... czy jak cię tam? Merci... Futro też szarp. To i tak — łapówka... Sprzedałem bliźniego i za te pieniądze kupiłem futro... I czapka z gwiazdką też... Zaraz, zaraz, com to chciał?... Czas do domu... Żegnaj, piesku... szelmutko...
— Rrrr...
Romansow pogładził psa i, pozwoliwszy się jeszcze raz ugryźć w łydkę, otulił się futrem i chwiejnym krokiem powlókł się do swoich drzwi.
Obudziwszy się nazajutrz w południe, Romansow ujrzał coś niezwykłego. Głowę, ręce i nogi miał zabandażowane. Przy łóżku stała zapłakana żona i zafrasowany lekarz.