-
nowość
-
promocja
Partnerstwo. Mark Brzezinski i Olga Leonowicz w rozmowie z Anną Pamułą - ebook
Partnerstwo. Mark Brzezinski i Olga Leonowicz w rozmowie z Anną Pamułą - ebook
Dwoje ludzi i dwie kultury, jedno przesłanie: siła jest w działaniu razem.
Historia miłości, która stała się misją.
Dyplomacja to świat, w którym każdy gest ma znaczenie, a jeden uścisk dłoni potrafi zmienić bieg historii. Oni pokazują, że prawdziwa siła tkwi w partnerstwie.
Mark Brzezinski, ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, syn legendarnego Zbigniewa Brzezińskiego, wychowany w cieniu wielkiego nazwiska, z poczuciem odpowiedzialności za każdy ruch i za każde słowo. Olga Leonowicz dorastała w zupełnie innym świecie, nie boi się mówić własnym głosem, jest niezależna, wrażliwa, odważna i inspirująca. To ona przypomina, że dyplomacja bez empatii staje się tylko protokołem.
„Partnerstwo” to książka o relacji, która dojrzewa w cieniu wielkich wydarzeń.
O zaufaniu, które buduje mosty. I o tym, że nawet w świecie dyplomacji najważniejsze jest to, by umieć być razem i się wspierać.
Polecam.
Martyna Wojciechowska
Piękna historia o uczuciach, wzajemnym wsparciu, pokonywaniu przeciwności losu, tolerancji i uczeniu się siebie. A nade wszystko opowieść o dwójce państwowców wspaniale reprezentujących to, co najlepsze w Polsce i w Ameryce. Jeśli chcecie się dowiedzieć, czym jest prawdziwe partnerstwo, polecamy tę książkę.
Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy
Mark Brzezinski i Olga Leonowicz z autentycznością, błyskotliwością i humorem opowiadają o życiu dwojga ludzi, których łączy głębokie uczucie i wspólna misja w samym sercu spraw publicznych. W czasach rosyjskiej agresji i strategicznego sojuszu polsko-amerykańskiego ich historia staje się fascynującą lekcją nowoczesnej dyplomacji i patriotyzmu. „Partnerstwo” to hołd dla odwagi, by iść ramię w ramię - w miłości i w służbie publicznej.
Aleksandra i Sławosz Uznańscy-Wiśniewscy
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8380-411-8 |
| Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Córkom i Przyjaciołom –
z miłością i wdzięcznością.
Portret z magazynu „Viva!”, 2023 rok.
Wstęp
Uchylam drzwi i zerkam. Duży pokój po brzegi wypełniony książkami, meble z ciemnego drewna, na podłodze perski dywan. Wślizguję się do środka. Hałas imprezy nagle cichnie – zostaje tylko skrzypienie parkietu i przytłumiony śmiech gości, którzy przybyli do rezydencji ambasadora USA na ostatnie przyjęcie. Rozglądam się: na ścianach wiszą zdjęcia i dokumenty w złotych ramach. Siadam w jednym z miękkich foteli i wciągam w nozdrza zapach starej biblioteki. Sięgam po książkę, która leży na mahoniowym stoliku: Power and Principle Zbigniewa Brzezińskiego. Pod nią kryją się stare numery magazynu „Life”, z Marilyn Monroe na okładce.
„To nie będzie wywiad tylko o moim ojcu” – przypominam sobie rozmowę z Markiem Brzezinskim sprzed kilku dni. Wraz z Olgą Leonowicz, jego partnerką, spotkaliśmy się po raz pierwszy w rezydencji przy ulicy Idzikowskiego w Warszawie. Przy okrągłym stole rozpoczęliśmy negocjacje: o czym nie będziemy rozmawiać. To był ostatni tydzień Marka i Olgi jako pary ambasadorskiej i zza drzwi jadalni dobiegały odgłosy przeprowadzki: szuranie kartonów, trzaskanie drzwi, podniesione głosy. Zbigniewa Brzezińskiego kojarzyłam, ale musiałam sprawdzić przed naszym spotkaniem, że był doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera w latach 1977–1981. Było to przed moim urodzeniem – zamierzchłe czasy. Bardziej zainteresowała mnie mama Marka – Emilie Benes, słynna rzeźbiarka. Mark przytaknął: „Bez mojej mamy mój ojciec byłby tylko ekscentrycznym profesorem w małym college’u w Kanadzie, a nie światowym mężem stanu. Bywał ostry w ocenach, potrafił odpychać ludzi. Mama równoważyła to swoją elegancją, urodą i klasą. Byli prawdziwymi partnerami. Podobnie jak ja z Olgą”.
Odkładam książkę Zbiga i wstaję z fotela. Zdjęcia rodzinne zapełniają ściany, te z dzieciństwa Marka, spotkania z politykami, z Janem Pawłem II. Oficjalne dokumenty, ordery, list od prezydenta Cartera, nagrody i medale. Dzieło Marka, The Struggle for Constitutionalism in Poland. Ale w centralnym miejscu salonu, obok zdjęć dzieci, jest czarno-biały portret Olgi i Marka.
– To także dzięki Oldze wreszcie w pełni sobie zaufałem – tłumaczył mi przy okrągłym stole Mark, gdy zapytałam, dlaczego mam rozmawiać z nimi razem, a nie tylko z nim. – Na głównej ścianie w rezydencji wisiało zdjęcie mojego ojca z papieżem. Olga powiedziała: „Mark, z całym szacunkiem dla twojego ojca i papieża, ale ta ambasada to ty. Biden, Harris, a nie Zbigniew Brzeziński. Wstawmy tu inne fotografie, na przykład nasz wspólny portret z prezydentem Bidenem albo twoje zdjęcie z córką”. I to jest właśnie definicja partnerstwa. Bo tylko prawdziwy partner może ci powiedzieć coś takiego. Gdyby powiedział to ktoś inny? Odpowiedziałbym: Get the fuck off. Żaden współpracownik z ambasady mi tego nie doradził, tylko Olga – i to był świetny ruch.
I w tym właśnie miejscu zaczęła się nasza wspólna podróż. Podróż za kulisy imprezy w ambasadzie USA, do miejsca, gdzie większość gości nie może wejść. Choć to Mark został oficjalnie mianowany ambasadorem, ta historia od początku była opowieścią dwojga. On wnosi do niej ciężar nazwiska, tradycji i polityki. Olga wprowadza inny ton: prywatny, współczesny, często ironiczny, czasem boleśnie szczery. Razem tworzą narrację, w której wielka polityka spotyka się z codziennością, a opowieść o amerykańsko-polskich relacjach przeplata się z rozmową o miłości, partnerstwie i rodzinie.
Mark przyjechał do Polski w wieku dwudziestu pięciu lat na stypendium Fulbrighta. Olga, mniej więcej w tym samym wieku, pojechała na staż do Waszyngtonu. Oboje byli dwudziestolatkami, którzy szukali swojego miejsca w świecie. On – syn znanego stratega, zapatrzony w ojca i z silną wiarą w amerykański sen. Ona – dziewczyna z Polski, kraju, który dopiero się odradzał jako wolny. Ambitna i niecierpliwa, gotowa łamać schematy, ale też świadoma, że system nie zawsze jest gotowy przyjąć młodych.
Historia rodziny Brzezińskich jest niemal gotowym scenariuszem filmu: dziadek Tadeusz, konsul w Kanadzie, który uniknął tragedii wojny; ojciec Zbigniew, profesor i doradca prezydentów, architekt polityki wobec Związku Radzieckiego; matka Emilie, czeska emigrantka, która dała dzieciom ciepło i poczucie bezpieczeństwa. W Stanach Zjednoczonych Brzezińscy stali się symbolem imigranckiego sukcesu. Dla Marka dorastanie w tym domu oznaczało świadomość, że każde pokolenie musi udowodnić swoją wartość.
List prezydenta Jimmy’ego Cartera do czternastoletniego Marka.
Za kulisami sesji fotograficznej dla pisma „Viva!”, 2023 rok.
Olga z kolei pochodzi z innego świata. Pierwsze siedem lat życia spędziła w Ciechanowie, gdzie tata robił w szpitalu specjalizację z ginekologii. Jej dzieciństwo to nie kolacje z politykami, lecz podwórkowe zabawy z dziećmi z bloku. Szczególnie ważne były chwile z dziadkiem weterynarzem, który często zabierał ją do pracy – to także dzięki niemu pokochała zwierzęta, a szczególnie psy. Dziadek nie tylko leczył zwierzęta, lecz także aktywnie działał w „Solidarności”. Do szkoły podstawowej Olga poszła już w Warszawie, ale ta, zamiast rozwijać, próbowała wtłoczyć ją w ramy. To pierwsze doświadczenia bycia liderką, ale też konfliktów, bo zarzucano jej zbytnią władczość. Ona miała jednak przekonanie, jak dziadek, że trzeba walczyć o sprawiedliwość.
Mark po doktoracie na Uniwersytecie Oksfordzkim wraca do Waszyngtonu. Najpierw praca w renomowanej kancelarii: prawo korporacyjne, papiery wartościowe, strategie wobec Kaukazu i Azji Centralnej. Ale ciągnie go do służby publicznej i w końcu trafia do administracji Billa Clintona. Najpierw jako ekspert do spraw regionu Morza Kaspijskiego, potem dyrektor do spraw Rosji, Ukrainy i Eurazji, wreszcie Bałkanów. Mark opisuje Waszyngton tamtych lat jak rzymskie Koloseum: „To krew, pot i łzy. Żeby dostać się na wysokie stanowisko, trzeba nie tylko wybrać odpowiedniego kandydata na prezydenta, ale jeszcze przetrwać labirynt biurokracji i zostać zatwierdzonym przez Senat. Mnie się to udało dwukrotnie – to rzadkość”.
Olga w tym czasie marzy o podróżach, więc wybiera studia na kierunku stosunki międzynarodowe. Na ostatnim roku poszła na praktyki do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale system był za ciasny, a ona chciała być niezależna, także finansowo. Tak rozpoczął się dziesięcioletni okres pracy w rekrutacji. W wieku dwudziestu kilku lat nazywała siebie „Panią Kalendarz” – wszystko miała zaplanowane. I tak, mając trzydzieści lat, założyła rodzinę. Dziś, piętnaście lat później, mówi, że dopiero się uczy, czym naprawdę jest miłość. Co sprawia jej radość? Czego pragnie? Przede wszystkim identyfikuje się jako mama – ma dwie córki i to daje jej poczucie spełnienia. Czy czegoś żałuje? Może tego, że nie miała jednej ścieżki zawodowej. Ale wie też, że różnorodność doświadczeń to wartość.
W tym właśnie tkwi sens tej książki: w podwójnej perspektywie. Bo Brzezińscy, choć są znani z polityki, nie istnieliby bez kontrapunktu, jakim jest życie prywatne, relacje, partnerstwo. Olga, opowiadając swoją historię, nie tylko równoważy opowieść Marka. Ona ją uzupełnia, urealnia. Dlatego ten wywiad rzeka nie jest biografią ambasadora ani pamiętnikiem partnerki dyplomaty. To wspólna opowieść, która pokazuje, że historia nie istnieje bez codzienności, a polityka bez miłości. W jednym rozdziale usłyszymy o spotkaniach z prezydentami, w kolejnym – o sporach przy kuchennym stole. Jedno bez drugiego byłoby niepełne.
W trakcie moich poszukiwań ustaliłam, że babka Marka i prababcia Olgi, obie pochodzące z arystokratycznych rodzin, mieszkały w Warszawie w tych samych latach, na przełomie XIX i XX wieku. Czy mogły się znać? – Na pewno! – śmieje się Mark. I choć to tylko anegdota, wydaje się, że historie Marka Brzezinskiego i Olgi Leonowicz od dawna biegły równolegle, by w końcu się spotkać.
Ta książka jest próbą uchwycenia właśnie tego momentu.Powitanie
Uścisk dłoni. Ten pierwszy, oficjalny, protokolarny, którego fotografie trafiają do archiwów i gazet. W dyplomacji nic nie jest przypadkowe: długość spojrzenia, kąt ustawienia ciała, kolejność wejścia na salę. Ale to właśnie uścisk dłoni bywa symbolem zgody lub niezgody, ukłonu albo siły. Powitaniem, ale i próbą dominacji lub kontroli. Czasem teatr, czasem taktyka, rzadziej – szczera intencja.
To historia świata.
Uścisk dłoni Sadata i Begina, 1978 rok w Camp David, z Carterem i Brzezińskim pośrodku zawiązał pokój egipsko-izraelski. Obserwował to trzynastoletni Mark. „To porozumienie nie doszłoby do skutku, gdyby nie twój ojciec” – powiedzieli, podając mu rękę.
Wałęsa i Jaruzelski, 1989 rok, symbol końca PRL-u i początek transformacji. Choć Wałęsa mówił potem, że „trzeba było ich wtedy trzymać za gardło, a nie za rękę”.
Zbigniew Brzeziński gra w szachy z premierem Izraela Menachemem Beginem w 1979 roku podczas negocjacji porozumienia pokojowego pomiędzy Izraelem a Egiptem w Camp David, USA.
Macron w 2017 roku ściskał rękę Trumpa tak mocno, aż mu knykcie zbielały. Zrobił to ponownie w 2024 roku.
Brak uścisku dłoni bywa sygnałem, który zapowiada konflikt, ujawnia wrogość lub pogłębia dyplomatyczny kryzys, jak w przypadku Erdoğana, który w 2021 roku publicznie unikał tego gestu z przedstawicielami Izraela.
Co naprawdę kryje się w tysiącach uścisków dłoni podczas kilkuletniej misji? Obowiązek? Teatr? A może początek prawdziwego partnerstwa?
* *
Anna Pamuła: Co można wyczytać z uścisku dłoni?
Mark Brzezinski: Czasami potrafię od razu wyczuć, czy ktoś jest naprawdę obecny, pewny siebie, czy tylko gra rolę, próbując coś udowodnić. Uścisk dłoni to nie zwykły gest – to pierwszy przekaz, jaki wysyłasz drugiemu człowiekowi. Gdy witałem na lotnisku członków Kongresu, ściskałem ich dłonie pewnie i uważnie, patrzyłem prosto w oczy i zawsze mówiłem: „Dziękuję, że przybyliście do Polski”. I mówiłem to szczerze. Członkowie Kongresu to gracze najwyższej ligi – każde z nich przekonało tysiące współobywateli, by wybrali ich na swojego przedstawiciela w Waszyngtonie. W czasie mojej misji powitałem w Polsce ponad dwustu dwudziestu urzędujących kongresmenów i kongresmenek. To rekord wśród ambasadorów Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Przyjeżdżali do Polski, by dać świadectwo temu, jak relacje polsko-amerykańskie służą interesom Stanów Zjednoczonych. Chciałem, by od pierwszej chwili poczuli, że ta wizyta – i to, czego będą świadkami – jest doświadczeniem wartym zapamiętania i być może podzielenia się z innymi.
Olga Leonowicz: Uścisk dłoni to elementarna forma komunikacji! Można z niego wyczytać stres lub nadmierną pewność siebie. Niektórzy się pocą, innym drżą ręce, są tacy, co podają „zdechłą rybę”, a inni rzucają się od razu do uścisków. Jeszcze inni prezentują pewność i siłę. To ważny element pierwszego wrażenia.
M.: Równie istotne jest to, czy ktoś w ogóle się przedstawia. Niejednokrotnie w rezydencji witałem polskiego gościa i po uprzejmym „dzień dobry” osoba ta nie podała nawet swojego imienia. Byłem tym zdumiony, bo właśnie w tym momencie należy powiedzieć, kim się jest, czym się zajmuje i co nas sprowadza na wydarzenie.
A.: Możesz mi pokazać, jak to powinno wyglądać?
Mark podaje mi dłoń – uścisk stanowczy, ale przyjazny. – It’s nice to meet you. Mark Brzezinski – mówi.
Odpowiadam: Anna Pamuła, nice to meet you.
O.: I zrobiłaś coś, czego nie robi większość Polek – przedstawiłaś się imieniem i nazwiskiem.
A.: Zauważyłam, że w wielu artykułach o was pojawiała się też taka forma: „ambasador Brzezinski i pani Olga”.
O.: Mark nawet znajomym przedstawiał mnie pełnym imieniem i nazwiskiem, co nieraz bywało zabawne. Ale faktem jest, że kobiety często przedstawia się tylko z imienia, jak „pani Joanna”, co od razu je osłabia. Niestety, same też to robią – podają rękę i podają tylko imię, nie dodając nazwiska ani tego, czym się zajmują. A przecież właśnie w tym momencie można otworzyć sobie drzwi do nowych kontaktów. Dlatego powtarzam kobietom: przedstawiajcie się pewnie i w pełni.
Podczas wydarzenia Vital Voices w rezydencji ambasadora USA w Polsce, 2024 rok. Spotkanie poświęcone było przywództwu kobiet, solidarności i sile kobiecych głosów w przestrzeni publicznej.
M.: To było dla mnie ważne. Olga jest niezależną kobietą i chcę, żeby była w pełni postrzegana w ten sposób. Jej wartość jako jednostki powinna być uznana i potwierdzona zarówno przez osobę, która się jej przedstawia, jak i przeze mnie. Nie żyjemy w kraju, w którym kobiety muszą ukrywać swoją tożsamość. Najtrudniejsze chwile przeżywałem wtedy, gdy witaliśmy w rezydencji młode Polki. Wiedziałem od Olgi, że są u progu kariery. Często ich wzrok był utkwiony w podłogę i mruczały pod nosem nieśmiałe: Hi. Nie mówiły, jak się nazywają, skąd są ani czym się zajmują. Dla mnie to był znak niepewności i onieśmielenia, a także stracona szansa. Staraliśmy się to przełamywać. Każdy się denerwuje, ale nawet w stresie trzeba zrobić ten pierwszy krok – choćby drżały ręce i łamał się głos. Powiedz swoje imię i nazwisko, odezwij się. Z czasem staje się to łatwiejsze.
A.: J. Edgar Hoover, założyciel i wieloletni szef FBI, też się jąkał jako młody człowiek.
M.: Tak, i Joe Biden też, w dzieciństwie. Udało mu się to przezwyciężyć.
O.: Kiedyś gościliśmy na uroczystości w rezydencji ponad setkę studentów i studentek amerykanistyki z Uniwersytetu Warszawskiego i tylko troje się przedstawiło. Później, kiedy zabrałam głos, powiedziałam im: „Przedstawienie się to jak wręczenie wizytówki. Pierwszy krok w stronę budowania relacji, networkingu. To, że są młodzi, nie oznacza, że są mniej ważni. Wręcz przeciwnie”. Po spotkaniu wielu z nich podeszło, podziękowało, zaczęło rozmowę. Wystarczyło ich ośmielić.
* *
A.: Mark, a komu byś nie podał ręki?
M.: Jako ambasador starałem się budować partnerstwo z bardzo różnymi ludźmi – także z tymi, z którymi niewiele mnie łączyło ideologicznie, którzy wyznawali zupełnie inne wartości, a nawet w niektórych przypadkach nie życzyli mi dobrze. Dyplomacja jest w pewnym sensie jak aktorstwo – odgrywa się rolę. To bycie rzecznikiem spraw, w które czasem wierzy się mniej lub bardziej, ale obowiązkiem jest mówić o nich z przekonaniem i być bezkompromisowym orędownikiem swojego prezydenta. Jako ambasador byłem osobistym przedstawicielem prezydenta Joe Bidena. Dobry dyplomata potrafi wzbudzić emocje i pokazać pasję nawet wtedy, gdy sam ich w pełni nie odczuwa, i zaangażować się na tyle, by przekonać innych, że to właściwa droga. Nawiązywanie relacji z ludźmi, z którymi się nie zgadzasz, a nawet których nie lubisz, jest kluczem do skutecznej dyplomacji.
Byłem dumny, że udało mi się zbudować bliskie relacje zawodowe z liderami w Polsce – Jarosławem Kaczyńskim, prezydentem Andrzejem Dudą i premierem Mateuszem Morawieckim – mimo że ideologicznie dzieli nas bardzo wiele. Dzięki osobistej, bezpośredniej współpracy osiągnęliśmy rzeczy o strategicznym znaczeniu: transformację energetyczną Polski i budowę pierwszej cywilnej elektrowni jądrowej, duże kontrakty biznesowe oraz wzmocnienie bezpieczeństwa zbiorowego. To były sprawy kluczowe dla bezpieczeństwa naszych narodów – i nie mogłyby się wydarzyć, gdyby nie te bliskie relacje.
A.: Jak chronić swoje wartości, kiedy musisz budować relacje z tymi, których poglądy są ci obce?
M.: W dyplomacji zakasujesz rękawy i decydujesz, o co warto walczyć, a w czym można pójść na kompromis. Tymczasem w Warszawie sztuka kompromisu i współpracy bywa towarem deficytowym. Nietrudno było znaleźć krytyków na lewicy, którzy potępiali wszelkie próby budowania dobrych relacji roboczych z prezydentem Dudą czy premierem Morawieckim, bo to przecież ludzie PiS-u. Ja zawsze uważałem, że jeśli współpracują z nami w sprawach bezpieczeństwa, energii czy innych kluczowych dziedzinach, musimy usiąść z nimi do stołu jak partnerzy, a nawet próbować budować przyjaźnie. Jeśli stoimy ramię w ramię, wspierając Ukrainę, musimy też umieć rozmawiać i się konsultować. Jednocześnie jasno przedstawiamy nasze wartości i bronimy ich. Dla mnie osobiście nie ma na świecie nikogo, z kim nie byłbym gotów się spotkać, jeśli służyłoby to interesom Stanów Zjednoczonych.
Mark z prezydentem Andrzejem Dudą i pierwszą damą Agatą Kornhauser-Dudą podczas przyjęcia noworocznego dla korpusu dyplomatycznego, 2023 rok.
A.: Olgo, a ty znów – z tego, co mi wiadomo – odmówiłaś pojawienia się na balu noworocznym u prezydenta Dudy.
O.: Tak, zrobiłam to trzykrotnie.
M.: Próbowałem ją przekonywać, mówiąc: „To przecież twój prezydent”.
O.: Odpowiadałam, że nie jest mój. Nie dlatego, że pochodził ze środowiska dalekiego mi ideologicznie – szanuję przecież demokratyczne wybory – ale dlatego, że brak niezależności i destrukcyjne działania prezydenta Dudy, a także milczenie pierwszej damy budziły moją głęboką niezgodę. Moja rola nie pozwalała na „trudne” rozmowy z parą prezydencką, a do pozowania do zdjęcia nie czułam się zobowiązana. To była sytuacja, w której wybrałam wierność własnym wartościom. Prezydenta Dudę spotykaliśmy później kilkakrotnie przy innych okazjach i zawsze okazywaliśmy sobie szacunek.
M.: Ja bym poszedł na spotkanie noworoczne z prezydentem Trumpem. I dziś zrobiłbym wszystko, by wspierać sukces urzędującego prezydenta USA dla dobra Amerykanów. Niezależnie od tego, kogo ktoś popierał w wyborach w listopadzie 2024 roku, chcę, aby prezydent Stanów Zjednoczonych odniósł sukces. Bo to jest nasz prezydent.
O.: Czy poszłabym jako ambasadorka? Tak. Jednak jako twoja partnerka miałam wybór. Ale podziwiam tę amerykańską gotowość do współpracy. Kiedy Mark przyjechał do Polski, powtarzał, że musi i będzie rozmawiać ze wszystkimi. A ja starałam się go przekonać, że ten czy tamten rozmówca nie jest właściwy ze względu na afery czy przynależność do takiej czy innej partii. On odpowiadał: „To szef największego holdingu energetycznego albo minister spraw wewnętrznych. Muszę z nim rozmawiać o sprawach biznesowych”.
W czasie tej misji odkryłam, że można zorganizować udane spotkania z ludźmi z różnych stron sceny politycznej – kongresmeni z USA, przedstawiciele PiS-u, opozycji, biznesu. I po prostu rozmawiają. Bez awantur, bez oskarżeń. To mnie zaskoczyło, bo choć wierzę w dialog ponad podziałami, uświadomiłam sobie, jak mocno tkwiłam w schemacie: ci są dobrzy, tamci źli. A potem poznajesz człowieka z PiS-u, który okazuje się otwarty, kulturalny, nowoczesny, i myślisz: „Jakim cudem jest w tej partii?”. To pokazuje, że wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi, ale niestety, polaryzujemy się coraz bardziej.
M.: Uważam, że trzeba rozmawiać także – a może właśnie – z tymi, z którymi się nie zgadzamy. Ustalić zasady współpracy, sprawdzić, gdzie można działać wspólnie, i wypracować porozumienie. A dobre relacje są środkiem do celu. Budując je z kimś o odmiennych poglądach, można nieraz być zaskoczonym, co z tego wyniknie. To istota dyplomacji, polityki i tak naprawdę – życia. Mówię to świadomie, choć wiem, że moja nominacja na ambasadora była zagrożona właśnie przez tych, którzy woleliby widzieć na tym stanowisku kogoś, kto nigdy by im nie zaprzeczył.
Jednocześnie zaskoczyło mnie, jak wielu Polaków z prawej strony podchodziło do mnie, mówiąc po cichu, żebym nie spotykał się z tym czy z tamtym z lewej strony. I jak często ludzie z lewej mówili dokładnie to samo o osobach z prawej. Myślałem wtedy, że tak naprawdę nie rozumieją roli ambasadora USA.
A.: Mark, powiedziałeś, że zrobiłbyś wszystko, by wspierać obecnego prezydenta. Ale przecież w polityce amerykańskiej – tak samo jak w polskiej – społeczeństwo jest mocno podzielone. Czy nie brzmi to zbyt naiwnie, gdy ambasador mówi, że wspiera każdego prezydenta? Przecież prezydenci bywają bardzo różni, wyznają różne wartości i mają różne style przywództwa.
M.: Oczywiście, prezydenci się różnią. Ale dyplomacja musi być ponad podziałami. Jak mówimy w Ameryce: politics should stop at the water’s edge. To znaczy, że spory partyjne zostają w kraju, a w polityce zagranicznej – wobec innych państw – powinniśmy mówić jednym głosem. Moim zadaniem nigdy nie było wspieranie konkretnej partii, tylko reprezentowanie Stanów Zjednoczonych jako całości. Prezydent, każdy, niezależnie od barw politycznych, jest głową państwa i symbolem jedności. Jeśli on odnosi sukces, to znaczy, że odnosi go Ameryka. Dlatego ambasador musi działać tak, by ten sukces służył wszystkim Amerykanom, a nie tylko jednej stronie sporu.Wstrzymana misja
W idealnym świecie ambasador zaczyna swoją pracę od złożenia listów uwierzytelniających, kilku kurtuazyjnych spotkań i toastu za przyjaźń między narodami. W rzeczywistości dyplomacja zaczyna się znacznie wcześniej.
W Stanach Zjednoczonych każda nominacja ambasadorska przechodzi rygorystyczny proces – od decyzji prezydenta, przez rozpatrzenie kandydata w Senacie, aż po głosowanie przez cały Senat USA. Kandydat musi być przygotowany na wszystko: od pytań o to, czy zna każdy aspekt kraju, do którego ma zostać wysłany, po kwestie związane z ewentualnym konfliktem interesów. Na długo przed pierwszym oficjalnym „Welcome, Mr. Ambassador” osoba nominowana na to stanowisko musi zdobyć gruntowną wiedzę o państwie, do którego zostanie oddelegowana. Działa już wtedy tzw. transition team, czyli zespół, który ma jedno zadanie: przygotować się na wszystko. To oznacza myślenie analityczne, ocenę ryzyka i opracowanie strategii wejścia.
Dla Marka Brzezinskiego miała to być nie tylko misja dyplomatyczna, ale też powrót do kraju ojca. Tyle że zamiast uroczystego początku czekało go coś zupełnie innego.
* *
A.: Co czułeś, gdy zapadła decyzja: Polska?
M.: Byłem niezwykle przejęty. To miało być rozpoczęcie mojej najważniejszej misji. Życie jakby zatoczyło krąg – od chwili, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Polski z ojcem jako dwudziestolatek, przez stypendium Fulbrighta na początku lat dziewięćdziesiątych, aż po napisanie książki o tym kraju. Tymczasem ta piękna wizja prysła, bo moja współpraca z Polską zaczęła się od problemów. Moja nominacja w czerwcu 2021 roku została wstrzymana.
A.: Jak to?
M.: Nie mogłem w to uwierzyć. Nagle, dosłownie znikąd, zadzwonił do mnie ówczesny ambasador Polski w Waszyngtonie, Piotr Wilczek, z informacją, że pojawił się problem dotyczący mojego pochodzenia i ambasada Polski na polecenie rządu zajmie się sprawdzeniem, czy jestem „obywatelem Polski”. A przecież gdybym nim był, nie mógłbym reprezentować Stanów Zjednoczonych za granicą. Wyobrażasz to sobie?! Amerykanie kompletnie tego nie rozumieli.
Zgodnie z protokołem kandydat na ambasadora nie może się kontaktować z krajem, do którego został wyznaczony, dopóki nie zatwierdzi go Senat. Ale tym razem Biały Dom nie tylko pozwolił, lecz wręcz poprosił mnie, abym sam porozmawiał bezpośrednio z polskimi władzami, ponieważ mimo mojej osobistej deklaracji w oficjalnych formularzach, że nie jestem obywatelem Polski, rząd PiS-u uparcie twierdził inaczej. Zostałem więc wezwany z wakacji w Maine do Waszyngtonu na rozmowę z polską konsul generalną.
Tam usłyszałem pytania wręcz absurdalne – gdzie urodzili się moi prapradziadkowie ze strony ojca, jak miała na imię moja prababcia... Kiedy starałem się odeprzeć część pytań, na które zwyczajnie nie znałem odpowiedzi, ona naciskała jeszcze mocniej. Ciekawe było też to, że przyznała wprost: wie, że nie chcę przez to przechodzić – ona również nie – ale została do tego zobligowana przez swoich przełożonych. A gdy zaczęły się pytania tak osobiste, że uznałem je za przekroczenie granicy, powiedziałem: „dość”. To było już na granicy nękania. Człowiek zostaje oskarżony o coś, czego nie zrobił, i nie może się obronić, bo każda odpowiedź pogrąża go jeszcze bardziej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że nieważne, co powiem – decyzja już zapadła.
Pomógł mi dopiero Jerzy Koźmiński, były ambasador Polski w USA i bliski przyjaciel mojej rodziny. Złożył oświadczenie pod przysięgą przed Mazowieckim Urzędem Wojewódzkim w sprawie mojego ewentualnego obywatelstwa polskiego, a także przedstawił dowody dostarczone przez rząd czeski, że moja matka urodziła się jako obywatelka ówczesnej Czechosłowacji. Na tej podstawie, zgodnie z ustawą z 1930 roku, uznano mnie... za obywatela Czech. Tyle że czeski rząd również orzekł, że nie jestem ich obywatelem. Ale dla polskiej biurokracji to już nie miało znaczenia. Mieli dowód, że na pewno nie jestem Polakiem.
Krótko przed moim wyjazdem do Warszawy ówczesny ambasador Czech w Waszyngtonie, Hynek Kmoníček, zaprosił mnie na kolację w czeskiej ambasadzie i zażartował: „Mark, nie jesteś obywatelem Czech, ale mam nadzieję, że w ambasadzie USA w Warszawie będziesz serwował świetne czeskie jedzenie!”.
A.: Dlaczego PiS to zrobił?
M.: Nie wiem. Możliwe, że niektórzy politycy PiS-u chcieli zablokować mój przyjazd, ponieważ wiedzieli, że będę nalegał na zmiany. W 2018 roku udzieliłem wywiadu „Gazecie Wyborczej”, w którym krytykowałem rząd PiS-u za dryf w stronę autorytaryzmu i cofanie się w kwestii praw człowieka.
A.: Dlaczego podczas wywiadu w ambasadzie RP pytano cię o tak dalekich przodków? To tak jakby uznać, że Obama nie mógłby zostać prezydentem USA, bo przecież jest Kenijczykiem, jak jego ojciec.
M.: Mój ojciec formalnie zrzekł się polskiego obywatelstwa, kiedy przyjął paszport amerykański. To oświadczenie znajduje się w jego oficjalnych dokumentach naturalizacyjnych złożonych w Sądzie Federalnym w Bostonie. Ale rząd PiS-u uznał, że skoro jestem synem osoby urodzonej w Polsce, to również jestem Polakiem. To było najbardziej absurdalne, co mogli wymyślić. Nie najlepszy początek partnerstwa. Ale w pewnym sensie to mnie wzmocniło. Dotarło do mnie, że ta misja nie będzie tylko grzecznościową dyplomacją – pełną uśmiechów, toastów i przesadnych zapewnień o współpracy – ale czymś znacznie poważniejszym, wymagającym realnych działań. Pojawią się przeszkody i przeciwnicy, z którymi trzeba będzie się umiejętnie zmierzyć. Lepiej jednak dowiedzieć się o tym od razu.
Zaprzysiężenie Marka na ambasadora USA przez wiceprezydentkę Kamalę Harris w Białym Domu, 13 stycznia 2022 roku.
A.: Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że wojna wybuchnie naprawdę?
M.: Na początku nie miałem pełnego obrazu, ale wiedziałem, że muszę dogłębnie zrozumieć wschodnią Polskę, zwłaszcza regiony graniczące z Ukrainą. Zrobiłem więc research – korzystałem z otwartych źródeł, raportów i wszystkiego, do czego miałem dostęp online i dzięki współpracownikom – na temat Podkarpacia. Chciałem poznać je w praktycznych szczegółach: drogi, hotele, lotniska regionalne, szpitale, a nawet weterynarze, bo jeśli nadejdzie fala uchodźców, wielu z nich przywiezie swoje zwierzęta. Starałem się uchwycić właśnie taki poziom szczegółowości, by być przygotowany na każdy scenariusz.
Dzięki temu, kiedy obejmowałem urząd ambasadora, miałem już wiedzę o regionie, który okazał się kluczowy po inwazji Rosji na Ukrainę 22 lutego 2022 roku. Widziałem nieudaną ewakuację obywateli amerykańskich z lotniska w Kabulu rok wcześniej i chciałem uniknąć czegoś podobnego.
A.: Przypomnij.
M.: Po wycofaniu wojsk USA nagle upadł rząd afgański, co doprowadziło do chaotycznej i krytykowanej operacji ratowania dyplomatów, obywateli i afgańskich współpracowników przed przejęciem władzy przez talibów. Dla mnie to była nie tylko tragedia, ale i ostrzeżenie. Kiedy objąłem misję w Polsce, wiedziałem, że jeśli wybuchnie wojna w Ukrainie, będziemy pierwszą linią wsparcia i ewakuacji. To był punkt wyjścia do naprawdę konstruktywnego dialogu z polskim rządem – takiego, który nie pozostawiał miejsca na improwizację w sytuacji kryzysowej. Wiedziałem, że jeśli nadejdzie moment próby, nie możemy sobie pozwolić na zadanie pytania: „I co teraz?”.
Bardzo doceniłem to, że na początku mojej misji prezydent Duda zawetował lex TVN – ustawę, która spotkała się z ostrą krytyką zarówno w kraju, jak i za granicą: ze strony administracji prezydenta Bidena, organizacji broniących wolności mediów oraz Komisji Europejskiej.
A.: Przypomnijmy: ustawa miała ograniczyć możliwość posiadania większościowych udziałów w polskich mediach przez podmioty spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego. W praktyce wymierzona była w TVN należący do amerykańskiego koncernu Discovery (obecnie Warner Bros. Discovery). Chodziło o odebranie amerykańskiemu właścicielowi kontroli nad stacją krytyczną wobec rządu PiS-u.
M.: Dzięki naszym działaniom nawiązaliśmy dialog między przywódcami, który okazał się bezcenny, gdy wybuchła wojna w Ukrainie. Bez tej wymiany nie byłoby tych rozmów, a bez rozmów – nie bylibyśmy gotowi na rosyjską inwazję. Prezydent Biden miał wtedy najlepsze rozeznanie w sytuacji, prawdopodobnie lepsze niż ktokolwiek inny na świecie. Przez dziesięciolecia studiował ten region, a w 1979 roku pełnił funkcję floor managera w Senacie USA, pilotując ustawę o rozszerzeniu NATO o Polskę. Miał wyczucie tego regionu i jego dylematów. Wiedział, jak zapobiec rozlaniu się wojny na Europę i co mogłoby to sprowokować. Działał pod ogromną presją, ale nigdy nie stracił jasności spojrzenia. Ja też wtedy pracowałem na pełnych obrotach.
A.: To kiedy wprowadziłeś się do rezydencji w Warszawie?
M.: W połowie stycznia. Byłem pod wrażeniem tego wielkiego domu – trzydziestu pokoi utrzymanych w stylu amerykańskiego Williamsburga – zbudowanego w 1967 roku specjalnie dla ambasadora Johna A. Gronouskiego. W jednym z pokojów nocował nawet Henry Kissinger podczas tajnych rozmów amerykańsko-chińskich.
A.: Czegoś się wtedy obawiałeś?
M.: Jeśli mam być zupełnie szczery, najbardziej bałem się, że zostanę odebrany jako niekompetentny – że nie mam kwalifikacji do funkcji ambasadora USA w Polsce. Mój ojciec był wysokim urzędnikiem państwowym, doskonałym pod każdym względem. Gdziekolwiek się pojawiał, nawet w towarzystwie prezydenta, wciąż był najbardziej błyskotliwą osobą w pokoju. Oczekiwania wobec mnie były więc ogromne. Bałem się, że ktoś uzna mnie za uzurpatora. To stanowisko należy do najważniejszych w amerykańskiej dyplomacji. Mój ojciec powtarzał mi nawet, że nigdy nie zostanę ambasadorem USA w Polsce, bo moje nazwisko kończy się na „-ski” i żaden amerykański prezydent nie powoła na to stanowisko kogoś z diaspory – kogoś „zbyt blisko” związanego z tym krajem. Te słowa długo mnie prześladowały. W mojej głowie przyjęcie tej funkcji było niemal jak „sprzeciwienie się” ojcu.
Nie można lekceważyć tego, jak głęboka i symboliczna jest relacja Polski z Ameryką. Polska wciąż wychodzi z traumy bycia państwem złamanym – zniszczonym w czasie II wojny światowej, a potem zgniecionym przez Sowietów. Dopiero w 1989 roku zaczęła stawać na nogi. Dlatego bliskość z Ameryką w sprawach bezpieczeństwa i biznesu jest dla Polaków absolutnie kluczowa. A ja obawiałem się, że nie podołam. Że wyjdzie na to, iż jestem tu nie ze względu na moje osiągnięcia, lecz z powodu rozgłosu związanego z moim nazwiskiem.
A.: Czy ten lęk przed byciem niekompetentnym był silniejszy podczas misji w Polsce niż w Szwecji?
M.: Polska to ojczyzna mojego ojca, więc presja była tym większa. Poza tym nigdy wcześniej nie zarządzałem tak dużym zespołem. Misja USA w Sztokholmie jest o jedną trzecią mniejsza od misji USA w Warszawie. To instytucja działająca dwadzieścia cztery godziny na dobę, z rozbudowaną logistyką i personelem. Największe amerykańskie placówki przypominają samowystarczalne kompleksy o wzmocnionym bezpieczeństwie, z przedstawicielami różnych agencji rządowych, departamentów, a także specjalistami do spraw bezpieczeństwa. Są eksperci od handlu, rolnictwa, obrony, edukacji, wymian akademickich czy promocji kultury.
Najważniejsze było dla mnie poczucie bezpośredniego, osobistego związku z tą misją. W Szwecji była to praca czysto zawodowa. W Polsce – osobista. Rzadko się zdarza, by ktoś mający rodzinne więzi z obcym krajem mógł reprezentować w nim prezydenta jedynego światowego supermocarstwa w krytycznym momencie. Mnie właśnie to spotkało w Polsce. Dlatego absolutnie najważniejsze było to, by misja zakończyła się pełnym powodzeniem i by każda jej sekunda została wykorzystana na rzecz rozwoju relacji amerykańsko-polskich. Każdego dnia podczas tych trzech lat na placówce odmawiałem w duchu modlitwę, dziękując Bogu, że wszystko tak dobrze się toczy.
A.: Dlaczego tak jest, że amerykańskie placówki są tak duże?
M.: To efekt strategii rozwiniętej po II wojnie światowej, kiedy ambasady stały się ważnymi ośrodkami informacji i strategicznego oddziaływania. W latach dziewięćdziesiątych ich rola jeszcze wzrosła – zaczęły zajmować się dyplomacją w obszarach biznesu i handlu, technologii, wojska, kultury, a nawet rolnictwa. Jest też różnica systemowa: w Polsce ambasadorzy to zazwyczaj zawodowi dyplomaci z wieloletnim stażem w MSZ. W Stanach Zjednoczonych natomiast są to często osoby powołane z klucza politycznego – bliscy współpracownicy prezydenta, ludzie ze świata polityki lub biznesu, których kadencja zazwyczaj pokrywa się z kadencją prezydenta. Atutem takiego ambasadora jest bezpośredni dostęp do Białego Domu i samego prezydenta. Dla Polski, zwłaszcza w czasie przygotowań do wojny w Ukrainie, miało to ogromne znaczenie.
A potem, zupełnie nie w porę, a może właśnie w idealnym momencie, wydarzyło się coś, czego żaden protokół nie mógł przewidzieć. Zakochałem się.