- W empik go
Pasierby - ebook
Pasierby - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 425 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasy dla rolników są złe, nietylko u nas, ale i wszędzie. Prócz tego, życie obywatela wiejskiego i jego rodziny jest poniekąd kołem błędnem, z którego często niema innego wyjścia jak przez ruinę.
Rzecz to prosta. Jeśli obywatel wiejski ma sześcioro dzieci, dzieci owe, przywykłszy do pewnej stopy życia, pragną utrzymać ją i nadal, a tymczasem każde z nich ma tylko szóstą część ojcowskiego majątku. I oto już wrota otwarte na rozcież do katastrofy. Żyje się prawdzie na wsi oszczędnie i pilnuje się każdego grosza daleko troskliwiej, niż to sobie wyobrażają ludzie w miastach, niemniej jednak siła rzeczy prowadzi do upadku. Dodajmy do tego ogólne obdłużenie majątków, klęski elementarne, brak obrotowego kapitału, zmienność cen, często niedostateczną znajomość zawodu, wszelego rodzaju słabości ludzkie, czasem fantastyczną, opartą na złudzeniach gospodarkę, a ujrzymy jasno, że każdego roku pewna ilość rodzin wiejskich musi wyjść z ziemi i znaleźć się na bruku.
Jest to konieczność nieunikniona, leżąca w naturze rzeczy, a przytem straszna. W mieście myślą o różnych kwestjach filantropijnych, ale dla rodzin wiejskich, rzuconych na bruk, niemasz żadnej obmyślanej opieki. Tymczasem los ich bywa niemal zawsze cięższy, niż każdy inny. Bankructwa wiejskie, o ile są nieubłagane, o tyle powolne i nie przychodzą nigdy tak szybko, jak miejskie. Poprzedzają je zwykle całe lata tak zwanych interesów, lataniny, pożyczek, przedłużanych terminów i wszelkiego rodzaju wykrętów, wśród których ojciec rodziny traci zdrowie i wykrzywia charakter, matka zaś, po wielu chwilach cichego bohaterstwa, staje się istotą zbolałą i niedołężną.
Obojgu pozostaje tylko myśl o śmierci i nieustanna ciężka troska o dzieci, przed któremi stoi otworem miasto i nędza. Synowie takich rodzin n bruku dadzą sobie jeszcze jakoś rady. Chodzą do szkół i uniwersytetów. Ci, którzy, dla braku środków lub zdolności, nie wykształcą się, pójdą do rzemiosła do kantorów, lub na ekonomów na wieś. Wielu zapewne upadnie, wielu wyjdzie na urwisów, wielu zginie moralnie i fizycznie. Ale będą i tacy, którzy wypłyną, jako kupcy, jako urzędnicy, jako dziennikarze jako mechanicy, lekarze, adwokaci. Ci będą tęgimi ludźmi, społecznie niezmiernie nawet pożądanymi. Przez nich to spotęguje się tak zwany stan trzeci. Ci zapełnią społeczną lukę, prywatnie zaś odbudują majątki i staną się opatrznością własnych rodzin. To się dzieje. Na to się co dzień patrzy i największy pesymista nie może temu zaprzeczyć. Dość byłoby przejrzyć osobiste, papiery wielu słynnych lekarzy tęgich adwokatów, a nawet i kupców, by znaleźć w nich nietylko herby, o które w tej chwili nie chodzi ale i jakąś Wolę, lub Wólkę, którą za życia ojca lub dziada "licho wzięło." W tak zwanej inteligencyi miejskiej jest najmniej połowa synów szlacheckich którzy zawodowe miejskie obowiązki spełniają nie gorzej od urodzonych mieszczan.
Ale chodzi również o córki i tu zaczyna się prawdziwa tragedja. Zwykle ostatni grosz na wsi oddaje się na wychowanie chłopców. Dziewcząt często niema za co kształcić, nie mówiąc o tem, że istnieje słuszne pod pewnym względem uprzedzenie przeciw pensjonatom dla panien. Z tych powodów, córki średnich właścicieli wiejskich otrzymują najpowszechniej tak zwane wychowanie domowe. Polega ono najczęściej natem, że jakaś tania nauczycielka, Francuska lub Polka, uczy je trochę języków, trochę muzyki, a reszty dopełnia matka, która wkłada zarazem dziewczęta do gospodarstwa domowego. Czy to jest mało? Zależy, jak do jakiego życia. Książka ma daleko większy powab dla dziewcząt niż dla chłopców. Panienki wiejskie czytają dużo, jakkolwiek bezładnie i bez wyboru. Czytają nawet nieraz takie rzeczy, których nie powinny czytać, rzadko jednak psują się niemi. Jak pszczoła nie bierze z kwiatu trucizn, tylko pyły jej potrzebne, tak te natury zdrowe, a w wysokim stopniu idealne, wyciągają z książek pierwiastki tylko najlepsze. Psują się czytaniem książek bardziej mężatki. Dziewczyna wiejska wyrabia w sobie, przeważnie przez czytanie, tylko duszę delikatną, wrażliwą, pełną czci dla duchowego świata sztuki i wiedzy, pełną poczuć społecznych obowiązków, słowem taką, która nie pozwoli jej być tylko lalką, lub tylko kucharką i gospodynią, a pozwoli jej być dobrą żoną i matką, zdolną przekazać dzieciom szlachetniejsze strony ludzkiej natury.
Córka wiejskiego obywatela jest zatem dość rozwiniętą, dość wykształconą i dość uzdolnioną na to by po wyjściu za mąż spełnić wszystkie obowiązki nietylko prywatne, ale i społeczne. Ale gdy natomiast los rzuci rodzinę na bruk i gdy chodzi o zarobkowanie, o samodzielne zdobycie kawałka chleba, ta sama dziewczyna staje się bezradną i bezbronną. Wychowała się na "panienkę". Przyzwyczajenia! rodzinne, położenie społeczne, miano obywatelskiej córki, które wlecze się za nią, jak kula u nogi, zamykają jej te wszystkie sposoby zarobkowania, których się może chwycić kobieta prosta i bez wychowania. Zamykają się przed nią te drogi nietylko dlatego, żeby nie chciała na nie wejść, ale i dlatego, że jąć się ich nie może, że nie jest do nich uzdolnioną, że jej na to otoczenie nie pozwoli, a wkońcu, że jej nawet nie przyjmą. Przy pracy igłą zamiera się z głodu. Na nauczycielki mniejszy jest u nas popyt niż podąż, a przytem poszukuje się osób z wykształceniem systematycznem, nie zaś dorywczem; bony do dzieci sprowadzą się z zagranicy. Więc co? Należy się zawsze do pewnej sfery, bez możności utrzymania się w niej. Obywatel wiejski, który stracił majątek, jest zawsze ex-obywatelem. Córka jego nie pójdzie nietylko dla jakichś szlacheckich much, ale dlatego, że naprawdę nie może, bo jej wychowanie, jej potrzeby umysłowe, jej duchowa natura takiego życia wprost nie znoszą. Więc gdy się nie trafi mąż, gdy się niema brata, który zostawszy lekarzem, adwokatem lub inżynierem, wyciąga za uszy rodzinę z nędzy, to pozostaje rzeczywiście tylko nędza.
A jaka szkoda takich »pasierbic fortuny!« szkoda nietylko ze względu na ich niedolę, ale i społeczna. Bo trzeba wiedzieć, że te wiejskie dziewczęta, to w znacznej większości i najlepszy materyał, i naj – szlachetniejszy gatunek kobiet, jaki się w społeczeństwie naszem znajduje. Tam istotnie rzadko trafiają się dusze modniarek, rzadko lalki, rzadko manekiny. Składa się a to wszystko: i wieś, i zdrowa młodość, i tradycja rodzinna, przekazana przez białowłose babki i matki. To są natury najczęściej do szpiku kości poczciwe, przywiązane do rodziny, delikatne, świeże jak polne kwiaty, pełne aspiracyj, ciche, cierpliwe, zdolne do poświęceń i odważne. Odważnie też idą na bruk, łudząc się, że zapracują na siebie i rodziców. Później dopiero dochodzą do przekonania, że gotowe są do pracy każdej, dlatego że nie są przygotowane do żadnej i że wskutek tego każda je odpycha, gdy wyciągną ku niej swe delikatne ręce. A wówczas ile bólu, ile łez, gorzkiego wstydu, zawodów, rozczarowań, rozdartych serc i poszarpanych złudzeń! Artyści, w poszukiwaniu wzruszających scen, mogą tu ich znaleźć, ile chcą, pisarze, poszukujący tematów z tendencją, mają gotowe pole. Bo, istotnie, jest to sprawa, którą należy podnieść, jest to niedola, którą warto odczuć, są to ofiary, których jest dużo – i dusze, których naprawdę szkoda.
Brano też nieraz tę niedolę i przerabiano ją na literaturę.
Szlachcic, który traci majątek i osiada na bruku, nie jest literacką nowością. Niedawno, Sygietyński, który jest utalentowanym człowiekiem, ale okrutnym pesymistą, napisał powieść:» Wysadzony z siodła.« Jest to historja obywatela, który wysadzony z majątku, znajduje się wraz z córką na bruku. Oboje spadają coraz niżej po szczeblach drabiny moralnej, aż wkońcu, ona zostaje gamratką, on zaś korzysta z jej zarobków.
Mogło się zdarzyć i tak. Nędza i bruk rozkładają często charakter ludzki do ostatka. Ale nieraz i nieporównanie częściej, losy takich » wysadzonych z siodła« bywają mniej błotniste, a jeszcze tragiczniejsze. I takie właśnie przedstawia powieść Anatola, do której te kilka kartek ma służyć za przedmowę. »Pasierby« to ludzie ze wsi, z którymi los obszedł się po macoszemu. Zamożny z rodu obywatel traci majątek. Traci go przez zbytnią gotowość do usług sąsiedzkich i z powodu zbyt natężonej gospodarki. Jest to człowiek inteligentny, ale nie jest roztropny: głowa niezrównoważona i fantastyczna. Liczy on na swe pomysły i za dużo wkłada w ziemię, aż wreszcie doprowadza majątek i rodzinę do ruiny. Wówczas matka z córkę przenoszą się do miasta, ojciec zaś, chcąc im zapewnić los, ubezpiecza się na życie, a następnie odbiera je sobie, pozorując ten czyn tak, by śmierć wydała się wypadkową.
Lecz nim Towarzystwo wypłaciło cenę krwi, pod dach matki i córki zajrzała nędza. Obie poczęły wyprzedawać i zastawiać ostatnie kosztowne drobiazgi, przechodząc przez wszystkie męki i upokorzenia, przez jakie kobiety przechodzą zwykle w podobnem położeniu. Wkońcu, na domiar nieszczęścia, córka z listu ojca, pisanego przed śmiercią, dowiaduje się, że śmierć ta nie była wypadkową i jako uczciwa dziewczyna, odsyła list dyrektorowi. Poprzednio jeszcze wróciła słowo narzeczonemu, nie chcąc być w jego życiu kulą u nogi. Nie było przytem takich cierpień, przez któreby nie przeszła, nie było ofiar i bohaterstw, którychby nie spełniła. Lecz wreszcie siły ludzkie mają swe granice i ta wątła istota, ta natura, utkana tylko promieni, nie może wytrzymać naporu niedoli. Ów list ojca i wiadomość, że musiałaby żyć za cenę jego podejścia i cenę krwi, były dla niej ciosem ostatnim. Powieść, idąca dotąd zwykłą koleją opowiadań
O uczuciach i nieszczęściach ludzkich, urasta niespodzianie w okrutny dramat, w którym obłąkana Ofelja deklamuje cichym, monotonnym głosem żałobne wiersze, kończąc je jękiem i łkaniem. Jest dziś rzeczą dość rzadką, by autor miał odwagę tak zakończyć książkę. Ludzie cofają się przed przewidywanym zarzutem melodramatyczności. Anatol nie uląkł się i ta właśnie odwaga podniosła powieść. Ma ona wprawdzie strony słabsze. Ów bohater opowiadania, młody Zygmunt, jest figurą niedołężną. Ten strzelec, który chodzi na wiosnę ze strzelbą po lesie i mierząc w dzięcioła, trafia w psa, jest zarazem pudłem autora.
Ten deklamator, który pannie, spotkanej po raz: pierwszy w życiu, mówi o boginiach, spacerujących po lesie, będzie miał zawsze wysoki frazes, a lichy czyn. Ona się go wyrzeka, nie chcąc mu być kulą u nogi – i przed nią – zato czołem! Ale on wówczas nie powie jej: »Musisz być moją, boś przyrzekła, musisz, boś jest mojem życiem, musisz, bo każdy kawałek chleba, którym się z tobą nie podzielę, będzie mi trucizną, musisz, bo tak chcę i biorę cię jak moją duszę i moją własność. « Sercu, energji, miłości i rozkazowi, który z nich płynie, zakochana kobieta oprzeć się nie może. Ale on nie zdobył się ni na energję, ni na rozkaz. Trochę protestował, trochę przeciwdziałał, a potem wolał rzucić się na piersi swego opiekuna – stryja i beczyć mu w kamizelkę. Beczał także, gdy mrok ogarnął umysł jego dawnej narzeczonej; a nakoniec – ożenił się z inną. Niedołęgów jest niemało na świecie, prawda! Ale nie widzę pewodu, by literatura miała ich pasować na rycerzy. To jest błąd. A oprócz tego są w tej powieści i inne. Piszący, szczególniej zaś piszące kobiety, często nie pamiętają, że stylu nie powinno być więcej, niż go potrzeba. W »Pasierbach«, zwłaszcza w początku, jest go za dużo i wogóle za dużo słów, za dużo ozdób, za dużo określeń. Lecz właśnie ten ogrom nieszczęścia, który spada na bezbronne głowy, sprawia, że powieść przerasta zwykłą pospolitą miarę. Widok niedoli niezasłużonej, a olbrzymiej, będzie zawsze wzruszał ludzkie dusze. To wzruszenie autor daje. Czytelnik nie spodziewał się, żeby dramat stał się tak rozdzierający i Owo zdumienie, ów niespodziany ucisk duchowy, pod którym kończy się tę książkę, stanowi jej wartość literacką. Słowa i obrazy, które potrafią wzruszyć, są zawsze utworami rzetelnego talentu, trudno zaś bez ściśnięcia serca czytać, jak ta nieszczęsna dziewczyna deklamuje w obłędzie przy trumnie matki smutne jak łzy i, mówiąc nawiasem, śliczne wiersze współczesnego poety. Wszystko jedno, czy jest w tem ton melodramatyczny, czy go niema, bo czytelnikowi także wszystko jedno, jak się co nazywa, jeśli go to wstrząsa. Kto to potrafi, to już dobrze! Zresztą dramat porywa wkońcu i samego autora, który na ostatnich stronnicach staje się prostszym i zapomina o stylu dla rzeczy samej.
Tyle można powiedzieć o literackiej stronie powieści. Ale prócz tego jest w niej kwestja. Ach! istnieją u nas rozmaite zakłady, istnieją rozmaite pomoce: dla nauczycielek, szwaczek, paralityczek, położnic, niema natomiast żadnej zorganizowanej pomocy dla dzieci wiejskich bankrutów, dla »pasierbic fortuny«, dla tych istot, po większej części czystych i prawych, które są kością z kości i krwią z krwi swojskiego żywiołu, a które na bruku miejskim próżno wyciągają ręce do pracy.
Autor daje jednak i radę. Chce on, by wieśniacy dawali swym córkom prócz wychowania, jeszcze i wykształcenie zawodowe. Chmielarki, ogrodniczki, zawodowe mleczarki, pasieczniczki, znalazłyby, wedle Anatola, zawsze kawałek chleba i nie potrzebowałyby iść na bruk, na którym łamią się ciała i dusze.
Kwestja warta zastanowienia – i książka warta czytania.
Henryk Sienkiewicz.I.
Na niebie zielonawo-błękitnem, przejrzystem, jak toń niezgłębiona, pierwsze jaśniejsze zapalały się blaski. Dzień, zmartwychwstający z wczorajszego uśpienia, budził się do życia z rozkosznym uśmiechem pogody. Szare też cienie nocy ustępowały kornie przed różowopalcą jutrzenką, która, ukazawszy się tam, gdzie dotąd blada świeciła zorza, stroiła świat cały w coraz żywsze i coraz bogatsze barwy. Płaszcz jej, najpierw z gazy różowej, a dalej ze złota i purpury tkany, otuliwszy połowę nieboskłonu, odzwierciedlał się blaskiem świetlanym w kroplach rosy, zapalając zaś wśród nich diamentowe iskry, zdawał się poić bogactwem tem spragnione usta traw, drzew i kwiatów które nektar ów ożywczy chciwie spijały. W blaskach nieba i w brylantowem świetle rosy, w purpurze, poprzedzającej złote promienie słońca, w tem przejrzystem a tak czystem powietrzu, iż wszystko nabierało w niem ostrzejszych konturów, ziemia, zmęczona jeszcze wczoraj pracowitem swem życiem, dziś strojna w cechy młodzieńczego uroku, zdawała się zaróżowioną oblubienicą, stającą z uśmiechem wiary i nadziei wobec zagadki przyszłości, wobec obietnic szczęścia, jakie jej los gotuje. Od jaśniejącej też czarem młodości i ułudy bił porywający urok i wszechpotężny urok wiecznego życia i zmartwychwstania, tchnienie niespożyte natury, która, zrzuciwszy kajdany martwoty zimowej, w upojeniu, kwieciem okrywała swe czoło.
Blask jutrzenki, potężniejąc tymczasem, ogarniał łuną różową wierzchołki drzew, las, szarzejący na widnoskłonie, i błękitną taflę uśpionego jeziora. Przesuwając się szybko, rzuciwszy aureolę na szczyty a postrach na ciemności, zalegające poniżej, rozkoszny paź boga słońca pocałunkiem swym budził wszystko z uśpienia.
W szuwarach u brzegu wody mewy i kaczki dzikie, kurki, czaple i cała rzesza drobniejszego, wodnego ptactwa poruszyła się na gniazdach. W konarach drzew zaświegotały hałaśliwe wróble, tłumiąc hejnał podniosły, jakim słowik brzask zorzy powitał. Hejnał ten jednak wzniósł się wyżej i zapanował dokoła tam, gdzie klomby, starannie utrzymane, otaczały dwór wykwintny, niewielki, lecz piętrowy, a czystością błyszczący.
Przejrzyste powietrze poranku uwydatniło doskonale zarysy tej eleganckiej, niedawno snać zbudowanej siedziby; blask zaś wstającej jutrzenki, skąpawszy ją w promieniach swych, odbijał się w dachu cynkowym i dużych kryształowych szybach pałacyku. Równocześnie, wśród ciszy panującej dokoła, zgrzytnął lekko klucz i z za uchylonych drzwi frontowych wysunęła się wysmukła postać niewieścia. Zamknąwszy starannie za sobą podwoje, stanęła na progu ganku, a olśniona przepychem budzącej się przyrody, zachwycona grą barw na obłokach, zdawała się czaru chwili tej pełną używać piersią.
Wewnątrz domu wszystko jeszcze spało. Cisza też głęboka, uroczysta, cisza rozmodlonej natury otaczała ją zewsząd, a hejnał słowiczy jedyną tu był oznaką życia. Kobieta, w hymn ten zasłuchana, podniosła głowę, śledząc z zachwytem purpurowe, coraz ognistsze a złotem obramowane smugi na obłokach. Złoto owo nabierało w oczach jej barwy gorętszej, aż słoneczna źrenica dnia błysnęła równocześnie pierwszym promieniem, który nieznajomą przeczystem oblał światłem.
Uwydatniona w blasku jego postać dziewczęcia niezwykłym zajaśniała urokiem. Młodziutka była, a| powab młodości tej porywającym bił od niej czarem. Otulona w jasną bluzę błękitną, spływającą jak grecka szata w prostych fałdach ku ziemi, z wpół sennem rozmarzeniem w przepysznych źrenicach, z podniesioną lekko główką, z której długie, ciemne spływały sploty, z barwnym karminem ust, ożywcze pijących powietrze, i gibkiemi zarysami kibici, w tym blasku magicznym powstającego słońca, zdawała się istnym posągiem młodocianej poezji lub zachwycenia. – Ale posąg ten krwią tętnił i życiem, życiem tak potężnem, tak świeżem, iż zdawało się, promieniując dokoła, otaczać ją porywającą aureolą ułudy i powabu, prostoty i piękna. Gorący pocałunek słońca zbudził ją wreszcie z bezwiednego rozmarzenia. Wyprostowała się, a oczy jej głębokie, w szafirze nieba dotąd utkwione, zwróciły się z kolei na wielkiego doga, który podniósłszy się z przed progu, z chwilą wejścia pani, stał przy niej, zadowolony, iż rączkę bezwiednie o kark jego oparła Źrenice jej spotkały się ze wzrokiem psa, mądrym i poważnym, w niemem oczekiwaniu ku niej wzniesionym. Pochyliła się i pogłaskała go pieszczotliwie.
– Lord czekał tu na panią – mówiła zcicha. – Dobrze, piesku, dobrze; pójdziemy razem użyć ciszy i swobody.
Ujęła suknię jedną rączką, a nie zdejmując drugiej z głowy doga, leciuchno, na palcach, zeszła ze schodów werandy. Przesunąwszy się pocichu pod oknami i minąwszy klomb główny, zatrzymała się dopiero, obrzucając serdecznem wejrzeniem rodzinne swoje gniazdo.
– Jak tu ładnie – szepnęła. – Jak tu mogło być dobrze…
Westchnęła i odwróciła się szybko.
– Nie, nie będę myślała o tem. Chcę się orzeźwić spokojem, upoić samotnością. To nektar, który wzmacnia najsilniej.
I powietrzem ożywczem zarumieniona, ze źrenicami, błyszczącemi zachwytem a pijącemi czar budzącej się przyrody, szła szybko, bez względu na rosę i powiew od jeziora idący.
Przebiegłszy brzegiem łąkę, zdala w złudny obłok wody spowitą, a zblizka jaśniejącą żółtemi jaskrami, różowym tysiącznikiem i białym mrzygłodem, zanurzyła się śmiało w łan zboża, wąską ścieżką przecięty. Szmaragdowe kłosy pszenicy kwiatem, jak srebrnym pyłkiem, zlekka przesypane, z drugiej strony zaś, bledsze od nich, szarawe łodygi żyta, rosą zwilżone, chyliły się ku sobie w szepcie cichym. Kobieta szła wśród nich jak królowa tego świata przyrody, miłosnym obejmując go wzrokiem. A w spojrzeniu jej i w całej wysmukłej postaci, pierwszemi blaskami słońca oblanej, znać było, że nie mierzy ona pól tych okiem znawcy, że nie bogactwo ich, nie wartość realna, lecz poezja, głęboko odczuta, rozpromienia piękne jej lica tym wyrazem rozradowania i ukojenia, tą zadumą marzącą, która odrazu część duszy jej malowała.
Zatrzymywała się, wsłuchana w odgłosy budzącej się przyrody, dla innych banalne i niezrozumiałe może. Dla niej jednak poryk pędzonego w oddałi bydła, nawoływania przepiórki i brzęk świerszcza, ukrytego przy miedzy, jednoczyły się wraz z szumem i zboża i powiewem wiatru w koncert, pełen podniosłej prostoty. Upajające wreszcie poczucie siły i młodości, swobody i ciszy krew jej żywiej poruszyło w żyłach. Poczuła potrzebę ruchu, potrzebę ujawnienia przejmujących ją wrażeń i okazania ich w jakimś wybuchu radosnym. Korzystając też z żywszego skoku doga, pobiegła z nim na wyścigi, jak dziecko wypuszczone na wolność. Trwało to jednak chwilę tylko. Zarumieniona, zatrzymała się niebawem, a tuląc ciemną swą główkę do lśniącej szyi zwierzęcia, mówiła pieszczotliwie:
– Dobry Lord, kochany Lord! Bez Lorda pani bałaby się chodzić tak sama.
W tej chwili weszli na skraj lasu, którego głębia nęciła tajemnym urokiem, pełnym jakichś szeptów niepochwytnych i niezrozumiałych. Dziewczę, świadome snać drogi, szło śmiało, skąpane w fantastycznych, przez konary padających promieniach słońca, spowite ruchliwym, przez gałęzie rzucanym cieniem, otoczone całym wspaniałym a potężnym czarem, jaki głusza leśna w godzinie tej posiada.
Był to snać cel jej wycieczki. Doszedłszy bowiem do niedużej polanki, wśród której stał klon wyniosły, osunęła się na pień ścięty u jego podnóża. Opuszczając zaś na drobne nóżki bluzę błękitną, starannie od rosy chronioną, oparła się o konar drzewa i obie rączki nad głowę zarzuciła.
W pozie tej, bezwiednie wdzięcznej i malowniczej, zdawała się eteryczną nimfą leśną, stałą a bajeczną dziedzin tych mieszkanką. Pierś jej wszakże falującą czysto ziemskie podniosło westchnienie.
– Ach, jak tu rozkosznie, jak pięknie! – wyszeptała. – Gdy się ma takie królestwo, warto żyć, warto.
Nagle huk głuchy, przeciągły, a równocześnie prawie żałosny skowyt psa echem przeraźliwem słowa jej przecięły.
Zerwała się z przestrachem i wyprostowana oczy w gąszcz utkwiła. To wycie bolesne nie było jej obce; to głos Lorda, towarzysza jej i opiekuna.
Nie omyliła się. Z rozchylonych gwałtownie krzaków leszczyny, z gąszczu, ciągnącego sie po lewej stronie, wypadł w tej chwili dog jej ulubiony i z głośnem wyciem, w ślepym pędzie ku niej się rzucił. Po lśniącej jego sierci, tuż nad okiem, a wzdłuż uszu, krew się toczyła. Zwierzę postrzelone było widocznie.
Na widok ten dziewczę, współczuciem przejęte, skoczyło i uklęknąwszy, objęło ramieniem ochronnem głowę doga, do własnej tuląc ją piersi.
Złączeni tak razem na tle ciemnej zieleni, przepyszny stanowili obrazek. Ten pies olbrzymi, pręgowaną skórę tygrysa przypominający, i dziewczę, delikatne, wysmukłe, tulące go ku sobie, tworzyli grupę porywającą wyrazem wdzięku i siły. Podniesione ramiona i przechylenie całej postaci uwydatniały młodzieńcze zarysy jej kibici. Ciemne warkocze spływały wzdłuż szaty błękitnej, ku ziemi prawie, w szafirowych, marzących źrenicach odzwierciedlał się świat cały tkliwości i niepokoju.
Nie było wątpliwości, pies miał ucho przestrzelone. Na nowy, żałosny jego skowyt, krew w żyłach jej zagrała, a oburzenie rumieńcem wybiegło na lica. Kto śmiał to uczynić?
Zerwała się ruchem gwałtownym i wyprostowana powiodła okiem dokoła.
Przytrzymując ręką rozchyloną gąszcz leszczyny, w miejscu, z którego dog wybiegł, stał winowajca. Torba przez plecy przewieszona i strzelba dzierżona w dłoni wskazywały wyraźnie, że on występku się dopuścił. Oczy zaś, w grupie pokrzywdzonych utkwione, mówiły wyraźniej jeszcze, że nie współczucie dla psa, lecz zachwyt, przez kobietę wzbudzony, oniemiły go i do miejsca przykuły.
W niej, na widok tego zbyt jawnego, śmiałego uwielbienia, oburzenie zawrzało i strumieniem lawy gorącej na mózg uderzyło. "Wyprostowała się; pierś jej falowała gwałtownie, z roziskrzonych źrenic błyskawice dumy tryskały.
– Jak pan śmiałeś? – zawołała. – Jak śmiałeś uczynić coś podobnego?
– Czyż mogłem przeczuć, strzelając, że w lesie tym o wschodzie słońca już spacerują boginie?
Ta zdawkowa galanterja, ten ton banalnego komplimentu, żartobliwem pochyleniem głowy uwydatniony, rozgniewał ją silniej jeszcze i głęboko obraził zarazem. Nie przywykła, by ją traktowano w ten sposób, nie przywykła po gościńcach zbierać grzeczności. Czarne łuki brwi jej ściągnęły się, różowe, delikatne nozdrza zadrżały od hamowanego wzburzenia.
– Jestem u siebie! – rzuciła wyniośle – a nikt dotąd nie ośmielił się ubliżyć mi tutaj. Jakiem prawem nachodzisz pan to ustronie? Jakiem prawem wkradasz się w cudze granice?
Mężczyzna, tonem tym dotknięty, postąpił żywo naprzód. Stali teraz oko w oko, oboje dumnie wyprostowani, oboje piękni, dorodni, wdziękiem młodości tchnący. Postać jej wysmukła, błękitną szatą ku ziemi spływająca, uosobnieniem była wyniosłości i dumy. Ze źrenic szafirowych piorunna strzelała błyskawica; rysy delikatne, klasyczne, o prostym greckim nosku i przeczystym owalu, fala szkarłatu oblewała; karminowe usteczka rozkazujący cechował wyraz.
On, w obcisły, myśliwski strój przybrany, o postawie wytwornej, a rysach, jakby z szlachetnego kruszcu wyrzeźbionych, przedstawiał doskonały typ młodości i siły, wychowaniem i pochodzeniem długich pokoleń uszlachetnionej. Na wardze wydatnej, do uśmiechu wesołego skłonnej, ciemny wił się wąsik; w czarnem, ognistem oku obraza za słowa posłyszane i podziw dla tej kobiety, jak jutrzenka uroczej, walczyły naprzemian. Ostatnie uczucie zwyciężyło nareszcie:
– Jakiem prawem nachodzę to ustronie? – powtórzył mężczyzna. – Alboż Bóg nie nato dał wiosnę i wschód słońca, aby się promieniami jego wszyscy zachwycali?
Gorące jego spojrzenie mieszało ją, żałosne zawycie Lorda, który z bólu rzucił się w tej chwili ku nieznajomemu, przypomniało popełniony przez niego występek. Zawycie zdawało się wyrzutem, że zapomniała o pokrzywdzonym, a pod działaniem wyrzutu tego, pod działaniem dwóch jakichś sprzecznych uczuć, ona, tak spokojna i panująca zwykle nad sobą, podwójnym uniosła się gniewem.
– Nie sądzę, by wschód słońca upoważniał do nachodzenia cudzych pól, a strzelanie do cudzej zwierzyny i cudzych psów stanowiło rycerską zabawkę, godną szanującego się mężczyzny.
– "Cudzych, cudzych, cudzych!" – powtórzył w tej chwili głos gniewny i szorstki. – Nie należy tak słowem tem szafować. Niech panna Zaliwska raczy nie zapominać, że do owego lasu i owych Zaliwiec ja także pewne mam prawo.
Obejrzeli się żywo. W miejscu, gdzie z gąszczu wychylił się przedtem młody człowiek, stał teraz, w ślad snać za nim tą samą idący ścieżką, mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, o szpakowatym wąsie i twarzy, na którą praca czy zgryzoty całą sieć zmarszczek rzuciły.
Dziewczę o krok w tył się cofnęło.
– Prawo do Zaliwiec? – podjęła, patrząc na niego ze zdumieniem.
– No, pewno. Pieniędzy przecież moich nie podaruję. Najlepiej zabrać komuś ostatnią jego krwawicę, a później panoszyć się jeszcze w pałacu i ludzi z góry traktować. Zresztą, pan Zaliwski zgodził się las ten za sumę naszą oddać mi; mam więc prawo chodzić po nim, kiedy mi się podoba.
– Stryju! – przerwał młody człowiek błagalnie. – Stryju! Jak możesz rzeczy podobne mówić kobiecie?
Staremu żal już było słów, w uniesieniu wypowiedzianych.
– Wiem – machnął ręką – że córka za winy rodziców nie odpowiada. Ale czemuż panna Szczęsna
Zaliwska, której ojciec zabrał mi wszystko, com posiadał, bryzga nam dumnie w oczy, że cudze nachodzimy grunta? Czy za tego marnego dzięcioła, do którego strzeliłeś niepotrzebnie? Nie będzie on tu miał w co kuć niezadługo…
Szczęsna, blada jak płótno, stała pod tym potokiem słów, które ostrze sztyletu w serce jej zatapiały, milcząca i upokorzona. Nie znała tego człowieka, lecz nie miała powodu wątpić, że mówi prawdę. Nie on jeden podobne rościł pretensje. W szafirowych jej źrenicach, wpierw rozmarzeniem i zachwytem, później gniewem błyszczących, zajaśniał w tej chwili wyraz, jak śmierć smutny i beznadziejny. Deptano dumę jej, zabierano kąt ten ukochany, uderzono naraz we wszystkie najdroższe jej uczucia. Miody człowiek, wzruszony zmianą w niej zaszłą, a dotknięty boleśnie zachowaniem stryja, dojrzawszy w tej chwili kroplę krwi, jaka z szyi tulącego się do niej ulubieńca spadała" na suknię Szczęsnej, poskoczył z żywą oznaką skruchy i pokory.
– Ależ on jest draśnięty! – zawołał. – Krew, najwyraźniej krew, a ja się tego nie domyślałem nawet.
I teraz on z kolei osunął się na kolana, tuż u stóp jej prawie, opatrując ręką wprawną a troskliwą głowę wspaniałego zwierzęcia.
– Lekkie skaleczenie w ucho; snać ziarnko śrutu, o sęk się odbiwszy, trafiło go przypadkiem. Mój Boże, nie wiedziałem nawet, jakiego się dopuściłem przewinienia. Czy pani może mi przebaczyć?
I, wciąż klęcząc, podniósł ku niej wzrok błagalny. A zarówno wyraz jego, jak odcień głosu, wskazywały wyraźnie, że nie za ulubieńca, nie za psa, lecz przepraszał ją za zranione uczucia, za przykrość, jakiej stał się bezwiednym dla niej powodem.
Szczęsna nie słyszała go nawet. Oczy jej smutne, w dół utkwione, śledziły myśl nieuchwytną, w głowie brzmiał ciągle frazes: "Najlepiej zabrać komuś ostatnią jego krwawicę, a później panoszyć się jeszcze w pałacu i ludzi z góry traktować. "
Czuł, że duma jej musiała straszny dostać policzek, a nie wiedział, jak ją od myśli tych oderwać, jak wrażenie złagodzić. Stała przed nim bledziutką, niby kwiat podcięty, skamieniała, niby posąg zwątpienia, a on nie mógł dla niej nic, nic zrobić.
Wtedy to młodzieniec postanowił na psa zwrócić całą jej uwagę.
– Pani pozwoli mi opatrzyć go? – zapytał.
I wyjmując z kieszeni chustkę, rozdarł ją szybko na dwoje.
– Warjat! – mruknął stary szlachcic, a machnąwszy ręką, zapuścił się napowrót w gęstwinę.
Zostali sami. Chrzęst dartego płótna zbudził dziewczę z bolesnej zadumy. Spuściła śliczne, poważne swe oczy, patrząc najpierw bezwiednie, później zaś z zajęciem, na dorodną postać młodzieńca, który klęcząc u stóp jej, z niewieścią nieledwie tkliwością, ocierał skrwawioną szyję i ucho doga. Czynił to tak delikatnie, jak gdyby to szło o dziecko lub istotę ukochaną, tak lekko, jak gdyby tu o nią, o Szczęsną, chodziło, jak gdyby ruchem tym mógł zagoić ranę, przez słowa okrutne sercu jej zadaną.
Wtem pies, którego uraził widać, warknął groźnie.
Głos ten oprzytomnił do reszty Szczęsną. Pochyliła się, głaszcząc białą ręką szyję doga i, chcąc podtrzymać ucho, na które nieznajomy nalewał parę kropli spirytusu z myśliwskiej manierki, przyklęknęła na murawie, po drugiej stronie Lorda.
Zbliżeni tak, iż ręce ich dotykały się nieledwie, mimowoli podnieśli ku sobie oczy; on, z bezwiednem współczuciem i niemą, korną prośbą o przebaczenie, ona, z nieświadomym siebie, wzruszającym wyrzutem. Nie zrobiła im nic złego, oni zaś tak straszną wyrządzili jej przykrość.
Pies szarpnął się w tej chwili boleśnie.
– Cicho, Lord, cicho wierny przyjacielu – zabrzmiał słodki głos dziewczęcia. – Pan nie zrobi ci krzywdy. Krzywdę – dodała ciszej – zwykli ludzie ludziom tylko wyrządzać.
Opatrunek był już skończony. Ona, zamyślona, klęczała ciągle; on, słowami jej dotknięty, pochylił się nagle i do ręki jej, na szyi doga wspartej, gorące przyłożył usta.
Cofnęła się żywo.
W pocałunku tym jednak, kornym i czci pełnym, było tyle prośby serdecznej, iż nie mógł jej obrazić.
– Racz pani zapomnieć o słowach stryja, racz je przebaczyć… Wierzaj, że był to wybuch gniewu, lecz nie drapieżne instynkty zaborczego wierzyciela.
Podnieśli się i stali po raz wtóry dzisiaj oko w oko, z odmiennemi już tylko uczuciami. Na blade lica Szczęsnej fala rumieńca zwolna powracała; w czarnych oczach mężczyzny, obok prośby, zaczął się znów przebijać wyraz podziwu i uwielbienia dla tej prześlicznej, czarem piękności jaśniejącej istoty.
– Czy wolno zapytać o nazwisko stryja pańskiego? – podjęła.
– Jakto? Pani go nie zna nawet? Tem więcej zawinił. Sądziłem, że stary pułkownik Dowburt nie obcy tu jest nikomu.
– Dowburt? Ach, tak, słyszałam o nim; ponieważ jednak w domu naszym nie bywa, nie spotkałam go dotąd.
– Pani pozwoli, że i swoje dodam nazwisko: Zygmunt Dowburt-Koniecki, synowiec tego zacnego w gruncie borsuka, któremu jednak dzisiejszego zachowania się nie przebaczę długo.
– Dlaczego? Stryj pański upominał się tylko o swoje prawa. Aby ich nie kwestjonować – dodała dumnie – nigdy tu już nie powrócę. Nigdy!
I, powiódłszy dokoła okiem suchem, błyszczącem, skinęła zimno głową, kierując się do odwrotu.
Zygmunt szybko zabiegł jej drogę.
– Nigdy! – mówił, gorącym obejmując ją wzrokiem – to wyraz zbyt smutny, abyśmy się z nim rozstać mieli. Czyż spotkanie dzisiejsze ma pozostać dla mnie wyrzutem tylko i wspomnieniem?
Zawahała się. Wielkie, szafirowe jej źrenice, ukryte w cieniu rzęs długich, podniosły się zwolna i spojrzały dokoła.
Świat był taki piękny, taki ponętny i w obietnice bogaty. Przepyszne słońce czerwcowe pełnym oblewało ich blaskiem, zachęcając do śmiechu, do wesela i życia. Ukojona obrazem tym, zwróciła wzrok na dorodną postać mężczyzny i głęboko, badawczo, w oczy mu spojrzała. Wyraz, jaki na dnie ich spostrzegła, musiał rozbroić ją do reszty; delikatne bowiem, śliczne jej rysy, zarumieniły się napowrót, a karminowe usta wyszeptały cichutko:
– Do widzenia.
* * *III.
Smutne przeczucia Szczęsnej nie sprawdziły się. Zaliwski, powróciwszy po dniach kilku do domu, promieniał radością i zadowoleniem. Projekt jego powiódł się o tyle, iż znalazł kapitalistę, chętnego do założenie fabryki, eksplotacja zaś lasu miała – jak: sądził – uratować go na zawsze od wszelkich interesów i zobowiązań, oczyszczając stopniowo Zaliwce. Przywiózł więc zaraz z sobą majstrów i budowniczych" a ruch gorączkowy, ów żywioł, w którym żył najchętniej, zapanował dokoła.
Uzyskane pieniądze, pomnożone jeszcze zaliczkami, otrzymanemi na świetnie zapowiadające się urodzaje, przywróciły trochę swobody domowi. Służba, która już hardo podnosiła głowy, została zapłacona; jacyś, brudni żydzi, przejeżdżający coraz częściej do »jaśnie pana«, przestali go nachodzić. Pani Marta nawet otrzymała pewną sumkę na gospodarcze i tualetowe wydatki, Helcia zaś i Jadzia, dwa złotowłosowe cherubinki, poszły pod opiekę nauczycielki Francuzki, tak, iż Szczęsna, część tylko lekcyj zatrzymawszy dla siebie, więcej teraz miała swobody i więcej wolnego czasu.
Korzystając z tego, używała rzadkich chwil szczęścia, jakiem była ciągła obecność ojca w domu. Towarzyszyła mu w wycieczkach gospodarczych, w przejażdżkach po polach, które on podziwiał z za – miłowaniem wytrawnego rolnika, ona z zapałem i poezją młodości. Entuzjazm jej wreszcie dla piękna przyrody podzielał i Zaliwski po części; gdyż dlatego właśnie, jak dowodził, uwielbiał gospodarstwo wiejskie, iż pozwalało mu ono królować wśród natury, że dając złudzenie udzielnego państwa i władzy feudalnej nieledwie, budziło zarazem szlachetne w duszy pierwiastki. Kochał on ten ziemi kawał, kochał lud, kochał wreszcie ludzkość całą, a upojony optymistycznemi nadziejami, snuł ciągle projekty reform i ulepszeń, jakie zaprowadzi, gdy fabryka, raz w ruch puszczona, wielkie dochody przynosić będzie.
Charakter ten, szlachetny w gruncie, a ujawniający się cały w brzmiących frazesach, upajający własnem słowem, stworzony był do zachwycenia młodziutkiego, wrażliwego umysłu dziewczęcia. Szczęsna też, olśniona wielkością tych projektów, a ubóstwiająca ojca więcej niż kiedykolwiek, zapomniała o obawach swych, zapomniała nawet o niemiłem owem zajściu w lesie, gdy raz, wracając z wycieczki, wspólnie z ojcem odbywanej, spotkali wózek węgierski, parą mierzynków w krakowskich chomątach zaprzężony. Na koźle powoził chłopak, schludnie lecz po wiejsku ubrany, w siedzeniu, obok przygarbionej postaci starego pułkownika Dowburta, prostował się synowiec jego, ciekawe dokoła rzucając wejrzenie.
Na widok ich, lica Zaliwskiego chmura powlokła. Pomimo tego ściągnął lejce, zatrzymując na miejscu kabrjolet. Z tamtej strony uczyniono to samo.
– Pan pułkownik do mnie może jedzie? – podjął właściciel Zaliwiec grzecznie.
– A gdzież indziej mógłbym tłuc o tej porze stare moje kości? – odparł szlachcic w półgniewie, w pół żartobliwie. – Dobrze, że pana prezesa spotykam, bo mi to pozwoli wyprostować je trochę.
I rzeźko a zręcznie wyskoczył z wózka.
Zaliwski, niezadowolony widocznie, musiał uczynić to samo.
– A może pan pułkownik przesiądzie się do kabrjoletu? – zaproponował. – Ręczę, że niesie lekko i wcale nie trzęsie.
Krzaczaste brwi starca podniosły się, siwe jego oczy błysnęły z dobroduszną złośliwością.
– Jakbym ja, chudopachołek, wyglądał w takim pańskim ekwipażu? – szydził z lekka. – Własne nogi i kij w ręku, to na krótki dystans najlepsza, bo zdrowa a niekosztowna lokomocja.
– Jak wola – odparł Jan Zaliwski, przygryzając wąsy, zwróciwszy się zaś do córki, dodał:
– Proszę cię, Szczęsno, może i ty zsiądziesz.
Oblana purpurą, na widok pańskiego lekceważenia, z jakiem ojciec nie podał nawet ręki przybyłym, podniosła się, równocześnie zaś szlachcic, niepomny tym razem wieku, poskoczył narówni z synowcem, by jej zsiąść pomóc. Sześć rąk, wyciągniętych ku niej razem, zmieszało ją, krasząc prześlicznym uśmiechem zarumienione lica.
Galanterja ta rozbroiła Zaliwskiego.
– Pan pułkownik nie zna mojej córy? – przemówił uprzejmie. – Panowie Dowburt-Konieccy – dodał, przedstawiając.
– Tylko Dowburt – poprawił stary. – Nie lubię tych brzmiących dodatków. Jestem prostak, co zresztą córka pańska z własnego wie doświadczenia.
– Co to znaczy? – podjął, prostując się Zaliwski.
– Jeżeli obraziłem panią wtedy – ciągnął starzec – proszę mi to przebaczyć. Życie przekona panią niejednokrotnie, iż szczerość taka lepszą jest nieraz od toczonych, a fałszywych frazesów.
– Co to znaczy, Szczęsno? – powtórzył pytanie Zaliwski.
– Szczęsna? – podjął stary Dowburt. – Piękne imię. Na przebłaganie za winę moją, mogę tylko życzyć, aby przyszłość, szczęście pani niosąc, kłamu dewizie tej nie zadała. Ale wierz pani staremu i, nie wyzywając losu, zmień lepiej Szczęsną na zwykłą Felicję.
– Czy to przepowiednia?
– Nie, wynik doświadczenia tylko. Szczęście to ptak rajski, którego na bezludnych trzeba szukać wyspach.
– Nie zatruwaj mi pesymizmem umysłu córki, pułkowniku – wtrącił Zaliwski.
– Masz pan rację – brzmiała odpowiedź pułkownika. – Przejdźmy lepiej do interesu.
Szare jego oczy ukryły się pod brwi krzaczyste, ożywiona na chwilę maska przybrała wyraz szorstkości i chłodu. A jednak, patrząc na szlachetne te rysy, zmarszczkami poorane, a siwym wąsem przyozdobione, czułeś, że chłód ów i szorstkość nie zawsze w nich panować musiały, że dla świata przybrane, mocą przyzwyczajenia tylko przyrosły do rozumnego i myślącego oblicza.
Starsi panowie, zatopieni już w interesie, postępowali naprzód, dziewczę, zmieszane jeszcze słowami Dowburta, zwolna szło za nimi.
– Niech pani nie wierzy stryjowi – zabrzmiał obok niej głos nieśmiały – aby szczęście było rajskim ptakiem, mieszkającym na bezludnych wyspach tylko.
Podniósłszy oczy, spotkała się z gorącym wzrokiem Zygmunta Dowburta, z tym wzrokiem jasnym a pełnym zapału, którego wspomnienie, od czasu spotkania ich, tak niepokojąco na myśl jej wracało.
– Niech pani nie wierzy jego słowom – powtórzył z naciskiem. – Życie, które stryjowi memu przyniosło zawody i zdziwaczenie, pani, w imię dewizy jej właśnie, ześle szczęście tylko. Los dał już pani dwa warunki: piękność i dobroć, dlaczego więc miałby odmówić trzeciego, dlaczego miałabyś szczęsną nie być?
Odcień szczerości i zapału wzruszał ją; aby więc… pokryć wrażenie, przybrała ton żartobliwy.
– Kto panu powiedział, że jestem dobrą?
– Przebaczenie pani. Widzę, że darowałaś już… ową scenę w lesie.
– Zapomniałam o niej poprostu.
– Zapomniała pani… – powtórzył z rozczarowaniem. – Zapomniała…
Uważał to snać nie już za obojętność, lecz za lekceważenie, które bolało go mimowoli. Wtem drażliwe jego rysy rozjaśniły się napowrót.
– Skoro tak – podjął – dlaczego stare dęby nie ujrzały pani odtąd? Wszak wiem, że to ulubiony twój zakątek?
Pochylił się, chcąc badawczo w oczy jej spojrzeć. Ukryły się wszakże w cieniu rzęs czarnych, tak, iż wzrok jego spotkał tylko profil o delikatnym, subtelnym zarysie i przepysznej, blask jutrzenki przypominającej karnacji.
– Dlaczego? – powtórzył cicho, z błagalnem naleganiem.
Ton ów mieszał dziewczę coraz więcej, dziwną zarazem sprawiając jej przyjemność.
– Czy dęby powierzyły panu tajemnicę tę? – broniła się jeszcze żartobliwie.
– Tak. Zdradził ją szum ich smutny, powiedział klon, stojący na polance, który, jak owa kalina w pieśni, z żalu po królowej, liście swe zaczął rozwiewać. Chodziłem pocieszać go, ale nie zastawszy nigdy pani, sam potrzebowałem pociechy, bo sądziłem, że za przykrość wyrządzoną wtedy gniewasz się jeszcze.
Szafirowe źrenice Szczęsnej, wielkie i błyszczące, a jak toń nieba głębokie, podniosły się poważnie ku niemu.
– Panie Koniecki – rzekła – czy chce mnie pan zobowiązać?
– Choćby ofiarą życia całego.
– Och! – uśmiechnęła się – stokroć mniej wymagam. Oto racz pan, mówiąc do mnie, nie używać tonu zdawkowej galanterji.
– Zdawkowej galanterji?
– Tak. Widzi pan, jestem niepoprawną na wiek mój dziwaczką. Lubię, aby mnie poważnie traktowano.
– A więc pani sądzi – wybuchnął z ogniem chłopak – że wstając o świcie od kilku tygodni i biegnąc tam, z narażeniem się na śmieszność nawet, by ujrzeć cię na chwilę, czyniłem to w imię »zdawkowej galanterji?» Że dla banalnego tego uczucia, przywiozłem tu dziś przemocą stryja, by smutny spór jego z ojcem pani w pokojowy zakończył sposób?
Spostrzegłszy zaś, że za wiele powiedział, że siebie zdradza, a ją obraża może, zatrzymał się i w lot słowom swym inne, a dozwolone dał znaczenie.
– Nie, pani. Nie była to grzeczność banalna, lecz gorąca chęć przebłagania cię za doznaną obrazę. Upoważniłaś mię pani do niej, mówiąc wówczas »do widzenia!«
Stanęli w tej chwili na stopniach ganku. Zaliwski i Dowburt niknęli już w podwojach. – A więc do widzenia i teraz – wyrzekła z promiennym uśmiechem, rączkę mu podając.
On dłoń tę przytrzymał chwilę.
– Czy wtedy tylko, gdy możność zobaczenia pani przemocą lub podstępem zdobędę?
Wtem Lord, wybiegłszy z wnętrza domu, przybliżył się i z przyjaznem skomleniem witać go począł. Dowburt przygarnął mądrą głowę psa, pieszczotliwie dłoń na niej składając.
– Ulubieniec pani lepszym jest – mówił – pomimo bowiem otrzymanej rany, nie odmawia mi odrobiny swej życzliwości.
– Ależ i ja moją najchętniej ofiaruję – odparła, wyciągając rączkę powtórnie.
– Dziękuję. Przysięgam, że dla otrzymania jej wszystko przełamać i zwyciężyć potrafię.
– Zygmuncie! – zabrzmiał z przedpokoju głos Dowburta. – Proszę o papiery.