Pasja według św. Hanki - ebook
Pasja według św. Hanki - ebook
Opowieść o miłości totalnej
Miłość chodzi po ludziach i szuka kochanków. Wszystko jedno kim są i jak uwikłani w życie, ile lat mają, ile sił, pieniędzy, czasu, jakie mają poglądy, plany, obowiązki, powinności. (…)
Zakochany człowiek nie ma sumienia. Możesz mieć męża, żonę, dzieci, chorą matkę, debet w banku, czterdzieści lat, wszystko jedno. I tak dzielą cię od tego pradystans i lata gwiezdne. W dodatku masz tę absolutną pewność, jaką miewają prorocy, że wiesz, co robisz, i wszystko będzie, jak ma być. Jakbyś się sam ze sobą na dusze pozamieniał!
(fragment)
Najnowsza książka Anny Janko to piękna opowieść o potężnej sile miłości, która jak demon, zarazem tworzy i niszczy, prowadzi na szczyty egzystencjalnych doznań, ale także porzuca na krawędzi, spycha na dno, w pobliże śmierci.
Hanka, bohaterka Dziewczyny z zapałkami zbliża się do czterdziestki, jest matką dwójki dzieci, rozczarowaną małżeństwem żoną, niespełnioną poetką. I wtedy pojawia się ON, a wraz z nim wielka namiętność, ekstremalne przeżycia, szansa na szczęście. Ale też poczucie winy i ból. Autorka opisuje z przenikliwością, niezwykłą dynamiką, dramat miłości i udowadnia, że polszczyzna jest w stanie unieść temat erotyki i seksu. Uczta dla zmysłów, uczta dla umysłu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04965-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cisza.
Spojrzałeś na mnie zaskoczony. Wypuściłam powietrze. Z płuc do granic napiętych. Boże, przecież ja nic nie piłam. Nie... nie mogę uwierzyć, że tak z tobą rozmawiam. Właśnie teraz. Jedząc sushi w Gdańsku, po dwudziestu pięciu latach od ostatniego naszego spotkania.
Milczysz. Bo usta masz pełne sushi. Bo gdy wygłaszałam przed chwilą owo płomienne orędzie, przestałeś przełykać. Co ja robię... Oto rzuciłam na stolik kawał nagiej duszy! I liczę na to, że rzeczywistość jest wszystkożerna. (Powiedz coś...)
Jak długo tu będziesz? Nie mów, że gnałeś z drugiego końca świata specjalnie do mnie. No to co robisz w Gdańsku? Ale popatrz, jak to jest w naszym wieku... Przychodzi taka chwila, determinacja jakaś ponadczasowa, i nagle musisz zadzwonić do kolegi z podwórka, bo on jeden wie, gdzie zakopałeś skarb swojego dzieciństwa! Albo piszesz szalonego e-maila do koleżanki z ławki szkolnej, jakbyś musiał właśnie jej za swoje życie gorąco podziękować. A już pierwsza miłość to panika wspomnień. Musisz się w nich przekąpać, bo inaczej nie będziesz miał prawa pójść do nieba po śmierci! Po czterdziestce ludzie tak gorliwie zaczynają urządzać rozmaite zjazdy absolwentów jak jakieś stypy godowe, zalecają się do umarłego czasu i to się nieraz latami ciągnie, dopóki w końcu tych skrzydełek do lotów w przeszłość nie pogubią... To się zawsze w końcu uspokaja, dochodzi do mózgu ta podstawowa informacja, że się nie da żyć tym, czym się żyło kiedyś.
Jak dobrze siedzieć tak blisko, przy tym małym stoliku, i móc bezkarnie patrzeć w twoją twarz. Jak nigdy. Bo przecież ćwierć wieku temu tak się oczywiście nie dawało. Gdy tylko spojrzenia ustawiały się na jednej linii, jak „w samo południe”, natychmiast wpadało się w ten naturalny, zdrowy popłoch. Bo cud oślepia. A pierwsza miłość to jest pierwszy cud. Takie spojrzenie wprost, bez żadnych filtrów, przesłon, wytrzymać można tylko chwilę, a potem się mruga i wzrok odwraca w krajobraz zaokienny, zbawienny. Tymczasem po latach już można. Można i trzeba.
A pamiętasz, co mi szeptałeś do ucha tamtego lata? Pamiętasz? (Zaskoczony... Czekasz w napięciu. Zupełnie jakby w tej właśnie chwili coś się mogło stać w czasie zaprzeszłym). Powiem ci, no bo kiedy, jeśli nie dziś, znowu za dwadzieścia pięć lat? Albo w następnym wcieleniu, gdy będziesz na przykład moją matką? Nie obawiaj się, to nic takiego. Bardzo mnie to śmieszyło i musiałam się powstrzymywać, by nie chichotać w tak intymnej chwili. „Haniu, Haniu, to pociąg, to tylko pociąg”. I odtąd problemy na kolei zawsze mi się kojarzą z seksem... (Wybuchasz swobodnym, jasnym śmiechem, aż kelner, mijając nas, rzuca baczne spojrzenie na naszą deskę z sushi).
Ależ sobie rozmawiamy! Zupełnie bezboleśnie. Dotykamy się lekko słowami. Słowami badamy starożytny eksponat pierwszej miłości. Jesteśmy w muzeum serca.
Dostaliśmy stolik wciśnięty w taki oszklony kącik. Widać nas z każdej strony, z każdego miejsca w lokalu i oczywiście z zewnątrz. Można sobie nas pooglądać jak hologram. Tak się dziwnie czuję, jakbym sama była przezroczysta.
Erotyczne napięcie i pożądanie na okrągło. To przecież zupełnie naturalne za młodu. Głupota i pożądanie... Wszyscy tak mają, w każdej epoce. Wiesz, ile ja godzin przegadałam ze swoim synem na te tematy? Dopóki nie miał dziewczyny, stale musiał z kimś o tym rozmawiać. Całe wieczory. A ja jestem matką typu studnia cierpliwości. O dziewczynach mi mówił. Że mu tylko jedno w głowie. Że o niczym innym nie jest w stanie myśleć. Że jak widzi ładną dziewczynę, to wpada w kompletny amok. Jest w euforii bezwzględnej, okrutnej i chciałby ją ścigać do upadłego. Dorwać ją gdzieś aż w lesie i już nigdy nic innego z nikim innym nie robić. Tylko to. Tylko z nią. (Przez krótką chwilę patrzysz mi w oczy nieco głębiej, niż to jest powszechnie przyjęte wśród ludzi, więc muszę wziąć do ręki bambusowe pałeczki, by się czymś zająć...).
Przepraszam, ja tak mam. Od pewnego czasu. Mówię bez asekuracji, bez stosownego rozbiegu. To kwestia treningu. Długie miesiące ciężkich rozmów w trudnym czasie zrobiły swoje. Przerabianie ciemności na świetliste smugi. Żeby wreszcie było dobrze. Żeby życie znów pojaśniało.
Nie, to nie o syna chodzi. Syn w porządku. A ty masz dzieci? Dwie córki? To tak jak Mat, mój Mateusz, on też ma dwie córki. Z Mateuszem przeżyłam wielki romans. Dramatyczna historia. Ale wiesz, gdyby nie to, przeszłabym przez życie, nie wiedząc, czym jest prawdziwa miłość.
A czym jest? Co mnie tak wypytujesz, spryciarzu, scenariusz będziesz pisał? Ach, ci filmowcy, zawsze czujni, stale na nasłuchu. Sercożercy.
Ty chyba żartujesz. Mam ci to wszystko teraz opowiedzieć? Tak po prostu? Używając słów? Nie używając słów? Wiesz, jak to jest, gdy się trafi jakiś emocjonalny Rów Mariański, to żadne słowo go nie zgłębi. Straszne ciśnienie. Zatyka cię gwałtownie i chwytasz się palcami za nos. Nie wiedzieć czemu akurat ten gest hamuje falę wzruszenia i łez. Chcesz na to patrzeć? Nie znoszę płakać przy obcych. Chociaż ty jesteś dziwnie nieobcy. A nie powinieneś. Bo cię przecież przez pół życia nie widziałam.
Z przeszłością jest tak samo jak z przyszłością: wreszcie nadchodzi.
Można unikać miłości, ale nie można się od niej powstrzymać. Niech mi nikt nie mówi, że zakochał się bez pamięci, po czym wybił to sobie z głowy! W fazie zakochania niewiele zależy od postanowienia. Możesz ustalić sam ze sobą, że sprawę ucinasz, a i tak nic nie zostaje ucięte, jesteś przywiązany niewidzialną liną, nawet jeśli uciekasz, odlatując do obu Ameryk jednocześnie! Bo ukochaną (ukochanego) masz w środku i wokół siebie. Wszędzie ją (go) masz — na rewersie biletu PanAmu i w zapachu oceanu, który wciągasz w płuca, stojąc na skraju świata.
Lepiej, sprytniej, mądrzej jest się poddać miłości i wyczerpać ją do dna, wypić z niej wszystko, co życiodajne, pozwolić, by nas poturbowała, potargała, wypotrzebowała, zniszczyła, co zniszczyć musi, zbudowała, co zbudować potrafi. Dopiero potem porzucić, odejść, odetchnąć swobodnie, wrócić do ulubionego samego siebie!
Miłość nie jest wieczna, pod warunkiem że jej nie powstrzymujesz. Pozwól, niech płonie — wnet się wypali, a ty ujdziesz cało.
W Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, w promieniach zachodzącego słońca objął mnie i pocałował.
Na drugi brzeg, do Janowca płynął prom. Nad Janowcem zamek górował, nad zamkiem niebo ogromne, prosto na nas patrzące bezgraniczną źrenicą. Czyją? Malarza tego obrazu...
Te dwie przytulone postacie na brzegu to my.
W promieniach zachodzącego słońca miałam włosy jak celofan. Bo przed wyjazdem do Kazimierza poszłam do fryzjera, by coś ze sobą zrobić, zanim miłość coś ze mną zrobi. Czułam, że tam, dokąd jadę, coś się wydarzy, i pragnęłam iść niezwykła ku niezwykłemu. Zachowałam się jak prawdziwa kobieta...
Wizyta u fryzjera, który miał salon w garażu, skończyła się katastrofą. Świat fryzur w garażu. Studio włosa w garażu. Zabieg rozjaśnienia i ondulacji zmienił moje mocne, naturalne i prostolinijne pasma w półprzejrzyste pierze. W domu wpadłam w panikę. Prasowałam te włosy w łazience elektryczną prostownicą godzinami, aż poczułam swąd palonego białka. Rano wsiadłam w pociąg, wyglądając jak własny negatyw. Z tym kiczem na głowie, wytrawionym jak u Marylin Monroe, do białości, pojechałam do cudnego tego obrazka nad Wisłą o zachodzie słońca! Kicz do kiczu ciągnie samoistnie... Jakbym ćwiercią rozumu czuła, że taka właśnie będę tam pasowała. Mój ukochany, w fazie permanentnego zauroczenia, nie widział mnie dokładnie, lecz w ogólnych zarysach, może jako źródło światła mnie odbierał. I przyjmował wszystko jak szczególny dar. Objął mnie i pocałował.
I tak nam słońce zrobiło zdjęcie. I tak nas Malarz namalował. A Pan Bóg dopuścił, na wieczną pamiątkę...
Tuż-tuż była Wisła, jej brzeg piaszczysty. Obecność wielkiej rzeki bardzo pomaga w miłości. W ogóle jakiegokolwiek żywiołu. Jeszcze lepsze jest morze albo mroczny las. Ale wystarczy też porządna ulewa czy solidna burza. Coś całościowego, co zagarnia, co jest silniejsze od nas, co nas skazuje na bycie razem i odgradza od reszty świata. Na przykład podczas jazdy autem w wielkiej ulewie następuje pełna integracja: oto jesteśmy jak ostatnia para ludzi na planecie Ziemia. W poczuciu misji, w obliczu końca świata. A cóż misją tą być może? Tylko miłosne zjednoczenie. Bo człowiek zakochany należy do żywiołu, nie do ludzkości.
Siedzieliśmy nad Wisłą, na schodkach prowadzących ze skarpy do rzeki. Rzeki to są drogi, które idą. Piękne zdanie. Nie pamiętam czyje. Zachodziło słońce. U naszych stóp woda tak cichutko mlaskała, jakby smakowała naszą obecność. Stateczek wycieczkowy, na niebiesko malowany, przycumowany do brzegu, kołysał się i wzdychał dyskretnie. I taki się wydawał jakiś duży przy nas i toporny, bo my byliśmy już prawie duchami... W końcu uzgodniliśmy miłość, wreszcie się poddałam i poczułam czary. Siedzieliśmy w tej nowej wspólnocie, trzymaliśmy się za ręce. Wisła, stateczek, olbrzymie ciemniejące słońce, teatr istnienia, jedność czasu i miejsca, jasność duszy i serca, i cisza.
Cisza przed burzą.
Ogarnęła mnie euforia, ale jakaś przytomna, skoro jednak na progu mojego pokoju w kazimierskim pensjonacie zatrzymałam Mateusza. Był zdumiony. No bo jak to, uczucie uzgodnione, już mnie za rękę trzymał, już mnie objął całą ramiony swemi... A tu niewiasta na progu staje i mówi: Nie. On prosi: Wpuść mnie. A ona: Nie.
„Czy nie wiesz, że możesz być najszczęśliwszy, gdy ja odmawiam?... — napisała Emily Dickinson w liście do swego ostatniego adoratora, Otisa Lorda. — Czy wiesz, że «nie» to najdziksze słowo, jakie powierzamy językowi?”
Powiedziałam to najdziksze słowo, ponieważ potwierdzające „tak” nie przeszłoby mi przez ciało, ciało jeszcze miałam nieczynne! Przecież dopiero co dusza drgnęła i serce zabiło. Obnażyć się, otworzyć, przyjąć i oddać — na to potrzeba czasu. I zgody wszystkich kobiet, które są mną: dziewczynki, która we mnie mieszka, panienki, żony, matki. One się muszą uzgodnić ze sobą, porozumieć co do tego, w skutki brzemiennego, kroku. Jeden atak miłosny to za mało, by poddać twierdzę, która broniła się latami.
Odszedł.
Rankiem obudziłam się uroczysta, przeanielona. Jakby złotymi nitkami poprzetykana była materia mojego ciała. W niewielkim okienku błyszczał niebieski kwadracik nieba, wyjrzałam. A tam błękit rzeki i wierzbowe brzegi układają się w słodki, sielski krajobraz. Świat był jak niedziela.
Ktoś zapukał do drzwi. Byłam pewna, że to on, mój od wczoraj kochany. Planowaliśmy przecież razem wracać pekaesem do Warszawy, stamtąd dopiero miałam ekspres do Wrocławia. Ale w drzwiach nie Mateusz stał, lecz pokojówka. Podała mi zwitek, rulonik papieru maleńki, i powiedziała, że to wypadło, że z dziurki od klucza na podłogę to coś wypadło. Jak mogło wypaść? Pewnie wyjęła, ciekawska, i zajrzała. Podziękowałam i drzwi zamknęłam. Rozwinęłam papierek, który był wielkości dwóch biletów tramwajowych, i przeczytałam, co tam było napisane. A napisane ręką Mata zdania oznajmiały, że skoro go odtrącam, on wyjeżdża pierwszym porannym autobusem, bo cierpieć dłużej nie może. Nie rozumiałam, o co chodzi. Jak to odtrącam — kiedy nie odtrącam?! Mój umysł, jako system operacyjny, rozsypał się, potem się ponownie w całość złożył. Po czym znów się zdezintegrował. Jak to? Ledwie się co do miłości zgodziliśmy, jak do pięknego przedsięwzięcia, a tu już na samym wstępie — nieporozumienie? Błąd logowania? Poczułam ból, pchnięcie bólu, niemal fizyczne uderzenie. Popłakałam się. Płakałam, jakby mi dziecko umarło — dopiero co urodzone uczucie.
O ósmej trzydzieści zeszłam na śniadanie w ciemnych okularach. Bo oczy opuchłe, bo odgrodzić się trzeba od ciekawskiej gawiedzi.
Z torbą na kółkach, w ciemnych okularach, nie słysząca nikogo i niczego, a więc w głuchym żalu pogrążona, pełna gęstej tęsknoty z pierwszego tłoczenia na zimno, dojechałam w końcu do Wrocławia. Zakochana i zraniona.
Miłość to piękna choroba. Ale choroba. Która dobrze leczona, trwać może bardzo długo.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------