Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pasożyt - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 czerwca 2023
Ebook
35,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

Pasożyt - ebook

Maj 1936.

W sztabie polskiego wywiadu i kontrwywiadu odkryto ślady podwójnego agenta. Każdy jego ruch to wyrok śmierci na kolejnego polskiego szpiega działającego w Związku Sowieckim. Nie wiadomo, kim jest „Pasożyt”, a wytropienie go to misja z gatunku niemożliwych.

Zadania może się podjąć tylko jeden człowiek: kapitan Edward „Łyssy” Popielski.

Ma zgładzić „Pasożyta”, sprawić, by zniknął bez śladu.

Popielski ze swoimi najlepszymi ludźmi rusza do Warszawy, gdzie szybko ulega hipnotycznemu urokowi uwodzicielskiej Ireny, która najpewniej wie, kim jest zdrajca. We Lwowie zostają Leokadia i Rita. Edward nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które grozi nastoletniej córce ze strony jego śmiertelnego wroga. A miał nadzieję, że ich ścieżki nigdy więcej się nie skrzyżują. Wszystko wskazuje na to, że ta misja nie zakończy się sukcesem.

Majestatyczny Pałac Saski, rozświetlony Teatr Wielki, brud warszawskiej Starówki, wielkomiejski Lwów, urokliwy Hrebenów; wielkie damy, nieuchwytni szpiedzy i żydowscy gangsterzy, a do tego porywająca akcja i nie dająca czytelnikowi spokoju zagadka. Marek Krajewski po mistrzowsku odsłania mniej znane karty z historii służb specjalnych II Rzeczypospolitej. „Pasożyt” to jedna z najlepszych powieści w cyklu o Popielskim.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6744-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RUMUNIA

------------------------------------------------------------------------

KRÓLESTWO RUMUNII TWORZYŁO jakby sześciokąt, którego bokami, nie licząc Czechosłowacji, były granice pięciu sąsiednich państw oraz wybrzeże Morza Czarnego. Gdyby poprowadzić linie proste pomiędzy środkami przeciwległych boków i połączyć Polskę z Bułgarią, sowiecką Ukrainę z Jugosławią, a Węgry ze środkiem rumuńskiego wybrzeża, to wszystkie owe linie przecięłyby się w środkowej Rumunii w historycznej krainie Wołoszczyźnie, a właściwie w jej sercu, zwanym Wołoszczyzną Małą, niedaleko miasta Călimănești.

Stanowiło ono geograficzny środek kraju, jednak nie z tej geometrycznej osobliwości było przede wszystkim znane, lecz ze swych uzdrowiskowych walorów.

Sława jego ciepłych źródeł docierała niegdyś nie tylko do oddalonego o niecałe dwieście kilometrów na południowy wschód Bukaresztu, ale również do krajów ościennych. Położenie kurortu było jednocześnie piękne – nad malowniczą, szeroką rzeką Alutą w Karpatach Południowych – oraz bardzo korzystne ze względów komunikacyjnych. Călimănești leżało bowiem na przecięciu starych szlaków handlowych, które umożliwiały łatwy dostęp ze wszystkich stron.

W sierpniu roku czterdziestego kapitan Edward Popielski, internowany tutaj od dwunastu miesięcy, nie dbał ani o walory krajoznawcze tej okolicy, ani o strategiczne, ani też o historyczne; uzdrowiskowe także pozostawiały go zupełnie obojętnym.

Centralne położenie tego miasta na mapie Rumunii interesowało go o tyle, że stąd było mu bliżej do ukochanego Lwowa niż na przykład z Bukaresztu czy z Konstancy. Jednak odległość ośmiuset kilometrów, oddzielających w linii prostej jego miasto od miejsca przymusowego pobytu, napełniała go przerażeniem. Marnym pocieszeniem był dla niego fakt, że mógłby się przecież znaleźć gdzieś o wiele dalej. Tak jak ciężko chorego nie uraduje wiadomość, że gdzieś indziej jeszcze bardziej cierpią, tak i Edwarda – człowieka stęsknionego za ojczyzną – nie mogło przecież napawać otuchą to, że jego tęsknota byłaby dotkliwsza w miejscu bardziej od ojczyzny oddalonym.

Zgrzytając zębami z bezsilności, tkwił tutaj od tragicznego polskiego września, dzieląc los wielu wysokich oficerów Policji Państwowej.

Uciekł za granicę rumuńską, z jednej strony szarpany rozpaczą za rozerwaną przez dwóch wrogów Rzeczpospolitą, z drugiej zaś – zdumiewająco spokojny o sprawy rodzinne. Jego dwie ukochane kobiety, córka Rita i kuzynka Leokadia, znalazły już bowiem schronienie przed barbarzyńską nawałą ze Wschodu. Pierwsza w jednym z lwowskich szpitali, gdzie była bezpieczna, druga w rodzinnej wsi ich służącej Hanny Półtoranos – Strzelczyskach koło Mościsk. Ani tu, ani tam nie sięgały na razie macki siepaczy Stalina, które niewątpliwie zagarnęłyby obie kobiety, gdyby pozostały we Lwowie w ich pięknym mieszkaniu obok Ogrodu Jezuickiego.

Mijając słup graniczny na moście w Zaleszczykach, Edward płakał jako Polak, lecz cieszył się jako _pater familias_. Na razie jeden z jeźdźców apokalipsy ominął jego rodzinę.

Ale i ta radość szybko wyparowała jak poranne mgły nad rozlewiskami Aluty. Przez kolejne miesiące wciąż się zadręczał myślą, czy to jego rumuńskie internowanie nie trąci jednak zdradą ojczyzny. Przekonywał sam siebie, że nie miał wyboru – jako oficer Komendy Wojewódzkiej we Lwowie, fanatyczny antykomunista i wróg Rosji, nie kryjący nigdy swych przekonań, stałby się natychmiast łupem sowieckiej policji politycznej, która w mieście nad Pełtwią została zasilona dużą liczbą kolaborantów.

A w jego wypadku nawet oni nie byli potrzebni. Ogoloną na łyso głowę komisarza Popielskiego i jego ciemne binokle znał we Lwowie każdy ulicznik i każda dziunia spod latarni.

– Bytowanie Leokadii i Rity uczyniłem bezpiecznym – tak mawiał sam do siebie wygnaniec – a potem musiałem przecież zadbać o własne życie. Ucieczka w te góry była wyjściem najrozsądniejszym.

Mimo takich solilokwiów czuł jakiś niesmak do samego siebie. Potęgował się on zwłaszcza wtedy, gdy inni oficerowie i wojskowi, z którymi znosił różne utrapienia – choćby takie jak czerwonka, malaria czy nieustanne ataki hotelowych pluskiew – jeden po drugim, przekupiwszy strażników, znikali z Rumunii i zasilali szeregi polskiej armii we Francji, a później w Anglii.

Edward chciał iść w ich ślady i nadal służyć Polsce swoim doświadczeniem, nabytym w czasie wykonywania różnych wywiadowczych i kontrwywiadowczych misji, ale popyt na jego usługi okazał się niewielki. Polska potrzebowała teraz żołnierzy, nie szpiegów, a ten pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna – mimo swych sił witalnych, którym niekiedy dawał upust w rumuńskich lupanarach – nie był bynajmniej ideałem żołnierza. Inne bowiem siły wyczerpują erotyczne ekscesy, a inne – codzienność okopów, a z tymi ostatni raz miał do czynienia dwadzieścia lat wcześniej, w czasie wojny z bolszewikami.

W oczach zwierzchników powracające fale gorączki i malarii również nie poprawiały jego wizerunku – ani jako oficera polowego, ani sprawnego funkcjonariusza służb wywiadowczych. W końcu o nim zapomniano i musiał sam podjąć decyzję co do swoich losów.

Na razie, jak uznał, należy czekać na rozwój wypadków i czujnie obserwować, na ile można, tutejszą scenę polityczną. Dla niego i jego nielicznych już towarzyszy było jasne, że po przewidywanej przez wszystkich abdykacji rumuńskiego króla Karola II i po bardzo prawdopodobnym objęciu rządów przez faszyzującego generała Iona Antonescu ich los może się odmienić – niestety, na gorsze.

Zachowujący się dotąd przyzwoicie Rumuni mogą ulec wtedy swym niemieckim sojusznikom i internowani Polacy wkrótce się zamienią w jeńców wojennych. Aby uniknąć tego losu, był gotów na desperacki krok – ucieczkę do kraju, do tak zwanego Generalnego Gubernatorstwa. Mógł tam – wbrew własnej nienawiści do niemieckiego okupanta – wstąpić w szeregi kolaborującej polskiej policji, gdzie już swój azyl znaleźli niektórzy koledzy z lwowskiej komendy, chroniąc się w ten sposób przed lodową śmiercią Sybiru, przygotowywaną im przez bolszewików.

Ten pomysł wstąpienia do granatowej policji oprócz uratowania w ten sposób głowy miał jeszcze coś innego na celu. Jako funkcjonariusz mógł być jednocześnie skutecznym agentem ruchu oporu, obserwującym z bliska poczynania Niemców.

Czuł się zatem gotów do działań, ale nadal brakowało mu zachęty, ostatecznego impulsu, by porzucić ciepłe źródła Călimănești i uciec do kraju. Wciąż liczył też na jakieś międzynarodowe rozwiązanie trudnej sytuacji przebywających w Rumunii niedobitków polskiej armii i administracji. Nie pojawiało się jednak.

– A może jeszcze uzbroić się w cierpliwość? – szeptał więc do siebie w czasie bezsennych nocy coraz częściej. – I czekać, wciąż czekać, aż pojawi się najmniej ryzykowna okazja opuszczenia Rumunii?

Taka zaś również nie nadchodziła wcale i z dnia na dzień Edward pogrążał się w coraz większej goryczy i w decyzyjnym bezwładzie.

Pewnego dnia zrozumiał, że ta trwająca już prawie rok bezczynność, przerywana dla zabicia nudy górskimi wyprawami oraz grą w szachy i w karty na pieniądze – co, nawiasem mówiąc, było podstawowym źródłem jego utrzymania – daje mu się już tak mocno we znaki, że to właśnie ona sama w końcu stała się tym wyczekiwanym bodźcem.

Jednego z ostatnich sierpniowych dni roku tysiąc dziewięćset czterdziestego podjął w końcu nieodwołalną decyzję: nie będzie już na nic czekał. Wróci przez zieloną granicę do kraju, do Przemyśla. Tam wstąpi do policji. W razie gdyby Niemcy ruszyły na bolszewię, o czym skrycie marzył, mógłby szybko się znów połączyć ze swoimi najbliższymi. A nawet – gdyby tak się nie stało i obaj okupanci pozostaliby sojusznikami – to Leokadia łatwo się przedostanie na niemiecką stronę Sanu w podzielonym na pół Przemyślu, do którego miała nieco ponad trzydzieści kilometrów ze swoich Strzelczysk. Sprowadzenie Rity z lwowskiego szpitala też nie będzie niczym niemożliwym w czasach biedy, gdy na korupcję nie było odpornych. I wtedy rodzina znów będzie razem! W Przemyślu – w mieście, które niegdyś było mu tak bliskie, bo z nim wiązały się dwa ważne epizody jego życia: nauczycielski oraz wojskowy. Podjąwszy decyzję, rozpoczął zatem stosowne przygotowania do opuszczenia Rumunii. Najpierw od zaprzyjaźnionego ze sobą właściciela hotelu pana Liviu Paulescu odebrał wszystkie swoje oszczędności, które Rumun przechowywał w sejfie.

Edward ufał hotelarzowi. Wielkodusznie darował mu niegdyś spory dług karciany, przez co zyskał jego dozgonną wdzięczność. Rumun został jego oczami i uszami w mieście, a nawet jego tajnym agentem w wielu delikatnych kwestiach – takich jak choćby sprowadzenie zdrowej córy Koryntu na nocne uciechy czy też, tak jak właśnie teraz, zdobycie fałszywego niemieckiego paszportu.

Wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami. Od pana Paulescu Edward otrzymał lewe dokumenty, rozliczył się ze swym rumuńskim wspólnikiem, uregulował wszelkie należności w trafice i w restauracji, a niewielkie długi karciane w pobliskim klubie. Nabył bilety na pociąg do Bukaresztu i przekupił strażników rumuńskich, aby o jego zniknięciu powiadomili swych przełożonych z dużym opóźnieniem.

Tego sierpniowego wieczoru miał się już pożegnać z kurortem. Zjadł z panem Paulescu sytą kolację, na którą składała się karafka wina, baranina i mamałyga, uściskał się serdecznie z hotelarzem, spakował swój niewielki wygnańczy dobytek i udał się na ostatni spacer po mieście, które przez prawie rok było jego domem.

Gdy wychodził z hotelu Valcea, natknął się w jego obrotowych, mocno skrzypiących od wilgoci drzwiach na młodego mężczyznę o pociągłej twarzy, dużych odstających uszach i małym wąsiku ocieniającym górną wargę.

– Ja do pana, kapitanie Popielski – rzekł po polsku mężczyzna i wypowiedział swe nazwisko, które już z daleka trąciło fałszem. – Jan Kowalski, spedytor z Konstancy, do usług pana kapitana!

Edward poczuł niepokój – jak zawsze, gdy pojawiało się coś nieoczekiwanego, co mogło poplątać jego plany.

– Dzień dobry, panie Kowalski – odpowiedział tubalnym głosem i kiwnął głową przybyszowi, nie podawszy mu ręki. – Ja żadnych usług od pana nie chcę! Chyba że o czymś nie wiem?

Mężczyzna miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Był średniego wzrostu, a jego sylwetka prężyła się jak struna. Letni garnitur z białego kortu świetnie na nim leżał. Spod guzików kołnierzyka wystawał nietypowy krawat z dzianiny. Popielski dałby sobie głowę uciąć, że jeszcze lepiej leży na mężczyźnie mundur wojskowy.

– Pojedziemy na wieczorną przejażdżkę, panie kapitanie? – Kowalski uśmiechnął się lekko i wskazał dłonią na automobil marki Adler z opuszczoną budą, w którym siedział kierowca w czapce i w goglach. – Pokaże mi pan stary rzymski fort? Bardzo bym pana prosił…

W jego oczach czaiła się wesołość urwisa, ale duże dłonie zaciskały się lekko w pięści, które budziły już respekt.

Edward milczał. Nie przypadł mu do gustu ten goguś o fałszywym zapewne nazwisku, a zwłaszcza jego nieruchome, świdrujące rozmówcę oczy. Ubiór rzekomego spedytora nagle przestał mu się podobać, a kraciaste podkolanówki, w które były wpuszczone spodnie pumpy, działały teraz na niego wręcz odstręczająco.

– Pozdrowienia od majora Żychonia – powiedział mężczyzna. – Czyżby nie dostał pan od niego króciutkiego listu? Jakieś dwa miesiące temu. Mam panu zacytować jedno ze zdań, które szczególnie mi się podobało? No co? Ten list przeszedł przez moje ręce, panie kapitanie…

Popielski zdjął kaszkiet i otarł dłonią pot z głowy. Jego rozmówca nie był z pewnością zwykłym człowiekiem interesu, jeśli cenzurował listy od przedwojennego szefa wywiadowczego referatu Zachód Oddziału II Sztabu Głównego.

– To zdanie… Jak ono brzmiało, panie Kowalski? – zapytał.

– Może lepiej „kapitanie Kowalski” – uśmiechnął się znacząco mężczyzna. – Oto te słowa: „Czas zdrajców się kończy”¹. No co? Zgadza się?

Zgadzało się. Popielski się uśmiechnął z nieudawaną radością.

Wręcz triumfował w duchu. W końcu się doczekał. Oto przyszedł ktoś, kogo od dawna wypatrywał w tej dziurze. Ktoś z Dwójki. Człowiek od Żychonia, dzięki któremu on, Popielski, znów wejdzie w świat wywiadowczych zmagań. Znów będzie potrzebny. Może nawet powróci do Polski?

– Chodźmy! – powiedział Edward. – Pokażę panu tę rzymską fortecę! A jest co oglądać.

Ruszyli ku automobilowi. Usiedli na tylnej kanapie. Szofer poprawił gogle i zapuścił silnik. Nie ruszał jednak.

Kapitan Kowalski mówił teraz jakby do siebie – cicho, lecz bardzo wyraźnie. Nikt postronny, no, może oprócz kierowcy, w warkocie mechanizmu nie usłyszałby tego komunikatu. Był skierowany tylko do uszu Popielskiego.

– Szofer jest Rumunem, po polsku nie rozumie. – Rzekomy spedytor się uśmiechnął. – Ale do rzeczy. Ma pan wybór, kapitanie. Albo jedzie pan ze mną do Konstancy, a stamtąd statkiem do Triestu, gdzie na pana będzie czekał ktoś od Jania, to jest… od majora Żychonia, albo wiozę pana do Bukaresztu, a stamtąd pan ze swoimi fałszywymi dokumentami, jako Helmut Schlossarek…

Popielski nie mógł opanować zdumienia. Na takie właśnie nazwisko miał wystawiony paszport.

– Dziwi się pan? Pański przyjaciel Paulescu pracuje nie tylko dla pana!

Przybysz musiał być kimś znacznym w emigracyjnych służbach wywiadowczych. Z Żychoniem był na ty, Paulescu dla niego szpiegował.

„Zmyliły mnie te kraciaste groteskowe skarpety i ten wąsik _à la_ Clark Gable” – pomyślał Popielski.

– A z Bukaresztu kursują różne pociągi, _Herr_ Schlossarek. – Kowalski dotknął ramienia kierowcy. – Na przykład jest taki do Budapesztu, a stamtąd do Krakowa, a stamtąd to już do pańskiego ukochanego miasta…

Przybysz zaczerpnął tchu. Wokół nich kłębiły się spaliny.

– Pułkownik Władysław Smereczyński, szef Związku Walki Zbrojnej Okręg Lwów – ciągnął – chciałby zapewne oficera kontrwywiadu takiego jak pan. Peruka, kilka zmian zarostu na twarzy i żaden batiar pana nie pozna. To co, panie kapitanie? Konstanca czy Lwów?

Ruszyli. Z hotelowego podjazdu wjechali wprost w ulicę Trajana – cesarza rzymskiego, który podbił tę prowincję, zwaną w jego czasach Dacją.

– To drugie – odpowiedział Popielski bez wahania. – Wybieram to drugie. Lwów.

– Dobrze. – Kowalski wpatrywał się w dwie dorożki jadące ulicą i w tłum kuracjuszy spacerujących reprezentacyjnym korso. – Najpierw jednak pojedziemy do rzymskiej fortecy. A tam w ciszy i w spokoju poproszę pana o wyjaśnienie pańskiej roli w dawnej sprawie „Pasożyta”.

Edward milczał.

– Mam nadzieję, że pańska propozycja nie jest równie fałszywa jak nazwisko – rzekł w końcu zgryźliwie.

– Wiem, że wzbudziłem teraz pana nieufność – rzucił lekko dwójkarz. – Ale wykonuję rozkaz. Muszę dokładnie poznać każdy detal tamtej sprawy sprzed czterech lat. Kiedy uznam, że wszystko jest w niej jasne, wywiozę pana do Bukaresztu, a tam na pana będzie czekała salonka. Może nie taka, jaką zwykł pan jeździć na erotyczne eskapady do Krakowa…

– Co pan chce wiedzieć? – przerwał mu ostro Popielski. – Co to znaczy moja „rola w sprawie »Pasożyta«”? Przecież pan wie, że to ja prowadziłem tę sprawę! Pan wszystko wie. Nawet o dziewczynkach, z którymi jeździłem nocnym do Krakowa ze Lwowa.

Kowalski dotknął ramienia szofera. Ten zahamował. Stanęli na środku ulicy Trajana.

– W sprawie „Pasożyta” zginął o jeden człowiek za dużo – rzekł powoli mężczyzna, patrząc Popielskiemu w oczy. – Muszę wiedzieć, dlaczego on nie żyje. I pan mi o tym powie w rzymskiej fortecy. Chyba że mi pan teraz odmówi… To zamiast do Lwowa, zawiozę pana z powrotem do tego zapluskwionego hotelu i na własną rękę będzie pan wracał do kraju.

Edward nie odmówił. Pojechali do rzymskiej fortecy.

¹ O współpracy Edwarda Popielskiego z majorem Janem Henrykiem Żychoniem – zob. M. Krajewski, _Czas zdrajców_ oraz _Miasto szpiegów_.ROZDZIAŁ I
MNIEJSZE ZŁO

------------------------------------------------------------------------

POD KONIEC MAJA roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego Lwów sparaliżowały strajki. Tramwajarze porzucili swoje wozy, a służby oczyszczania miasta i dozorcy zaniechali obowiązków. Wieczorami tonące w śmieciach ulice kryły się w mroku wobec absencji latarników domagających się podwyżek. W ciągu dnia na torach tramwajowych siadały żony strajkujących robotników. Nie dopuszczały w ten sposób do kursowania komunikacji miejskiej oraz krzyżowały plany znienawidzonym łamistrajkom. Nieszczęsne i zdesperowane kobiety, nierzadko ze swym wynędzniałym potomstwem, były usuwane przez mundurowych, przez co na głównych szlakach komunikacyjnych miasta wybuchały srogie zamieszki, tłumione policyjnymi motopompami.

Radykalni studenci, zapalczywi narodowcy, wznosili okrzyki przeciwko Żydom i komunistom. Przed kościołami składali publiczne śluby na wierność ideom katolicko-narodowym. Wielu z nich przychodziło w sukurs pogrążonemu w zamęcie miastu – po krótkim przeszkoleniu kierowali tramwajami lub zapalali gazowe latarnie. To ostatnie czynili na ogół nieumiejętnie i niezgrabnie, co wywoływało szyderstwo gapiów.

Czasami agresja tych młodych ludzi przeradzała się w bestialstwo, co szczególnie dotkliwie odczuł tenor lwowskiej opery Franciszek Bedlewicz. Czy to omyłkowo został wzięty za Żyda, czy też dlatego, że nie zdjął kapelusza przed pochodem narodowców – dość, że on i towarzysząca mu kobieta poznali na własnej skórze, jak boli wyładowująca się wściekłość młodych akademików uzbrojonych w kastety.

Policja miała w tych dniach ręce pełne roboty. Nie tylko musiała reagować na rozruchy i walki uliczne, które co chwila wybuchały w różnych rejonach miasta, ale – jakby tego było mało – jej funkcjonariusze nie mogli spuszczać oczu z ukraińskich radykałów, których w tych dniach wielu przyjechało do Lwowa.

Powodem była prawosławna msza żałobna, zwana panichidą, która w cerkwi Świętego Jerzego przy ulicy Franciszkańskiej miała zostać odprawiona w dziesiątą rocznicę śmierci Semena Petlury.

Ów ukraiński żołnierz i mąż stanu – wysoko ceniony przez Polaków, dla których był wiernym sojusznikiem – wśród swoich wywoływał spore kontrowersje. Ci, którzy uważali go za zdrajcę i za sprzymierzeńca znienawidzonych Lachów, stanowili tego dnia zagrożenie – mogli przecież nawet zakłócić atakiem bombowym powagę rocznicowych uroczystości.

O takich właśnie zamiarach doniesiono komisarzowi Edmundowi Futymie, szefowi Centrali Narodowościowej do spraw Ukraińskich przy Okręgowym Urzędzie Policji Politycznej. Ów wysoki funkcjonariusz miał za zadanie dopilnować, aby owe plany się nie ziściły. Jako odpowiedzialny za bezpieczny przebieg obchodów musiał również z racji pełnionej przez siebie funkcji uczestniczyć w owym nabożeństwie.

Siedział zatem teraz tuż obok generała Aleksandra Litwinowicza, starego legionisty i obrońcy Lwowa w walkach polsko-ukraińskich, kręcił się niecierpliwie i co chwila zerkał na zegarek, czekając na koniec nabożeństwa.

Futyma na kolanach trzymał teczkę personalną pewnego funkcjonariusza. To właśnie jej zażądał przybysz z Warszawy, pułkownik Emanuel Krąpiński, który po panichidzie miał czekać w pobliskim klasztorze franciszkanów.

W końcu nabożeństwo się skończyło i komisarz, oddawszy honory generałowi Litwinowiczowi, wyszedł przed świątynię.

Odetchnął z ulgą ciepłym majowym powietrzem. W gromadzie wznoszącej niemrawe okrzyki na chwałę Petlury ujrzał kilku swoich agentów. Policjanci mundurowi, ustawieni w półkole, trzymali dłonie na pasach i surowymi spojrzeniami wyszukiwali ewentualnych ukraińskich wichrzycieli.

Futyma ruszył wznoszącą się nieco pod górę ulicą do sąsiadującego z cerkiewną posesją kościoła i klasztoru franciszkanów konwentualnych.

Zastukał w drzwi kołatką. Brat furtian bez słowa otworzył mu bramę i poprowadził go na wewnętrzny dziedziniec, pachnący kwieciem czarnego bzu.

Pułkownik Emanuel Krąpiński czekał na niego na małej ławeczce z papierosem w palcach. Był to mężczyzna w sile wieku, o kanciastej twarzy. Nad nią układały się w czub siwe włosy zaczesane do góry. W jego małych oczach pobłyskiwały przebiegłość i inteligencja, a rozszerzające się co chwila nozdrza dużego prostego nosa zdawały się węszyć wokół jakieś intrygi i podstępy.

Niewysoką, krępą sylwetkę opinał szary elegancki dwurzędowy garnitur z drogiej, delikatnej wełny.

Władczym gestem, nie wstając nawet z ławki, Krąpiński podał Futymie rękę i wskazał mu miejsce obok siebie. Gdy ten usiadł, elegant wyciągnął ku niemu papierośnicę. Futyma, palący wyłącznie cygara, odmówił.

– Kto tu zawinił, panie komisarzu? – zaczął pułkownik bez żadnych wstępów. – No, kto zawinił w sprawie Wełenczuka i Naumiaka?

Futyma doskonale wiedział, o co Krąpiński pyta.

Przybysz z Warszawy dowodził nielicznym zespołem najlepszych specjalistów, których zadaniem było „tropienie kretów w gnieździe”, czyli zwalczanie szpiegów osadzonych w samym sercu polskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, czyli w Oddziale II Sztabu Głównego. Sprawa Stepana Wełenczuka i Maksyma Naumiaka zahaczała właśnie o kompetencje tej grupy i wywołała głośny skandal, który rzucał cień na lwowską policję.

Zanim komisarz zdążył odpowiedzieć na to pytanie, pułkownik uniósł palec do góry.

– Ja wiem. – Uśmiechnął się drwiąco. – Ja doskonale wiem, co zaraz usłyszę… Nikt nie jest winny. Tak pan powie, panie komisarzu, prawda? Zbieg niekorzystnych okoliczności. Tak pan będzie się usprawiedliwiał?

Strzepnął popiół na żwirową ścieżkę i spojrzał na okna zakonnych cel wychodzące na wewnętrzny klasztorny ogród. Z kościoła dochodziły dalekie chóralne śpiewy.

– Ale ja jestem starym lisem – mruknął. – Nawet w centrali nazywają mnie Stary. A Stary, jak to każdy doświadczony człowiek, wiele przeżył i wiele wie. Stary jednego jest pewien, tak bardzo jak tego, że jutro nastąpi wschód słońca. Jest pewien, że zawsze ktoś jest winny. Imiennie można go wskazać. I ja przyjechałem po to, aby tego winnego wytropić tutaj, w tym waszym lwowskim grajdole, i wskazać go moim szefom. To oczywiście część wstępna mojej misji. O kolejnych etapach nie musi pan wiedzieć.

– Popielski – Futyma rozpiął teczkę i wyjął z niej plik kartek w kartonowej okładce. – Komisarz Edward Popielski. On jest winny tej kompromitacji…

Krąpiński sięgnął po akta osobowe podane mu przez rozmówcę.

– Dobrze – powiedział – zaraz to przeczytam. Ale najpierw niech mi pan powie wszystko. Jak się to właściwie wszystko zaczęło.

* * *

I W TEN CIEPŁY MAJOWY WIECZÓR Edmund Futyma opowiedział wszystko _ab ovo_².

Przed miesiącem jego agenci donieśli, że w Ukraińskim Towarzystwie „Dopomoha Inwalidom” przy ulicy Potockiego 48 są składowane materiały wybuchowe. Szukanych substancji wprawdzie nie znaleziono, ale za to w ręce ludzi z jego centrali wpadło sto egzemplarzy ukraińskiego wywrotowego tygodnika „Nasz Hołos”.

– Po czcionce umiemy ustalić drukarnię, panie pułkowniku – powiedział z dumą Futyma i dodał kąśliwie: – A nawet odczytać tekst. W odróżnieniu od mandarynów z Warszawy mamy tu ludzi umiejących po rusińsku.

Komisarz nie mógł sobie darować wbicia szpilki w nadęty egocentryczny balon Krąpińskiego. Nie przekłuł go wprawdzie, lecz na pewno sprawił swemu rozmówcy lekki ból. Świadczyło o tym nagłe zaciśnięcie ust przez pułkownika.

Futyma przyjął ten grymas ze sztubacką satysfakcją. Po pierwsze, przybysz z Warszawy od początku mu się nie podobał, po drugie – musiał się jakoś odszczeknąć za krzywdzące określenie „lwowski grajdół”, którego tamten użył wobec ukochanego „Lembryka”, jak nazywali Lwów jego fanatyczni admiratorzy.

Wytknięcie „warszawskim mandarynom” straszliwej wpadki sprzed dwóch lat było bolesnym ciosem.

Krąpiński bardzo dobrze pamiętał tę chwilę, gdy jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego do rąk Dwójki trafiło tak zwane archiwum Senyka, dostarczone Polakom przez wyjątkowo zgodnie wtedy współpracujące z Dwójką czechosłowackie służby wywiadowcze. W owym archiwum stało czarno na białym, iż trwają intensywne przygotowania do zamachu na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niestety, nikt z Dwójki nie dowiedział się o tym zawczasu, nikt owego passusu nie odczytał, ponieważ żaden z warszawskich funkcjonariuszy nie potrafił czytać po ukraińsku! Pół roku później Pieracki zginął z rąk ukraińskich zamachowców.

Pułkownik Krąpiński przybrał znów poprzedni – nieco drwiący – wyraz twarzy. Najwyraźniej przetrawił już złośliwość Futymy. Zdusił niedopałek czubkiem dziurkowanego trzewika i zaczął czytać akta osobowe komisarza Edwarda Popielskiego.

Pominął najwcześniejsze wiadomości biograficzne, po czym przeszedł do czasów najnowszych. To właśnie tutaj mógł znaleźć ów ślad winy, którą obarczył Popielskiego komisarz Edmund Futyma.

W roku 1919 ożeniłem się we Lwowie z aktorką Stefanią Gorgowicz, którą poznałem kilka lat wcześniej w Wiedniu. (Żona ma zmarła w 1920 przy porodzie zdrowej dziewczynki, której nadałem imię Małgorzata alias Margarita, alias Rita). Wczesną wiosną 1920 r. zgłosiłem się na front polsko-bolszewicki i walczyłem na terenie ob. województwa poleskiego i wołyńskiego, głównie w okolicach Mozyrza. Jesienią 1920 r. wróciłem z wojny i wstąpiłem do Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej we Lwowie, gdzie uzyskałem tytuł aspiranta, a rok później podkomisarza policji. Jesienią i zimą roku 1922 zostałem skierowany do czasowej dyspozycji płk. Mariana Swolkienia, szefa Defensywy Politycznej. Od tego czasu do br. brałem udział w czterech operacjach wywiadowczych Defensywy Politycznej oraz Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, takich jak: „Dziewczyna o czterech palcach” (1922, ściśle tajne), „Pomocnik kata” (1927, jw.), „Miasto szpiegów” (1933–34, jw.) oraz „Czas zdrajców” (1935, jw.). W kwietniu roku 1923 uzyskałem z rąk Pana Ministra Spraw Wewnętrznych awans na komisarza policji. We Lwowie mieszkam do dzisiaj przy ul. Kraszewskiego 3.

Adnotacje służbowe

Dot. umiejętności. Biegła znajomość języka niemieckiego w mowie i w piśmie, bardzo dobra rosyjskiego, słaba: tureckiego i perskiego.

Dot. stanu zdrowia. Kom. Popielski zataił w przedstawionem życiorysie fakt swej choroby. Od roku 1895 (data śmierci jego rodziców) cierpi na padaczkę światłoczułą (_epilepsia photosensitiva_), której ataki powodowane są przez drgające źródła światła. Ona to zmusiła go do zmiany kierunku studiów z matematyki na filologię (wykłady i ćwiczenia z tej dziedziny odbywały się akurat popołudniową i wieczorną porą). Aby się uchronić przed napadami choroby, kom. Popielski nosi czarne cwikiery i za zgodą zwierzchników pracuje głównie w porze nocnej, za dnia śpiąc i pozostając w domu. Choroba kom. Popielskiego i jego nietypowe nocne działania zostały zaakceptowane niegdyś przez lwowskiego Komendanta Wojewódzkiego Policji Państwowej inspektora Waleriana Wilczyńskiego (i niezmiennie są aprobowane przez jego następców) z uwagi na wysoką efektywność działań policyjnych i śledczych wyżej pomienionego.

Dot. moralności i spraw prywatnych.

Primo. Wielu informatorów uważa, iż kom. Popielskiego łączy z kuzynką, panną Leokadią Tchórznicką (mieszkają wspólnie i wychowują Ritę Popielską), większa zażyłość niż ta, jaka przystoi kuzynostwu stopnia pierwszego. Kom. Popielski nie kryje się ze swoją słabością do płci nadobnej i informatorzy przypuszczają, iż jego comiesięczne kolejowe wycieczki do Krakowa (salonką!) w towarzystwie jednej lub dwu młodych kobiet wiadomej reputacji mają charakter pijackich i erotycznych orgij. Do tej pory nie potwierdzono jednak tych pogłosek, wspomnianych kobiet nie zatrzymano ani nie przesłuchano, a zwierzchnicy kom. Popielskiego (inspektorzy Juliusz Brylewski, Walerian Wilczyński et al.) zaprzeczają zdecydowanie tym doniesieniom, nazywając je „plotkami”.

Secundo. W czasie wiedeńskich lat studenckich podstawowem źródłem utrzymania kom. Popielskiego były nie tylko korepetycje z łaciny i z greki, lecz w wielkim stopniu także hazardowa gra w szachy i w karty w kawiarniach.

Tertio. W środowisku przestępczem Lwowa kom. Popielski jest obdarzony przydomkiem Łyssy i cieszy się tam osobliwem respektem jako ten, co zawsze dotrzymuje słowa (danego również czynnikom przestępczym!). Tajne śledztwo poprowadzone pod mojem kierunkiem nie wykazało żadnych niezgodnych z prawem umów pomiędzy kom. Popielskim a temże środowiskiem.

Quarto. Kom. Popielski jest w zażyłych stosunkach z wieloma Rusinami, między innymi ze znanym lwowskim medykiem sądowem, dr. Iwanem Pidhirnym. Syn dra Pidhirnego Wasyl podejrzewany był o to, iż brał udział w przygotowaniach śmiertelnego zamachu na Tadeusza Hołówkę 29 VIII 1931 r. Aresztowany, zwolniony jednakże z braku dowodów. W czasie wojny polsko-bolszewickiej kom. Popielski zawarł liczne przyjaźnie z Białorusinami, zna osobiście m.in. gen. Stanisława Bułak-Bałachowicza. Kom. Popielski wielokrotnie publicznie ogłaszał swoją nienawiść do Sowietów, tudzież swoją wielką atencję wobec Marsz. Józefa Piłsudskiego, a zwłaszcza wobec jego planów federacyjnych.

Dot. policyjnych spraw wewnętrznych. Dnia 18 sierpnia 1926 r. w Więzieniu Karno-Śledczem, zwanem „u Brygidek”, przy ulicy Kazimierza Wielkiego 24 we Lwowie został zabity niejaki Józef Miętki, skazany za czyn lubieżny na nieletniej Celinie H. Zabójstwa dokonał i przyznał się do niego osadzony tamże niejaki Franciszek Socha, lat 62. Ponieważ Socha był dawnem informatorem kom. Popielskiego, a sam kom. Popielski zareagował bardzo żywiołowo na wieść o zbyt niskiem jego zdaniem wyroku na Miętkiego i pobił tegoż (zob. artykuły gazetowe z lipca i sierpnia 1926 r.), pojawiły się podejrzenia, jakoby kom. Popielski był zamięszany w to zabójstwo. O ile mi jest wiadomem, śledztwo w tej sprawie prowadził podkom. Celestyn Brodziński, oddelegowany do Inspektoratu Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji Państwowej. Pomieniony śledczy nie stwierdził żadnych nieprawidłowości.

Kom. Antoni Cewe

inspektor ds. wewnętrznych

Komendy Głównej

Policji Państwowej

– No ładnie, ładnie – Krąpiński postukał kartonową teczką o swoje kolano. – Ale wciąż nie rozumiem, czego wy od niego chcecie!

– Przeczytał pan pułkownik o ciągotach federacyjnych Popielskiego? – zapytał Futyma. – O jego wielkich przyjaźniach z Rusinami? No właśnie. Jedna taka przyjaźń zawaliła całą naszą akcję!

I tu szef Centrali Narodowościowej do spraw Ukraińskich ze złością uderzył się dłonią w kolano.

– To prawda, że Popielski wpadł na trop drukarni, ale w pojedynkę by przecież tego nie dokonał, aż takim geniuszem nie jest, choć lubi pozować na podstępnego Odyseusza. – Futyma był tego dnia złośliwy nie tylko wobec Krąpińskiego. – Ma on wielu swoich ludzi wśród Ukraińców. Wydatnie pomógł mu w poszukiwaniach drukarni jeden z nich, były student, niejaki Jurko Czmyr, zwany Żorżykiem. Ów alfons, bawidamek, oszust i fałszerz dokumentów znał doskonale pewne niuanse nie tylko liternictwa ukraińskiego, ale i wielu technicznych aspektów sztuki drukarskiej i to właśnie on podpowiedział Popielskiemu, gdzie działają maszyny drukarskie tłoczące taką oto czcionką jak ta widoczna na łamach „Naszego Hołosu”.

– I to właśnie tutaj przyjazna skłonność do Rusinów dała te godne ubolewania efekty? – wszedł mu w słowo pułkownik.

– Tak – potwierdził komisarz. – Okazało się, że pomieszczenie, w którym znajdowała się prowizoryczna drukarnia, zostało wynajęte przez przyjaciela Popielskiego ze stanisławowskiego gimnazjum, niejakiego Stepana Wełenczuka, adwokata specjalizującego się w procesach politycznych, gdy na ławie oskarżonych zasiadają jego pobratymcy. A nasz łysy gwiazdor komendy wojewódzkiej, ten dandys w ciemnych cwikierach, przemilczał to, że właśnie Wełenczuk jest najemcą! I za naszymi plecami zawarł z tym Ukraińcem tajne porozumienie, o którym nam powiedział dopiero _ex post_!

– To skandal, panie komisarzu! – Krąpiński wstał i spojrzał groźnie na swego rozmówcę. – Pan tutaj pozwala sobie na przytyki i uwagi o mandarynach warszawskich, a sam popełnia karygodne, wręcz szkolne błędy! Jak pan mógł dać sprawę Ukraińców ukrainofilowi?! Nie mogliście tu, we Lwowie, znaleźć kogoś, kto by tę nieszczęsną czcionkę zidentyfikował? Musiał to być właśnie Popielski i ten jego Jurko czy Żorżyk? Nikt z was nie sprawdził, że Popielski i ten Wełenczuk siedzieli w jednej ławce?! To gorzej niż błąd! To zbrodnia!

Na Futymie ta parafraza cytatu z Talleyranda nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:

– Chętnie to wszystko panu wyjaśnię, panie pułkowniku, zasadą mniejszego zła! Ale pod jednym warunkiem. Że zmieni pan swój oskarżycielski ton, a nade wszystko go pan obniży!

– Uspokójmy się – rzekł pojednawczo Krąpiński. – Zapalmy…

Wyciągnął w stronę Futymy papierośnicę.

– Dziękuję – odfuknął częstowany. – Wolę cygara!

* * *

TAJNA UKRAIŃSKA DRUKARNIA WE LWOWIE znajdowała się na brzydkim przemysłowym Przedmieściu Żółkiewskim, w starym, pustym magazynie przy ulicy Żółkiewskiej 176, wśród licznych tutaj – używanych lub opuszczonych – fabrycznych zabudowań.

Owo pomieszczenie magazynowe należało do składu towarów naftowych firmy „Karpaty”.

Ponieważ jej wyroby nie cieszyły się z powodu kryzysu tak wielkim wzięciem jak niegdyś, dyrektor pan Izrael Wachsman, szukając oszczędności, nie tylko wynajmował pomieszczenia, ale nawet wydzierżawiał narzędzia i maszyny do rektyfikacji nafty.

Przy wyborze kontrahentów zbytnio nie wybrzydzał i nie interesowało go, czy wynajmowane pomieszczenie nie posłuży przypadkiem za paserski skład. Wystarczyło, że najemcy dobrze z oczu patrzyło, i Wachsman podpisywał z nim szybko skrócony akt wynajęcia sprzętu lub powierzchni magazynowej.

Stepanowi Wełenczukowi patrzyło z oczu bardzo dobrze. Był kulturalnym, elokwentnym, dobrze ubranym panem. Dyrektor Wachsman był zatem szczęśliwy, że znalazł najemcę jednej z wielu pustych hal, i nie zważał nawet na to, że dowód osobisty opiewający na nazwisko „Antoni Mazur” wyglądał na podrobiony.

Jego posiadacz wynajął magazyn na dwa miesiące i zapłacił z góry. Gotówką. To wystarczyło, by wszelkie wątpliwości Wachsmana wyparowały jak kamfora.

Jakże się zatem pewnego dnia dyrektor zdziwił, gdy na dziedziniec jego składu fabrycznego wjechał policyjny chevrolet i dwa wozy pełne mundurowych. Z samochodu wysiadł elegancki, wysoki, barczysty mężczyzna, części jego robotników dobrze znany z widzenia – zwłaszcza tym, co byli wcześniej nieco na bakier z prawem.

– Łyssy, Łyssy przyjechał, to zajadły pulicaj, oj zajadły, wściekły! – Takie okrzyki uświadomiły staremu Izraelicie, że może nie powinien był zaufać „panu Mazurowi”.

Jeden z mundurowych – o groźnym spojrzeniu i potężnej tuszy – kazał Wachsmanowi pozostać w kantorze, a robotnikom zabronił wychodzić z hurtowni. Aby podkreślić wagę swego zarządzenia, sam stanął na progu i swoją masywną sylwetką zablokował przejście, wywołując pod swoim adresem epitety, wśród których „spuchlak” czy „burmyło” należały do najprzychylniejszych.

Tymczasem w magazynowym kantorku Edward Popielski, zwany Łyssym, patrzył w oczy swemu dawnemu koledze ze szkolnej ławy Stepanowi Wełenczukowi.

Policjanci tymczasem opieczętowywali maszyny drukarskie, a jeden z nich wziął do ręki gazetę, która świeżo wyszła spod prasy, i przyglądał się jej czcionce.

– Osobliwie wyglądasz, Edwardzie, na tle tego anonsu – uśmiechnął się Wełenczuk.

Nad łysą głową Popielskiego rozpościerał się plakat z napisem

GLIMAR

NAJLEPSZE OLEUM PETRAE

ZAPOBIEGA WYPADANIU WŁOSÓW

CZYNIĄC JE MOCNYMI

Na rysunku mężczyzna w średnim wieku wsuwał sobie palce we włosy, jakby szarpał gęstą szpakowatą fryzurę, i uśmiechał się szeroko.

– Masz mi coś ciekawszego do powiedzenia, Stefek? – Popielski pochylił się ku dawnemu koledze. – Czy tak będziemy tutaj siedzieć i szutki sobie robić?

– Mam ci coś do zaproponowania. Coś, co ci się bardzo spodoba. Znasz nazwisko Maksym Naumiak? A tak poza wszystkim, to Stepan mi dali na chrzcie, nie Stefan, jeślibyś tego nie wiedział…

* * *

– NAZWISKO NAUMIAK POPIELSKI ZNAŁ bardzo dobrze – mówił komisarz Futyma wśród gęstniejącego mroku w przyklasztornym ogrodzie. – To groźny bandyta i przemytnik. Sowiecki agent na pograniczu. Wyjątkowa bestia. Gwałciciel i sadysta, za którym rozesłano listy gończe po całej Polsce. Członek bandy Zaran-Zaranowskiego³. Ten Naumiak wniknął później w struktury OUN. Ukraińcy po jakimś czasie zidentyfikowali go jako sowieckiego agenta. To jest rzeczywiście groźny agent. Wart czterech drukarni i czterech Wełenczuków.

Policjant westchnął ciężko, był zmęczony już tą długą opowieścią.

– Co to znaczy: „wart czterech Wełenczuków”? Mam rozumieć, że Wełenczuk dał Popielskiemu Naumiaka w zamian za swoją wolność? – zapytał ostro Krąpiński.

Futyma przymknął oczy. To była odpowiedź twierdząca.

* * *

– POWINNIŚMY GO BYLI ZABIĆ, EDWARDZIE – mówił Wełenczuk. – Nabić na pal tego Naumiaka. Tyle zła wyrządził. Tylu naszych Moskalom wydał na pograniczu… Młodzież aż się rwie, by go na strzępy rozerwać. Ale ja ostudziłem zapalczywe głowy naszych bojców. Ja go daję tobie. A w zamian wolno odejdę. Co ty na to, mój drogi kolego?

Popielski milczał. Nie był bynajmniej przyjacielem tego Ukraińca. Owszem, uczyli się w jednej klasie, razem zdali maturę, jednak w latach gimnazjalnych na co dzień raczej stronili od siebie. Wełenczuk był oschły i zdystansowany, uczył się dobrze i był uczynny – ale raczej dla swoich rodaków. Każdego, kto spolszczał jego imię na Stefan, nie wyłączając nauczycieli, poprawiał grzecznie, lecz stanowczo. Na żarliwe wiersze romantyków polskich reagował ironicznie, co nie przysparzało mu sympatii wśród Polaków, stanowiących większość uczniów. Jego krytyczna ocena _Ogniem i mieczem_ Sienkiewicza, którą to powieść wobec swoich polskich kolegów nazwał „antyukraińską szmirą i prostacką propagandą”, omal nie spowodowała kiedyś na nim klasowego linczu.

Edward go właściwie nie lubił, lecz szanował za uczniowską odwagę cywilną, a później za adwokacką determinację, z jaką bronił swych braci w procesach politycznych. Po latach doktor Iwan Pidhirny, znakomity medyk sądowy z uniwersytetu, współpracownik policji, próbował dawnych kolegów zbliżyć do siebie, ale ani jeden, ani drugi nie wykazywał entuzjazmu dla tych starań. Popielski mógł Wełenczuka nie lubić, ale wiedział jedno – słowo tego człowieka jest wiele warte.

– Puścisz mnie, drogi komisarzu – ciągnął dawny gimnazjalny kolega. – A ja ani tobie, ani państwu polskiemu nie wejdę już w drogę. Wyjeżdżam do Pragi czeskiej, a stamtąd do Kanady, gdzie moja rodzina. I już się więcej nie ujrzymy. Chyba że na sądzie Bożym… Wiesz, że nie kłamię w sprawie Naumiaka, że to nie jest żaden podstęp z mojej strony. Wiesz, że u mnie słowo droższe wszystkiego.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_

² Od początku, dosł. od jajka (łac.).

³ O zbrodniach bandy Marcina Zaran-Zaranowskiego zob. M. Krajewski, _Dziewczyna o czterech palcach_.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: