- W empik go
Pasożyty - ebook
Pasożyty - ebook
Andrew Collins jest feniksem – wyjątkową hybrydą czarodzieja, anioła, człowieka i elfa. Kiedy Chris, jego brat bliźniak, niespodziewanie odbiera sobie życie, dręczony koszmarami chłopak postanawia znaleźć odpowiedź na pytanie, co było przyczyną tej dramatycznej decyzji. Pierwsze kroki kieruje do przyjaciół Chrisa ze szkoły – pasożytów, czyli istot żywiących się uczuciami innych.
W toku prowadzonego na własną rękę śledztwa poznaje półanioła Scotta, telepatę Vincenta, półnimfę Justine oraz zmiennokształtnego Mattiego. Wkrótce okazuje się, że Andrew też wykazuje pasożytnicze zdolności. Jak poradzi sobie z faktem, że każdy z nowo poznanych pasożytów opowiada inną historię związaną z Chrisem? Czy uda mu się dojrzeć w nich prawdę o śmierci brata?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-037-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Fight Russel. Jestem dziennikarką. Mój pracodawca zarzekał się, że mnie zapowiadał… Walczyłam o to przez całe życie! No dobrze, może odkąd zaczęłam pracę w renomowanym, szanowanym czasopiśmie i stało się to naprawdę możliwe. Jeszcze nikomu nie udało się zdobyć na aż tak wiele, ale ja potrafiłam walczyć. Dałam radę. Poświęciłam wszystko! Nie mogło się teraz okazać, że przez jednego idiotę…
– Faktycznie… ktoś dzwonił – przyznał, a ja odetchnęłam z ulgą. Może i czekałam na to całe życie, ale gdy nagle usiadłam przed nim… Gdy wreszcie moje marzenia stały się jawą… Nie potrafiłam skupić umysłu. Miałam wrażenie, że wszystkie moje myśli, pytania tak dogłębnie analizowane i dopracowywane przez lata, czmychnęły w kąt. Było mi zimno, zapach trotylu drażnił moje nozdrza i kręciło mi się w głowie. – Czy na pewno dobrze…
– Oczywiście! – odpowiedziałam nieco zbyt głośno i zbyt szybko. Poczułam, jak purpura zalewa moją twarz, ale on nie dał nic po sobie poznać. Nadal patrzył na mnie zupełnie tak samo jak od razu po moim pojawieniu się tutaj, z nutą politowania, życzliwości i współczucia. Miałam wrażenie, że patrzy tak na wszystkie młode osoby. Postanowiłam wziąć się w garść. Uchyliłam swój notes, w którym od lat zbierałam informacje, nocne natchnienia, wszystkie pytania… Nagle uświadomiłam sobie, że w tym durnym zeszycie był dorobek mojego życia, który w jego obecności wydawał mi się wstydliwą amatorszczyzną. – Jeśli pan pozwoli, to już zacznę…
Kiwnął lekko głową, ale widziałam, że chce coś dodać. Pomilczałam chwilę, aby dać mu czas na wtrącenie uwagi. Sama byłam wychowana przez dziadków i wiedziałam, jak starsi ludzie tego potrzebują.
– Znałem kiedyś kogoś, kto używał takiego samego… Zadziwiające, że jeszcze je produkują… – rzucił, a na jego surowej twarzy na chwilę pojawił się cień uśmiechu. Spojrzałam na zjechaną okładkę notesu w kolorze purpury. Dostałam go wieki temu od dziadków, wtedy kosztował majątek, teraz jednak na rynku pojawiła się cała masa podróbek.
– To słynny dziennik Vincenta Danielsa – przyznałam. – Teraz jest produkowany masowo. Każdy dzieciak chce go mieć – rzuciłam, nieco naginając prawdę i przekształcając zdanie, które jako pierwsze powstało w mojej głowie, a brzmiało: „Każdy dzieciak go ma”. Mimo wszystko i tak nieco zrzedła mu mina. Znów kiwnął głową.
– Ach, no tak… Jak trzyma się nasz Jeremy? – rzucił z minimalną nutą cierpkości w głosie. Od razu wyczułam, że niezbyt przepada za własnym chrześniakiem.
– Jest dobrym radnym. Feniksy go szanują… Za czasów jego rządów ich życie się polepszyło… – rzuciłam oklepaną formułkę, którą powtarza jak mantrę każdy Tawernańczyk pytany o politykę. – Status mieszańców także… A pan nie uważa go za dobrego przywódcę? – dodałam złośliwie. Tym razem to była celowa prowokacja. Czekałam na coś pikantnego i się nie rozczarowałam. Wkurzył się. Zacisnął usta tak mocno, że aż zbielały mu wargi, ale przeszło mu po chwili.
– Uważam, że polega na własnej radzie, ale to dobrze, bo ją też znam i uważam, że powinien jej słuchać. – Chyba wywęszył spisek, bo było to jednym z najłagodniej wypowiedzianych nienawistnych zdań w mojej karierze. – Ale chyba nie przyjechała tu pani, by wypytywać mnie o politykę, prawda?
– Ma pan rację – przyznałam, odzyskując nieco rezon. Pomieszczenie zapachniało kawą parzoną dla mnie w kuchni, a ognisko powoli filtrowało lodowate powietrze. Moje palce znów zaczęły się ruszać.
– Więc zaczynajmy – rzucił, opadając ociężale na oparcie starego fotela i omal nie oblewając się aromatycznym naparem. Kiwnęłam głową i zrobiłam swoją słynną pozę, która od lat dodawała mi odwagi. Założyłam nogę na nogę, otworzyłam notes na właściwej stronie i nachyliłam się nieco do przodu. Zazwyczaj patrzyłam na przerwę między oczami. To pozwalało mi się skupić i zachować kamienną twarz, nieważne, co bym usłyszała. Jednak coś dziwnego sprawiało, że w jego oczy musiałam spojrzeć i, gdy już raz to zrobiłam, nie mogłam przestać patrzeć. Nie inaczej było tym razem.
– W porządku – rzuciłam i naprawdę miałam zamiar zacząć… O Boże, to za chwilę naprawdę się wydarzy! Zadam pierwsze pytanie! – Co właściwe różni niezwykłych od… – Moja inicjatywa nie trwała zbyt długo. Od razu mocnym szarpnięciem sprowadził mnie na ziemię, i to nie było miękkie lądowanie. Ten wywiad nie będzie bułką z masłem, i już to wiedziałam.
– Pasożytów – poprawił, patrząc mi prosto w oczy z niewzruszoną powagą na pomarszczonej twarzy drobnego starca, którym już był. Czułam się jak ogłupiała. Patrzyłam na niego, nie do końca rozumiejąc, do czego zmierza. Co za chwilę się wydarzy. – Nikt nie mówi na nas „niezwykli”… – To była prawda. Mimo że w świecie feniksów pogląd na te sprawy w ostatnim dwudziestoleciu diametralnie się zmienił, nazwa zasugerowana przez rząd się nie przyjęła. Pasożytów nadal nazywano pasożytami.
– Tak, ale czy pan…
– Dziecko – rozpoczął z lekkim rozbawieniem. Jego ciało zadrżało, a razem z nim wypełniony kubek z miętą – Przezwisko powtarzane przez osiemdziesiąt lat staje się nazwą. Po prostu do ciebie przylega. Jak… drugie imię… Po jakimś czasie tylko na nie reagujesz. Ono sprawia, że patrzysz przez ramię.
– W porządku, więc… Co właściwie różni feniksy od pasożytów i czy feniksy słusznie się ich obawiają?
– Od czego zacząć? – spytał, znów mnie zaskakując.
– Od czego pan chce… – wymamrotałam nadal niepewna, czy to wszystko dzieje się naprawdę.
– No więc tak, uważam, że słusznie. Jesteśmy od nich potężniejsi…
– To znaczy, że sami sobie nie ufacie?
– Spytała pani, czy feniksy słusznie się nas obawiają, a ja uważam, że to słuszne…
– To znaczy, że feniksom grozi coś ze strony pasożytów?
– To oznacza, że obawa przed silniejszym jest zdrową oznaką – odpowiedział.
– Rozumiem.
– Wreszcie.
– A co z drugim pytaniem?
– Jest pani telepatką – zgadł. Rozgryzł mnie w sekundę, mimo że nie udało się to jeszcze nikomu. Kiwnęłam głową, dalej zapisując w zeszycie poprzednie odpowiedzi. – Wie pani, co różni telepatę od manipulanta? – spytał, a ja znów bez zastanowienia, jak wzywana śpiewem syren, spojrzałam w ciemną otchłań jego tęczówek. Tym razem pokręciłam głową, czując, że nie stać mnie na nic innego niż te słabe gesty.
– Telepata mógłby zostać radnym – rzucił i jako pierwszy spuścił wzrok, zaczynając skubać swój przerośnięty paznokieć. – Wie pani, całe życie nienawidziłem jak zadawano mi pytania. Strasznie mnie to nudzi. Co pani powie na inną formę rozmowy? – spytał i, nie czekając na moją odpowiedź, przeszedł do przedstawiania swojej propozycji, a ja czułam, że opcja nieprzystania na nią nie istnieje. Lubił grać po swojemu i to rozumiałam. – Ja opowiem pani wszystko, co warte jest opowiedzenia, a pani będzie mogła zadawać pytania, jeśli coś panią nadzwyczajnie zaintryguje, zgoda?
– Byłabym zaszczycona – wykrztusiłam, nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszałam, i omal nie oplułam się ze szczęścia. On! Legenda wśród całego narodu, chciał opowiedzieć, pokazać mi swoją historię.
– To super… – zawołał i znów zamilkł, wyraźnie czegoś ode mnie oczekując. Przewróciło mi wnętrzności. Czego mógł chcieć?! Przecież przed chwilą sam powiedział, że ma dość pytań! O Wyrocznio, chciałabym się już obudzić. Sen marzeń od początku był koszmarem! Po chwili cisza stała się tak nieznośna, że na powrót zaczęło szumieć mi w głowie. – Nie spyta pani, od czego to wszystko się zaczęło? – zapytał w końcu.
– Ach! – zawołałam, oddychając z ulgą, a może wreszcie naprawdę oddychając. – Więc od czego się zaczęło?
– Od Chrisa.1
Sara
Od dnia pogrzebu nie nocowała w domu, ale dzisiaj wróciła. Ciągle czuła się, jakby ktoś mocno przywalił jej młotkiem w głowę. Chodziła jak otumaniona, rozerwana między dwoma głosami. Jeden z nich próbował namówić ją, by jak najszybciej dołączyła do niego, za to drugi to siedzący w jej wnętrzu tchórz, powtarzający banał, że trzeba żyć dalej.
Gdy przekręciła kluczem starego typu zamek pokrytej rdzą pięćdziesięcioletniej skrzynki, odskoczył z brzękiem zardzewiałego metalu. Na ziemię wysypała się cała masa kopert, niezapłaconych rachunków, wezwań do sądu i ulotek. Jednak w gąszczu papierów odnalazła to, na czym naprawdę jej zależało. Czerwona koperta z logo szkoły wojskowej. Mieli pójść do niej razem. Może to zabrzmi banalnie, ale bez niego jej życie straciło sens. Wskoczyła po zarwanych schodkach werandy, unikając najmocniej skrzypiących desek, i weszła do domu.
Ona była dokładnie w tym samym miejscu, w jakim ją zostawiła. Dalej siedziała na przedwojennym krześle o łuszczącym się lakierze i spłowiałym siedzeniu. Oglądała czarnobiały, śnieżący telewizor na tym samym programie, co zwykle. Sara mimowolnie zaczęła nucić intro serialu, który babcia oglądała od lat. Zrzuciła z siebie kurtkę i trampki, i przeszła po brudnym, nieodkurzanym od miesięcy dywanie z salonu do kuchni. Rzuciła kopertę na okrągły, rozchwiany stolik o nierównych nogach, mając nadzieję, że jej krwisty odcień odwróci uwagę staruchy od ekranu, ale na próżno się łudziła. Chrząknęła, lecz na to staruszka również nie zareagowała, mimo że z pewnością zauważyła jej wejście. Oczy babci, o zbyt intensywnym kolorze błękitu, zawsze wiedziały wszystko.
– Wróciłam – poinformowała.
– Ciekawe po co – odpowiedział jej zachrypnięty, tubalny głos z przepalonego gardła.
– Dostałam wezwanie do Saaghe – odparła dziewczyna, ignorując ukłucie w sercu. Przerabiała to miliony razy. Nikomu, oprócz niego, na niej nie zależało. Teraz już zupełnie nikomu. Szczególnie tej siedemdziesięcioletniej prukwie. W sumie Sarze również nie zależało na niej. Gdy mieszkała tu regularnie, nie było nocy, w której nie modliłaby się o jej śmierć. Góra była jednak dla niej nieugięta. Zabierała wszystkich, których Sara kochała, ale dziewczyna nie miała zamiaru tak łatwo się poddawać.
– Nareszcie. Wreszcie na stałe cię zamkną. Takich jak ty powinni od razu odizolowywać od społeczeństwa. Gdyby ten głupek Willis na to wpadł w odpowiednim czasie, Lolin i Rogo nadal by żyli.
– Rogo nie żył już przed moim poczęciem. To ich wina, że jestem tym, kim jestem.
– Zapłacili za swoje, a ty? Chodzisz na wolności, mimo że jesteś morderczynią…
– Nie zabiłam jej… – zaoponowała słabo, sama nie wierząc, że mogłoby to być prawdą, że mogłaby być niewinna.
– To ciekawe, kto to zrobił – odburknął najokropniejszy głos na świecie.
– Znów zaczynasz…
– Bo mieszkam z morderczynią – odparła ta stara, pomarszczona dewota, na której widok Sarze chciało się wymiotować.
– Idę do siebie – rzuciła, czując nagle zupełny brak sił. Potrzebowała go. Był dla niej niczym krew dla wampira, ale już nie mogła liczyć na nową dostawę. Nie było go. Nie było nikogo.
– Idź do diabła – usłyszała, wdrapując się po schodach.
Andrew
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_