Passa - ebook
Passa - ebook
Daniel Passent opowiada o swoim niezwykle bogatym życiu. Spacer zaczyna się od wstrząsającego opisu dzieciństwa: żydowskie dziecko przechowywane podczas wojny w "szafie" u polskiej rodziny. I paradoks: on uratowany, a jego rodzice zadenuncjowani przez Polaków i zamordowani przez Niemców. Po wojnie zaczyna się w życiu Passenta dobra passa. Świetne wykształcenie, światowe życie, ciekawe spotkania, wielka miłość z Agnieszką Osiecką. O tym wszystkim opowiada z właściwą dla siebie swadą i autoironią. Książka jest pełna anegdot o ludziach, z którymi Passent pracował, przyjaźnił się, spotykał. A było ich morze: od wielkich polityków, po pisarzy, artystów, sportowców. Jest też szczerym rozliczeniem życia: przyznaniem się do błędów, ale też obroną wyborów moralnych. W biografiach wydawanych w Polsce nie było jeszcze tak szczerego rozliczenia.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-044-1 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
IDOL MOJEJ MŁODOŚCI
Jakub Prawin urodził się 18 kwietnia w 1901 r. w Tarnowie. Jego ojciec, Adolf, był zawiadowcą malutkiej stacji kolejowej Łowczówek – Pleśna koło Tarnowa. Prawin ukończył I Gimnazjum im. Kazimierza Brodzińskiego w Tarnowie, gdzie pod wpływem nauczyciela historii Włodzimierza Jarosza „zbliżył się do socjalizmu”. W 1920 r., „w czasie napadu Piłsudskiego w ZSRR” (jak pisał w swoim życiorysie) wyjechał nielegalnie na studia do Wiednia, gdzie ukończył wydział ekonomiczny tamtejszego uniwersytetu, zrobił doktorat, ukończył także Wyższą Szkołę Handlu Zagranicznego. Początkowo, ze względu na swoje uzdolnienia, zamierzał studiować w konserwatorium dyrygenturę, ale względy praktyczne i coraz większe zainteresowanie sprawami społecznymi zdecydowały, że ukończył ekonomię, studiował potem jeszcze antropologię, paleontologię i biologię. Znakomite wykształcenie Prawina robiło na mnie wrażenie. To za jego przykładem wybrałem studia ekonomiczne. Ba, tak się do tego rwałem, że już po ukończeniu szkoły podstawowej chciałem iść do technikum ekonomicznego, ale Prawinowie powiedzieli: „Najpierw matura, potem ekonomia”. Prawin spędził w Wiedniu osiem lat. Studiował, politykował i muzykował, tam zaprzyjaźnił się m.in. z Jerzym Gertem, który studiował dyrygenturę, po wojnie był twórcą Krakowskiej Orkiestry i Chóru Polskiego Radia.
W Wiedniu Prawin zaraził się komunizmem. W 1920 r. został członkiem Kommunisticher Jugend-Verband, był wykładowcą w Zrzeszeniu Studentów Marksistów oraz w Republikańskim Schutzbundzie. Po I wojnie, w Austrii, zwłaszcza w Wiedniu, uformowały się dwie paramilitarne formacje, chadecka i socjaldemokratyczna. Ta druga pod koniec lat dwudziestych liczyła około osiemdziesięciu tysięcy członków, została zdelegalizowana w 1933 r., niektórzy jej członkowie wyemigrowali do Czechosłowacji, inni wzięli udział w hiszpańskiej wojnie domowej, jeszcze inni schronili się w ZSRR, gdzie zostali zamordowani. Prawin brał udział w manifestacjach i w strajku 1927 r., rok później wrócił do Polski. Miał warunki, żeby zrobić karierę – ukończył dobry uniwersytet, znał niemiecki, interesował się kulturą. Otrzymał stosunkowo wysokie stanowisko prokurenta w oddziale warszawskim włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego Riunione Adriatica di Sicurta. Historyk Andrzej Krzysztof Kunert w „Polskim Słowniku Biograficznym” pisze: „Mimo zajmowania wysokiego stanowiska w maju 1931 stanął na czele zwycięskiego strajku powszechnego przeciwko rządowemu projektowi ustaw o scaleniu ubezpieczeń społecznych. (…) Zwolniony z pracy w Towarzystwie, od jesieni 1932 był kierownikiem działu w Towarzystwie Ubezpieczeń na Życie »Vitai Krakowskie«”.
W 1931 r. Prawin wstępuje do Komunistycznej Partii Polski, zostaje sekretarzem Komitetu Dzielnicowego Śródmieście i Wola, sekretarzem Wydziału Propagandy KW. Kiedy to mówię, zdaję sobie sprawę, że Jarosław Marek Rymkiewicz i Jarosław Kaczyński dostają jeszcze jeden dowód, iż komunizm i zaprzaństwo przechodzą z pokolenia na pokolenie. Aresztowany 27 marca 1933 r. w związku z likwidacją aktywu KD KPP Praga, 30 marca Prawin zostaje osadzony w więzieniu mokotowskim, gdzie przebywa kilka miesięcy bez procesu. Aresztowany ponownie w 1935 r. trafia do więzienia przy ul. Daniłowiczowskiej (za przekazanie na wolność informacji o prowokatorze, który następnie został zastrzelony). Potem zostaje wysłany do obozu w Berezie Kartuskiej. Znany poeta i działacz komunistyczny Aleksander Hawryluk napisał potem, że Prawin był w Berezie jego pierwszym nauczycielem. W latach 1936 – 1937 Prawin był kilkakrotnie zwalniany i aresztowany. Opowiadał mi, że ponieważ miał tytuł doktora, kiedyś śledczy go zapytał: „Czego jest doktorem?” „Doktorem chorób społecznych” – odpowiedział. W styczniu 1937 r. zwolniono go z więzienia i ponownie przewieziono do Berezy Kartuskiej (był to pierwszy taki przypadek). W sumie spędził w więzieniach około dwudziestu sześciu miesięcy bez procesu sądowego. Po zwolnieniu z Berezy w maju 1937 r. nie zaprzestał działalności, był prokurentem w firmie handlowej, członkiem partii pozostawał aż do rozwiązania KPP w 1938 r.
W więzieniu odwiedzała go moja ciotka Anna wraz z ich kilkuletnią córeczką, Dittą, dla której musiało to być traumatycznym przeżyciem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tatuś siedział w więzieniu, podobnie jak po latach nie mogły tego zrozumieć późniejsze ofiary komunizmu. Prawin był pierwszym recydywistą w Berezie Kartuskiej.
We wrześniu 1939 r. bierze udział w obronie Warszawy, a następnie, po wkroczeniu Armii Czerwonej – wraz z żoną i córką – ucieka do Lwowa, gdzie nawiązuje kontakt z władzami radzieckimi. Zostaje dyrektorem fabryki mydła, potem pracuje w drukarni, wreszcie (1941 r.) zostaje kierownikiem sekcji polskiej literatury marksistowsko-leninowskiej w Państwowym Wydawnictwie Mniejszości Narodowych USRR. W tymże roku jako jeden z pierwszych wstępuje do Armii Czerwonej, zakłada mundur sowiecki, zostaje przyjęty do WKP(b) z zaliczeniem stażu w KPP od 1931 r., co było dowodem wyjątkowego zaufania, bo nie wszystkim Polakom spośród tych, którzy wstępowali potem do armii Zygmunta Berlinga, dawano broń, niektórych kierowano do „strojbatalionow”. Wtedy, dla polskiego komunisty w ZSRR, któremu rozwiązano partię, była to jedyna droga powrotu do ruchu komunistycznego (III Międzynarodówki) i do Polski.
Prawin służy w korpusie oficerów politycznych, kolejno jako starszy politruk, komisarz batalionowy, a wreszcie major. Anna i Ditta Prawin zostają wywiezione na Wschód, wojnę spędzają w ciężkich warunkach w Samarkandzie, skąd przy pomocy Związku Patriotów Polskich zostają ściągnięte do Moskwy. Prawin bierze udział w bitwie pod Stalingradem. W czerwcu 1943 r. zostaje odkomenderowany do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, gdzie był kwatermistrzem dywizji, później zastępcą do spraw politycznych dowódcy dywizji gen. Berlinga; awansuje do stopnia pułkownika.
W październiku 1943 r. opracował tzw. Tezy nr 1, które zapoczątkowały ożywioną dyskusję ideologiczną wśród komunistów polskich w ZSRR na temat kształtu powojennej Polski. W swoich tezach mocno akcentował „zorganizowaną demokrację”, z istotną rolą wojska. Z Dywizją Kościuszkowską odbywa całą kampanię aż do Wisły, do której dotarł we wrześniu 1944 r. (wkrótce odbiera mnie z rąk pani Salonek, Tadeusza Płońskiego, osób, które mnie ukrywały na Pradze). Prawin był dwukrotnie ranny, raz pod Lenino, a drugi raz w wypadku samochodu wojskowego we wrześniu 1944 r. W wyniku odniesionej rany w szpitalu polowym przeszedł operację czaszki i do końca życia golił głowę z charakterystyczną blizną. Kiedy po kilku latach był na Zachodzie, lekarze pytali, kto mu tak świetnie zszył czaszkę, a on odpowiadał, że lekarz wojskowy w namiocie na froncie.
Po wyjściu ze szpitala i rekonwalescencji, w grudniu 1944 r. zostaje dyrektorem departamentu w Ministerstwie Skarbu, potem w Ministerstwie Komunikacji, w marcu 1945 r. jest pełnomocnikiem rządu lubelskiego przy Froncie Białoruskim na terenie Warmii i Mazur. Zostaje pierwszym po wojnie wojewodą olsztyńskim i członkiem KW Polskiej Partii Robotniczej. Pozostaje na tym stanowisku dziewięć miesięcy, a następnie (1946 – 1950) zostaje szefem Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, najpierw jako pułkownik, a następnie generał brygady. Od lipca 1950 r. aż do tragicznej śmierci 7 lipca 1957 r. był wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego. Wkrótce miał zostać ambasadorem w swoim ukochanym Wiedniu. Z dumą pokazywał mi zaproszenie do Opery Wiedeńskiej z okazji ponownego jej otwarcia po wojnie.
Grał na skrzypcach i na fortepianie, uprawiał taternictwo i wioślarstwo.
W niedzielę, 7 lipca 1957 r., wiosłował na swoim ulubionym skifie („jedynka”), który trzymał w przystani „bankowej” (NBP) przy Wale Miedzeszyńskim, obok przystani YMCA nad Wisłą. Po wiosłowaniu postanowił się wykąpać, świetnie pływał. Kąpiąc się w Wiśle, dostał ataku serca i utonął. Stało się to na oczach żony i córki. Była to dla naszej rodziny, tak ciężko doświadczonej przez wojnę, ogromna tragedia. Gdy wracałem tego dnia do domu na ul. Polną, w drzwiach stała gosposia i powiedziała: „Danielu, czy wiesz, co się stało?”. Odpowiedziałem mechanicznie: „Wujek utonął”, chociaż jeszcze tego nie wiedziałem, ale jakoś to nieszczęście przyszło mi na myśl. Sam pojechałem do gen. Wacława Komara, ówczesnego dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, żeby żołnierze pomogli odnaleźć ciało.
Niedawno pani Karina Kowalska, kustosz Muzeum Nurkowania w Warszawie, znalazła odpowiedni fragment we wspomnieniach nestora nurków polskich, Jerzego Edmunda Bulika, mieszkającego w Kanadzie. W wydanych tam wspomnieniach („Wkraczanie w życie”) czytamy:
„Tym nieszczęśliwym wypadkiem było utonięcie w Wiśle jednego z generałów Ludowego Wojska Polskiego, generała Prawina. Generał wybrał się z w gronie kilku osób w pogodną czerwcową, czy lipcową niedzielę na praski brzeg Wisły trochę powyżej Warszawy i w czasie kąpieli utonął. Ciała nie znaleziono. W poniedziałek z samego rana dostałem w pracy telefon od kogoś wysoko postawionego, kto zwrócił się do mnie z ,,propozycją nie do odrzucenia” (znowu), aby nasza grupa płetwonurków rozpoczęła poszukiwania zwłok generała. Główne trudności, które przedstawiłem: brak tlenu i brak ciężarówki zniknęły nieomal w mgnieniu oka. W krótkim czasie po tym telefonie siedziałem z jeszcze jednym czy z dwoma kolegami w otwartej skrzyni ciężarówki i gnaliśmy do Wytwórni Gazów Technicznych na Targówku. Tam oczywiście zostaliśmy przyjęci poza kolejką i w rekordowym czasie znaleźliśmy się z aparatami z tlenem i wszystkim co trzeba nad Wisłą, w miejscu tragicznego wypadku. Ledwo zdążyłem wejść do wody i raz zanurkować, kiedy zjawił się jakiś samochód z informacją, że akcja jest odwołana. Ciało generała zostało dostrzeżone przez wędkarzy, gdzieś w nadbrzeżnych szuwarach. Nawiasem mówiąc nie było szans, abyśmy mogli znaleźć zwłoki generała. Gdzieś wyżej prawdopodobnie spadły jakieś deszcze i woda w Wiśle była jak mleczna kawa, widoczność była żadna. Akcja została odwołana, ale cenny tlen nam pozostał. Generał Prawin byt dla mnie osobą nieznaną. Nie słyszałem o nim ani do chwili tego wypadku, ani później, po jego śmierci. Nie wiem, jakim był człowiekiem, ale mam nadzieję, że skoro już tak się sprawy potoczyły, że stracił życie, to nie tylko nie miał nic przeciwko temu, ale może nawet był zadowolony, że w wyniku następującego po jego tragicznej śmierci biegu wypadków grupa młodych ludzi zyskała tlen na obóz nurkowy. Życzyłbym Ci, generale, abyś po swoich szczęśliwie przeżytych frontach dożył sędziwej starości i zmarł w łóżku, ale skoro już tak się stało, dziękuję Ci za ten tlen”.
Pogrzeb Prawina na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, gdzie spoczywa w Alei Zasłużonych, był wydarzeniem. Prof. Roman Jasiński zapewnił wóz Polskiego Radia, z którego przez głośniki nadano fragmenty „Pasji Świętego Mateusza”. Jego imieniem nazwany został park wokół zamku i ulica w Olsztynie, ale nazwy te zostały zmienione po 1989 r. na bardziej poprawne politycznie. To, co mówię, opieram na biogramie pióra Andrzeja Krzysztofa Kunerta („Polski Słownik Biograficzny”), na rozmaitych publikacjach (np. Tadeusz Baryła, „Okręg Mazurski w raportach Jakuba Prawina”) oraz na własnych źródłach.
Nie spotkałem nikogo, kto powiedziałby coś złego o Prawinie jako o człowieku. Oczywiście, jego wybór polityczny okazał się tragiczny – był ideowym komunistą, nie dożył fiaska swojej ideologii, ledwie zdążył przeżyć Październik i zginął. Los oszczędził mu wielkiego rozczarowania.
Z relacji i opracowań wynika, że na swoich stanowiskach gorliwie bronił polskich interesów. W 1945 r. w Olsztynie zajmowały go głównie: organizacja życia („śmiertelność wśród dzieci jest wielka” – pisał do swoich władz), wytyczanie granicy z ZSRR („wytyczenie granicy nastąpiło jednostronnie, tj. jedynie tylko ze strony władz wojskowych ZSRR, bez porozumienia ze mną, czyli postawiony byłem przed faktem dokonanym” – pisał do Ministerstwa Administracji Publicznej we wrześniu 1945 r.), przejmowanie władzy z rąk Armii Czerwonej, wysiedlenia ludności niemieckiej, przyjęcie setek tysięcy osadników polskich, aprowizacja, ochrona ludności i mienia polskiego przed wywózką i ekscesami ze strony żołnierzy radzieckich.
W sprawozdaniu za lipiec 1945 r. pisał do płk. Edwarda Ochaba, który był Pełnomocnikiem Rządu dla Ziem Odzyskanych: „ Nastrój ludności w stosunku do Armii Czerwonej, początkowo przyjazny i serdeczny, uległ wybitnej zmianie na gorsze. W związku z masowym przemarszem wojsk radzieckich na wschód maruderzy dopuszczali się rozbojów, grabieży, gwałtu nad kobietami, zabierano osadnikom plony, inwentarz żywy i martwy, ludności zmuszano do pracy na rzecz wojska. Zdarzały się wypadki pobicia, a nawet zabójstwa osadników. Postępowanie niektórych komendantów wojskowych tolerowało tę samowolę i czyniło interwencje organów administracyjnych i bezpieczeństwa bezskuteczną”.
Życie Prawina było niezwykle bogate, a fortuna losu – zmienna. Przed naszą rozmową zajrzałem do szuflady, w której trzymam pamiątki, jakie pozostały po wujku. Znalazłem m.in.: notatkę do Wydziału Propagandy, w której Prawin ustosunkowuje się do donosu, jaki nadszedł po jego odczycie w Bydgoszczy o XX Zjeździe KPZR (o zwyrodnieniu aparatu bezpieczeństwa, na którego czele stał „wróg rewolucji Beria”). Recenzję z artykułu do „Myśli Filozoficznej” o reformie zapisu nutowego (podział oktawy na dwanaście równych części, dwunastostopniowa skala chromatyczna, strój równomiernie temperowany itd.). Wspomnienie z bitwy stalingradzkiej „Z nami Stalin” („Przemówił Stalin. Rozkaz brzmiał: zatrzymać wroga u wrót Stalingradu. Nie ma takiej armii na świecie, która po dłuższym odwrocie zdolna byłaby do boju i do zatrzymania nacierającego wroga, »znawcy« sztuki wojennej twierdzą, że w takim wypadku jest tyko jedno wyjście: wycofać armię z frontu na tyły dla przegrupowania. Ale 62-ga armia stanęła do boju i zatrzymała najeźdźcę”). Wizytówkę z obiadu na Kremlu, 16 marca 1944 r. Zaświadczenie w języku rosyjskim z 13 kwietnia 1943 r., że mjr Prawin Jakub Adolfowicz jest starszym instruktorem w 7. oddziale Zarządu Politycznego Frontu Południowego i posiada pistolet TT nr IW 158. Ręcznie spisane, charakterystycznym fioletowym atramentem rosyjskim, wyniki strzelania z 31 marca 1943 r. z odległości piętnastu i dwudziestu pięciu kroków. Kartę mundurową z 1943 – 1944 r. (papacha pułkownika – jedna, szynel – jeden, kalesony – dwie pary, ręczniki – dwa, torba polowa – jedna, łącznie trzydzieści dziewięć pozycji). Ściśle tajną notatkę szefa Polskiej Misji Wojskowej w Strefie Brytyjskiej, ppłk. Zaleskiego, do gen. Prawina (szefa Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie), o poczynaniach władz brytyjskich – rozbudowa lotnisk, naprawy dróg, organizacja dowodzenia, ćwiczenia, łącznie z działaniami desantowymi, instalacja urządzeń nawigacyjnych przeznaczonych dla „samolotów o napędzie turbinowym”). Ściśle tajne. Przed doręczeniem nie otwierać! Pismo Prawina z Berlina do sekretarza generalnego MSZ, Stefana Wierbłowskiego i kierownika Wydziału Zagranicznego KC PZPR Ostapa Dłuskiego (w sprawie niecnych poczynań pełnomocnika MHZ). Ściśle tajne pismo Prawina z 4 marca 1947 r. do Jakuba Bermana, wówczas podsekretarza stanu w Prezydium Rady Ministrów („Nowo przybyły zastępca Prawina, ppłk Jarecki montuje organizację Polskiej Partii Socjalistycznej na terenie Misji, z dalszymi planami transmitowania jej na teren Polonii, kontaktuje się i wybiela SPD, co jest niezgodne z naszą linią”). List z Berlina (3 stycznia 1948 r.) do Wacława Komara, postaci niezwykłej w środowisku komunistów polskich, szefa wywiadu, Dąbrowszczaka, więźnia PRL, w czasach Października dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który stał na drodze wojsk radzieckich, wówczas, w 1948 r. dyrektora departamentu w MBP („Drogi Wacku Jeskego należałoby wypuścić, gdyż jest niewinny, a jego aresztowanie wstrząsnęło kolegami, spadło jak grom z jasnego nieba”). Ściśle tajne pismo do Biura Personalnego MSZ z 2 stycznia 1948 r. („Prawin popiera wniosek mjr. Władysława Tykocińskiego z misji w Baden-Baden o przeniesienie na inne stanowisko. To obiecujący pracownik, zna języki, członek PPR, jest kandydatem na poważnego pracownika MSZ, szkoda pozostawiać go na stosunkowo mało ważnej placówce w Baden-Baden”). W tym przypadku intuicja Prawina zawiodła. Płk Władysław Tykociński, późniejszy szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, w 1965 r. przeszedł na stronę CIA, został przerzucony do USA, gdzie dwa lata później zginął w tajemniczych okolicznościach. Ściśle tajne pismo do Sekretarza Generalnego MSZ, Stefana Wierbłowskiego, z wnioskiem o natychmiastowe i dyskretne odwołanie ppłk. M., o którym „dochodzą słuchy”, że załatwia wizy wjazdowe dla Żydów polskich do Ameryki przez miejscowego konsula amerykańskiego i ma z tego duże dochody; od żydowskiej delegacji, której załatwił wjazd do Polski otrzymał mercedesa, przy pomocy interwencji zwalnia z aresztów sowieckich Żydów-spekulantów, obywateli polskich, za co otrzymuje wysokie sumy; dopuścił się malwersacji itd. itp., na co brak dowodów, ale odwołać go trzeba. Pismo do Komisji Kontroli Partyjnej PPR, Warszawa, al. Marszałka Stalina 17 (Tow. Kaczmarek robi krecią robotę, rozsiewa niepomyślne wiadomości z kraju, „ulega również wpływowi swojej żony Marty, która jest osobą nieprzychylnie nastawioną do naszej rzeczywistości politycznej”). Notatkę Huberta Mellera (wtedy, jak pisał „Der Spiegel”, szara eminencja Misji), stryja prof. Stefana Mellera, z rozmowy z Ulbrichtem na temat stosunków polsko-niemieckich: jedynie połowa kadr SED akceptuje nową granicę z Polską.
List Prawina do Obywatela Prezydenta Bolesława Bieruta, 27 lutego 1948 r.: prośba o przyjęcie i wysłuchanie przez prezydenta RP PP pianistki Ewy Bandrowskiej-Turskiej i kompozytora Andrzeja Panufnika, którzy święcili triumfy w Berlinie, i chcieliby opowiedzieć prezydentowi „o trudnych warunkach, w jakich żyją nasi artyści”. Oboje „nie są w możności żyć i pracować normalnie”, trzeba coś zrobić „dla ulżenia doli naszych artystów”. List pożegnalny od korespondenta „New York Times” w Berlinie, Jacka Raymonda („mieliśmy wiele ciekawych rozmów w przeszłości”). Zaświadczenie Prawina, że mój wuj, Julian Kolin z Częstochowy, jest człowiekiem „uczciwym, zdolnym i energicznym, oddanym sprawie demokratycznej Polski. Polecam Obywatela Kolina do pracy odpowiadającej jego kwalifikacjom”.
Czy Prawin był stalinistą?
W sensie wiary w Stalina – na pewno. W sensie stosowania metod stalinowskich – nie. Był oddany sprawie, zagrzewał do boju z okrzykiem „Za Rodinu! Za Stalina!”. Po wojnie był członkiem Polskiej Partii Robotniczej i nie było mu po drodze z Polską Partią Socjalistyczną. Jeszcze po powrocie z Berlina do Polski, czyli w latach pięćdziesiątych, czytał ostatnią stronę „Prawdy”, a w niej repertuar Bolszowo Tieatra, marząc o tym, na co by poszedł. Był lektorem KC, zachowały się egzemplarze „Trybuny Ludu”, w których podkreślał decyzje kolejnego plenum. Ale był zbyt wykształcony i światowy, żeby być tępym aparatczykiem. Renata Gierzkowska z olsztyńskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, która od kilku lat przygotowuje większe opracowanie na temat Prawina, opowiadała mi o swoim wrażeniu, że po powrocie z Berlina był on odsunięty na boczny tor. Przez ostatnich siedem lat życia był wiceprezesem NBP, a czekała go ambasada w Wiedniu, czyli stanowiska drugorzędne dla towarzysza o takich zasługach. Może miał jakiegoś haka? „Bez kwerendy archiwów moskiewskich nie uda się tego wyjaśnić” – mówi Gierzkowska. Jej zdaniem, już nominacja Prawina na szefa Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie (w brytyjskim sektorze miasta) była wynikiem porozumienia radziecko-amerykańskiego.
A jaka była twoja ciotka Anna?
Nie była żadną intelektualistką ani ważną działaczką, ale była osobą inteligentną, zaradną, atrakcyjną i bardzo dzielną. Urodziła się w Warszawie, w rodzinie bezrobotnego pracownika bankowego, czyli mojego dziadka, Szymona. Jej matka, Cecylia, nie pracowała. Mieli sześcioro dzieci. Bieda aż piszczała. Po maturze (o której się nigdy nie mówiło, nie wiem, do jakiej chodziła szkoły), Prawinowa pracowała jako goniec, jako kalkulatorka w firmie „A. Szpinak”, w branży aptecznej, i jako akwizytorka w drukarni „A. Kelter”. Będąc żoną komunisty i więźnia politycznego, miała ciężki los. Jak już wspominaliśmy, w 1939 r. wraz z ośmioletnią córeczką Dittą przedostała się do ZSRR i trafiła do Uzbekistanu. Po wojnie wróciła do Polski i wstąpiła do PPR. Towarzyszyła Prawinowi w Berlinie, nauczyła się niemieckiego i francuskiego, była kobietą elegancką i z klasą. Po powrocie do Polski w 1950 r. pracowała w Centrali Wynajmu Filmów jako kierowniczka działu propagandy filmowej. To pod jej skrzydłami, w czasach galopującego socrealizmu, narodziła się słynna polska szkoła plakatu. To ona, jako żona Prawina, dzięki dobrym kontaktom, poszerzyła zakres wolności twórczej, jakim w latach pięćdziesiątych cieszyli się polscy plakaciści. Wśród jej przyjaciół i współpracowników byli Henryk Tomaszewski, Wojciech Fangor, Julian Pałka, Waldemar Świerzy i Stanisław Zamecznik, który zaprojektował nagrobek Jakuba Prawina w Alei Zasłużonych na Powązkach. Po śmierci męża została kierowniczką Ośrodka Kultury Polskiej w Berlinie. Po powrocie była dyrektorem COPII – firmy, która zajmowała się obsługą teatrów, zwłaszcza szyciem kostiumów, skąd została z hukiem wyrzucona w 1968 r. Pamiętam, jak wróciła z ostatniego zebrania, kiedy wyrzucono ją i z partii, i z pracy. Była kompletnie rozbita. Życie miała nie do pozazdroszczenia – więzienia męża, Uzbekistan, potem jaśniejsze momenty – Olsztyn i Berlin, a następnie tragiczna śmierć męża na jej oczach, trzydzieści lat wdowieństwa, nieuleczalna choroba jedynej córki, wreszcie wylew i śmierć. Ile człowiek musi wycierpieć na tym ziemskim padole!
Ich córka Ditta żyje?
Nie. Ona stanowi wielki wyrzut mojego sumienia. Pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia zapadła na schizofrenię, po śmierci Prawinów i nieudanym małżeństwie umarła w samotności. To była bardzo piękna i inteligentna osoba. Za mało jej pomagałem, a ona mnie unikała.BERLIN
DZIECKO SZCZĘŚCIA
W 1946 r. Prawinowie zabierają cię do Berlina, gdzie Jakub Prawin zostaje szefem Polskiej Misji Wojskowej. Jak wyglądało twoje życie?
Mieliśmy dobre warunki, co było ogromnym kontrastem z moim poprzednim losem. Nareszcie miałem co jeść, Prawinowa wzięła mnie nawet na dietę, ponieważ tak strasznie żarłem po wojnie, że zadbała, żebym się nie utuczył. Nie wolno mi było jeść bananów. Po powrocie do Polski, w 1950 r., kiedy moi rówieśnicy nie znali nawet smaku bananów, ja już byłem po zakazie ich jedzenia.
Miasto było kompletnie zrujnowane, zniszczoną wieżę Gedaechtniskirche koło ogrodu zoologicznego widać było z odległości kilku kilometrów. Hitler bronił Berlina dom po domu. Jeszcze dziś, spacerując po tym mieście, można zauważyć, że o ile część starych budynków została odbudowana w ich przedwojennym kształcie, to budynki narożne są z reguły powojenne i brzydsze, bo w czasie walk ulicznych miały znaczenie strategiczne i zostały zrujnowane doszczętnie. Gdy przyjechałem do Berlina, na ulicach przeważały kobiety, wiele z nich w futrach i z pieskami. W powietrzu głośno było od ryku samolotów. W 1947 r. Stalin ogłosił blokadę zachodnich sektorów miasta, które zostały odcięte od reszty Niemiec Zachodnich i od świata zachodniego. Ponieważ Berlin leżał na terenie radzieckiej strefy okupacyjnej, ale nie należał do żadnej strefy, zachodnie transporty z zaopatrzeniem musiały dwukrotnie przekroczyć granicę sowieckiej strefy okupacyjnej – wjeżdżając do strefy ZSRR i wyjeżdżając z niej do Berlina. W odpowiedzi na blokadę Zachód utworzył most powietrzny. Było to gigantyczne przedsięwzięcie, pokaz siły i determinacji mocarstw zachodnich. Całe zaopatrzenie Berlina Zachodniego, tego, w którym mieściła się polska misja, a my w niej, odbywało się drogą lotniczą. W ciągu kilku miesięcy w Berlinie Zachodnim, obok lotnisk Tempelhof i Gatow, zbudowano nowe, trzecie lotnisko – Tegel. Każdego dnia, a zwłaszcza każdej nocy, przelatywały nad naszymi głowami setki samolotów, przewoziły one około dziesięciu tysięcy ton zaopatrzenia dla miasta i garnizonów zachodnich, wykonywały pięćset – osiemset lądowań na dobę. Potrafiliśmy z ziemi rozpoznać samoloty Douglas, Liberator (takie same jak te, które zrzucały nad Polską „cichociemnych”) i brytyjski transportowiec Hastings. Jeden taki samolot Brytyjczycy podarowali Niemcom, stoi do dzisiaj w Muzeum Aliantów, w Alei gen. Claya, gdzie niedawno byłem. Łącznie na most powietrzny złożyło się dwieście siedemdziesiąt siedem tysięcy lotów, ponad pół miliona startów i lądowań. Tyle działo się w powietrzu, w eterze dominowało amerykańskie radio dla żołnierzy, RIAS.
A bliżej ziemi – w Berlinie zacząłem chodzić do szkoły amerykańskiej. Polskiej szkoły wtedy tam nie było.
Czyli twoim pierwszym szkolnym językiem był angielski.
Tak. Lekcje były po angielsku. Do eleganckiej dzielnicy Dahlem zawoził mnie i kolegę kierowca, a kiedy we wschodnim Berlinie, w dzielnicy Pankow, powstała szkoła polska, zostałem do niej przeniesiony. Do szkoły amerykańskiej, jak wspomniałem, byłem odwożony, do polskiej jeździłem już autobusem szkolnym, w którym graliśmy z kolegami w przenośne szachy. Prawinowa uważała to za dobry omen – gra w szachy, znaczy się inteligentny. Odwożenie do amerykańskiej szkoły na dobre mi nie wyszło. Pewnego dnia kierowca, pan Filipiak, chciał nam – sobie i mnie – zrobić przyjemność. W drodze ze szkoły otworzył dach kabrioletu. Zajechaliśmy pod misję z fasonem. Wszedłem do mieszkania na pierwszym piętrze, a tam w drzwiach stała Prawinowa i wymierzyła mi siarczysty policzek. Okazało się, że widziała przez okno, jak zajeżdżamy otwartym kabrioletem, pomyślała, że to ja poprosiłem kierowcę, żeby otworzył dach samochodu, i żeby mi z głowy wybić wielkopańskie zachcianki, na wszelki wypadek mnie trzasnęła. Drugi i ostatni raz dostałem od niej już po powrocie do Warszawy. Ciotka szła Marszałkowską, koło placu Zbawiciela, i przypadkowo zobaczyła, jak wskakuję do pędzącego tramwaju. Wtedy dostałem zasłużenie.
W Berlinie dostałem też baty nie wiadomo, od kogo. Po lekcjach w szkole amerykańskiej staliśmy z polskim kolegą na ulicy, czekając na samochód. Zamiast pana Filipiaka i jego przedwojennej lancii, przed szkołę zajechał inny samochód, z którego wyskoczyło kilku facetów, i sprawili nam lanie. Po czym szybciutko odjechali. Kim byli? Za co nas pobili? Nie wiem, może wzięli nas za dzieci amerykańskie? Kiedy dotarłem do domu, Prawin był niezadowolony, że nie zapamiętałem numeru samochodu napastników. Nawet mi to do głowy nie przyszło.
Kierowca odwożący cię do szkoły – to przecież jakieś strasznie dygnitarskie zwyczaje?
Ja tam prowadziłem, razem z Dittą, życie bananowe. Prawin w Berlinie był najwyższym polskim przedstawicielem politycznym i wojskowym. Misja miała siedzibę w sektorze brytyjskim, dwa kroki od słynnej ulicy Kurfuerstendamm. Misja i mieszkanie mieściły się w domu, który stoi do dzisiaj, na ulicy Schlüterstrasse 42, w samym sercu Berlina Zachodniego. Chodzę pod ten dom, kiedy tylko jestem w Berlinie, nadal jest to elegancka przedwojenna kamienica. Wtedy w Niemczech rządziła Sojusznicza Rada Kontroli, złożona z przedstawicieli wielkiej czwórki. Głównym dowódcą amerykańskim był przez pewien czas gen. Lucius Clay, brytyjskim – marszałek Bernard Montgomery, a po stronie ZSRR – marszałek Gieorgij Żukow, potem marszałek Wasilij Sokołowski. Przy tej Radzie były akredytowane misje wojskowe państw członków koalicji antyhitlerowskiej, w tym Polska Misja Wojskowa, na której czele stał właśnie Prawin. Jego obowiązkiem była m.in. pomoc Polakom w powrocie do Polski, odzyskiwanie zrabowanego mienia, poszukiwanie polskich dzieł sztuki, odbudowa życia polonijnego, transport z Niemiec do Polski tej części reparacji wojennych, które nam się należały, oraz rywalizacja z Rosjanami, którzy wywozili najwięcej; także kontakty z Niemcami, zabieganie o dokładne i korzystne wytyczenie granicy na Odrze i Nysie, zapewne również działalność wywiadowcza – moc różnych zadań.
To w tym okresie pracował w misji Bohdan Osadczuk, ukraiński publicysta, historyk, działacz niepodległościowy, który zmarł niedawno, w październiku 2011 r. Pisał, że uratował ci życie, kiedy jako dzieciak omal nie wpadłeś pod samochód.
Sam mi to opowiadał, kiedy po latach odwiedziłem go w Berlinie. Mam na ten temat wymowny szczegół. Wybitny polski ekonomista, dr Kazimierz Łaski, który od wielu lat przebywa w Austrii, pisał w liście do mnie: „Były to czasy środkowego Jaruzelskiego. Prof. Bohdan Osadczuk w rozmowie z ówczesnym przedstawicielem Polski w Berlinie, jakimś pułkownikiem, zajmującym pozycję odpowiadającą tejże mjr. Prawina (jeśli nie mylę stopnia wojskowego) powiedział, że Pan właściwie zawdzięcza mu życie. Mianowicie jako dziecko miał się Pan bawić na ulicy w Berlinie i ówże Osadczuk (wtedy jeszcze współpracownik misji wojskowej) miał Pana w ostatniej chwili wyciągnąć spod nadjeżdżającego samochodu. Opowiadam tę historię ze względu na reakcję pułkownika: »A po co tego Żydziaka ratowałeś?«. Proszę sobie wyobrazić tę sytuację: przedstawiciel Polski, w istocie rzeczy w randze ambasadora, w rozmowie ze znanym antykomunistą, współpracownikiem »Kultury«, Free Europe oraz Freie Universitaet Berlin, zakłada, że ten ostatni jest takim samym antysemitą jak on sam i że wobec tego na tej płaszczyźnie bez trudu znajdą wspólny język. Zaprawdę na długo przed upadkiem materialnym, PRL przestał istnieć w sensie ideowym” (3 stycznia 1997 r.).
Polska Misja Wojskowa, obok postaci dwuznacznych, zatrudniała także osoby nieprzeciętne. W tej misji pracował Marcel Reich-Ranicki, późniejszy papież krytyki literackiej w RFN, Hubert Meller, który budził lęk jako kontroler nadesłany z Warszawy, Romuald Spasowski – późniejszy ambasador w Waszyngtonie, który w stanie wojennym przeszedł na stronę USA, Jan Halpern – później znany dziennikarz „Życia Warszawy”, który zrobił doktorat u prof. Witolda Kuli i został afrykanistą, Stanisław Gebert – komunista i działacz polonijny w USA, ojciec Konstantego, może nawet Edmund Osmańczyk – ja go w każdym razie pamiętam, jak po kolacji recytował wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Moczcie nogi”. Ważną postacią był sekretarz misji, historyk sztuki, płk Jan Morawiński – ojciec Agnieszki Morawińskiej, obecnej dyrektorki Muzeum Narodowego. To była postać bardzo ciekawa. Przed wojną kapelan wojskowy (w 1938 r. porzucił stan duchowny) i historyk sztuki. Krótko przed wojną pracował w Muzeum Narodowym, we Wrześniu dowodził obroną przeciwlotniczą muzeum, aresztowany za fotografowanie niszczenia Zamku Warszawskiego przez hitlerowców, zwolniony po interwencji Stanisława Lorentza, podczas okupacji w Muzeum opracował wykaz poloników wywiezionych przez Niemców, m.in. dzięki temu w 1946 r. trafił do Misji w Berlinie, a następnie w Baden-Baden.
Najwybitniejszym pracownikiem misji był Tadeusz Borowski, ale jego nie pamiętam. Pamiętam natomiast wspomnianego przez ciebie Bohdana Osadczuka, dziennikarza „Neue Zürcher Zeitung”, później profesora Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. W książce „Wiek ukraińsko-polski” wspomina właśnie to zdarzenie z autem jadącym na mnie: „Passent był wtedy szczeniakiem, bawił się kiedyś na ulicy, a ja uratowałem mu życie. Auto jechało, więc odciągnąłem dzieciaka, bo by go przejechało”. I dalej pisze, jak znalazł się w misji: „Generał Prawin był przedwojennym komunistą, studiował w Wiedniu. Z jednej strony miał na ścianie godło, orła białego i zdjęcie Bieruta, a z drugiej strony portret aktorki Elisabeth Bergner. Kulturalny człowiek. Zaproponował mi, bym im pomógł w referacie prasowym i przeszedł do misji. Tak się zaczęła moja współpraca. Dzięki pracy w misji miałem nadzieję, że mnie Sowieci nie wywiozą, czułem się tam bezpiecznie”.
W rozmowie z Ireną Lewandowską („Gazeta Wyborcza”, 20 grudnia 1996 r.) Osadczuk wspominał, że po wojnie „mógł zadekować się w Polskiej Misji Wojskowej (…) u gen. Prawina, który był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Ktoś wtedy powiedział, że w Polskiej Misji Wojskowej – nie wiem, czy pani to wydrukuje – są sami Żydzi i tylko jedna mniejszość narodowa – Ukrainiec”.
Osadczuk opisywał w swojej książce, jak pewnego dnia przyjechał na kontrolę Prawina gomułkowski guwerner ze starego aparatu kominternowskiego, słynny Hubert Meller. Znał świetnie niemiecki i czeski, ale polski słabo, chociaż z Polski pochodził. Oficjalnie został zastępcą Prawina. Osadczuk pisał Mellerowi teksty. W czasie wyborów w Polsce zażartował i powiedział, że Mikołajczyk wygrał. „Rozmawiał pan z Warszawą?” – zapytał Meller. „Tak, ewakuują się”. „A co z nami będzie?”. „Może się pan związać z Walterem Ulbrichtem, może dostanie pan azyl u niemieckich komunistów”.
Meller się zorientował, że Osadczuk z niego kpi, więc ten mu podpadł. Podpadła jeszcze pewna towarzyszka, więc Meller zwołał zebranie, na którym pierwszy raz musiał mówić po polsku „od siebie”. „Już dawno na politycznym firmamencie ukazywali się jaszczurki” – powiedział zamiast „jaskółki”. Osadczuk miał satysfakcję. Zabrał swoje zabawki i więcej się w Misji nie pokazał, ale po latach odwiedziłem go w Berlinie.
Już tych kilka nazwisk świadczy, że w misji pracowało niezłe towarzystwo. Miałem szczęście, że chowałem się wśród takich ludzi, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo byłem szczeniakiem.
Jaka była twoja amerykańska szkoła?
Mieściła się w eleganckiej dzielnicy Dahlem, w sektorze amerykańskim, gdzie do dziś pozostało wiele śladów obecności USA. Podobało mi się, że nie zadawano nam lekcji do domu. Siedzieliśmy tam do godziny piątej, potem przyjeżdżał po nas kierowca. Nauczyłem się angielskiego, co oczywiście pomogło mi później. W 1948 albo w 1949 r. powstała w Berlinie Wschodnim szkoła polska i Prawinowie przepisali mnie do niej, bo nie wypadało, żebym chodził do innej. Zacząłem pobierać nauki w języku polskim, to była szósta i siódma klasa szkoły podstawowej. Pamiętam, że Prawin był wobec mnie surowy. Pewnego razu sprawdzał mój zeszyt do matematyki, gdzie odkrył błąd, ale mi go nie wskazał, tylko kazał znaleźć samemu. Nie znalazłem, więc kazał mi przepisać cały zeszyt.
Tak samo ostry był dla córki?
Nie, to jest oddzielny problem. Ditta była ode mnie o siedem lat starsza, studiowała wtedy na Uniwersytecie Humboldta. Była oczkiem w głowie Prawina, on ją ubóstwiał, tak jak każdy ojciec swoją córkę. Wiedziałem, że jestem numerem dwa, ale w porównaniu ze statusem, jaki miałem w czasie wojny, to był raj. Byłem oczywiście o Dittę trochę zazdrosny, pilnie obserwowałem, czy dostaję taki sam kawałek mięsa jak ona, czy może gorszy?
A jak oni się do ciebie odnosili? Jak do syna?
Tak. Potem starałem się to przelać na Łukasza, mojego pasierba. Może Prawinowie nie darzyli mnie taką szaloną miłością jak własną córkę, ale teraz, kiedy przeżyłem swoje życie i także wychowywałem „cudze” dziecko, wiem, jak trudno jest chować własne dziecko i „cudze” dziecko razem. Prawin był surowy. Próbowałem odwoływać się do ciotki, ale bezskutecznie, bo wujek był najwyższą instancją w domu. Najbardziej byłem zaprzyjaźniony z adiutantem Prawina – panem Zboińskim, który woził mnie po Berlinie na motocyklu, oraz z kierowcą, o którym wspominałem – panem Filipiakiem, on był zakochany w samochodach. Adiutant i kierowca to było moje towarzystwo.
Prawin był ideowym komunistą. Czy miało to wpływ na twoje wychowanie?
Wówczas nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy. Miałem dziesięć lat i nie wiedziałem, że on był komunistą, tylko że był generałem. I to mi imponowało. Czasami zabierał mnie na jakieś imprezy, nawet mam takie zdjęcie, jak biorę udział w składaniu wieńców pod Pomnikiem Żołnierzy Radzieckich w Berlinie. Pamiętam też uroczystość ściągnięcia flagi do połowy masztu przed naszą misją wojskową z powodu śmierci gen. Karola Świerczewskiego. Pamiętam także przyjęcia organizowane w naszej misji.
Miałeś w Berlinie bliskich kolegów?
Jednego w szkole polskiej, nazywa się Witold Kośny. Później został slawistą, znawcą literatury polskiej i rosyjskiej, profesorem Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Ale raczej byłem tam wychowywany pod kloszem. Z niemieckimi dziećmi nie miałem żadnego kontaktu, bo nie wypuszczano mnie samego na ulicę. Byliśmy jednak okupantami i mogło mi się coś przydarzyć. Chyba jedyny Niemiec, jakiego znałem, to mój nauczyciel niemieckiego, który był antropologiem i opowiadał mi różne ciekawe rzeczy. Antropologia niemiecka była przed wojną zaawansowana nie tylko w dziedzinie rasizmu, ale także w zakresie badań w Afryce. On tam był. Opowiadał mi, że ulubioną częścią ciała u ludożerców jest wnętrze ludzkiej dłoni. Ta część jest najsmaczniejsza, najbardziej spracowana.
W Berlinie natomiast, jeśli tak można powiedzieć, zetknąłem się z kulturą. Kogóż tam nie było! Edmund Osmańczyk, Marian Podkowiński – sprawozdawcy z procesu w Norymberdze, prof. Tadeusz Cyprian (zamiłowany fotografik, prezes Polskiego Towarzystwa Fotograficznego) i prof. Jerzy Sawicki – prawnik, który reprezentował Polskę w Norymberdze; poza tym wybitni muzycy, których Prawin ściągał na koncerty – pianista Henryk Sztompka, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie, juror Konkursów Chopinowskich, Raoul Koczalski, uczeń Artura Rubinsteina, przed wojną mieszkał we Włoszech, po 1945 r. wrócił do Polski, koncertował w Berlinie, zmarł na atak serca w konserwatorium w Poznaniu, przygotowując koncert, Ewa Bandrowska-Turska i Andrzej Panufnik, który potem wybrał wolność na Zachodzie. Nawet jeżeli wtedy miałem dziesięć, dwanaście lat, to coś musiałem z tego łyknąć, bo to widziałem i o tym się w domu mówiło. Nie wspominam o cudzoziemcach, których Prawin przyjmował – słynny, wspomniany już, generał amerykański, Lucius Clay, radziecki marszałek Wasilij Sokołowski czy ambasador Francji Jacques Tarbé de Saint-Hardouin, który brał udział w podpisywaniu kapitulacji Francji w 1940 r., później, w czasie wojny, bliski współpracownik gen. Maxime’a Weyganda w Algierii.
Nie miałeś kłopotu z tym, że mieszkasz w Niemczech, wśród niedawnych okupantów?
Nie żywię żadnych uczuć antyniemieckich, mimo że Niemcy wymordowali mi prawie całą rodzinę. Może dlatego, że po wojnie to właśnie w tym kraju zaznałem dobrodziejstwa domu i rodziny. Słabość do Berlina i do kultury niemieckiej pozostała mi do dziś. Gdy w 1958 r. Prawinowa została dyrektorem Polskiego Ośrodka Kultury w Berlinie, dojeżdżałem do niej. Dalej, Agnieszka Osiecka znała niemiecki, bo jej ojciec, Wiktor Osiecki, pochodził z Galicji, w czasie wojny byli w oflagu w Austrii. I nasza córka, Agatka, poszła do Liceum im. Jana Zamoyskiego w Warszawie, z rozszerzonym językiem niemieckim i tam miała bardzo dobrą germanistkę – Frau Weber. Pod jej wpływem studiowała germanistykę w Harvardzie i (drugi raz) na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ na UW nie chciano jej nostryfikować dyplomu z USA. Łącznie studiowała ten kierunek osiem albo dziewięć lat. I w ogóle z tego nie korzysta. Język niemiecki jej prawie do niczego nie służy.
Kiedy byłem u Prawinowej w Berlinie w 1958 albo w 1959 r., odwiedził nas Andrzej Krzysztof Wróblewski, mój najbliższy przyjaciel przez całe dorosłe życie. Jechał pociągiem chyba do ciotki w Kopenhadze. Ze względu na to, że znałem niemiecki, poprosił mnie, żebym mu towarzyszył do sektora amerykańskiego, gdzie musiał załatwić sobie wizę tranzytową przez Niemcy Zachodnie. Pojechaliśmy kolejką S-Bahn bez problemu, muru wtedy jeszcze nie było. Przed budynkiem stali wartownicy, wysocy, czarni, w białych hełmach z literkami MP (Military Police). Wizę dostał od ręki. Wróciliśmy na stację kolejki. Tam Andrzej zaprosił mnie do kiosku, w którym było wszystko, czego w Polsce było brak – coca-cola, amerykańskie papierosy, guma do żucia. „Wybierz sobie, co chcesz” – powiedział. Wybrałem coca-colę. Czekając na kolejkę, wypiliśmy zakazany napój, a wtedy Andrzej wskazał na kioskarkę i zwrócił się do mnie: „Powiedz jej, że nie mam ani grosza w zachodnich markach, ale mam znaczki skarbowe, które zostały mi z załatwiania wizy”. Kioskarka była zszokowana, ale znaczki musiała przyjąć, tym bardziej że nadjeżdżała nasza kolejka.
Wkrótce Andrzej wyjechał do Kopenhagi. Po dojechaniu na miejsce przede wszystkim sprzedał bilet powrotny do Warszawy, żeby mieć jakieś prawdziwe pieniądze. Do Polski wracał autostopem. Spędzał noc na jakimś dworcu w Niemczech, skąd policja go przeganiała. Wreszcie jakiś Niemiec zlitował się nad nim i zaprosił go do swojej nory, gdzie miał legowisko. Kiedy się położyli, okazało się, że gospodarz jest kochający inaczej. „Musiałem się opędzać do piątej rano, kiedy Niemiec wstał i wyszedł, bo był gazeciarzem i wcześnie zaczynał pracę. Wtedy dopiero mogłem zasnąć” – opowiadał Andrzej po powrocie. On ma wspaniałe poczucie humoru (sprawdzone jeszcze w Studenckim Teatrze Satyryków) i świetnie opowiada. Niestety, robił z tego mały użytek w pracy, gdzie pasjonowała go problematyka gospodarczo-społeczna, bo jako żoliborski socjalista i pozytywista, naprawiał świat, zamiast dać się porwać Muzom.
Od znajomości niemieckiego do redakcji „Die Zeit” droga jest daleka.
W 1985 r. byłem przez trzy miesiące na stażu w „Die Zeit”. To dzięki gościnności hrabiny Marion Doenhoff. Poznałem ją przez Mietka Rakowskiego i Adama Krzemińskiego. Obok niej wydawcą pisma był wtedy Helmut Schmidt. To była fantastyczna kobieta, wielka postać. Przez pierwszych kilka tygodni, zanim znalazłem mieszkanie w Hamburgu, mieszkałem u niej w domu. Żyła po spartańsku. Słuchała dużo muzyki klasycznej. Jedyny jej zbytek to był porsche. Kiedyś zabrała mnie na uroczystość wmurowania jakiejś tablicy pamiątkowej, gdzieś poza Hamburgiem. Byłem zdziwiony, kiedy podjechała po mnie tym porsche, z którego dochodziła muzyka klasyczna na cały regulator. Pieniądze, jakie zarabiała, przeznaczała na fundację resocjalizacji byłych więźniów, dla ludzi, którzy wychodzą z kryminału i muszą się przystosować do nowej rzeczywistości. Miała duże uznanie i szacunek dla Rakowskiego za to, co on i „Polityka” robili dla stosunków polsko-niemieckich. Dzisiaj mówi się tylko o liście biskupów, ewentualnie o „Tygodniku Powszechnym”, bo tak jest politycznie poprawnie, tymczasem Rakowski szalenie rozwinął tematykę niemiecką na łamach „Polityki” i razem z Krzemińskim krążyli po Republice Federalnej, przygotowując pojednanie. Hrabina czuła się przez to z nami związana. Z jednej strony naciskała na Rakowskiego, żeby załatwił paszport Bronisławowi Geremkowi, którego nie wypuszczali z Polski, z drugiej była ambasadorem Polski w Niemczech. Widziano w niej przyszłego prezydenta RFN, ale ona nie chciała kandydować.
Tęskniła za Vaterlandem? Czy jej szlachetność miała być odkupieniem win jej pokolenia Niemców?
Chyba jedno i drugie. To była wielka dama, a jednocześnie bardzo skromna kobieta. Urodziła się w arystokratycznej rodzinie pruskiej, w majątku niedaleko Królewca. Studiowała w Szwajcarii. Podczas wojny była związana z płk. Clausem Stauffenbergiem, autorem nieudanego zamachu na Hitlera. W 1945 r. uciekła konno przed nacierającą Armią Czerwoną. Dotarła aż do Hamburga, gdzie w 1946 r. była jedną z założycielek pisma „Die Zeit”, w czym musieli pomóc alianci. To była sprawiedliwa i szlachetna osoba, która wiedziała, że Niemcy mają wobec Polski moralny obowiązek. Pod koniec życia utworzyła fundację, która ma na celu działalność na terenie krajów zniszczonych przez Rzeszę. W zarządzie jest m.in. Adam Krzemiński. Ufundowała czy wyremontowała w Polsce szkołę. Hrabina Doenhoff miała wielki sentyment do Prus Wschodnich, gdzie się urodziła, i o których dużo pisała. To jedna z najwspanialszych osób, jakie znałem. Jeśli o kimś można powiedzieć, że kierował się wartościami, to właśnie o niej.
W 1950 r. wracasz do Polski. Czujesz stalinizm?
Czuję, że mam dwanaście lat, nowa szkoła, nowi koledzy. Wracamy z Prawinami w czerwcu. Na dworzec jechaliśmy ciężarówką z naszym dobytkiem. Nie byłem pewien, czy ta ciężarówka zmieści się pomiędzy filarami Bramy Brandenburskiej. A kiedy się udało, powiedziałem: „Ostatni raz w życiu przejechałem przez Bramę Brandenburską”. „Nie mów głupstw, przejedziesz jeszcze nieraz” – powiedziała ciocia Ania. Jesienią poszedłem do szkoły TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci) im. gen. Karola Świerczewskiego przy ul. Parkowej 27 w Warszawie. Powinienem był już pójść do ósmej klasy, bo miałem ukończoną siódmą w Niemczech, ale Prawinowa razem z dyrektorem szkoły ustalili, że pójdę jeszcze raz do siódmej, żeby się zrównać z kolegami, bo byłem młodszy. I że szkoła w Berlinie nie była pełnowartościowa, więc dobrze mi zrobi powtórka. W mojej nowej szkole było sporo dygnitarskich dzieci, tam chodziła córka Edwarda Ochaba, syn Romana Zambrowskiego – Stefan, mój bliski przyjaciel. On wyemigrował w 1968 r. razem ze swoją żoną, koleżanką z naszej klasy Olgą Aszkenazy i synkiem. Olga jest córką pułkownika lotnictwa Henryka Aszkenazego. Ojciec Olgi został wywalony z lotnictwa w 1968 r., Stefan też został wtedy wywalony z politechniki, gdzie był asystentem i nie mógł dostać pracy. Nie mieli w Polsce przyszłości, a odpowiedzialność za dziecko – ogromna. Olga parła do wyjazdu. Wyemigrowali, Stefan po kilku latach zmarł w Izraelu.
Wielu znanych ludzi wyrosło z naszej szkoły, m.in. wybitny dokumentalista, Marcel Łoziński, który nakręcił film „Siedmiu Żydów z naszej klasy” o kwestii naszej (choć to nie o moją klasę chodziło) tożsamości. Tylko jeden z występujących w tym filmie, Jurek Diatłowicki, syn znanego uczonego, prof. Rafała Gerbera, mieszka w Polsce. Pozostali są rozsiani po świecie. Z naszej szkoły wyszło kilku świetnych fizyków: Janek Blinowski, autor podręcznika fizyki, Marian Grynberg czy Włodzimierz Zawadzki; mieliśmy znakomitego nauczyciela, pana Wasilewskiego. Janek był synem Franciszka Blinowskiego, działacza partyjnego i gospodarczego, zastępcy Eugeniusza Szyra w Komisji Planowania. Włodek Zawadzki był synem ministra. Stefan Zambrowski był synem członka Biura Politycznego. Ale nie wszyscy byli dziećmi władzy i ta szkoła to nie był żaden cheder. Poziom był wysoki, nauczyciele dobrzy, ale panowała też duża indoktrynacja komunistyczna. Dyrektor szkoły, Bolesław Redlich, na pewno był zaufanym człowiekiem towarzyszy, którzy posyłali tam swoje dzieci. Dbał o właściwy profil ideologiczny, wszelkie dekoracje, obchody, rocznice. Jego syn był później dziennikarzem w „Życiu Warszawy”, a pani Krystyna Kurczab-Redlich, która komentuje w telewizji sprawy rosyjskie, to jego synowa. Ona jest zresztą bardzo krytyczna wobec Rosji. Jej mąż, Jerzy Redlich, był korespondentem w ZSRR. Czasami myślę, że ona odreagowuje tamte czasy, kiedy jej mąż nie mógł pisać wszystkiego.
Byłeś w Związku Młodzieży Polskiej?
Pamiętam, że byłem w harcerstwie jeszcze w polskiej szkole w Berlinie. W Warszawie byłem też w ZMP. Cała nasza klasa należała. Byłem gorliwy ideologicznie. W ogóle miałem naturę prymusa. „Rzeczpospolita” omówiła kiedyś jakąś nic nieznaczącą książkę tylko dlatego, że ja w niej byłem wspomniany jako gorliwy zetempowiec. Miałem problemy z przedmiotami ścisłymi, matematyką i fizyką, ale korzystałem z pomocy mojego przyjaciela, Stefana Zambrowskiego. Z przedmiotów humanistycznych byłem prymusem, redagowałem gazetkę ścienną. I pamiętam dwa epizody, których nie zamierzam zabrać do grobu. Gdybym wszystkie wstydliwe epizody miał zabrać ze sobą do grobu, to chyba musiałbym spocząć w tak wielkim grobowcu jak gen. Francisco Franco. To było w 1954 r., kiedy (w Nowym Jorku!) zmarł Andriej Wyszyński, prokurator sowiecki, jeden z największych zbrodniarzy zza biurka. U nas w szkole codziennie rano na apelu porannym była wygłaszana prasówka, a to przekroczenie planu, a to stonka ziemniaczana. Mało z tego rozumieliśmy, ale wiedzieliśmy, jak to się robi. I na mnie wypadła prasówka, kiedy umarł Wyszyński. Grobowym głosem odczytałem żałobny tekst z gazety i w milczeniu rozeszliśmy się do klas.
Na innym apelu mocno oberwałem. Zostałem publicznie wytargany za uszy przez dyrektora, chociaż kar cielesnych u nas nie stosowano. Razem z moim kolegą Szymonem Rudnickim, dzisiaj profesorem historii na UW, byliśmy na wykopkach. Wtedy jeździło się pomagać na wieś. Zagadaliśmy się i nie zauważyliśmy, jaki był system zbierania kartofli. Mianowicie ustawiono nas w dwa szeregi, twarzą do siebie w odległości kilku metrów, a między nami jechała maszyna, która te kartofle wykopywała. Trzeba było je zbierać wokół siebie, a także wykopywać te, których maszyna nie wygrzebała. A myśmy się z Szymonem nie zorientowali, szliśmy za maszyną i zbieraliśmy tylko te kartofle, które były na wierzchu. I tak defilowaliśmy „krokiem kartoflanym” przed całą szkołą. To wywołało zasłużone protesty pozostałych dzieci i nazajutrz na apelu dostaliśmy za swoje.