- W empik go
Pasty na patyku, świeże i smaczne - ebook
Pasty na patyku, świeże i smaczne - ebook
Zbiór niemal wszystkich past Michała Kucharzyka, autora serii past o Czterech Jeźdźcach Apokalipsy i trylogii Cioci Stasi. Znajdziecie tutaj zarówno dramatyczne historie o losach fikcyjnych Anonków, pełne napięcia, srania i wsadzania sobie dziwnych rzeczy w penisa, ale również zabawne i luźne opowiastki pełne śmierci, morderstw i dzieci zamieniających się w batony.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-276-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pasty są trochę jak gatunek literackiego fantasy. Są banalnie proste. Każdy początkujący pisarz zaczyna od fantasy. Dlaczego? Bo nie masz żadnych zasad, żadnych odgórnych zaleceń i wymogów. Gdy piszesz powieść historyczną to, tak, zgadliście, musisz mieć wiedzę na temat konkretnych realiów, tego co się naprawdę zdarzyło. Nie możesz kłamać, naginać faktów i dopowiadać sobie zbyt wielu rzeczy. Gdy zabierasz się nawet za powieść pełną akcji, jakiś thriller, gdzie pojawia się masa broni palnej i specjalistycznego sprzętu to wypadałoby jednak, żebyś wiedział jak się nazywa dany karabin, z jakiej amunicji korzysta itd. Oczywiście możesz to zignorować i wymyślić sobie „pistolet który robi pju pju i wszyscy umierają”, ale nie możesz oczekiwać, że ktoś potraktuje cię wtedy poważnie. Fantasy nie ma za to żadnych wymogów. Możesz nagiąć prawa fizyki i powiedzieć, że w twoim świecie po prostu działają one inaczej, możesz nawrzucać tam masę wymyślnych ras i wydarzeń, które nie mają żadnego sensu. Podobnie z pastami. Możesz wrzucić do nich każde gówno (często dosłownie), które przyjdzie ci do głowy i nikt nie będzie tego kwestionował. Bo dlaczego miałby to robić? W świecie past wszystko jest możliwe i jest to jednocześnie ich największa zaleta i największa wada.
Z jednej strony twórca ma przed sobą ogromne możliwości — jest w stanie przedstawić historię zaczynającą się od srania na kiblu do wojny domowej w południowej Afryce i nikt nie mrugnie okiem. Z drugiej strony, jest w stanie przedstawić historię zaczynającą się od srania na kiblu do wojny domowej w południowej Afryce i nikt nie mrugnie okiem. Pasty niesamowicie trudno oceniać, trudno podchodzić do nich krytycznie z jednego prostego powodu. Humor jest subiektywny. Tak, wiem, że powiedziałem właśnie najbardziej odkrywczą rzecz na świecie, ale taka jest prawda. Dobra pasta to nie pasta, która zostanie w twojej głowie na długi czas po jej przeczytaniu przez swoje walory fabularne i barwne postacie. Dobra pasta to pasta, po której przeczytaniu czytelnik uśmiechnie się do siebie, albo nawet zaśmieje, czytając najgłupsze i najbardziej obrzydliwe rzeczy, które wyszły spod czyjejś ręki.
Mam nadzieję, że czytając ten oto zbiorek doświadczycie czegoś podobnego. Że uśmiechniecie się raz czy dwa czytając te historyjki. Że po okropnym dniu weźmiecie tę książkę i zaczniecie chichotać do siebie z tego, że fikcyjny anonek dostał zawału w szklarni albo wsadził sobie długopis w penisa. Nieważne jak prymitywny jest humor, który nas bawi, ważne jest, że nas bawi. Nasze życia są często tak nudne i monotonne, że potrzebujemy zobaczyć je w krzywym zwierciadle i docenić to, że nasz świat ma mimo wszystko wiele do zaoferowania. Uważam, że każda historia, każde najmniejsze wydarzenie może być komiczne, o ile dobrze się je opowie. I mam nadzieję, że dokładnie to zrobiłem, że dobrze opowiedziałem wam o rzeczach, które nigdy nie miały miejsca.
Dedykuję tę książkę każdemu, kto kiedykolwiek podrapał się łokciem po prawej łydce.Pasta o waleniu konia na imprezie
Ta pasta była dla mnie swoistym „powrotem do formy” po mojej małej przerwie w pisaniu. Obawiałem się, że formuła past stała się dla mnie nagle dużo trudniejsza do ogarnięcia, więc poszedłem nieco na łatwiznę — wrzuciłem tu wszystkie sprawdzone klasyki — imprezę, niedostępną loszkę, walenie konia, sranie i martwe płody. Zabrakło chyba tylko samego papieża i nawiązania do Owsiaka sprzedającego uran Czeczenom. Na szczęście aż tak mnie nie spierdoliło i zamiast odhaczania kolejnych typowych dla paścianego gatunku elementów udało mi się stworzyć całkiem przyjemną historyjkę z prostym morałem, do którego bezpośrednio odnosi się tytuł — nie walcie konia na imprezie.
>bądź mną
>ziomek zaprasza cię na swoje urodziny
>ot, zwykła domówka
>oczywiście zrobił wydarzenie na fb, więc zaglądasz najpierw na listę gości, żeby zdecydować czy jest chociaż cień szansy, że będziesz się dobrze bawił
>zaprosił kilkanaście osób, z których znasz może dwie
>ale zaraz
>wśród randomów zauważasz nagle znajome nazwisko
>będzie tam twoja licealna miłość, do której nigdy nie miałeś odwagi podbić
>wchodzisz na jej profil
>o chuj, wciąż singielka
>to może być twoja szansa
>mówisz ziomkowi, że wbijesz
>odjebujesz się jak na własny pogrzeb
>pół buteleczki taniego Plejboja wypsikane równomiernie na każdej części twojego ciała
>krawat z kaczuszkami zajebany ojcu
>jeśli z takim zapleczem nie zaruchasz, to chyba wstawisz po raz kolejny na sekcję past requesta o “loszki to coorvy”
>wbijasz na pełnej kurwie do mieszkania ziomka, spóźniony o pół godziny
>jebana komunikacja miejska jak zwykle przeciwko tobie
>wszyscy już się bawią
>tańce, karaoke, beer pong
>kurwa, szybko poszło
>witasz się z ziomkiem, dajesz mu prezent i mruczysz pod nosem jakieś chujowe życzenia
>próbuje zagaić rozmowę, ale ty już latasz po mieszkaniu, próbując wypatrzeć swoją przyszłą żonę
>w końcu jest
>siedzi na balkonie i jara szluga
>wygląda jak jakaś pierdolona bogini z tym odkrytym brzuchem i rozpuszczonymi włosami
>kutas osiąga pełną twardość w dwie sekundy
>oczywiście nie podbijasz, ale nie dlatego, że jesteś pizdą, bo to swoją drogą, ale dlatego, że właśnie gada ze swoją psiapsiółą
>no nic, najwyraźniej musisz poczekać na dobry moment
>nagle dociera do ciebie coś absolutnie przerażającego
>zapomniałeś wziąć prysznica przed wyjściem
>chuj po plejboju, pewnie smród twojego piwniczanego ciała roznosi się już po całej ulicy
>szybko lecisz z powrotem do gospodarza i pytasz czy możesz wziąć szybki prysznic
>mówi, że bez problemu, ale ma tylko wannę, więc mogę sobie po prostu wziąć zwykłą kąpiel
>już masz zapierdalać w stronę łazienki, kiedy dodaje jeszcze, żebyś się pośpieszył, bo za pół godziny będzie tort
>wbijasz do łazienki i błyskawicznie zrzucasz z siebie wszystkie ubrania
>na pełnej kurwie wskakujesz do wanny i odkręcasz wodę
>ooo jak dobrze
>uświadamiasz sobie wtedy, że twój beniz wciąż stoi i ani myśli oddać trochę krwi z powrotem do mózgu
>hm, w sumie mógłbyś sobie przy okazji skanonizować papieża, korzystając z tej błogiej prywatności
>cofasz się myślami parę minut i wyobrażasz sobie swoją wybrankę stojącą na balkonie
>mmmm, piękna myśl
>zaczynasz walić gruchę, powolutku rozbierając loszkę w swoich myślach, kiedy nagle rozlega się pukanie do drzwi
>kurwa
>”co tam” pytasz niepewnie
>”srać mi się chce” mówi ktoś za drzwiami
>”weź się zasłoń tam czy coś, ja tak szybko” dodaje
>kurwa mać, chwili spokoju nie można mieć
>zgadzasz się i zaciągasz zasłonę oddzielającą wannę od reszty łazienki
>ogarniasz, że nie zostało ci za dużo czasu i jeśli chcesz zdążyć jeszcze wytarmosić kapucyna to musisz to zrobić szybko
>ignorując dźwięki dobiegające zza zasłony, cichutko kontynuujesz marszczenie freda
>mmm loszka na balkonie mmmm
>”TAK W OGÓLE TO ANDRZEJ JESTEM”
>kurwa mać, srający koleś wybrał idealny moment na pogawędki
>”A ja Anon” odpowiadasz
>próbujesz skupić się na waleniu, ale coś średnio ci idzie, loszka uciekła ci z głowy i teraz jedyne co w niej masz to Andrzeja i dźwięki srania
>bosko kurwa
>”Byłeś na ostatniej imprezie Pawła?” pyta się srający gaduła
>o, ale chwila moment na tej imprezie była też twoja przyszła dziewczyna, masz już do czego walić
>”mmm byłem mmmm, fajnie było” odpowiadasz machając ręką w górę i w dół
>”no, ale się Mati wtedy zarzygał, nie? Haha”
>kurwa mać
>”no haha, a pamiętasz jakie dziewczyny były? 10/10 kurwa” próbujesz zachęcić go do opowiedzenia ci jakichś fajnych szczegółów
>uświadamiasz sobie, że ten koleś ma właśnie pełną kontrolę nad twoim kutasem i od tego co powie zależy czy dojdziesz
>kurwa co
>”nooo dobre dobre były, to prawda” mówi mój srający bohater
>”te dupy, te cycki mmmm”
>twój beniz bardzo polubił ten fragment i wszystko zmierza ku dobremu, kiedy nagle zmienia temat
>”czytałeś ostatnio ten artykuł w gazecie o aborcji”
>co do kurwy, jakie płynne przejście do kolejnego tematu
>twój kutas też nie jest z tego zbyt zadowolony
>”nie lubię za bardzo aborcji” próbujesz zachęcić go do powrotu do cycków i dup
>”nikt nie lubi, właśnie o to chodzi” stwierdza bardzo mądrym tonem i zaczyna pierdolić coś o prawach płodów czy coś
>dobra, wychodzi na to, że nie masz wyjścia
>musisz zwalić sobie do martwych płodów
>niedługo musisz wracać na imprezę, a kutas jak stał tak stoi
>wojna wymaga ofiar, czasem są nimi nienarodzone dzieci
>słuchając wywodu swojego srającego kolegi usiłujesz znaleźć cokolwiek seksownego w abortowanych płodach
>kurwa, nie wiem, w sumie te ich nie do końca uformowane dupy są całkiem okej
>nie wierzysz, że ta myśl właśnie przeszła przez twoją głowę
>zaczynasz sobie walić, myśląc o zdeformowanych dupach płodów
>masz nadzieję, że twoi martwi dziadkowie patrzą się akurat z nieba na twoją puszczalską siostrę, a nie na ciebie
>”no i ogólnie to widziałem też zdjęcia tych dzieci i kurrwa stary okropne to jest” kontynuuje dalej koleś, który sra już chyba od kwadransa
>ty tymczasem zbliżasz się już do orgazmu, naprawdę niewiele ci brakuje
>”pewnie zastanawiasz się po chuj w ogóle o tym wspominam, ale ogólnie to mam moralny dylemat, bo moja była jest w ciąży i rozumiesz…”
>nie słuchasz go dalej
>twój beniz radośnie eksploduje, zalewając całą wannę białym kremikiem
>odchylasz głowę do tyłu i z radością uświadamiasz sobie, że zdążysz jeszcze na tort
>nagle dociera do ciebie, że zasłona jest odsunięta
>twój srający kolega patrzy na ciebie przerażony
>mówi, że przestraszył się, że coś ci się stało, bo długo nie odpowiadałeś i postanowił upewnić się, że wszystko gra
>płynnie przechodzi do nazywania cię pierdolonym pojebem i pedofilem
>wybiega z łazienki i po minucie każdy gość na imprezie wie, że waliłeś sobie do martwych płodów
>w tłumie dostrzegasz loszkę, która była twoim oryginalnym materiałem do woskowania pręta
>podbijasz do niej
>”to nie tak” zaczynasz się jej tłumaczyć
>”ja na początku chciałem sobie zwalić do ciebie”
>nie daje ci skończyć i ucieka na balkon
>gospodarz bierze cię pod rękę i wypierdala za drzwi
>ostatnia impreza na której byłeś w życiuPasta o B-DAY
We wrześniu 2020 roku stwierdziłem, że wezmę się za niesamowicie głupi challenge i napiszę 100 różnych past w 100 dni. Całkowicie od zera, dzień w dzień nowa historia. Jak możecie się domyślić ten pomysł zupełnie nie wypalił i udało mi się napisać zaledwie 5—6 past, które jakością raczej nie grzeszyły. Wyjątkiem jest pasta o B-Day, od której zacząłem całe wyzwanie. Koncepcja dzieci zamieniających się w batony była w mojej głowie już dawno i wałkowałem ją wielokrotnie w swoich pierwszych podcastowych podrygach zatytułowanych „Nruby”. Przy tworzeniu tej historii inspirowałem się częściowo popularną pastą „Nikt nie narzekał” oraz kilkoma drinkami. Kurwa, to były naprawdę dobre drinki.
Szesnastego września 2020 roku wszystkie dzieci poniżej dwunastego roku życia zamieniły się w batony. W tym wiekopomnym momencie zmieniło się naprawdę wiele, między innymi status ojca/matki dla wielu osób. Ojcowie wracali z pracy do swoich rodzin, by zastać w łóżeczku swojego dziecka kit-kata albo niebieskiego grześka. Część z nich, kierując się naturalnym ludzkim instynktem wpierdoliła swoje pociechy, nie zdając sobie sprawy, że dokonują właśnie kontrowersyjnego aktu kanibalizmu. Matki rozpaczliwie szukały swoich dzieci, znajdując jedynie marsy i pogniecione princessy.
Nie było wyjątków, wszystkich spotkał ten sam los. Niezależnie od kraju i tego, czy biedny gówniak miał kilka miesięcy czy też 11,5 roku, każdy z nich zamienił się w słodkiego batonika. Wielu oportunistów wykorzystało sytuację zbierając je z ulic i sprzedając do wielkich koncernów. W ten oto sposób wzbogaciły się zwłaszcza kraje przeludnione i pozbawione dostępu do środków antykoncepcyjnych. Prawo nie miało jeszcze wtedy jasno sprecyzowanych paragrafów, przygotowanych na tego typu ewentualności, więc nie dało się tego podpiąć pod handel ludźmi, mimo, że w pewnym sensie dokładnie na tym się to opierało.
Naukowcy z całego świata latami próbowali odpowiedzieć sobie na pytania, które niespodziewanie zajęły głowy wszystkich. Co spowodowało przemianę dzieci z małych, wkurwiających trolli w słodycze? I przede wszystkim, czy da się ten proces odwrócić? Wielu rodziców, pokładając w nich wiele nadziei chowało swoje pociechy do zamrażarek i lodówek, żeby się nie rozpuściły i ewentualnie doczekały momentu, w którym będzie można przywrócić im ich naturalną formę. Jednak to nigdy nie nastąpiło. Szesnasty września na zawsze zapisał się na kartkach historii jako B-Day.
Kobiety, które w tamtym momencie były w ciąży zostały postawione w nieciekawej sytuacji bo po paru miesiącach jedyne o wyszło z ich macic to bardzo pogniecione i przemoczone papierki wypełnione przeważnie czekoladową, rozpuszczoną papką. Rozpoczęło to światopoglądowe dyskusje i dewagacje. Środowiska konserwatywne i pro life uznały sytuację za potwierdzenie tego, że płód staje się dzieckiem w momencie poczęcia bo inaczej nie zmieniłby się on w batona. Środowiska lewicowe wyśmiały ten pomysł, nie uznając batonowego incydentu za jakikolwiek dowód. Trudno było cokolwiek powiedzieć bo z biegiem czasu nikt wciąż nie rozumiał o chuj tak naprawdę chodzi z tymi batonami. Czy była to boska ingerencja? Czy siły nadprzyrodzone objawiły się nam w ten dość niekonwencjonalny sposób? A może była to tajna, starannie zaplanowana akcja stanowiąca krytykę konsumpcjonizmu?
Jedyne do czego udało się dojść to schemat w procesie samej przemiany. Dzieci czarnoskóre przeważnie zamieniały się w snickersy, bliźniaki w twixy, zaś dzieci rozpieszczone w prince polo i princessy. Wyszły wtedy na jaw wszelkie zdrady z przedstawicielami innych ras, kiedy dzieci białych małżeństw zamieniały się nagle w intrygujące białe snickersy. Wiedza o tym dlaczego twoje dziecko zamieniło się akurat w tego konkretnego batona wcale nie poprawiła rodzicom nastrojów, wbrew temu co można by sądzić. Na szczęście okazało się, że wszystkie ciąże, które rozpoczęły się po 16 września były już całkowite normalne i kończyły się całkiem standardowym porodem. Niestety, wiele par było zbyt przerażonych tym wydarzeniem, by kiedykolwiek poważnie myśleć o założeniu rodziny. Duża część z nich całkowicie zrezygnowała z uprawiania seksu. Bo kto wie czy B-Day nie wydarzy się znowu? Skąd wiesz czy pewnego dnia nie wrócisz do domu i nie zastaniesz w nim na przykład paczki czipsów zamiast swojego kochanego Marcinka?
Dzieci-batony otworzyły wszystkim oczy. Nie było już świętości. Nie było już dzieci. Cokolwiek stało się tego strasznego dnia, napiętnowało ludzkość na zawsze. Do dziś wiele osób ma ataki paniki i wpada w konwulsje na widok batonów ułożonych przy kasach sklepowych. Ale są też i tacy, którzy na myśl o tym dniu uśmiechają się z rozmarzeniem i rzucają zamyślonym “Ale się wtedy nawpierdalałem…”.Pasta o KLOCu
Genezy test pasty możecie się od razu domyślić. Powstała ona w najgorszym momencie mojej koronawirusowej kwarantanny i co ciekawe wiele wydarzeń opisanych w niej zdarzyło się naprawdę. Żyłem sobie wtedy w bloku, w którym stancję wynajmowała moja narzeczona i z racji tego, że nie miałem już wtedy ani pracy ani studiów (wstrzymali całkowicie nauczanie, nawet zdalnych jeszcze nie było) moja produktywność była równa zeru. Dlatego z perspektywy czasu dziwi mnie, że znalazłem w sobie na tyle dużo weny i energii, by napisać tę historię. Dzięki temu mam osobistą pamiątkę z tych burzliwych czasów. Na samą myśl tego okresu aktywuje mi się w głowie wspomnienie leżenia w łóżku całymi dniami, patrzenia się na drzewa za oknem i słuchania jak sąsiad na górze napierdala żonę łopatą albo czymś co podejrzanie brzmi jak łopata.
Mój cały jebany blok zamienił się w ostatni bastion ludzkości. Tak, wiem jak to brzmi, ale zaufajcie mi bo inaczej się tego nie da kurwa ująć. A nie, przepraszam, teraz mi przyszło do głowy równie trafne określenie — siedziba sekty. Zaczęło się bardzo niewinnie bo od zupełnie nieszkodliwej zupki z nietoperzy. Wiecie co było dalej, więc przejdę do sedna — koronawirus jebnął w Polskę, wliczając w to moje województwo. Codziennie po kilkadziesiąt nowych zarażeń, parę zgonów na krzyż, każdy wie jak sprawa aktualnie wygląda. A najlepiej wiedzą o tym moi sąsiedzi, którzy postanowili przeprowadzić na sobie kwarantannę o zaostrzonym rygorze.
Przez jebany miesiąc od ogłoszenia pierwszego zarażenia u nas w mieście nikt nie wyszedł z budynku. Cały kurwa blok zabarykadował się w swoich mieszkaniach i nawet na klatkę bali się wyjść. Jednak miesiąc wystarczył, żeby ludzie zaczęli świrować z samotności i nudy, więc w końcu przyszedł TEN dzień. Napierdalałem sobie akurat w gierki na laptopie, co nie było niczym nowym bo w ten sposób spędzałem każdy dzień koronaferii. No i nagle słyszę jakiś ruch na klatce i stłumione rozmowy. Na początku myślałem, że któryś z sąsiadów pękł i idzie do żabki po monsterka za 4 złote w promocji, ale nie. Okazało się, że na klatce schodowej odbywało się zebranie mieszkańców. Ważna informacja w tym momencie — mieszkam ze współlokatorem, który nawet nie zdawał sobie sprawy, że wciąż z nim mieszkam, myślał że spierdoliłem do rodziców na wieś, podczas gdy tak naprawdę siedziałem cały czas zamknięty w swoim pokoju i srałem do wiadra. No więc mój współlokator, nazwijmy go Bartek, również poleciał na to zebranie. Słyszałem jak zakłada buty i przyłącza się do członków tego pojebanego posiedzenia. Na szczęście echo niosło się dość mocno, więc słyszałem wszystko co mówili.
W dużym skrócie — wszyscy mieszkańcy mojego bloku postanowili podpisać pakt w ramach którego nikt z nich nie mógł opuścić budynku, ale w zamian za to połączą oni siły w walce z wirusem i monotonią. W jaki sposób? Ano zapraszając się nawzajem do swoich mieszkań i robiąc mini-przyjęcia, maratony filmowe i tego typu rzeczy. Oczywiście doliczając do tego wymienianie się jedzeniem i innymi niezbędnymi rzeczami. W ten oto sposób, na moich uszach stworzony został Koronawirusowy Lubelski Obiekt Czilerki, w skrócie KLOC. No i zaczęła się zabawa.
Na początku wszystko było spoko, według planu każdy z członków KLOCa udostępniał od czasu do czasu swoje mieszkanie reszcie, spotykali się tam, śmiali i chlali resztki wódy pochowane po szafkach. Wychodzili wspólnie na klatkę, żeby palić szlugi i zielsko bo tak się złożyło, że Marek z parteru hodował tytoń i marychę w piwnicy. Wszystko wskazywało na to, że współpraca się klei i nic nie może się zjebać.
Mijały kolejne dni i śmiechy na klatce nie cichły. Co chwila ktoś wychodził, co chwila ktoś szczękał butelkami na piętrze i jarał szlugi. Bartek bez przerwy popierdalał w tą i z powrotem, zapraszając co jakiś czas po kilka osób do swojego pokoju. Musiałem wtedy siedzieć wyjątkowo cicho bo za którymś razem prawie się zdradziłem, zbyt mocno nakurwiając palcami w myszkę.
Mniej więcej po tygodniu zaczęły się pierwsze problemy i to całkiem poważne. Otóż jeden z członków KLOCa kaszlnął. I to nie tak, że mimochodem kaszlnął sobie cichutko w poduszkę, żeby nikt nie usłyszał, tylko bezczelnie zaszczekał flegmą wśród pozostałych sąsiadów. No i kurwa bramy piekła się otworzyły na oścież. Biedny kaszlacz został natychmiast obezwładniony i wyjebany przed budynek, zanim w ogóle zdążył ogarnąć co się dzieje. Krzyczał i błagał, żeby go wpuścili z powrotem i że to zwykła alergia na kurz, ale nikt go nie słuchał. Od tamtego momentu wszyscy umówili się na dwugodzinne warty trzymania drzwi wejściowych bo nikt nie pomyślał, żeby zabrać mu klucze i typ bez przerwy próbował wejść z powrotem do bloku. No i na zmianę ustawiali się plecami pod drzwiami i pilnowali żeby mu się to nie udało. W ramach gestu litości dla upadłego członka KLOCa, co jakiś czas rzucali mu z balkonów konserwy. I bez przerwy gadali między sobą, że dobrze zrobili że go wyjebali bo co chwila spod bloku słychać było głośny kaszel i kichanie. Twierdzili, że to na pewno korona, ale mi się wydaje, że ujemna temperatura i brak jakichkolwiek ubrań mogły mieć tu swoją rolę.
Od tego niefortunnego incydentu atmosfera trochę się zjebała. Ale nie dla Bartka, który znalazł sobie jakąś młodą studentkę, którą regularnie zapraszał do siebie i kolokwialnie rzecz ujmując, jebał. Jak tylko reszta mieszkańców się o tym dowiedziała to zaczęła również dobierać się w pary bo nuda zaczęła im już trochę doskwierać, także co tydzień następowała zmiana rotacji i każdy ruchał kogoś innego. Wystawili nawet tablicę na klatce i można było tam oceniać doświadczenia z każdym partnerem. Bartek nieźle się wtedy wkurwił bo dostał dwa razy trzy gwiazdki na dziesięć, ale jak sam twierdził “To pewnie od tej Baśki z trzeciego, chciała mi średnią obniżyć”.
Podczas gdy świat na zewnątrz wariował, nasz blok pozostawał niezmiennie sterylny, zarówno jeśli chodzi o ogólną czystość jak i o stan psychiczny jego rezydentów. Dzienne rutyny powoli się kształtowały i każdy miał coś do roboty. Były podziały na role, były przydzielone zadania. Jednym z nich był kurier, który jako jedyny miał prawo do opuszczenia budynku. Był to ostatni akt desperacji dla tych, którzy nie mogli już wytrzymać bez kolejnej dawki kofeiny albo niebieskich grześków. Kurier kursował dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Za każdym razem miał obowiązek zakładać sobie na łeb wiadro z wyciętą dziurą na oczy i izolujący go od świata kombinezon, zrobiony z czarnych worków na śmieci.
Pewnego razu kurier nie wrócił i zaczęła się delikatna panika bo zajebał cały hajs ze zrzutki na czteropak delicji wiśniowych. Nieciekawie to wyglądało, były wrzaski, kłótnie, jedna osoba nawet wyskoczyła z okna. Niestety dla niej, przeżyła i dołączyła do zarażonego typa kaszlącego pod drzwiami. Dzielili się wygrzebanymi z ziemi dżdżownicami i jakimiś dziwnymi owocami rosnącymi na drzewie przy płocie. Po jakimś czasie kurier jednak wrócił, tylko że było już na to zdecydowanie za późno i jego tłumaczenia, że “musiał iść do stokrotki bo żabke zamknęli” nie zostały dobrze przyjęte. Członkowie KLOCa zgodnie zdecydowali, że na pewno zdążył się już zarazić i musi dołączyć do karnej wycieraczki pod drzwiami klatki, która oficjalnie stała się domem już dla trzech osób.
Mija aktualnie trzeci miesiąc, nie wiem jak długo to jeszcze potrwa, ale cieszę się niezmiernie, że nie wciągnęli mnie do tej swojej pojebanej sekty. Może i jest to ostatni bastion ludzkości i jak już to wszystko pierdolnie to ci debile będą ostatnimi ocalałymi ludźmi na świecie, ale mimo wszystko nie do końca zgadzam się z ich pomysłami na przetrwanie. Od paru dni testują na sobie różne ideologie, poczynając od komunizmu, na totalitaryzmie kończąc. Podobno to ostatnie najbardziej im się podobało, także może być ciekawie. A ja sobie siedzę na dupie i wciąż gram w gierki, w sumie to poszedłbym do tej stokrotki czy innej żabki po jakieś czipsy czy inne gówno, ale boję się, że nie będę miał jak potem wrócić. W wolnych chwilach czytam sobie artykuły na necie o obalaniu reżimów i myślę, że za jakiś czas spróbuję powtórzyć historię i własnymi rękami rozpierdolić KLOC od środka. Możecie zapytać jaka jest moja motywacja, a odpowiedź jest naprawdę prosta — Bartek szykuje się na szturm mojego pokoju, żeby zobaczyć czy nie mam ukrytych żadnych zapasów. Nie jestem pewien jak długo zawieszka “PCHAĆ” na moich drzwiach, które trzeba ciągnąć go powstrzyma, po trzech próbach zrezygnował. W sumie trochę się sram.Pasta o współlokatorze i kuwetach
Nie, nie mam znajomego, który naprawdę sra do kuwety. Mimo, że dużą część swojej twórczości opieram na prawdziwym życiu, tak tutaj mamy przykład całkowicie zjebanego pomysłu, który nagle przyszedł mi do głowy podczas, gdy szedłem sobie ulicą. A co jeśli istnieje ktoś, kto nie potrafi normalnie srać do kibla i używa w tym celu kocich kuwet? Odpowiedzią na to pytanie, którego nikt nigdy nie zadał jest właśnie ta pasta.
Mój współlokator Bartłomiej jest lekko pierdolnięty na łeb. Mieszkamy razem już prawie rok. Zmywa po sobie naczynia, czyści meble, a co tydzień odkurza całe mieszkanie. Co jest więc problemem? Jak to często bywa w życiu — sranie. Bartek nie potrafi normalnie srać. Wiem, że jest to pojęcie mocno subiektywne, ale chyba wszyscy się zgodzimy, że to delikatnie dziwne, że dwudziestodwuletni facet sra do kuwety.
To nie jest żart. Od kiedy go poznałem ani razu nie widziałem jak idzie do kibla w innym celu niż szczanie lub mycie rąk. Za każdym razem gdy ma ochotę na “dwójeczkę”, zamyka się w pokoju i nie wychodzi z niego przez jakiś kwadrans. Staram się wtedy zawsze z całej siły nie wsłuchiwać w dobiegające zza drzwi szur szur. Od paru lat ma kupioną kuwetę, model XXL dla domostw w którym przebywa ponad pięć kotów. Wiecie, taki model, który przyjmie na klatę dość sporą ilość kociego gówna. Albo jak widać, ludzkiego.
Nie wiem kto go w przeszłości skrzywdził, trochę głupio mi było pytać. Pod wieloma względami jest to dla mnie dość wygodne, praktycznie zawsze mam wolny kibel i nie muszę się martwić, że zabraknie mi papieru bo on swój zapas srajtaśmy trzyma razem z kuwetą u siebie w pokoju. Sam właściwie nie wiem co mnie w tej całej sytuacji boli bo dziwne zapędy Bartka nigdy osobiście mnie nie dotknęły.
Najbardziej inwazyjną rzeczą, jaką zrobił na tej płaszczyźnie było wyjebanie paru paneli podłogowych w salonie, wydłubanie spod nich tynku i wypełnienie powstałej dziury żwirkiem wymieszanym z piaskiem. Już miałem na niego drzeć mordę, że właściciel stancji się wkurwi i że przede wszystkim JA się wkurwię, ale natychmiast mnie uspokoił, pokazując że zrobił sobie klapę do tego popierdolonego sracza. Jak się go nią przykryło i mocno zmrużyło oczy to rzeczywiście nie było nawet widać, że coś jest pod podłogą. Zwłaszcza, że nakryliśmy to potem dywanem. Wbrew temu, co możecie sobie pomyśleć, bardzo rzadko jebało stamtąd gównem, głównie dlatego, że Bartek bardzo sumiennie opróżniał tę ukrytą kuwetę. Rzadko jej używał bo jak mówił było to tylko “zabezpieczenie” w razie gdyby ZNOWU rozjebał dupskiem swój KociSraczXXL model 26B.
Poszkodowane były najbardziej okoliczne dzieci, które były fanami zabaw w piaskownicy. Pewnego dnia usłyszałem z pokoju Bartka głośne trzask. Wyszedł z niego chwilę później i wyjaśnił mi, że za mocno siadł dupskiem na żwirku i kuweta nie wytrzymała. Nie miał wtedy pracy i musiał zapierdalać przez trzy miesiące na zmywaku, żeby zarobić na nową. Także jak widzicie, pomysł stworzenia sobie zapasowej sralni był istotnie poparty bolesnymi doświadczeniami. Przez cały ten czas, za każdym jebanym razem gdy chciał się wysrać, wychodził “na szluga” i zapierdalał wypełnić kałem najbliższą piaskownicę. Kiedy gówno było już na każdym placu zabaw w promieniu 500 metrów od naszego mieszkania, szukał dalej i oznaczył w ten sposób sporą część miasta. Jakimś cudem nikt go nigdy nie przyłapał, co jest o tyle pojebane, że którymś razem nawet nie poczekał aż z piaskownicy do której srał wyjdą dzieci.Pasta o soundingu
Dużo osób pyta mnie „Ej Michał, jak to było z tym soundingiem?” żądając w ten subtelny sposób odpowiedzi na dręczące ich pytanie czy kiedyś naprawdę wsadziłem sobie długopis w penisa. Odpowiedź gdzieś tam jest, niewypowiedziana i ulotna, pełna enigmatycznego napięcia. Zrobił to z pewnością Anonek z poniższej pasty, który zbiegiem okoliczności miał tyle samo lat co ja, gdy pisałem tę historię. Dziwny zbieg okoliczności. I jeszcze dziwniejsza pasta, która paradoksalnie wpasowała się w gusta ogromnej rzeszy osób. Podobnie jak sama koncepcja soundingu. Serio, spróbujcie, to naprawdę zajebista sprawa. Zaufajcie mi.
W pewnym momencie swojego licealnego życia zacząłem jarać się soundingiem. Dla nie obeznanych z tematem, jest to specyficzna technika, polegająca na wkładaniu w fiuta podłużnych przedmiotów, rurek i innego gówna tego typu. Jakkolwiek idiotycznie to nie brzmi, jest zdecydowanie warte spróbowania. Przez dekadę walenia konia, nie miałem tak niesamowitych doznań jak przy soundingu. Ale nie chcę wam teraz opowiadać o swoich fetyszach, bo lista ciągnęłaby się w nieskończoność. Jednak to właśnie ten jeden sprawił, że omal nie zdałem matury pisemnej z matmy.
Dzień przed maturą postanowiłem sobie ulżyć i zacząłem poszukiwania odpowiedniego przedmiotu do całego przedsięwzięcia. Sounding jest o tyle fajny, że można spokojnie improwizować, jeśli chodzi o rekwizyty. Może to być pałeczka o tępym końcu, ołówek, a nawet wkład od długopisu. Tego ostatniego użyłem owego pechowego wieczoru. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem od odpowiedniego ułożenia ciała na plecach, w innym przypadku trudno jest odpowiednio wsunąć obiekt w fiuta. Nieraz mi się to zdarzyło, napierdalało jak diabli i przez parę kolejnych dni szczałem krwią. Ogólnie nie polecam. Następnie rozpocząłem wsuwanie. Przezornie wsadziłem wkład do góry nogami, nie zamierzałem zmieniać wnętrza swojego ding donga w galerię sztuki abstrakcyjnej. Przez chwilę przyszła mi do głowy głupia myśl, żeby spróbować napisać coś chujem, ale byłem zbyt napalony, żeby rozpatrzyć głębiej ten debilny pomysł. Wreszcie opuściłem wkład na sam dół, tak, że wystawało tylko kilka centymetrów i ta malutka stalóweczka do pisania. Wyglądało to komicznie. Kiedy wreszcie skończyłem walić, byłem tak zmęczony, że błyskawicznie zasnąłem. Całe szczęście, że nastawiłem budzik.
Z rana czekała na mnie niezbyt przyjemna niespodzianka. Wkład, który został w moim członku na noc, utknął w nim na amen. Próbowałem wszystkiego, wyciągania rękami, szczypcami, podmywania wodą, ruszałem w górę i w dół… Wszystko na nic, mój beniz oficjalnie został pełnoprawnym długopisem. Słysząc krzyki matki, która kazała mi się ubierać w garniak i lecieć na maturę, wypchałem gacie kilkoma chusteczkami i niepewnie poszedłem na śniadanie. Po drodze do szkoły spróbowałem dyskretnie jeszcze kilka razy, ale wkład od długopisu wciąż blokował mój organ rozrodczy. Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co będzie jak zachce mi się szczać. Czy pomoże to w wydostaniu ciała obcego z mojego organizmu? A może mój mały papajek po prostu eksploduje? Nie ukrywam, obleciał mnie trochę strach, ale nie miałem czasu się dłużej martwić, bo ledwo zdążyłem na tę jebaną maturę.
Moje żądło trochę mnie rozpraszało, ale koniec końców przeforsowałem pięć pierwszych zadań zamkniętych. Ale wtedy zaczęły się komplikacje. W pewnym momencie mój czarny długopis odmówił mi posłuszeństwa. Na szczęście nie był to problem, miałem jeszcze dwa zapasowe. Jeden z nich, jak się okazało, również nie pisał, a drugiego musiałem chyba zapomnieć z domu. Oblał mnie zimny pot, kiedy uświadomiłem sobie prawdę. Nie zapomniałem trzeciego długopisu. Miałem go ze sobą, w gaciach. Kurwa, kurwa, kurwa. Co teraz zrobić? Wsadzić łapy pod ławkę i próbować wyciągnąć to gówno aż do skutku? Rozejrzałem się wokół. Teoretycznie siedziałem w kącie sali, więc nikt raczej by mnie nie nakrył. Nieśmiało rozpiąłem rozporek i wyciągnąłem swojego pytonga. Wyglądał jak siedem nieszczęść, cały czerwony i spuchnięty. Nie miałem jednak czasu płakać nad losem swojego kamrata, bo czas uciekał, a moje szanse na zdanie tego cholerstwa malały z każdą chwilą. Złapałem za stalówkę i pociągnąłem w górę, ale tak jak poprzednio, nie dało to żadnego efektu. Wtedy przyszedł mi do głowy kolejny idiotyczny pomysł.
Chwyciłem maturkę w łapę i dyskretnie wsunąłem ją pod ławkę. Przy dobrej koordynacji mięśniowej, byłem w stanie całkiem sprawnie pisać. Co prawda, musiałem co chwila podnosić kartkę do oczu, żeby odczytać polecenie, ale po kilku zadaniach opanowałem tę technikę do perfekcji. Byłem chyba pierwszym człowiekiem, który trzaskał zadania z matmy własnym kutasem. Wreszcie skończyłem wszystkie zamknięte i dotarłem do najgorszej części. Zadania otwarte zawsze były moją bolączką i obawiałem się, że przesądzi to o wyniku tej konkretnej maturki. Zrezygnowany położyłem ten pierdolony plik kartek na kolanach i zacząłem myśleć nad jakimś efektownym samobójstwem. Jedno było pewne — w domu pokazać się już więcej nie mogę.
Ale wtedy stało się coś niesamowitego — mój mnich zaczął się jakoś dziwacznie trząść pod ławką. Kiedy podniosłem kartkę do góry, okazało się, że rozwiązał już pół pierwszego zadania. Byłem tak zszokowany, że prawie spadłem z krzesła. Niepewnie wsunąłem stronę z zadaniem z powrotem pod ławkę. Po chwili moje prącie zasygnalizowało mi, że najwyraźniej skończyło. Gdy położyłem maturkę z powrotem na ławce, okazało się, że na samym dole strony napisało „przewróć kartkę”. Posłusznie wykonałem polecenie i w ciągu następnych dwóch kwadransów wszystkie zadania były poprawnie rozwiązane. „Dzięki chuju” — szepnąłem pod ławkę. „Nie ma za co mordo” — odpisał mi w brudnopisie. Następne półtorej godziny spędziłem na gapieniu się w sufit. Z pogardą patrzyłem na swoich znajomych, którzy głowili się nad najprostszymi zadaniami. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że wyjdę z uśmiechem na ustach z sali egzaminacyjnej.
Po powrocie do domu okazało się, że w wzwodzie jestem w stanie bez problemu wyciągnąć wkład z beniza i wkrótce stałem się wolny od tego cholerstwa. Aby podziękować mu za tak olbrzymie wsparcie, zwaliłem sobie pięć razy po kolei. Po tym jak skończyłem, przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę bawił się w sounding. To chore gówno do końca życia będzie mnie dręczyć w koszmarach. Czasami budzę się w środku nocy, panicznie macając się po przyrodzeniu, tylko po to, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nigdy kurwa więcej tych pojebanych zabaw.
Kiedy przyszły wyniki matur, nie byłem zszokowany stoma procentami. Musiałem się jednak nieźle namęczyć, żeby wyjaśnić komisji w Krakowie, że ten „BENIZ” w miejscu kodu ucznia to jakiś głupi żart jednego z egzaminatorów.Pasta o zajebaniu sprzątaczki
Mam ogromny respekt dla zawodu sprzątaczki. Ta pasta wcale nie powstała z mojej nienawiści do tych miłych starszych pań, które co tydzień myją nasze klatki schodowe i palą dyskretnego szluga w piwnicy. Szykujcie się na ogromny zwrot akcji bo pastę o tym, że sprzątaczka w bloku Anona wyjebała się na schodach zainspirowała sprzątaczka z mojego bloku, która… wyjebała się na schodach. PS: Tak, przeżyła.
Zajebałem ostatnio naszą sprzątaczkę. Zanim zaczniecie drzeć mordy, że hurr durr jak mogłem panią Helenkę zapierdolić, rozpalać stosy i szykować szubienice, pozwólcie mi wyjaśnić. Jak wszyscy dobrze wiemy, zaczyna się powoli zima. No i jak to w zimie — jest kurwa ślisko, zwłaszcza na schodach. Mieszkańcy naszej klatki to w ogóle mają przejebane bo żeby do niej wejść musimy wpierdalać się na kilkunastostopniowe schody, które ktoś chuj wie dlaczego tam postawił. Przyszedł w końcu pierwszy przymrozek i przyszła wraz z nim nasza sprzątaczka Helena, jak co sobotę. To znaczy pani Helenka przychodziła tak regularnie, nie przymrozek, z nim to kurwa nigdy nic nie wiadomo.
No więc schodzę sobie tej pięknej soboty po schodach do rodziców (mieszkają dwa piętra niżej) i widzę, że Helenka właśnie czyści półpiętro. No to mówię jej kulturalne “elo kurwa”, a ona bez ceregieli pyta się mnie czy mam sól. No to kulturalnie jej tłumaczę jak działa bycie studentem i że jak chcę kurwa mieć słoną kanapkę z niczym to muszę na nią kichnąć bo zakup soli nie leży w moich możliwościach finansowych. A ona na to, że kurwa szkoda bo oszroniło całe schody pod klatką i boi się schodzić bez posypania wcześniej solą. Końcówki już nie dosłyszałem, a szkoda bo to były jej ostatnie słowa. Siedzimy sobie na czilku z rodzicami, pijemy gorącą czekoladę, a tu nagle jak coś nie jebnie za drzwiami. Okazało się, że to pani Helenka właśnie zakurwiła potylicą o kant pierwszego schodka i kolokwialnie sprawę ujmując — zdechła na miejscu.
Cała klatka się zleciała i naradza się od razu co zrobić z tą nieciekawą sytuacją. Ja to się w ogóle nie odzywam, mając świadomość, że gdybym dał jej tę jebaną sól to może by nawet pociągnęła jeszcze ze dwa tygodnie. Po kilku minutach doszliśmy do porozumienia — zadzwoniliśmy do spółdzielni żeby przysłali kolejną sprzątaczkę, a jej zwłokami zajęli się państwo z parteru, bo każdy bał się zejść po schodach, żeby je do kontenera wyjebać. Niebawem przyszła pani Danuta, jej poszło trochę lepiej, bo wyjebała się dopiero na drugim stopniu, ale nie miało to specjalnego znaczenia bo i tak skończyła podobnie jak Helena, tylko tym razem w szafie moich rodziców, nie sąsiadów. Potem była pani Stanisława. I pani Sabina. I wiele innych.
W końcu doszliśmy do momentu, w którym każde mieszkanie w klatce było zajebane zwłokami sprzątaczek. Było to nie dość, że niezbyt higieniczne to na dodatek trudno się było po własnym domu poruszać. Jednak wciąż każdy bał się wychodzić na te cholerne schody. Zaczęły się więc poszukiwania soli. I kurwa nie uwierzycie — w całej sześciorodzinnej klatce nikt nie miał choć garści soli. Tu ktoś wykorzystał dopiero co resztkę, tu ktoś miał dopiero na zakupy iść… No ogólnie komedia. W końcu sąsiad nie wytrzymał i widząc, że próbujemy wpierdolić mu do mieszkania dwunastą sprzątaczkę, wkurwił się i stwierdził, że poświęci się dla dobra wszystkich mieszkańców i pójdzie wyjebać zwłoki. Ale zamiast zwłok, wyjebał siebie i to jeszcze tak niefortunnie, że rozpierdolił sobie całą czaszkę na kawałki. I oczywiście to ja musiałem przygarnąć jego truchło, bo miałem tylko sześć upchanych u siebie.
W tym momencie zrozumieliśmy, że żarty się skończyły — dochodziła godzina szesnasta, a nasza klatka zamiast świecić czystością, była jeszcze bardziej ujebana niż wcześniej. Oczywiście krwią i fragmentami ciał, których nikomu nie chciało się zbierać. Nie da się żyć w takim bloku, więc poleciał kolejny telefon do spółdzielni, tym razem z prośbą o przysłanie od razu dziesięciu sprzątaczek. Jak łatwo się domyślić, żadnej nie udało się pokonać schodów i sąsiad z piętra niżej musiał całkowicie opuścić swoje mieszkanie i stać na klatce bo już nawet szpilki nie dało się do niego wcisnąć.
Ale wtedy mnie olśniło. Byłem w biol-chemie w liceum i z jakiegoś powodu zapamiętałem, że w żołądku każdego człowieka jest kwas solny HCl. Nie tracąc czasu rozpruliśmy brzuchy paru sprzątaczkom i staruszce z drugiego bo zapomnieliśmy, że jeszcze żyje. Wylaliśmy ich zawartość na schody i już wkrótce w całym bloku rozległy się okrzyki radości. Zostałem bohaterem narodowym. Matka już dzwoniła do polsatu i Watykanu. Ojciec spojrzał na mnie z dumą i jako pierwszy ruszył po schodach w dół. A potem runął do przodu i skręcił sobie kark bo jego spierdolony syn, nie nauczył się tego, że wbrew swojej nazwie, kwas solny nie ma w sobie ani grama soli.
Spędziliśmy na klatce jeszcze trzy dni zanim szron wreszcie zniknął. Śmieciarka musiała kursować osiem razy, żeby wyzbierać resztki z naszego bloku, które zaczęły dość mocno gnić. A wszystko przez to, że nie dałem biednej Helence choćby garstki jebanej soli.Pasta o zamawianiu pizzy w Belgii
Pierwsza pasta, którą napisałem podczas swojej pierwszej wakacyjnej pracy. Nie wiem w sumie czy mogę to nawet nazwać pastą bo nie dodałem tu nic wymyślonego, cała sytuacja naprawdę miała miejsce. Opowiedzenie backstory tej historii będzie historią samą w sobie, więc zostawię was po prostu z najlepszą motywacją na nauczenie się języka niderlandzkiego ever. Wciąż płaczę po tej dużej pepperoni, której nawet nie dane mi było posmakować…
>bądź mną
>znalazłeś sobie wakacyjną robotę w Belgii
>małe miasteczko, prawie nikt angielskiego nie zna
>postanawiasz przejebać część wypłaty na pizzę
>idziesz do knajpy z zamiarem wzięcia jej na wynos i wpierdolenia w swoim lokum
>menu oczywiście po niderlandzku
>siedzisz ze słownikiem i szukasz pepperoni
>dobra, w końcu znalazłeś
>podchodzisz do gościa przy ladzie i pokazujesz mu palcem wybraną pizzę
>on kiwa łbem i się uśmiecha
>fajnie fajnie, ale teraz musisz pokazać mu że na wynos
>na migi symulujesz podnoszenie czegoś
>ten się dalej cieszy, widać że nie wie o chuj ci chodzi
>udajesz że bierzesz pudełko z pizzą, stawiasz kilka kroków w stronę drzwi i machasz ręką
>odmachuje ci z uśmiechem i wraca na zapleczePasta o miłości do Polaków
Temat kontrowersyjny i mocno emocjonalny dla niektórych osób. Zwłaszcza dla mnie. Nie potrafię nie dostać kurwicy na widok kolejnego posta na fejsie o tym, że Polskę znowu ktoś gdzieś zauważył. Każdy człowiek i zapewne każdy kraj potrzebuje atencji, ale wciąż nie potrafię zrozumieć dlaczego my jako Polacy musimy robić z tego taki festiwal cringu.
Jak mnie irytuje ta polska mentalność no ja pierdole. Od kiedy kurwa odzyskaliśmy niepodległość to się nam wszystkim w dupach poprzewracało i wszędzie, dosłownie kurwa wszędzie polaczki muszą zapewniać siebie i innych jacy to oni nie są zajebiści. I nie chodzi mi kurwa o takie pierdoły jak powszechnie znane fakty historyczne/znane osobistości bo z tym polemizować nie można, tak kurwa, Kopernik był Polakiem, podobnie jak Mickiewicz i tysiące innych gości którzy są szanowani i doceniani na całym świecie. Ale na tym się kurwa nie kończy bo przecież inne narody muszą wiedzieć, że bolzga jest zajebista i nie zostaje z tyłu. Nieważne o czym mówimy, czy o jakichś kurwa dziełach kultury, jak książki, filmy czy gry, za każdym jebanym razem jak tylko znajdzie się w nich jakichś polski akcent to wszyscy od razu pierdolca dostają. O GURWA W TEJ MALEŃKIEJ GRZE INDIE W KTÓRĄ ZAGRAŁY DWIE OSOBY JEST GRAFFITI NA ŚCIANIE, KTÓRE JAK ZMRUŻYSZ OCZY PRZYPOMINA TROCHĘ SŁOWO PO POLSKU. Albo kurwa doszukiwanie się polskich korzeni u celebrytów no do jasnego chuja, nawet tego nie możemy przeboleć. TO MAŁO ZNANY FAKT, ALE KEANU REEVES JEST W 0,084% POLAKIEM! TOP 10 AKTOREK PORNO, KTÓRE MAJĄ POLSKIE KORZENIE! CZY WIEDZIAŁEŚ ŻE PRAPRAPRAPRAPRAPRASIOSTRA LINCOLNA BYŁA PRAWIE POLKĄ? Noż kurwa, rozumiemy, tak, fajnie, jesteś dumny z tego że żyjesz w tej dziurze w ziemi, ale nie znaczy to, że na każde wspomnienie o twoim pięknym kraju musi stawać ci pała. Skąd się nam to kurwa wzięło, że mamy takie pierdolone kompleksy, że musimy zapewniać samych siebie, że coś znaczymy? Inne narody zobaczą jakieś nawiązanie do swojego państwa, powiedzą „o, fajnie”, a Polak? Polak zacznie drzeć jape na całą swoją gminę z 2 mieszkańcami/km2, wrzuci post na fejsa chwaląc się że ktoś z jego czterdziestomilionowego kraju coś osiągnął, a potem pójdzie wyruchać ojca i jeszcze powie, że to dlatego, że 3% mieszkańców Alabamy to PolacyPasta o Lovecrafcie
Jestem ogromnym fanem twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta i myślę, że tę miłość da się dostrzec w całokształcie moich pisarskich dzieł. Dzięki temu mogę z czystym sumieniem wcisnąć CAPS LOCK i w jednym wielkim bloku tekstu wyśmiać tego wielkiego autora, nabijając się ze wszystkiego, co czyni jego opowiadania wyjątkowymi. Swoją drogą nie wiem czy wiecie, ale Lovecraft miał kota o bardzo śmiesznym imieniu, sprawdźcie sobie.
WITAM SERDECZNIE Z TEJ STRONY HOWARD PHILIPS LOVECRAFT, OTO MÓJ NOWY, PRZEŁOMOWY PRZEPIS NA IDEALNE OPOWIADANIE. JEST SOBIE KOLEŚ, NIE? I NA SAMYM STARCIE MÓWI COŚ W STYLU „JESTEM ZGUBIONY”, „TO JUŻ KONIEC”, „NIE DAM RADY”. CZYTELNIK WTEDY MYŚLI „O CHUJ, ALE INTENSE, ZIOMEK JEST ZGUBIONY, TWIERDZI ŻE TO JUŻ KONIEC I NIE DA RADY. ALE INTRYGUJĄCO”. POTEM DAJESZ DOKŁADNY OPIS, ŻE NIKT PEWNIE NIE UWIERZY W TO CO SIĘ ZDARZYŁO, ŻE NARRATOR SAM KURWA NIE WIE CO BYŁO PRAWDĄ CO NIE I TEGO TYPU PIERDOLENIE. NO I FAJNIE, MASZ IDEALNY, ENIGMATYCZNY WSTĘP. NASTĘPNIE PŁYNNIE PRZECHODZISZ DO NAJCIEKAWSZEJ CZĘŚCI, CZYLI NAPRUCIA SIĘ JAK ŚWINIA, WZIĘCIA PARU DOBRYCH GARŚCI LSD I WCIĄGNIĘCIA WIADRA KOKI ODBYTEM. KIEDY TO MASZ JUŻ ODHACZONE, MOŻESZ KONTYNUOWAĆ PISANIE. NIE MUSISZ W ZASADZIE NIC WYMYŚLAĆ, PO PROSTU OPISUJ CO WIDZISZ. „OOO KUUURWA ALE WIELKIE, LATAJĄCE GÓWNO Z MACKAMI POD BRODĄ”, „JAAA PIEERDOLE ALE BYM TAK SE UMARŁEGO WSKRZESIŁ” I TEGO TYPU RZECZY. JESTEŚ NA DOBREJ DRODZE. AHA, I NIE ZAPOMNIJ TYLKO POSZKALOWAĆ WSZYSTKICH RAS POZA BIAŁĄ ORAZ WRZUCIĆ TYLE RASIZMU I KSENOFOBII ILE SIĘ TYLKO DA. TO BARDZO WAŻNE I MA OGROMNĄ WARTOŚĆ DLA OPOWIADANEJ PRZEZ CIEBIE HISTORII. PO PARU KWADRANSACH ZACZNIE CI SIĘ CHCIEĆ RZYGAĆ, A JEŚLI NIE, TO ZNACZY, ŻE ZA MAŁO SIĘ NAĆPAŁEŚ I WEŹ WIĘCEJ. PODCZAS RZYGANIA WEŹ ZE SOBĄ KARTKĘ DO SRACZA I ZAPISUJ WSZYSTKIE DŹWIĘKI JAKIE WYDAJE TWÓJ ORGANIZM PODCZAS WYRZUCANIA Z SIEBIE ZAWARTOŚCI ŻOŁĄDKA. GRATULACJE, WŁAŚNIE STWORZYŁEŚ JĘZYK PRZEDWIECZNYCH. SPRÓBUJ GO TERAZ WSTAWIĆ DO SWOJEGO OPOWIADANIA, KONIECZNIE WSPOMINAJĄC, ŻE JEST TO FRAGMENT Z NECRONOMICONU, PLUGAWEJ KSIĘGI JAKIEGOŚ SZALONEGO ARABA. NO I FAJNIE, MASZ JUŻ JAKIEŚ BACKSTORY. SKŁADNIĄ I JĘZYKIEM SIĘ NIE MARTW, KOREKTĘ ZROBISZ NA KONIEC. ZRESZTĄ I TAK PEWNIE NIE BĘDZIE TRZEBA. CO ROBI TWÓJ BOHATER? OCZYWIŚCIE COŚ W CHUJ GŁUPIEGO, W STYLU, NIE WIEM, NIE SŁUCHA WIEŚNIAKÓW CO MÓWIĄ, ŻE JAKAŚ KLĄTWA NA NIEGO SPADNIE, ALBO JAKIŚ STAROŻYTNY LUDZIK SPRZEDA MU LEPĘ NA RYJ, A POTEM WYŻRE WNĘTRZNOŚCI. TERAZ SIĘ SKUP, BO TO JEST PRZEŁOMOWY MOMENT. JEBNIJ PIERDOLONY ESEJ, KIEDY TWÓJ BOHATER WYCHODZI ZE SWOJEJ JEBANEJ STREFY SAKRUM I OGARNIA, ŻE TE WSZYSTKIE GÓWNA, KTÓRE PRZED CHWILĄ WYMYŚLIŁEŚ TAK NAPRAWDĘ ISTNIEJĄ. WIESZ, JAKIEŚ FILOZOFICZNE PIERDOLENIE, ZWRACANIE SIĘ DO BOGÓW (TYLKO NIE CHRZEŚCIJAŃSKIEGO, PAMIĘTAJ ŻE KAŻDY TWÓJ BOHATER JEST ATEISTĄ, A JAK JUŻ W COŚ WIERZY TO W PIERDOLONE UTOPCE Z WIEDŹMINA) I TO POWINNO W ZUPEŁNOŚCI WYSTARCZYĆ. CZYTELNIK WTEDY JEST TAKI DUMNY Z SIEBIE, ŻE „O, JA BYM TAK NIE ZROBIŁ” I CIESZY SIĘ BO BOHATER DOSTAJE WPIERDOL, JEST WIĘCEJ POTWORKÓW, WIĘCEJ RANDOMOWYCH SENTENCJI, ZA TO CORAZ MNIEJ SENSU. GUD DŻOB. W SUMIE TERAZ ZOSTAJE TYLKO JEBNĄĆ ZAKOŃCZENIE, A TO JUŻ NAJPROSTSZA SPRAWA, TWÓJ PROTAGONISTA ALBO SPADA Z ROWERKA (ALE WTEDY MUSISZ ZMIENIĆ WSTĘP I ZAZNACZYĆ, ŻE NARRATOREM JEST JAKIŚ JEGO PRZYJACIEL) ALBO SZALEJE I IDZIE RUCHAĆ NIMFY W LESIE. NIGDY NIE ZOSTAWIAJ BOHATERA BEZ ŻADNEJ TRAUMY ANI WYRUCHANEJ PSYCHIKI. DOBRA, TO CHYBA TYLE, JESZCZE NA KONIEC NAPOMKNIJ COŚ O TYM, ŻE BIAŁA RASA JEST NAJLEPSZA I RZYGNIJ SOBIE JESZCZE PARĘ RAZY TO PARĘ SENTENCJI Z NECRONOMICONU ŁADNIE SIĘ WPASUJE. MOŻESZ TEŻ UDAWAĆ, ŻE BYŁA TAM GDZIEŚ FABUŁA I JEBNĄĆ PLOT TWIST, KTÓREGO NIKT NIE ZROZUMIE, ALE TO JUŻ ZUPEŁNIE OPCJONALNE. JAK JUŻ SKOŃCZYSZ TO SCHOWAJ CAŁOŚĆ DO SZUFLADY I NIGDY NIKOMU NIE POKAZUJ. MOŻE PO TWOJEJ ŚMIERCI TWOI PRZYJACIELE ZNAJDĄ TO GÓWNO I SIĘ NA NIM WZBOGACĄ, A LUDZIE POMYŚLĄ, ŻE BYŁEŚ ZAJEBISTYM PISARZEM CZY COŚ. KTO WIE.