- W empik go
Patka - ebook
Patka - ebook
Młodzieńcza miłość nie zawsze ma happy end.
Dżinsowi Kolumbowie – Liliana i Andrzej Arkuszewscy – odnaleźli w Kanadzie upragnioną stabilizację. Ich codzienność poukładała się tak, jak to sobie wymarzyli, i nic nie zapowiadało zbliżającej się lawiny problemów. Ich źródłem stała się Patka, ukochana nastoletnia córka, dziewczyna z wybujałą wyobraźnią i nieposkromionym apetytem na życie. Gdy po jednej z imprez Patka nie wraca do domu na noc, Liliana i Andrzej są w szoku. Mimo wszystko postanawiają zgodzić się na jej wymarzoną podróż do Meksyku. Konsekwencje tej decyzji na zawsze odmienią życie całej rodziny Arkuszewskich…
Kontynuacja powieści „Czy było warto? Odyseja dżinsowych Kolumbów”.
Widok nienagannie zaścielonego łóżka sprawił, że zesztywniałam. „Patka nie wróciła na noc! Co się stało?!” Krew uderzyła mi do skroni, a pod żebrami poczułam kłujący ucisk. Nie wiedziałam, co robić, idiotyczne myśli przelatywały mi przez głowę. By je ujarzmić, usiadłam na łóżku, prostując się, wzięłam głęboki wdech i rozpoczęłam PRANAJAMĘ. Serce zwolniło… zdałam sobie sprawę, że złe wiadomości docierają najszybciej, więc nic złego stać się nie mogło, bo gdyby, to już bym o tym wiedziała.
Zdenerwowanie przeobraziło się w złość. Zbiegłam do salonu, chwyciłam za papierosa „Lilka, opanuj się, nie pal na czczo!” – zatrzymał mnie rozsądek. Zaparzyłam herbatę, zjadłam pół kromki chleba z serem, po czym usiadłam w swoim zielonym kąciku – na schodkach przed wyjściem na patio. Położyłam popielniczkę obok siebie, z paczki du maurierów wyciągnęłam papierosa i rozgniewana paliłam, wpatrując się w bure barwy ogrodu, resztki niezgrabionych liści i trawę pokrytą popielatosrebrzystym szronem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-708-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Do tej pory każdego swojego kawalera nazywała kolegą. O żadnym nie mówiła: „mój chłopak”. W tej jednej chwili dotarło do mnie, że Patkę porwała miłość. Nie miałam wątpliwości, że jest zakochana._
_– Co to za jeden? Kanadyjczyk, Amerykanin?_
_– Alex. Alejandro Fuentes. Meksykanin. Jutro wywołam zdjęcia, zobaczysz go. Mam nadzieję, że wam się spodoba._
_I tak zaczęła się zwariowana historia, która przewróciła nasze życie do góry nogami._
_Znów jak bumerang powróciło pytanie: czy naprawdę warto było?_
Powyższy cytat jest zakończeniem _Czy było warto?_ – pierwszej części _Odysei dżinsowych kolumbów_.
Napisałam ją przy pomocy rodziny. Nieustające dyskusje z Andrzejem, z Patką, ze Sławkiem, z Gosikiem i Mamą umożliwiały sprawdzenie faktów, nazw urzędów, miejsc, okoliczności, w jakich znajdowaliśmy się w tamtych latach. Pozornie zdawały się takie same, jednak czasami każdy z nas pamiętał je inaczej. Sięgając głęboko w przeszłość, przypominaliśmy jeden drugiemu, co, kiedy, dlaczego i gdzie wydarzyło się w naszym życiu, aby opowieść była jak najbardziej prawdziwa.
Siłą natury każda historia, jakakolwiek by ona była, jest postrzegana, interpretowana i zapamiętywana przez różne osoby inaczej.
Dżinsowi Kolumbowie nadal stają z wiatrem w zawody. Dużo zmieniło się w naszym życiu, wciąż pokonujemy drogi nie zawsze usłane różanymi płatkami, opowiadając dalsze dzieje – osobliwą i nieokiełznaną historię.
Tę także pamiętamy na opak.
– To nie tak było! – poprawiamy się nawzajem.
Gdy przy wspomnieniach towarzyszyła Patka, nasze przekazy co rusz ulegały zmianie. Skonfundowana kręciłam głową bez przekonania. Sytuacja nie inspirowała.
Nauczona doświadczeniem, że frustracja nie przyniesie nic dobrego, a na inspirację nie ma co czekać, zabrałam się do pisania kontynuacji naszych przygód pod tytułem _Patka_.
Mając na uwadze, że ta opowieść jest przede wszystkim o miłościach, intymna, osobista i targająca emocjami, zadecydowałam napisać ją tak, jak ja ją pamiętam. Niektóre chwile, zwłaszcza te radosne, piękne, często romantyczne – zawsze warte pamiętania – wracały z muzyką jak przeboje młodzieńczych lat. Wtedy napełniona dobrą energią uśmiechałam się sama do siebie. Trudniej było z bolesnymi. Momentami sądziłam, że są nie do odtworzenia, lecz zakodowane, dały się wyrwać z ukrycia. Wtedy pisałam jakby szeptem, płakałam cichaczem, aby mnie nikt nie widział. Jednak zdawałam sobie sprawę, że jeszcze zostały takie, których nie dało się strawić. Te wymazałam z pamięci albo zakopałam je gdzieś w głębokich zakamarkach umysłu na amen.
Nie chciałam poznawać sekretów Patki, więc nie próbowałam w nie wnikać. Pozostały tylko dla niej. Wspomnień Andrzeja też nie prześwietlałam, nie zawsze był skłonny do nich wracać.
W konsekwencji opowieść _Patka_ nie jest relacją Patki, nie jest relacją Andrzeja, Gosika, Sławka ani wspólną, lecz moją; podróżą w przeszłość – reminiscencją wydartą z wnętrza mego.Prolog
To był jej pomysł, by spotkać się w Greenfields na kolacji, a potem jak przed laty spędzić rodzinny weekend. We troje.
Mijało pięć lat od sławetnego sześciomiesięcznego pobytu Patki i Sary w Cancun, który one dumnie nazywały życiowym testem samodzielności. Patka od dziesięciu miesięcy pracowała w Federalnym Ministerstwie Górnictwa i Bogactw Naturalnych.
Był piątek – najbardziej oczekiwany dzień tygodnia, już weekendowy luz. Tamten był ponury i zimny. Zacinał porywisty wiatr, sypał lepki śnieg, który na jezdniach zmieniał się w brudną, śliską breję. Śnieżna chlapa pryskała spod kół samochodów, warunki atmosferyczne wymagały wzmożonej koncentracji kierowców, pośpiech był niewskazany.
Królowa śniegu nie dawała za wygraną. Zmęczeni długotrwałą zimą ottawianie ciągnęli do restauracji lub pubów na posiłek i kufel beczkowego piwa.
W wejściu do Greenfields zastały nas ciasnota i hałas tłumu.
Popularny pub budził skojarzenia z Wielką Brytanią – o przydymionym świetle, w barwach bordo, butelkowej zieleni i starego złota. Chociaż wystrój zdawał się mroczny, to panowała w nim raczej wesoła atmosfera. Przy barze oblepionym po brzegi miłośnikami browaru panował ścisk – żadnego luźnego miejsca. Większość stolików też była zajęta. Na palcach u jednej ręki można było policzyć wolne krzesła. W kącie za barem stały mikrofony, sprzęt nagłaśniający i instrumenty celtyckiego kwartetu, umilającego tamtejszy wieczór.
Tupiąc, oczyściliśmy buty ze śniegu, otrzepaliśmy kurtki i by ją wypatrzyć, wodziliśmy wzrokiem po sali.
Siedziała na wyeksponowanym miejscu, wyniesionym podwyższeniu na kanapowej ławce pod ścianą. Na sobie miała czarny dopasowany żakiet, spod niego wyglądała błękitna bluzka. Wpatrując się w wysoką szklankę z czerwonym napojem, łodygą selera i plasterkiem limonki zakręcała wokół palca kosmyk rozpuszczonych blond włosów. Wyraz twarzy zdawał się poważny. Zatroskana, a może po prostu zamyślona?
Chyba ściągnęłam ją wzrokiem; ocknęła się. Spojrzawszy w naszą stronę, uniosła się i do nas pomachała.
Zerknęłam na zegarek.
– _Sorry_ za spóźnienie, ale przy tej pogodzie…
– Nie ma sprawy. Jest paskudnie, sama czmychnęłam wcześniej z pracy, żeby się nie spieszyć. Siadajcie.
Andrzej okrył ją niedźwiedzim uściskiem, usiadł naprzeciwko, kiedy ja już siedziałam przy niej.
Wieczór po kolacji mijał na sączeniu drinków, słuchaniu muzyki i pogawędkach – o pracy, o znajomych i o rodzinie. Rozmawiając o kuzynostwie Patki, Andrzej chciał wiedzieć, czy ona i pozostali młodzi słuchają lub zaciągają porad od starszych, pomijając swoich rodziców. Zwłaszcza na tematy, z którymi nie czuliby się komfortowo.
– Miałaś takie sytuacje? – zapytał.
– Ja nie miałam, bo z wami zawsze na luzie mogłam porozmawiać o wszystkim. Ale na przykład z wujkiem Sławkiem rozmawiało mi się super. Miał tę zdolność zrozumienia, potrafił wczuć się w sytuację. Lubię z nim rozmawiać. Pamiętam, jak kiedyś… miałam wtedy chyba szesnaście lat… Tak, to był końcowy etap mojej kariery w pływaniu; z jakiegoś powodu żadne z was nie mogło przyjechać po mnie na basen, więc odebrał mnie wujek Sławek. Dokładnie nie przypominam sobie naszej konwersacji, była bodajże o kumplach z klubu, ale zapamiętałam, że na koniec wujek powiedział: „Patka, powinnaś wyjść za mąż za przystojnego, mądrego i bogatego faceta”.
– I wyszłaś? – wypalił niespodziewanie Andrzej.
Patka skamieniała. Momentalnie uśmiech i wesołość znikły z jej twarzy. Wygłądała, jakby nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa, a przez jej głowę przelewała się jakaś burza.
Andrzej czekał cierpliwie, nie spuszczając z niej oczu. Po długiej chwili, widząc jej rozterkę, przerwał milczenie.
– Tylko nie kłam – my i tak już wszystko wiemy! – zablefował.
Teraz w Patce górę wzięły tkliwe emocje, bo rozpłakała się na głos i zaczęła szlochać. Zrobiła się scena, a bywalcy przy sąsiednich stolikach zerkali w naszym kierunku ze znakami zapytania wymalowanymi na twarzach. Objęłam ją ramieniem, próbując uspokoić, i podałam jej dodatkową chusteczkę.
– Czy możecie mi zamówić podddwójną wódkę? – wydukała, ciągle łkając.
– Jedziemy do domu! – zarządził Andrzej. – Nie będziemy robić widowiska. Mam w zamrażarce dużą butelkę absoluta. To będzie dłuuuga rozmowa.Lawina
Długo nie mogłam zasnąć. Przewracając się z boku na bok, próbowałam uwolnić się od codziennego stresu, który trzymał mnie w swych szponach nawet w łóżku. Odpowiedzialność za produkcję w firmie nie dawała spokoju. Starałam się znaleźć ulgę, to leżąc na brzuchu, to na wznak. Szeroko otwartymi oczami obserwowałam wędrujące po suficie cienie. Liczenie owiec również nie pomagało. Wyczerpana, przymykając powieki, tuliłam twarz do poduszki, czekałam, aż nadejdzie uczucie błogości. Widniało, kiedy zabrał mnie sen. Niespokojny, przerywany odgłosami płaczu. Śnię czy to jawa? – pytałam rozbudzanej świadomości. Nadsłuchiwałam, a głosy nie milkły. Zaniepokoiły. Zrzuciłam z siebie kołdrę i półprzytomna wstałam; cicho na palcach poszłam zajrzeć do Patki.
Popchnęłam uchylone drzwi do jej pokoju. W bladym świetle poranka siedziała na łóżku skulona, obejmując nogi, i oparta brodą o podkurczone kolana płakała jak bezradne dziecię.
– Co ci jest? – Przysiadłam przy niej.
Chlipała dalej.
– Coś cię boli? – Usiłowałam wyczytać odpowiedź z jej twarzy. Zaświeciłam lampkę.
Na nocnym stoliku leżał otwarty list, obok zdjęcie jej i Alexa, kiedy pocałunkiem witali Nowy Rok.
– Pacitko, powiedz mi: czy coś się stało?! – nalegałam, położywszy ręce na jej ramionach.
Nawet nie drgnęła. Była gdzie indziej. Tkwiła nieruchoma jeszcze przez chwilę, po czym podniosła głowę i spojrzała żałośnie.
– Dziwne, wiesz… – westchnęła i otarła rękawem piżamy mokre policzki. – Naszła mnie tęsknota, nie przypuszczałam, że może aż tak boleć.
Objęłam ją czule, a ona, wtuliwszy się we mnie, rozpłakała się na nowo. Zaskoczona współczułam w milczeniu. Głaszcząc jej lniane włosy, pragnęłam ukoić jej rozkołatane serce i ukołysać, aż zaśnie.
Po niespokojnej nocy ranny prysznic przywrócił mi energię. Gdy jechałam do pracy, migały w mej pamięci obrazki z naszych ostatnich wakacji w Cancun. Kontrastowej pary – Alexa i Patki. Ona Słowianka, niebieskooka blondynka, on Latynos o piwnych oczach z długimi ciemnymi włosami zaczesanymi do góry, związanymi w kitę. Stale przylepieni do siebie uczuciową grawitacją, zakochani, zbzikowani na swym punkcie zapominali nagminnie, że wokół nich istnieją inni i realny świat.
Jakże wielka musi być miłość, by przetrwała na odległość? Czy jej moc potrafi pokonać czas? Naginałam swoją dorosłą wyobraźnię do własnych lat młodości, ale konkluzje zmieniały się wraz z krajobrazem za szybą. Nie dawałam wiary. Choć wiedziałam z własnego podwórka, że człowiek z miłością w żaglach życiowej odysei może przemierzać oceany, odkrywać kontynenty, osiągać nowe cele, to uznawałam, iż dystans i rozłąka potrafią zgubić.
Wchodząc do Nortextu, ciągle myślałam o Patce, lecz dźwięki chroboczącego faxu sprowadziły mnie do rzeczywistości.
– _Good morning, Liliana_ – przywitał mnie szef z zatroskaną miną. Jego smagła twarz wyglądała na zmęczoną, czarne długawe włosy były jak zwykle rozwichrzone; wychodził ze swojego biura, trzymając w ręku skoroszyt. – Dobrze, że już przyszłaś, będę cię potrzebował. Teraz idę na spotkanie z Michaelem, ale po nim chciałbym z tobą porozmawiać. – Obrócił się i ruszył do sali konferencyjnej.
Przez moment stałam nieruchomo. Doskonale znałam miny Davida, a dzisiejsza nie zapowiadała dnia wolnego od stresu. Rozejrzałam się dookoła. Wszystko wyglądało zwyczajnie; Carol __ pochłonięta pracą segregowała fotografie i co rusz odgarniała z czoła kasztanową grzywkę, chuda jak zapałka Krista ze spokojem przeglądała świeżo wydrukowany „Nunatsiaq News”, Lucy jeszcze nie było, a w recepcji puszysta Tina, rozmawiając przez telefon, robiła notatki w oprawionym w czarną skórę notesie. Odruchowo uniosła głowę, pomachała do mnie radośnie. Odmachałam, puściłam do niej oko i ruszyłam do swojego narożnika.
Za zakrętem poczułam ostry zapach hinduskich przypraw. Drażnił mnie, zwłaszcza wcześnie rano. Usłyszałam mlaskanie, obróciłam się i zobaczyłam Paula, drobnej postury szpakowatego mężczyznę, trzymającego w jednej ręce lupę, w drugiej samosę.
– _Hi, Lili_ – powiedział pogodnie z buzią pełną jedzenia. Wychylił się zza działowej ścianki, by po chwili na powrót za nią zniknąć.
Położyłam torbę na biurku i zasiadłam do komputera. W co tu ręce włożyć? – zastanawiałam się. Nawał pracy przyprawiał o ból głowy, jednak zdawał się być pod kontrolą. Najpierw zajrzałam do elektronicznej poczty; wypatrując niespodzianki, skanowałam wiadomość po wiadomości. Zaskoczenia nie było. Wyprostowałam się, założyłam ręce za szyję i przymknęłam powieki. A, jeszcze sprawdzę gazetę, czy czasami nie wydrukowaliśmy jakiegoś kontrowersyjnego artykułu. Sięgnęłam po pachnący świeżą farbą drukarską „Nunatsiaq News”, który w każdy czwartek leżał na moim biurku. Z uwagą przeglądałam stronę po stronie, nagłówek po nagłówku, nie dostrzegając żadnych uchybień. Ogłoszenia prezentowały się okazale, a gdyby wkradł się jakiś błąd, to już bym o tym słyszała.
Właśnie składałam gazetę, gdy obok mnie wyrósł David ze zmarszczonym czołem.
– Potrzebuję zrobić wykaz kosztów kampanii reklamowej Diamond Ice. Podsumuj, proszę, wszystkie _production time sheets_ obciążające ten projekt. Gdy będziesz gotowa, przyjdź z tym do mojego biura.
– Jakiś problem? – Wstrzymałam oddech.
– Jeszcze nie wiem, ale obawiam się, że może zaistnieć. Muszę znać sumę wydatków, a do całości obrazu brakuje mi informacji o tym, ile pieniędzy pochłonęła produkcja. – Przeczesał palcami gęste włosy i odszedł.
Natychmiast otworzyłam Project Master, wystukałam nazwę Diamond Ice i zaczęłam ściągać dane. Po piętnastu minutach trzymałam w rękach wydrukowane tabele. Przyglądając się numerom, zastanawiałam się: „Czyżbyśmy przekroczyli budżet?”. Idąc do szefa, po drodze wzięłam od Carol dużą brązową kopertę z dokumentacją zlecenia. Była pękata, ciężka, zawierała kolorowe szkice, kartki z tekstem oraz plastikową butelką na wodę potrzebną do zaprojektowania nalepki. Objuczona weszłam do biura Davida, zamknęłam za sobą drzwi, po czym wszystko razem położyłam na jego biurku i usiadłam naprzeciwko.
– David, o co chodzi?! Wyjaśnij mi, proszę. – Nie ukrywałam zdenerwowania.
Milczał podparty łokciem o biurko, rozmasowywał czoło. Po chwili westchnął, odchylił się na krześle i patrząc mi prosto w oczy, powiedział:
– W nocy otrzymałem telefon z wiadomością, że zginął Jeff Churchil – nasz klient, dla którego robiliśmy tę kampanię.
– Jak to zginął?
– Zasypała go lawina.
– O Boże! To nieprawdo… – Reszta słowa uwięzła mi w gardle.
David patrzył jakby poza mnie, pogrążony w zadumie.
Zszokowana losem nieznanego mi człowieka podążyłam myślami za Davidem.
– Wierzysz w przesądy? – Jego głos wyrwał mnie z rozmyślań.
– Przepraszam: w co?
– Czy wierzysz w przesądy?
– Emm, czasami, zależy… W niektóre. Dlaczego pytasz? Jaki to ma związek ze śmiercią naszego klienta?
– Ano taki, że każda nacja ma swoje nauki, wierzy w nie tak, jak ty i ja w Biblię. Mądrości przodków, religijne przestrogi respektowane z dziada pradziada, dla niepomnych lub obcych to często ignorowane, czcze gadanie.
– Pewnie dlatego, że w dzisiejszym świecie ludzie uznają je za zabobony. – Wzruszyłam ramionami.
– Być może, ale tym razem chodzi o prawa natury, o to, że coraz rzadziej się je przestrzega, a wszystkiemu winny pieniądz. Pogoń za nim pomieszała wielu w głowach, bo ludzka chciwość nie zna granic.
– To prawda, ale co to ma wspólnego z projektem?
– Jeff Churchil, niezwykle bogaty, od lat interesował się północnymi terenami, bywał często w Nunavut, w Iqaluit był dobrze znany. Pewnego dnia wpadł na pomysł, by wykorzystać jeden z tamtejszych skarbów Inuitów – wodę zaklętą w wieczne lody; przewozić arktyczny lód do przetwórni, w której po roztopieniu można go butelkować i sprzedawać jako wodę pitną. Z jego wizją wiązał się nie lada profit.
– Aha. A co na to Inuici?
– Od początku się temu sprzeciwiali, ostrzegali przed wykorzystywaniem wspólnego dobra, które daje matka ziemia, w celach zarobkowych. Według ich wierzeń człowieka spotka za to kara. Teraz święcie przekonani powiadają, że śmierć Jeffa Churchila jest zemstą natury.
Zaniemówiłam. Miałam wrażenie, jakby obok mnie przeszła tajemna, nadprzyrodzona moc, dając znać o swoim istnieniu. Dostałam gęsiej skórki – zawsze czuję chłód, gdy mowa o przesądach. Odzywa się we mnie uczucie niepewności i drżenia, paraliżuje myśl o fatalnych siłach. Od tego już tylko krok, by popaść w zadumę nad naszymi przekonaniami i logiką współczesnego bytowania. Zupełnie nieprzydatny w pracy, wręcz niewskazany mętlik w głowie.
Wychodząc od szefa, chciałam, by złe wieści zostały w jego biurze, pragnęłam puścić je szybko w niepamięć. Miałam sprzymierzeńca – huk roboty bardzo się przydał. Zaczęłam od odpisywania na e-maile. Potem zebrania, jedno po drugim, wypełnione dyskusjami. Zajęły sporo czasu, ale rozwiązały kilka problemów. Później omówiłyśmy z Lucy zaprojektowaną przez nią kolejną publikację, a Paula poprosiłam, by został godzinę dłużej; zależało mi na skończeniu korekty jednego z terminowych zleceń. Ustaliłam plan na następny dzień i wybiła siedemnasta. Wyszłam z pracy kilka minut po, wsiadłam do samochodu i… myśli wróciły do porannych rozważań. Widocznie zostawiłam je w nim rano, zatrzaskując drzwi.
Do domu przyjechałam z bólem głowy. Jak na jeden dzień wyraźnie przekroczyłam limit wrażeń przyprawionych emocjami – miałam dość. Od razu wzięłam dwie kapsułki ibuprofenu, popiłam wodą i położyłam się w salonie na kanapie. Narzuciłam na siebie koc, ten nasz pierwszy, który otrzymaliśmy od rządu kanadyjskiego w ramach pomocy emigrantom. Do tej pory jest moim ulubionym.
Błogość rozchodzącego się po ciele ciepła przymknęła mi oczy. Próbowałam zasnąć, tak bardzo chciałam zdrzemnąć się choćby na kilka minut, ale daremnie – nie działał klawisz _delete_, którym chciałam oczyścić pamięć.
„Muszę wyłączyć się z tego stanu, przestawić na inne tory” – pomyślałam i sięgnęłam za telefon, by zadzwonić do Gosika.To nie zawał
Już powinna wrócić z pracy, dlaczego nie odbiera…? – zastanawiałam się, trzymając słuchawkę przy uchu. Irytował mnie miarowy sygnał. Przerwało. Zawiedziona zwlokłam się ociężale z kanapy, by odgrzać obiad; już miałam nalewać do talerza zupę, gdy zadzwonił telefon. Pomyślałam: „Na pewno ona”.
– Gosik, to ty?
– Tak.
– Przed chwilą do ciebie dzwoniłam.
– Domyśliłam się.
Wystarczył mi ton, w jakim siostra wypowiedziała te krótkie słowa, a w mej świadomości ukazało się czerwone światełko. Na dobre upewniło mnie jej pociągnięcie nosem.
– Płaczesz? – Milczała. – Dlaczego?
– Nie wiem.
– Co znaczy „nie wiem”? Nie rozumiem.
– Też tego nie rozumiem – odpowiedziała drżącym głosem.
– Gosik, martwisz mnie. Czy z dziećmi i ze Sławkiem wszystko OK? – Czułam gwałtowny puls w skroniach.
– Tak, z nimi OK, tylko ze mną jest coś nie tak… Nie mam pojęcia, co się dzieje, odechciewa mi się żyć, opadłam z sił, tylko bym płakała. Nachodzą mnie idiotyczne, czarne myśli. Boję się – załkała.
– Ciii, spokojnie, Gosiczku, nie ma się czego bać, już wiem, co jest grane. Masz typowe objawy _anxiety_¹, pamiętasz, jak ja się czułam, kiedy wyrzucono mnie z Mitela?
– Ale ty miałaś konkretny powód, a ja nie mam.
– _Anxiety_ nie zawsze wywołuje jedna ewidentna przyczyna. Przez lata emigracji przeszłyśmy niełatwą drogę, wypełnioną nieustającym stresem, częstym poczuciem bezradności, walką o przetrwanie – wszystkie utrapienia przełamały twoją barierę odporności. Ale nie dręcz się, temu można zaradzić. Idź jak najszybciej do lekarza… Poczekaj chwilę, zaraz podam ci nazwę leku, który mi pomógł.
Szybko pobiegłam do sypialni. W nocnej szafce jeszcze trzymałam fiolkę z kilkoma pigułkami.
– Już mam! Zapisz: „Imipramine”.
– To pomoże?
– Mnie pomogło, zasugeruj lekarzowi…. Przyjadę do ciebie, porozmawiamy.
– Nie dzisiaj. Jestem kompletnie wyczerpana, muszę się położyć.
– OK, sprawdzę cię jutro. Głowa do góry, będzie dobrze i… Gosik, mówię to nie tylko z czułości, ale i z przekonania.
Usiadłam przy kuchennym stole i powoli otwierałam odrętwiałą dłoń, w której podświadomie ściskałam fiolkę z tabletkami.
Uratowały mnie, wyrwały z marazmu, przywróciły nadzieję, na nowo skleiły rozsypaną Lilkę. Były to dla mnie najcięższe czasy. Nie tylko przez utratę pracy, ale też samej siebie. Uczucie całkowitego zagubienia, mrożąca krew w żyłach trwoga i panika. Przychodziła nagle i paraliżowała. Wylewałam morze łez, lecz nikt nie był w stanie ich wysuszyć, wyciągnąć mnie z amoku, w jakim się niespodziewanie znalazłam. Nikt, nawet najbliżsi – choć Andrzej, Patka, Gosik i Sławek byli przy mnie z empatią, to tkwiliśmy w dwóch innych światach. Mojego nie byli w stanie pojąć, nie można go bowiem pojąć do czasu, kiedy samemu się do niego nie trafi.
Myślałam o udręce Gosika. W smutku zwiesiłam głowę i spojrzałam na krupnik pokryty kożuchem. Wystygł. Wyglądał jak kleista, szara maź będąca nie do przełknięcia. Straciłam apetyt. Zamiast zjeść, zrobiłam sobie herbatę z cytryną. Ten kojący mnie napój wygaszał emocje, pozwolił wlać w siebie optymizm.
Nie ma tego złego… – pomyślałam. _Anxiety_, wykręcając niezły numer, __ wlazła z butami do mojego życia. Pokazała swój wstrętny image. __ Rozszyfrowałam ją na wylot, już nigdy mnie nie zaskoczy. Nie lubię jej, ale znalazłyśmy kompromis. Mimo wszystko przyznaję jednak, że nauczyła mnie wiele, zainicjowała dogłębne poznanie własnego, prawdziwego ego. Opowiem Gosikowi, jak do tego doszłam – może będę mogła jej pomóc. Weźmie leki i szybciej wyzdrowieje. Byłam tego pewna!
Po chwili przyszedł do domu Andrzej, zaraz za nim Patka. Jej dobry humor postawił mnie na nogi. Podałam obiad i zasiadłam z nimi do jedzenia. Zapomniałam o wydarzeniu w pracy i o nocnym incydencie, już spokojniej myślałam o Gosiku, wierząc w dobre dni przed nami.
*
Tamtego roku rozpieszczało nas bajeczne lato. Upały i powietrze nasączone wilgocią męczyły niejednego mieszkańca Ottawy, ale mnie napełniały uciechą od rana. Oświetlona słońcem gęsta mgła unosiła się nad równiutko skoszoną trawą, otaczała barwne kwiaty i krzewy rozsiewające słodki aromat. Cieszyłam się latem, starałam się je wykorzystać. Po pracy często zajeżdżałam na Carola Street do Zbyszków na basen. Wskakiwałam do rozkosznej wody z przeświadczeniem, że robię coś dla siebie, że dbam o zdrowie. Pływałam. Najlepszy relaks, jaki mogłam sobie zafundować. Uczucie rozciągających się ścięgien oraz mięśni przynosiło ulgę, znikały problemy, myśli układały się w logiczną całość. W wodzie czułam lekkość, słyszałam, jak z otaczającym mnie światem tworzymy harmonię.
W piątkowe popołudnie wystarczy świadomość nadchodzącego weekendu, a już mamy labę.
Wyskoczyłam z pracy, wsiadłam w samochód i z rytmami rock’n’rolla zajechałam na Carola Street.
Zbyszek dopiero co wyszedł z basenu, paroma podskokami strząsnął z siebie wodę, ręką wytarł wysportowane ciało, poczochrał blond włosy. Na mokre Speedo założył błękitne spodenki, wszedł na patio, by rozpalić grilla. Za chwilę wyszła z domu Teresa, w szerokiej wzorzystej spódnicy i kremowej bluzce bez rękawów. Niosła tacę, na której leżało pęto polskiej kiełbasy i ziemniaki owinięte srebrną folią.
– Lila, dzwoń po Andrzeja, niech przyjeżdża na obiad.
– Najpierw zadzwonię do Gosika. – Stojąc przy stole, wycierałam się kąpielowym ręcznikiem.
– Sławków też zaproś! Zjemy razem, jest tak gorąco, że posiedzimy nad wodą do nocy.
Weszłam do domu, ze ściany w kuchni zdjęłam telefon, z nadzieją wystukałam numer.
– Cześć, Gosik… jak dzisiaj? Byłaś u lekarza?
– Byłam, przepisał mi to samo lekarstwo, które pomogło tobie, ale… – Nie kończąc zdania, rozpłakała się.
– Już do ciebie jadę. – Nie czekając na jej reakcję, wyłączyłam się. W pośpiechu na wilgotne nogi naciągnęłam białe dżinsy, upchałam w nie koszulową bluzkę, stopy wsunęłam w klapki i wybiegłam na zewnątrz.
– Wybaczcie, wspólny obiad odłożymy na kiedy indziej, jadę do Gosika, coś beznadziejnie się czuje.
– Zaraz zaraz! Powiedz, co jej jest! – Teresa patrzyła na mnie spod ciemnych loków.
– Dokładnie nie wiem, zadzwoń do mnie wieczorem, teraz muszę lecieć.
Po dwudziestu minutach dotarłam na Grandview. Gdy otworzyłam wejściowe drzwi domu Sławków, przywitały mnie zimno i cisza. Od razu pobiegłam na górę, weszłam do wychłodzonej klimatyzacją sypialni z wielkimi oknami. Na łożu, pośród ugniecionych poduszek, leżała Gosik. Miała na sobie jedwabną koszulkę na ramiączkach, skąpo, zaledwie rożkiem kołdry okryta w pasie wpatrywała się w ścianę.
– Jaka u was zimnica! – Odruchowo masowałam ramiona. – Jeszcze się przeziębisz.
– Duszno mi – odpowiedziała, odrzucając okrycie. Podniosła się, popatrzyła na mnie i w tym samym momencie z jej mglistych oczu wypłynęły strużką łzy.
Usiadłam przy niej, wzięłam jej dłoń w swoją.
– Gosik, czyżby to lekarstwo na ciebie nie działało?
– Działać działa, tylko z zupełnie odwrotnym efektem. Teraz nie dość, że mam lęki i chce mi się ryczeć, to co rusz odczuwam kołatanie serca, przyspieszony puls, bóle w klatce piersiowej. W pewnym momencie myślałam, że dostałam zawału.
– To nie zawał, tylko kolejne objawy _anxiety_. Problem w tym, że imipramina nie działa na ciebie tak jak na mnie, ale leków tego typu jest sporo, z tym że najtrudniejszą sprawą jest dobranie odpowiedniego. Każdy organizm jest inny, a ja myślałam, że jesteśmy ulepione z tej samej gliny.
– Okazuje się, że nie.
– Odstaw go!
– Już odstawiłam, bo powaliłby mnie na amen.
– Idź ponownie do lekarza, może za drugim razem trafi z tabletkami.
– Boję się je brać, nie ma innej metody?
– Nie tak skutecznej. Próbowałam. Muzyka, spacery… Jedyną ulgę sprawiało mi czytanie książek, ale gdy tylko wracałam do rzeczywistości, życie wymykało mi się spod kontroli. Potem już nawet nie mogłam czytać. Nie potrafiłam się skupić, groza porywała moje myśli, panika obezwładniała, byłam kompletnie załamana. Wong² skierował mnie do psychiatry. Krępowałam się pójść, aż w końcu stwierdziłam, że muszę. Pamiętam, jak Andrzej powtarzał: „Weź się w garść”, a w dzień, w którym szłam na wizytę do Queensway Carleton Hospital, ostrzegał: „Tylko nie daj się namówić na żadne prochy”. I wiesz, co mu odpowiedziałam?
Gosik czekała, co powiem.
– Że jego rady nie skutkują, że nikt nie był w stanie mi pomóc, wobec tego poradzę się profesjonalisty.
– A co powiedział lekarz?
– Jasno wytłumaczył, co to jest _anxiety_, jakie są jej objawy i przyczyny. Stwierdził, że lekkie stany tej choroby są możliwe do wyleczenia psychoterapią, niemniej wiąże się to z długim procesem, a ja potrzebowałam natychmiastowej pomocy, czyli leku. Gdy mu napomknęłam, że mąż nie popiera brania lekarstw na głowę, to uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że mąż w tej kwestii zapewne jest niedouczony. Wypisując receptę, wyjaśnił działanie imipraminy, zaznaczył, że powinnam to brać przez półtora roku.
– O Jezu, tak długo?! – Gosik z trudem przełknęła ślinę.
– Zareagowałam dokładnie tak samo jak ty teraz, miałam pietra, ale spróbowałam.
– I kiedy odczułaś ulgę?
– Szybko. Po trzech, czterech dobach, potem z każdym dniem było coraz lepiej. Po kilku miesiącach zastanawiałam się, czy nie odstawić lekarstwa lub nie zmniejszyć dawki, kiedy wydobrzałam. Uznałam jednak, że to jego zasługa, więc nie chciałam ryzykować. Gosik, ten lek przywrócił mi zdrowie! Zawsze mam w zanadrzu imipraminę. Teraz potrafię szybko zdiagnozować symptomy i nie dopuszczam do stanu, w jakim znalazłam się kiedyś. Wiem, że czujesz się zagubiona, ale zobaczysz, ty też znajdziesz odpowiednie lekarstwo.
Gryzła spierzchnięte usta, pełna lęku wciąż rozmyślała. W pewnej chwili uśmiechnęła się niemrawo. Chociaż tyle – pomyślałam z nadzieją; w okresie rozterki każdy uśmiech jest jak dobra piguła.
Z parteru dobiegły głosy. To Sławek przywiózł do domu Karolinę i Nikusia. Dołączył do nas i patrząc na Gosika, zapytał:
– Jak się czujesz?
– Beznadziejnie. – Znowu posmutniała.
– Przygotuję coś do jedzenia, tylko co, Gosiczku?
– Nie wiem, wsadź kurczaka na rożen i zjedz z dziećmi. – Z powrotem położyła się na łóżku.
Wychodząc od nich, zatrzymałam się na moment.
– Gosik, jeszcze jedno… Zbychy zapraszali was i nas na obiad, ale odmówiłam, powiedziałam, że kiepsko się czujesz. Teresę ruszyło, ma do mnie zadzwonić. Czy mogę jej powiedzieć o twoim stanie?
– Tak, nie będę nic ukrywać.
Wieczorem Teresa nie zadzwoniła. Być może bawiła innych miłośników basenu albo sortowała biżuterię. Pracując z domu, godziła biznes z przyjemnościami, lecz rzadko kiedy robiła to, co zaplanowała chociażby przed godziną.
Korzystając z wolnego czasu, poszłam do łazienki zmyć z siebie chlor. Do lejącej się z kranu wody dodałam _lavender bubble bath_. Zapachniało w całym pomieszczeniu. Przez otwarte okno wpadał warkot kosiarki. Andrzej mógłby już skończyć to koszenie – pomyślałam, zanurzając się w pianie. Poleżałabym tak dłużej, gdyby nie zakręcił mi w nosie swąd! Coś się sfajczyło?!
– Patka! – krzyknęłam z całej siły, wyprostowałam plecy, usiadłam i wrzasnęłam po raz drugi: – Pacita! – Nie usłyszawszy odpowiedzi, skoczyłam na równe nogi, zarzuciłam na siebie szlafrok, ale w drzwiach stanęła Patka z głupkowatą miną.
– Mamuś, _take it easy_, nic się nie dzieje. Miałyśmy z Sarą ochotę na schabowe i jeden się troszkę przypalił.
– Z jednego kotleta tyle smrodu?! Pootwierajcie wszystkie okna!
Zakopcona kuchnia wyglądała jak po bombardowaniu. W zlewozmywaku, pod strumieniem wody, dymiła spalona patelnia, na kontuarze stały brudne miski, dookoła rozsypana tarta bułka. Na dużym talerzu parowały kotlety – trzy ładnie przyrumienione, jeden spalony na węgiel. Sara co chwila odgarniała przedramieniem rude włosy i w pocie czoła ścierała jednorazowymi ręcznikami tłuszcz z kuchenki; zażenowana chowała oczy. Patka wyrzucała do kosza odkrojone z kotletów kawałki tłuszczu.
Złapałam się za głowę.
– _Oh my…!_ Ale z was gospochy! – Kręciłam głową z politowaniem. Zakasałam rękawy, wzięłam się do zmywania. Spalony kotlet wylądował w śmieciach.
Na talerzach kładłam te przyrumienione, gdy Andrzej wszedł do domu.
– Dziubas, serwuję kolację, zjedz z nami.
– Przecież jadłem przed koszeniem trawy.
– Tak, ale dziewczynom zachciało się schabowych, więc i ty załapiesz się na jednego.
Zasiedliśmy wszyscy do stołu. Uwielbiałam takie wieczory. Kiedyś zawsze, a ostatnio coraz rzadziej jadaliśmy razem. Wracaliśmy do domu o różnych porach, każdy z nas pędził w różne strony, jako że wciąż goniliśmy za marzeniami.
Pannice najchętniej rozmawiały o karate i swoim Wielkim Planie – skończeniu średniej szkoły w przyspieszonym terminie i wyjeździe na długi czas do Meksyku i Europy. Koncept był ambitny: najpierw pomieszkać w Cancun, sprawdzić, czy miłość, która opętała Patkę, jest prawdziwa, czy to tylko oczarowanie, potem poznać uroki Ibizy, gdzie mieszkają dziadkowie Sary, a następnie pojechać do Katakalidisów, by nacieszyć się Grecją. Pół roku życia w krajach, które je wabiły. Nieustannie liczyły, ile miesięcy zostało im do ukończenia szkoły, ile pracy jeszcze przed nimi.
Patka coraz częściej korzystała z Porszaka – mojego subaru, którym pozwalaliśmy jej jeździć na krótkich dystansach. Staruszek zaczął niedomagać, a to męczyło Andrzeja.
– Powinienem do niego zajrzeć, pachnie benzyną, może zbiornik przerdzewiał?
– _But_… ale ciągle można nim jeździć, prawda? – zapytała Sara.
– Nie wybuchnie? – upewniała się Patka.
– Wybuchnąć nie wybuchnie, ale… _better safe than sorry_³_._
Dziewczyny popatrzyły jedna na drugą.
– A czy Patka mogłaby przyjść do mnie na _sleep over_⁴? W środę mam urodziny i wygodniej byłoby uczcić je podczas weekendu.
– Ojej! Wielka osiemnastka! _Happy Birthday, Sara!_ Pamiętaj, że __ „w życiu człowieka istnieją dwa wielkie dni: dzień, w którym się rodzi, i dzień, __ w którym się odkrywa dlaczego”. Nie wiem, czyje jest to powiedzenie, ale kieliszkiem wina wznieśmy toast za twoje zdrowie, za dzień urodzin i ten drugi.
1 Nerwica lękowo-depresyjna.
2 Rodzinny lekarz dr Wong.
3 Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
4 Na noc.NAKŁADEM WYDAWNICTWA NOVAE RES UKAZAŁO SIĘ RÓWNIEŻ:
Z nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło ojczyznę, aby znaleźć lepsze jutro. Dla wielu jedynym drogowskazem był przypadek. Krok po kroku brnęli wytrwale do wymarzonego zachodniego szczęścia. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym, budując ich życiorys. „Czy było warto?” to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i ozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80. – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę i na własnej skórze sprawdzić famę o zachodnim świecie. Czy znaleźli to, czego szukali?