- promocja
- W empik go
Patologia, Antologia Matki Polki Patolki - ebook
Patologia, Antologia Matki Polki Patolki - ebook
Zupełnie nowe spojrzenie na bycie matką, pełne satyry na otaczający świat.
Świat Matki Polki Patolki kusi błyskotliwym poczuciem humoru, soczystym językiem, śmiechem do łez i nie owijaniem w bawełnę kultu bycia rodzicem. Tylko dzięki tej książce zrozumiecie, jak niesamowita może być jazda na pełnym pampersie i spóźnionym pociągiem.
Rozhisteryzowany współpracownik lub rozhisteryzowane dziecko? Nie ma rzeczy, której nie dzwignęłaby ta baba z krwi i kości. Obala uroki macierzyństwa i wznosi wieże z niezapłaconych rachunków. A wszystko to by nie oszaleć w nowoczesnym, zwariowanym świecie, wymagającym bycia idealnym w każdym aspekcie życia.
Matka Polka Patolka pokaże Wam jak idealnie jest być nieidealnym.
Dodatkowego smaku dodaje fakt, że każda z opisanych historii jest zainspirowana wydarzeniami z życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-5649-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed przystąpieniem do lektury zalecane jest odłożenie picia, jedzenia i małych dzieci na bok.
W miarę możliwości lektura winna odbywać się w pampersie, na kibelku lub, jeśli to możliwe, z pustym pęcherzem.
Niepolecane jest czytanie książki w miejscach publicznych.
Zaleca się natomiast, przed przystąpieniem do lektury, zaopatrzenie się w chusteczki higieniczne trzywarstwowe.
Autorka nie ponosi żadnej odpowiedzialności prawnej lub materialnej za uszkodzone podczas lektury mienie, tj. zasikane majty, spodnie, rajty ani zaplute telefony, tablety, komputery.
Koniecznym i niezbędnym warunkiem przystąpienia do lektury jest posiadanie w stopniu minimalnym absurdalnego poczucia humoru, autoironii oraz zrozumienia dla głęboko osadzonego w przedstawianych historiach sarkazmu.
Z uśmiechem w sercu i przymrużeniem oka
Magdalena SkowerskaWAGOWE ZADOŚĆUCZYNIENIE
Wiecie, kiedy NAPRAWDĘ kocha się drugiego człowieka?
Kiedy w pełni akceptuje się to, jaki jest. Kiedy nie robi mu się przykrości. Na przykład wtedy, kiedy nie mówi mu się, że jest gruby. Tak przynajmniej twierdzi Brus. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że jedzie w tym względzie na nieobiektywnym subiektywizmie.
Dlatego pewnie przez trzy lata nie znalazł okazji, by mi powiedzieć, że z chudej gazeli zamieniłam się w tłustą świnię.
Że włosy mogłabym zapuścić, buty wyższe nosić albo w dżinsach zacząć chodzić – to tak, ale żebym schudła – to mu jakoś umknęło.
Nie zauważył, jak z rozmiaru 36 urosłam do 46 (swoją drogą, ta bawełna z Chin to niesamowicie rozciągliwa jest).
Na szczęście, mój endokrynolog mnie nie kocha. Każda wizyta wyglądała tak samo:
– Proszę na wagę!
Ja na czczo od czterdziestu ośmiu godzin. Dowysikiwana na maksa. W najlżejszych ciuchach. Bez majtek i stanika. Z lekko opartą o szafkę ręką i jego:
– Odważnie kochana. Całym ciałem.
Szlag by go!
– To ile tam tym razem?
I to jego cmokanie albo charakterystyczna cisza, kiedy powiedziałam ile.
Skubany, dobry był. Siedział zawsze przy biurku. Plecami do mnie.
Kiedyś pomyślałam, że go oszukam.
– To ile tam dzisiaj?
Podałam wagę zaniżoną o jakieś 2 kilo. Wiecie… coś jak wtedy, gdy ważysz 201, a podasz 199. Brzmi inaczej? No pewnie!
A on nagle w tył zwrot na tym swoim obrotowym krzesełku.
– Na pewno dobrze spojrzałaś?
Jebaniutki!
– Hehehehehe! Noo… Hehehe… 202…
Kurwa, i z nerwów jeszcze sobie dodałam!
Wagowe zadośćuczynienie.
Kilogramowa pokuta.
Ale ja jestem durna!
Po trzech latach leczenia, namawiania do sportu, do zmiany diety, do łykania tabletek nadszedł TEN DZIEŃ.
Popatrzył na mnie zza tych swoich mądrych okularów i mówi:
– No, kochana. Tarczycę wyregulowaliśmy, więc już nie masz na co zrzucić nadwagi.
To sobie W CIĄŻĘ zaszłam!
Nie będzie mi pierwszy lepszy doktorzyna bez dyplomu wiszącego na ścianie mówił, czy ja mogę być gruba!
ZWIERZĘCY MAGNETYZM
To był pomysł Ewki Marchewki. Na sto procent.
Pamiętam jak dziś, kiedy powiedziała: „Zrób sobie sesję ciążową”. Dzięki temu dostałam sto zdjęć, na których wyglądam jak wielka krowa z obtłuszczonym karkiem, pchająca przed sobą arbuza wymionami, lub jak hipopotam na chwilę przed wysraniem dwupiętrowego domku jednorodzinnego z tarasem…
Ewka, nigdy Ci nie podziękowałam. Teraz mam okazję. Gdyby nie Ty, na ścianie mojej sypialni wisiałyby maki albo inne słoneczniki. A tak – to się boję, że spadnie toto na mnie i zabije na śmierć we śnie.
Generalnie wyjście z domu na sesję zakończyło się prawie mordobiciem i okrzykami:
– Nienawidzę cię!
– Sam sobie będziesz rodził!
– Pierdolę! Nigdzie nie idę!
– Gdzie są, kurwa mać, moje dresy?!
A poszło o to, że jak ostatni bezmózg zapytałam Brusa, czy wziąć sukienkę fioletową czy czarną. A on, jak ostatni bezmózg, odpowiedział mi, że czarną, bo fioletowa...
Bo fioletowa... hmmm...
Bo fioletowa MNIE POGRUBIA.
Moment, kiedy kończył to zdanie, był momentem, kiedy zdał sobie sprawę, że może zaraz umrzeć. I dziś Lady Pampers byłaby sierotą. Jedyne, co go uratowało, to fakt, że miałam już zakręconego loka i wyszczuplający makijaż na twarzy. Nie chciałam sobie tego wizerunku zepsuć plamami krwi na policzku.
Dojechaliśmy więc w ciszy i z wkurwem na twarzy na miejsce sesji, ale jak tylko pomachała do nas pani fotograf, przybraliśmy ludzkie oblicze.
To mamy opanowane do perfekcji.
W latach osiemdziesiątych zrobiliby z nas linijki dwuobrazkowe:
Wkurw – Uśmiech
Wkurw – Uśmiech
Wkurw – Uśmiech
Pani fotograf nic nie wyczuła, bo kazała nam ustawiać się w tak różnych pozycjach, jakobym nimfą leśną była lub inną trzciną giętką. Jakoś nam to koślawo szło. A to się pieniek, na którym stałam, zapadł pod ziemię; a to łabędź chciał mnie użreć, bo okazało się, że przysiadłam grubą dupą na zdechłej rybie, na którą chęć miał ewidentną. To znaczy – do dziś się nie wyjaśniło, czy ryba zdechła, zanim na niej usiadłam, czy też zginęła w męczarniach.
Powiedzieć, że atmosfera padła, zdechła lub siadła, to mało. Jechało desperą, żenadą, rasową patolą i wyżej wspomnianą padliną.
Równie dobrze pani fotograf mogłaby kazać mi skakać z wodospadu w sukience z perłowego tiulu lub Brusowi bujać się na lianie w stroju Adama... NIE-WY-KO-NAL-NE.
Ale ona nie była z tych, co się poddają tak łatwo! W ogóle jej nie przeszkadzało, że mój wzrok mówił: „Brus umrze, jak tylko wrócimy do domu”, a błagalna mina Brusa: „Niech mnie pani z nią nie zostawia!”.
W końcu pani fotograf postanowiła rozluźnić atmosferę, chwytając się ostateczności… czyli seksu (nie, nie, nie, bez jaj!, seks na plaży z hipopotamem mógł się dla Brusa skończyć więzieniem):
– Niech pan powie żonie na ucho coś seksownego.
– To nie mój mąż, proszę pani! Wie pani, on pięć lat czekał, żeby się oświadczyć. Pięć lat!!! Niektóre małżeństwa tyle nie trwają. A ja się zgodziłam, ale już nie chcę! Wie pani? Znajdę sobie innego męża.
W tym czasie Brus (jako że zadaniowy jest i miał mi coś na ucho seksownego powiedzieć) nachylił się do mnie i moje wywody przerwał jego okrzyk, który odbił się echem od jeziora Miedwie oraz pobliskich domków jednorodzinnych:
– UWAŻAJ NA DUPĘ!!!
Nie, moi drodzy. To nie była zapowiedź czegoś seksownego.
Metr za mną stał głodny i wkurwiony łabędź i próbował zasunąć mi dziobem w dupsko, gdzie ewidentnie musiała dyndać jakaś resztka padlinki... Tak sobie to tłumaczę.
To był rok 2017.
Rok, w którym wygrałam zawody w biegu z przeszkodami dla kobiet w ósmym miesiącu ciąży. Kategoria: ucieczka z padliną w zadku przed łabędziem.
Rok, w którym Brus wygrał życie!
SAM SE POGRZEB
Na swoją obronę mam tylko jedno: było w chuj gorąco i w ciąży byłam. Ale że „ciąża to nie choroba”, jak mnie poinformował uprzejmie kolega z pracy (bo pewnie nieraz był, to wie, o czym mówi), to skoncentrujmy się na tym, że było w chuj gorąco.
Nigdy nie miałam ciepłej relacji z pierwszą teściową, ale zorganizować pogrzeb na cztery dni przed moim porodem?! To tylko ona mogła mi zrobić taki numer.
Czy poszłam? No pewnie, że poszłam! A właściwie doturlałam się.
Kryste panie! Całą ciążę dresy, koszulki, sukienki z ciuchbudy. Pogrzeb! Jasna dupa!
Kto mierzył sukienkę, nazwijmy ją dyplomatycznie „wyjściową”, w trzydziestym dziewiątym tygodniu ciąży, ręka w górę!
Generalnie, jak już ją na siebie wciągnęłam i zobaczyłam, że w rozmiarze 3XL (większego nie mieli!) przestały mi się szwy rozchodzić po bokach, to wysapałam Brusowi, że ja w niej zostaję do następnego dnia; że nie ma takiej fizycznej możliwości, żebym ją z siebie teraz ściągnęła, stękając i dysząc, a jutro znowu stękając i dysząc, się w nią wbiła. Dopiero pani ekspedientka mnie przekonała tymi słowy: „Wyskakuj, grubasie, trza to wbić na kasie!”.
Lato było piękne tego roku... Uwielbiałam te szybkie prysznice w ciąży.
„Yhhhyyhh” – jedna noga w wannie...
„Yhhhhyyyhhy” – druga noga w wannie. Potem stoisz pięć minut i łapiesz oddech.
„Yhhyhyhhyyy” – schylasz się po płyn do kąpieli.
„Yhy...yh...yh...yh...yh” – namydlasz się. Woda delikatnie obmywa twoje ciałko…
Napisałam ciałko? Sorry – cielsko! Do dziś spłacamy niedopłatę za wodę.
Potem tylko raz-dwa… trzydzieści minut i wyszłam z wanny. Wbiłam się w tę nieszczęsną kieckę. Dowaliłam złoty łańcuch, żeby odwrócić uwagę od brzucha. Zrobiłam sobie twarz i ruszyłyśmy z Małolatą.
Mam zawsze mieszane uczucia, jeśli idzie o pogrzeby, bo z jednej strony smutek i żal, a z drugiej niepohamowana radość, że możesz zobaczyć rodzinę z Elbląga. Po dziesięciu latach! Taka emocjonalna schizofrenia.
W kościele było przyjemnie. Cicho i chłodno. Usiadłam w ławce, bo już ledwo stałam. I wtedy to poczułam.
Zimny chłód ławki.
Na dupie.
Ale proszę państwa! Nie na byle jakiej dupie.
Na GOŁEJ DUPIE!
Przez tę całą aferę z myciem i ubieraniem pieprzonej kiecki zapomniałam założyć gaci. Dostałam takiego ataku śmiechu, że musiałam schować twarz w chusteczki i symulować płacz i ciemną rozpacz…
Nieskazitelna akustyka kościoła poniosła mój kwik pod balkony chóru.
Przy ołtarzu: pierwszy mąż, jego druga żona, pierwszy teść, no i pierwsza teściowa spokojnie spoczywająca na wiecznym łożu.
W piątej ławce JA! Kwicząca! Z gołą dupą!
Wycofałam się szybko do toalety, żeby sprawdzić, czy mi szwy nie puszczają i czy mi tej dupy gołej nie widać.
Teraz wyimaginujcie to sobie: gruba ruda baba w trzydziestym dziewiątym tygodniu ciąży, w granatowej kiecce, ze złotym łańcuchem dyndającym na szyi, stojąca w kościelnej toalecie, tyłem do lustra, z wypiętą dupą i patrząca, czy jej nic nie widać!
W tle słychać: „Anielski ooorszaaak niech twom duszem przyyyjmieem...”.
Pogrzebałam właśnie chyba ostatnią na to szansę.
Oto ja – patologia w pełnej krasie.
A najlepsze jest to, że teściowej by się ta historia na bank spodobała. Chichrałybyśmy się obie jak głupie! Ja bym się poszczała w gacie, a ona by umarła ze śmiechu.
O pardą!