Patriotów 41 - ebook
Patriotów 41 - ebook
STALINIZM JAKO OKRUTNA GROTESKA
NOWA POWIEŚĆ NAJBARDZIEJ HRABALOWSKIEGO Z POLSKICH PISARZY
Opowieść o mieszkańcach pewnego domu zbudowanego z powodu złudnej nadziei. Jego mieszkańcy doświadczyli zbrodni i miłości, podłości i szlachetności, złego losu, krótkich chwil szczęścia, samotności. Usiłowali przetrwać w świecie, który był absurdalny, okrutny i niepojęty.
„To zastanawiające jak bardzo Marek Ławrynowicz lubi swoich bohaterów, choć połowa z nich, lekko biorąc, na to nie zasługuje. W tej świetnie napisanej, autentycznie zabawnej powieści nie brakuje blagierów, tchórzy, konformistów, cymbałów potraktowanych z należnym im sarkazmem, ale wszyscy oni - podobnie jak postaci nieskazitelne - są po stronie życia, w którym mimo grozy, a potem bylejakości czasów, jest jakiś nieodmienny blask i impet. Patriotów 41, to adres pod którym każdy z nas, rówieśników autora, dłużej lub krócej zamieszkiwał, bez pożytku dla literatury. Marek Ławrynowicz to zmienił i odniósł sukces. Patriotów 41 to adres, który polecam bez wahania”.
Eustachy Rylski
Genialnie pokazany polski mikrokosmos, ograniczony do dziejów jednego domu w podwarszawskim Miedzeszynie. Jego powojennym mieszkańcom (przedwojenni poszli do gazu) lata okupacji przenicowały życiorysy, a tak zwane wyzwolenie nie uwolniło ich od strachu. Jednak stalinizm, podobnie jak okres wczesnego Gomułki, w ujęciu Marka Ławrynowicza są tyleż upiorne, ile groteskowe, a czasem wręcz komiczne. Bierze się to z tego, że ludzie zameldowani przy ulicy Patriotów 41 w gruncie rzeczy nie przyjmują do wiadomości istnienia towarzyszy Tomasza czy Wiesława, jedynego ubeka wśród sąsiadów ignorują, a zajmują się tym, co tylko na pozór jest zwyczajne i monotonne: kłócą się i piją wódkę, za czymś tęsknią, kogoś kochają, gdzieś tam pracują… bez większego przekonania. I to ich nieskomplikowane życie okazuje się pasjonującą historią polskiego losu.
Nie ma tu wielkich wydarzeń ani postaci ze szkolnych podręczników. Jest za to Polska, jaką była naprawdę, jaką starsi z nas pamiętają i też mogliby o niej tak opowiedzieć, oczywiście, gdyby potrafili robić to równie świetnie jak Marek Ławrynowicz. To jeden z nielicznych współczesnych prozaików, którzy wiedzą, na czym polega sztuka narracji. Nie bez przyczyny nazywana sztuką właśnie.
Krzysztof Masłoń
krytyk literacki, autor Lekcji historii najnowszej i Puklerza Mohorta
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-606-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobrze jest mieszkać przy ulicy Patriotów. Właśnie takich bezosobowych, nieprzypisanych do żadnego narodu. Wszyscy w mojej rodzinie byli patriotami. Pradziadkowie, dziadkowie, rodzice i ja na swój dziecięcy sposób też. Mieszkaliśmy zatem przy swojej ulicy i było nam tam całkiem dobrze.
Nasz patriotyzm był nieco złożony. Moja babka Wiktoria była wielką patriotką polską i jak głosi rodzinna legenda, przez lata kochała się platonicznie w Józefie Piłsudskim. Widziała marszałka może ze trzy razy w życiu (nie licząc zdjęć w gazetach) i za każdym razem robił na niej wielkie wrażenie. Starsza siostra babki, Grażyna, była wielką patriotką litewską i Piłsudskiego wprost nienawidziła, a najstarszy brat ich obu, który musiał zwiewać z Wilna w roku tysiąc dziewięćset piątym, ostatecznie osiadł gdzieś w Arizonie i tam z wolna stawał się patriotą amerykańskim. Mąż babci, a mój dziadek był sumiennym polskim patriotą, ale w jego rodzinie zdarzali się patrioci białoruscy, co prawda podkreślający raczej swoją „tutejszość" niż narodowość. Mój drugi dziadek był z lekka prołotewski, bo w tym kraju spędził dzieciństwo, młodość i poznał pierwszą żonę. Jego druga żona mieszkała od czternastego roku życia w Rosji, ale uczucia patriotyczne miała tylko w stosunku do Petersburga, a resztą imperium gardziła. Jak widać, wiele może być różnych patriotyzmów, ale naszej ulicy to nie przeszkadzało, ponieważ jej nazwa odnosiła się do wszystkich patriotów. I to mi się zawsze w tej nazwie najbardziej podobało.Czas budowniczych
Nasz dom jest dwupiętrowy, murowany, co przed wojną w Miedzeszynie stanowiło rzadkość. Wśród sosen stały drewniane dacze w stylu świdermajer, z ogromnymi tarasami, trzepakami pełnymi dziecięcego wrzasku, komórkami, którymi wolno obrastały, i całym podmiejskim bałaganem. Przed wojną ta piaszczysta okolica, o klimacie ponoć zbawiennym dla chorych na gruźlicę, była ulubionym letniskiem mieszkańców Warszawy, przeważnie wyznania mojżeszowego. Co zamożniejsi handlowcy, bankierzy, a także rzemieślnicy, lichwiarze, a podobno nawet niektórzy przedstawiciele przestępczej arystokracji przywozili tu na lato swoje rodziny, wraz ze służbą, nianiami, pierzynami, sukniami, chroniącymi od słońca parasolkami, psami, kotami i diabli wiedzą czym jeszcze. W upalne dni wśród sosen rodziła się miłość, zawiązywały romanse, a jeśli wierzyć Mamci, która zawsze wszystko wiedziała najlepiej, dochodziło także do zdrady małżeńskiej. Kupcy i bankierzy towarzyszyli swoim żonom i dzieciom, jeśli im interesy pozwalały, a jeśli nie pozwalały, wsiadali do kolejki wąskotorowej (a bogatsi do własnych automobili) i jechali robić to, do czego zostali stworzeni, czyli pieniądze. Dzieci zajęte zwieszaniem się z trzepaków w ogóle tego nie zauważały, za to żony chodziły wśród sosen, wzdychając melancholijnie i zerkając spod spuszczonych rzęs na wędrujących piaszczystą drogą młodzieńców, którzy byli utalentowanymi artystami albo nie mniej utalentowanymi złodziejami, czyli przedstawicielami tej szczęśliwej części ludzkości, której się nigdy nigdzie nie spieszy.
Gdy pojawiały się jesienne chłody, pod dacze podjeżdżały zgrzytające na wybojach ciężarówki i zabierały żony, dzieci, psy, koty i służące, a wraz z nimi pierzyny, prześcieradła, szyszki, które dzieci zbierały na pamiątkę, kolorowe szkiełka, kamyczki, zasuszone listki akacji i romantyczne wspomnienia. I tak rok po roku.
Dacze służyły głównie letnikom, toteż były budowane byle jak. Wiatr bez trudu wdzierał się do nich przez nieszczelne okna i wypaczone drzwi, po intensywnych ulewach leciało z dachu, a zalegający na nich śnieg niszczył papę. Wiosną wszystko wysychało, papę smarowano smołą, zacieki na suficie zamalowywano i znów pojawiały się dzieci, psy, koty i cała reszta.
Nasz dom był murowany, gdyż należał do nielicznych zamieszkanych przez cały rok. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim grupa zamożnych Żydów w starszym wieku umyśliła sobie, że spędzi w Miedzeszynie swoje ostatnie lata. Wspólnymi siłami zbudowali dom, w którym na parterze i pierwszym piętrze było sześć wygodnych mieszkań, na drugim zaś skromne mieszkania dla służby odpowiedzialnej za gotowanie i sprzątanie oraz dla pielęgniarki. Początkowo chciano zatrudnić także lekarza, ale staruszkowie szybko doszli do wniosku, że mieszkający na stałe po drugiej stronie torów doktor Artsztejn zupełnie im do zachowania bezcennego zdrowia wystarczy. W Niemczech doszedł do władzy Hitler, a oni budowali, planowali, jak ustawią meble, jak będą spacerować wśród sosen i wirujących w powietrzu płatków śniegu albo grzać się przy piecu. Krótko mówiąc: marzyli o dniach, w których będą szczęśliwi.
W trzydziestym piątym dom było gotowy i wprowadzili się pod jedynkę Grinbaum z żoną. Pod dwójkę Jakubowicz, pod trójkę Sternharc, pod czwórkę Poznański z żoną, pod piątkę wdowa po bankierze, Grinsztajnowa, i pod szóstkę małżeństwo Dawidowiczów.
Wszyscy znali się od dawna, toteż od razu zaczęło się życie sąsiedzkie. Od czasu do czasu (zwłaszcza latem) przyjeżdżały do staruszków dzieci i wnuki, przed tarasami pojawiły się starannie podlewane kwiaty, a wokół domu rozplenił się bez, który w porze kwitnienia wypełniał swym zapachem całą okolicę. Nie wiadomo, czy za sprawą suchego klimatu, czy z bardziej tajemniczych powodów, w ciągu pierwszych lat istnienia domu nikt ze staruszków nie umarł, nawet nie bardzo chorowali ani, co najciekawsze, nie za bardzo się starzeli. Zdaniem niezbyt licznych stałych mieszkańców Miedzeszyna, staruszkowie wyglądali tak, jakby czas przestał ich dotyczyć. Siedzieli w swoich mieszkaniach, spacerowali, ustawiali leżaki na werandach. Z wolna świat przestawał ich interesować. W miejscowym sklepiku można było kupić gazety, ale nikt z mieszkańców domu ich nie kupował. Mieli radioodbiorniki, i to całkiem dobre, z głośnikami, ale rzadko słuchali wiadomości. Wiedzieli, że umarł Piłsudski, że w Niemczech rządzi Hitler, że na Ukrainie ludzie umierają z głodu, ale to wszystko jakoś nie miało znaczenia wobec trwania sosen, piasku osypującego się z kół wozu jadącego wolno drogą, dalekiego szczekania psów. Jakby wszystko zwolniło swój bieg, niemal znieruchomiało. Oni też poruszali się coraz wolniej, nie dlatego, że brakowało im sił, lecz by przystosować się do otoczenia.
Gdy we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku wybuchła wojna, staruszkowie zdziwili się bardzo. Przez pewien czas byli zaniepokojeni, ale potem doszli do wniosku, że wojna z pewnością nie dojdzie do Miedzeszyna, bo i po co miałaby tu dochodzić. Nie było w okolicy żadnych koszar ani lotnisk wojskowych, a bronienie wiatrem podszytych drewnianych dacz nie miałoby przecież sensu. Więc dalej spacerowali wśród sosen i wykorzystując piękne wrześniowe dni, rozstawiali leżaki na tarasach. Radia słuchali teraz nieco pilniej. Dowiedzieli się o wkroczeniu Rosjan na tereny wschodnie, potem o upadku Warszawy. Wtedy, nie umawiając się ze sobą, wyłączyli radia, by nie włączyć ich więcej. Zresztą, jakiś czas potem wszystkie radia zostały przez Niemców zarekwirowane.
Warszawa upadła, ale zwycięskie wojska niemieckie wciąż nie docierały do Miedzeszyna. Wreszcie po kilku dniach spokoju ujrzeli jadącą drogą odkrytą limuzynę. Siedziało w niej trzech niemieckich oficerów, którzy rozglądali się ciekawie po okolicy. Mieszkańcy domu patrzyli na nich ze swoich tarasów, a Niemcy zwolnili, by im się lepiej przyjrzeć. Staruszkowie, którzy już wiele przeżyli, nie wyczytali z ich wzroku nic dobrego. Może powinni uciekać, ale nie mieli dokąd. Pozostali na swoich tarasach, ale ich spokój znikł na zawsze. Zamiast niego przyszedł strach, który towarzyszył im dzień i noc, aż do końca.
Początkowo zostawiono mieszkańców domu w spokoju. Mieli nieco pochowanej tu i ówdzie biżuterii, więc dawali sobie radę. Potem ukazało się obwieszczenie nakazujące Żydom noszenie opaski z gwiazdą Dawida. Niemcy to naród dobrze zorganizowany, toteż dokładnie określili, jak duża ma być gwiazda i na jakiej części rękawa powinna być umieszczona. Wszyscy zaczęli robić opaski z gwiazdami i w ten sposób w Miedzeszynie, Falenicy, Warszawie, w całym kraju, dokonano pierwszej selekcji na tych bez gwiazdy i tych z gwiazdą. W naszym domu podziału nie było. Wszyscy, od parteru po poddasze, zostali przypisani do gwiazdy Dawida i prawie wszyscy zaczęli ją nosić. Tylko Henryk Jakubowicz się zbuntował. Daremnie mu Szternharc tłumaczył, że nie ma w tym symbolu nic złego, to przecież nie swastyka, tylko odwieczny znak narodu wybranego. Jakubowicz uparł się, że nie da się oznaczyć, nie jest bydłem rzeźnym, tylko człowiekiem, i jak chcą, to niech mu naziści te gwiazdę wypalą rozżarzonym żelazem na piersi, ale opaski za żadne skarby nie włoży. Chodził więc bez gwiazdy, dumnie wyprostowany, patrząc mijanym Niemcom wyzywająco w oczy. Inni Żydzi zaczęli się poruszać ostrożnie, jakby chyłkiem, nieswojo się czując w świecie, który mieli za zrozumiały i przyjazny, a nagle stał się obcy i wrogi. Jakubowicz maszerował, pogwizdując i wybijając laską takt na chodniku. I nic się nie działo. Obwieszczenia wisiały na płocie, Niemcy panoszyli się w całym kraju, a on tego nie zauważał, czy raczej postanowił nie przyjąć do wiadomości.
— Jestem u siebie — mówił. — To Niemcy są tu obcy, nie ja.
Jednak podłość już zaczęła kiełkować w ludziach. Ktoś, pewnie jakiś Polak, który szukał okazji, by stać się Niemcem, doniósł na Jakubowicza. Gdy szedł do sklepu, wystukując jak zwykle laską rytm na chodniku, podjechała do niego czarna limuzyna i Jakubowicz przepadł na zawsze.
Jego mieszkanie stało przez jakiś czas puste, aż Niemcy zabrali Prywerowi piekarnię, którą miał po drugiej stronie torów. Prywer stał przed tym, co mu zabrano, w białym fartuchu i wymyślał Panu Bogu, gdy podeszła do niego Grinsztajnowa i zaproponowała, żeby zajął mieszkanie po Jakubowiczu, co do którego wszyscy są pewni, że już nie wróci. Prywer wrzasnął na swoich piekarzy i niosąc to, co im się udało ocalić, powędrowali na drugą stronę torów. Prywer z żoną, dwójką dzieci i pięcioma czeladnikami zamieszkał w kuchni — na szczęście bardzo obszernej. W pokoju zaczęli stawiać piec. Nie minęły dwa tygodnie, a w domu rozniósł się zapach świeżego chleba. Wkrótce pod tarasem ustawiła się długa kolejka, bo chleb od Prywera to był nie byle jaki chleb, a teraz stał się jeszcze lepszy. Niemcy patrzyli na to i zastanawiali się, co robić. W końcu doszli do wniosku, że nie chce im się co chwila odbierać Prywerowi piekarni, a poza tym sami lubili ten chleb, choć spożywanie żydowskich produktów było generalnie zakazane. Tak więc z opaskami na rękawach, ale we względnym spokoju mieszkańcy domu przetrwali zimę, wiosnę, lato i doczekali jesieni tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.
Piętnastego października przez wszystkie głośniki w Warszawie przemówił stadthauptmann List. Poinformował o utworzeniu dzielnicy żydowskiej i dał Żydom miesiąc, żeby się wprowadzili, gdzie ich miejsce, i Polakom, żeby się stamtąd wyprowadzili. W Miedzeszynie nie było ani jednego głośnika, więc wiadomość o utworzeniu getta początkowo tam nie dotarła. Dopiero po kilku dniach handlarze jeżdżący regularnie do Warszawy zaczęli o tym opowiadać. Mieszkańcy domu sami nie wiedzieli, co robić. Byli już zbyt starzy i schorowani, żeby jechać do getta i szukać tam dla siebie nowego miejsca. Udali więc, że o niczym nie wiedzą, i siedzieli w domu jakby nigdy nic. Prywer nadal piekł swój chleb, twierdząc, że miesiąc to kupa czasu i zawsze zdąży zwinąć interes. Nadchodziły jesienne chłody i nikt nie wiedział, czy przygotowywać opał, czy nie, czy kupować ciepłe rzeczy, czy raczej pakować walizki.
Jakoś tak pod koniec października mieszkańcy domu zauważyli, że opodal przejazdu kolejowego zatrzymuje się ciężarówka i wysiada z niej kilku esesmanów oraz grupa robotników, z całą pewnością Polaków. Nie minęło pół godziny, a zaczęli kopać wzdłuż ulicy doły, wypełniać je betonem i umieszczać w nich leżące na ciężarówce słupy. Widząc to, kilku mieszkańców domu z Grinsztajnową na czele poszło tam, żeby się zorientować w sytuacji. Stawianiem słupów kierował młody blondyn w czarnym mundurze, o którym Grinsztajnowa pomyślała, że gdyby nie był nazistą, to by nawet wyglądał sympatycznie. Nie mając odwagi zapytać wprost, Grinsztajnowa i inni stali w pobliżu i przyglądali się. Wreszcie esesman odezwał się pierwszy, po niemiecku:
— Czego tu chcecie, Żydzi?
— Chcielibyśmy spytać — rzekła pokornie znająca ten język Grinsztajnowa — czy mamy się pakować i jechać do getta.
Esesman uśmiechnął się szeroko.
— Nie musicie się pakować, Żydzi. — odparł. — Już jesteście w getcie.
Grinsztajnowa odwróciła się na pięcie i na czele innych staruszków podreptała do domu, by podzielić się z innymi mieszkańcami tą nowiną. Potem patrzyli zza szyb, jak przy ulicy stają kolejne słupy. Nadjechał oddział Wehrmachtu i żołnierze zaczęli zakładać na słupy drut kolczasty. W następnych dniach na drodze prowadzącej do przejazdu powstała solidna brama, a obok niej budka wartownicza.
Mieszkańcy domu sami nie wiedzieli, co o tym myśleć. Ostatecznie przeważyło zdanie Szternharca, że to niezwykły dar losu. Nic o tym nie wiedząc, zbudowali swój ostatni ziemski dom, akurat na terenie przyszłego getta i nie musieli się teraz nigdzie przenosić, ciągnąć wózków z rzeczami, przyzwyczajać się do nowych miejsc. Wszystko pozostało tak jak dawniej, nadal mogli przechadzać się wśród sosen i oddychać zdrowym miedzeszyńskim powietrzem i nawet odczuwać coś w rodzaju radości życia, o ile oczywiście nie spoglądali w stronę drutu kolczastego, który odgrodził ich od dawnego, znikającego powoli świata.
Siedząc przed domem, patrzyli na nadchodzących od strony bramy Żydów, którzy nie mieli tyle szczęścia, co oni. Szli tak przez cały listopad, grudzień, aż do połowy stycznia, kiedy Niemcy ostatecznie zamknęli getto i wydali obwieszczenie, że każdy, kto by się odważył je opuścić, zostanie skazany na śmierć. W pułapce otoczonej drutem kolczastym znalazło się sześć i pół tysiąca ludzi. Początkowo życie mieszkańców domu wyglądało znośnie. W piwnicach było dość opału na zimę, stały tam worki z kartoflami, gdzieniegdzie beczułki z kapustą, słoiki z przetworami. Był chleb, bo piekarnia znajdowała się tuż za ścianą. Tyle że przestali chodzić na spacery, bo po getcie włóczyli się esesmani, którzy zawsze mogli zabić człowieka bez żadnego powodu. W o wiele gorszej sytuacji byli ci, których do getta spędzono. Umieszczono ich w podszytych wiatrem drewniakach, gdzie zawsze było zimno, nie mieli zapasów, a jeśli nawet mieli, zostały one w ich poprzednich mieszkaniach. Żywności było z tygodnia na tydzień coraz mniej. W bezradnym tłumie mieszkańcy domu odnaleźli krewnych i przyjaciół, których przygarniali, by podzielić się z nimi tym, co posiadali: ciepłym piecem i odrobiną pożywienia.
Z nadejściem wiosny ludzie zaczęli mieć nadzieję. Opowiadano, że Hitler jak nic przegra z kretesem wojnę i wszystko będzie po staremu. Przypominano sobie różne stare przepowiednie. Przez druty wypytywano znajomych Polaków o nowiny. Nie były pomyślne. Niemcy panoszyli się w Europie, tylko Anglia wciąż stawiała opór.
Pod koniec czerwca gruchnęła wieść o ataku Niemców na Związek Radziecki. To dodało wszystkim otuchy. Byli pewni, że Hitler przepadnie na niekończących się rosyjskich równinach, jak Napoleon i tylu innych. Należało tylko za wszelką cenę wytrwać. Nie było to łatwe. Getto biedniało, ludzie powyprzedawali kosztowności, które przynieśli ze sobą, całkiem porządne ubrania zaczęły na skutek ciągłego noszenia przypominać łachmany, brakowało lekarstw.
Nadeszła jesień, a dobre wieści nie nadchodziły. Przeciwnie, zza drutów donoszono, że Niemcy biją Ruskich aż echo idzie. Trzeba było się pogodzić z myślą, że kolejną zimę spędzą w getcie.
Piwnice były puste, nie było węgla, kartofli, kapusty, przetworów. Na szczęście był jeszcze chleb, który Prywer codziennie dostarczał sąsiadom, nie zważając na to, czy mu za niego płacą, czy nie. Póki jest chleb, póty da się żyć. Ściągali skąd się dało gałęzie, kawałki drewna, czasem udało się po cichu ściąć i porąbać rosnące na uboczu drzewo. Gdy nadeszły listopadowe chłody, z oszczędności palono raz dziennie pod kuchnią, gotując na niej cienką zupkę, która z chlebem stanowiła teraz główne pożywienie. Drzwi do pokoi były szeroko otwarte, żeby ciepło doszło i tam. Poza tym stłoczeni na niewielkiej przestrzeni ludzie ogrzewali dom własnymi ciałami. Nocami ubierali się jak najcieplej, budzili się w wychłodzonym pokoju, wstawali, zaczynali się krzątać, żeby się choć trochę rozgrzać. Dom był murowany i przygotowany do zamieszkania przez cały rok, a ci, którzy się w nim znaleźli, mogli uważać się za szczęściarzy. O wiele gorzej wiodło się mieszkańcom wiatrem podszytych dacz, przeznaczonych tylko na lato, gdzie nikt nie budował pieców ani porządnych przewodów kominowych. Powstawiano tam przemycone z aryjskiej strony żelazne kozy, od których rury wychodziły nieraz wprost przez okno. Kozy z reguły były wyposażone w fajerki, gotowano na nich jedzenie i wodę na robioną z najrozmaitszych liści herbatę. Szpary pozatykano, czym się dało: papierami, liśćmi, mchem. Dziwnie wyglądały te domy, ale potem wszystko przysypał śnieg i getto, choć nękane przez zimno i głód, zaczęło wyglądać niemal bajkowo. To nie do uwierzenia, ile człowiek jest w stanie przetrwać, jeśli nie ma innego wyjścia.
Zaczęto mówić w getcie, że Niemcy chcą zamordować ich wszystkich i nie pozostaje nic innego, niż tylko rzucić się na nich i zginąć w walce. W naszym domu tego zdania był Poznański, który chodził od mieszkania do mieszkania i zachęcał, by gromadzić broń i w stosownej chwili ruszyć na wroga. Sprzeciwiał się temu Dawidowicz, twierdząc, że Niemcy to naród gospodarny i rozsądny, który sobie nie pozwoli na zmarnowanie takiej ilości siły roboczej. Poza tym — przekonywał Dawidowicz — skąd niby w getcie wziąć broń? Chyba żeby odebrać ją Niemcom, ale to by znaczyło tyle, co wyjść z domu i bez sensu dać się zabić. On, Dawidowicz, nie ma najmniejszego zamiaru zrobić Niemcom tej przyjemności. Woli poczekać, aż rosyjska zima da popalić szwabskiej armii. Argumenty Dawidowicza wielu przekonywały, nawet więcej, przynosiły mieszkańcom coś w rodzaju satysfakcji, gdy myśleli o niemieckich żołnierzach na froncie wschodnim, którym na pewno było o wiele zimniej niż im.
Tak to sobie rozmawiali, drżąc z zimna w wychłodzonych mieszkaniach, zagadując męczący ich głód, i w końcu doczekali wiosny.
Zrobiło się cieplej i przyjemniej. Wiadomości były lepsze. Niemcy nie zdobyli ani Moskwy, ani Leningradu. Tkwili wprawdzie w głębi Rosji, ale jak na razie nie wygrali. A to zdaniem ludzi obeznanych w historii wróżyło im jak najgorzej. Nadeszło lato, pogoda była piękna, ale poza tym panował w getcie głód, choroby i powszechne przeczucie, że następnej zimy już nie przetrwają. Śmierć chodziła od domu do domu. Porywała starców, dzieci, umęczonych walką o przetrwanie mężczyzn, kobiety, które już nie miały sił, by się martwić, i łez, by opłakiwać bliskich. Z sześciu i pół tysiąca zamkniętych w getcie pozostało nieco ponad pięć tysięcy.
Dwudziestego sierpnia czterdziestego drugiego dzień był słoneczny i jak na schyłek lata bardzo upalny. Początkowo nic nie wskazywało na to, że czymś będzie się różnił od innych. Jednak około dziesiątej rano Sternharc zobaczył przez okno długą komunę Żydów idących ulicą po drugiej stronie płotu z drutu kolczastego. Rozeszła się wieść, że to Żydzi z getta w Rembertowie i w Wawrze. Prowadzili ich podobno na bocznicę kolejową w Falenicy. Było to trochę dziwne, bo przecież i w Rembertowie, i w Wawrze też były bocznice. Nim się ktoś nad tym zdołał zastanowić, zajechały ciężarówki z esesmanami, którzy wrzeszcząc i bijąc ludzi na oślep, kazali im zabierać najpotrzebniejsze rzeczy. Wpadli do mieszkań, pakowali na łapu-capu rzeczy w tekturowe walizki, a na podwórku słychać było nieustanne „Schneller! Schneller!". Przerażeni starcy wybiegali z naszego domu. Włączono ich do ustawiającej się przed bramą długiej kolumny. Tkwili na słońcu ponad godzinę, pot spływał wszystkim po plecach. Wreszcie brama się otwarła, kolumna wypełzła na ulicę i poganiana nieustannie przez esesmanów ruszyła w stronę Falenicy. Szli stłoczeni, Poznański mówił, że idą na śmierć i jeśli wobec kogoś zawinił, prosi, by mu to było wybaczone. Dawidowicz, który wierzył w niemiecki racjonalizm, przekonywał, że w najgorszym razie trafią do obozu pracy, gdzie ich los może się nawet poprawić, bo jeśli mają pracować, muszą dostawać regularne posiłki, a nie głodować jak do tej pory. W końcu obu zmęczył upał i umilkli.
Zbliżali się do stacji kolejowej w Falenicy. Minęli budynek dworca, przeszli przez przejazd na drugą stronę torów i dotarli na bocznicę, gdzie stał długi towarowy skład. Część wagonów była już zamknięta. Do następnych pakowano nadchodzących ludzi. Mieszkańcy domu starali się trzymać razem. Wepchnięto ich do tego samego wagonu i zamknięto drzwi. Stali w półmroku, stłoczeni, cierpiący z powodu upału i braku powietrza. Mijały kwadranse i godziny. Krzyki esesmanów wpychających ludzi do wagonów z wolna się oddalały. Wreszcie po czterech godzinach wagonem szarpnęło i pociąg ruszył. Przyjęli to z ulgą, bo z umieszczonego pod sufitem zakratowanego okienka napłynęło więcej powietrza.
Pociąg wiozący tysiące istot ludzkich jechał do Treblinki. Wkrótce wszyscy przemienili się w popiół i dym.