Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Patron - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patron - ebook

Za poznanie tajemnicy istnienia trzeba zapłacić wysoką cenę.

Julian nie jest zadowolony ze swojego życia - samotny, spędzający całe dnie w pracy, którą przestał lubić. Nic dziwnego, że tak wielkie nadzieje pokłada w powieści, którą właśnie pisze. Jej bohater, Marlowe, to pisarz, który zawarł pakt z diabłem. Wkrótce Julianowi zaczyna sprzyjać szczęście - jego książka cieszy się powodzeniem, a on sam dostaje prestiżowe nagrody. Wszystko wskazuje na to, że otwierają się przed nim nowe, wspaniałe możliwości. Czujność zostaje uśpiona i nawet ekscentryczne zachowania opiekuna literackiego nie budzą niepokoju w młodym pisarzu. Do czasu.

Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.

Współczesny Faust błąka się po Warszawie. Pozycja obowiązkowa dla miłośników dramatu Johanna Wolfganga von Goethego, a także "Czarodziejskiej góry" Tomasza Manna oraz "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-9181-2
Rozmiar pliku: 376 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAMIAST WSTĘPU

Zawsze znajdzie się ktoś, kto gotów twierdzić, że do opisywanych tu wydarzeń mogłoby nigdy nie dojść, gdyby redaktor Majmaniec zarekomendował jednak otrzymany maszynopis książki, a kanarek profesora Brzóski nie wyleciał za okno. Ktoś taki mógłby nawet posunąć się do stwierdzenia, że cała historia potoczyłaby się zgoła inaczej, gdyby Leonardo nie namalował _Wygnania z Raju_ oraz, co w tej opowieści równie istotne, gdyby obrazu tego nigdy nie odnaleziono. Jednakże mówiąc tak, przyjmowałby za pewnik, że w życiu decydującą rolę odgrywa przypadek. Nic bardziej mylnego. Każda rzecz bowiem ma przypisane jej miejsce, tak jak każda historia ma tylko jej przynależne zakończenie.

Chociaż, oczywiście, zdarzają się wyjątki...PROLOG

Nie tylko Paryż

Lucyfer zamknął francuskie wydanie _Nędzników_ z 1862 roku. Pogładził oprawną w safian okładkę.

– Tak, Monsieur – powiedział i westchnął nostalgicznie. – Rzadko rodzi się talent tej miary.

– Nie lubię Francuzów – burknął Monsieur.

– Wiem, ten zadawniony uraz. Ale przez pięć wieków Paryż bardzo się zmienił.

– Jedyne, co dali światu dobrego, to koniak.

– Jesteś niesprawiedliwy.

– To nie tobie przysmażali pięty!

Lucyfer machnął lekceważąco ręką.

– Kto ogniem wojuje, ten może się poparzyć. Zaprowadziłeś na stos więcej osób niż wielebni Jacob Sprenger i Heinrich Krämer. – Włożył do ust dwie pastylki tic taca. – Więc jak, dasz się namówić na wyjazd do Paryża?

– Nie tym razem. Może kiedy indziej. Czas nas nie goni.

– Nauczyłeś się korzystać z komfortu wieczności. Życie rządzi się innymi prawami.

Monsieur nagle przybrał oficjalny ton.

– Wybacz, Mistrzu, ale dałem sobie słowo, że moja noga więcej we Francji nie postanie. Poradziłeś sobie beze mnie przedtem, dasz sobie radę i teraz.

Lucyfer rozłożył ręce.

– Niestety, nie każdy wyjazd kończył się sukcesem. Historia z Hugo jest tego najlepszym przykładem. – Nie wstając z fotela, sięgnął po pilota i włączył telewizor. Wybrał wieczorne wiadomości na CNN. – Trudno, odpuszczę sobie na razie Paryż – postanowił. – Rozejrzymy się za czymś innym. W końcu na niebie świeci więcej niż jedna gwiazda.

Monsieur poruszył się niespokojnie. Wziął ze stolika numer „Scientific American” i z ponurą miną przerzucił kilka kartek. Lucyfer przyjrzał mu się z uwagą.

– Czemu zmarkotniałeś?

– Wiesz, że byle wzmianka o niebie źle na mnie działa. – Monsieur sięgnął po papierosa i zaczął nerwowo miętosić filtr.

‒ Niepotrzebnie, mój drogi. – Lucyfer poklepał go uspokajająco. Wyjął zapalniczkę i podał mu ogień. – Przegraliśmy bitwę, ale to jeszcze nie koniec wojny. Mamy przed sobą całą wieczność.ROZDZIAŁ 1

Siódmy list

Pogodne od rana niebo pociemniało, zerwał się wiatr. Nisko wiszące chmury zwiastowały burzę. Julian przyspieszył kroku. Zdążył skryć się w bramie, kiedy spadły pierwsze grube krople majowego deszczu. Zagrzmiało potężnie. Wszedł do odrapanej klatki schodowej i z przyzwyczajenia najpierw skierował się do skrzynek na listy. W przegródce z numerem 35 coś się bieliło. Odstawił teczkę, pospiesznie otworzył skrzynkę i wyjął zwykłą kopertę. W lewym górnym rogu widniał stempel nadawcy: Oficyna Wydawnicza Domino, pośrodku wykaligrafowane były dane adresata: SzP Julian Rotas, Warszawa, al. 3 Maja... Pomacał kopertę. Cienka, chociaż to jeszcze nic nie znaczy. Drżącą ręką wsunął przesyłkę do kieszeni marynarki, zabrał teczkę i podszedł do windy. Przycisk palił się na czerwono, jednak kabina stała w miejscu. Pewnie ten z szóstego znowu nie zamknął drzwi. Julian chwilę nasłuchiwał, w końcu zrezygnowany ruszył schodami w górę. Wdychając obiadowe zapachy wypełniające klatkę schodową, dotarł na trzecie piętro. Chwilę mocował się z otwartym oknem, przez które wdzierały się strugi deszczu. Zatrzasnął je wreszcie, ominął kałużę wody na mocno sfatygowanej posadzce i jak najciszej otworzył drzwi do mieszkania.

W przedpokoju rozebrał się bezszelestnie. Wyjął list z kieszeni marynarki i na palcach przeszedł do jadalni. Zaskrzypiały deski podłogi.

– Julek, to ty?

Drzwi do pokoiku babci Janiny były uchylone.

– Wróciłem.

Siedziała na wózku inwalidzkim obok nie zasłanego łóżka, opatulona w pled, z różańcem w ręku. Monotonny głos z radia powtarzał: „Dla Jego bolesnej męki...”

Prawda, dopiero piętnasta, pomyślał Rotas. Pora na koronkę.

– Wcześnie dzisiaj jesteś. – Przesunęła w palcach kolejny paciorek.

– Zwolniłem się w redakcji. Wieczorem idę do Zachęty. Dziś otwarcie tej wystawy, o której pisałem. – Poprawił jej pled, ze stolika przy wózku zabrał pusty talerz po zupie. – Która opiekunka dzisiaj była? Krysia? Nie mogła poczekać, aż zjesz?

– Młode jeszcze, mają swoje życie. Wpadają jak po ogień i pędzą dalej. Kto by się starymi zajmował. – Pochylona w stronę radioodbiornika, kiwając rytmicznie głową, podjęła przerwaną modlitwę.

Wycofał się tyłem do progu. Z obrazu nad łóżkiem babci Janiny patrzyła na niego Święta Rodzina: Święty Józef zajęty ciesielką, Matka Boska z Dzieciątkiem na kolanach, śnieżnobiałe gołębie wydziobujące ziarna z drobnej rączki Zbawiciela.

„Miej miłosierdzie dla nas i całego świata”. Zamknął drzwi i modlitwa ucichła.

Zaniósł talerz do kuchni i wrócił po list, który zostawił na stole w jadalni. Rozerwał kopertę. Szybko przebiegł wzrokiem krótki tekst:

Szanowny Panie

Dziękujemy za przedłożoną propozycję. Z przykrością odpowiadamy, że nadesłany tekst nie mieści się w profilu wydawniczym naszej oficyny.

Z poważaniem
Wiktor Kucaj
sekretarz redakcji

Odłożył list i poszedł do łazienki. Długo mył twarz w zimnej wodzie. Spojrzał w lustro. Czerwone plamy na czole, policzki rozpalone, podkowy pod oczami. Wiktor Kucaj! Raczej Połamany Kutafon! Pewnie nawet nie zajrzał do maszynopisu!

Wsadził głowę pod strumień lodowatej wody. Pomogło nie na długo. Kiedy wrócił do pokoju, twarz wciąż go piekła, jakby ktoś przykładał mu do skóry rozpalone żelazo. Otworzył staroświecki sekretarzyk sąsiadujący z solidną mahoniową biblioteczką, która zajmowała niemal całą ścianę. Oba meble, cudem ocalałe z wojennej pożogi, nosiły jeszcze ślady fajki dziadka, któremu zdarzało się przysnąć przy lekturze prawniczych kodeksów. Opasłe tomiska stały teraz na najwyższej półce biblioteczki obok botanicznych albumów i zajmującej niższe półki, oprawnej w skórę przedwojennej Biblioteki Beletrystycznej Towarzystwa Wydawniczego J. Mortkowicza, na której mały Julek pod okiem dziadka wprawiał się w czytaniu. Na szczycie sekretarzyka, przy zaśniedziałym krucyfiksie, który dziadkowie przywieźli z podróży poślubnej z Asyżu, stało czarno-białe zdjęcie w porcelanowej ramce. Scenka rodzinna sprzed trzydziestu lat: matka w jasnej, krótkiej sukience, roześmiana, z bukietem jesiennych liści, przy niej ojciec w śmiesznej sportowej czapce z daszkiem, między nimi trzyletni Julek, wszyscy troje na tle świeżo kupionej skody. Rodzice roztrzaskali się w niej trzy miesiące później na oblodzonej szosie pod Krakowem.

Machinalnie przysunął zdjęcie bliżej krucyfiksu, tak jak uczyła go babka. Z dolnej szuflady sekretarzyka wyjął białą biurową teczkę i wysypał jej zawartość na stół. Sześć krótkich listów, z powtarzającymi się jak zaklęcia formułkami: „Dziękujemy za nadesłany tekst”, „Z zainteresowaniem zapoznaliśmy się”, „Z uwagi na napięty plan wydawniczy”, „Odbiega od profilu naszej oficyny”. Dołączył do nich dzisiejszy. Siedem odmownych odpowiedzi. Siódemka. Szczęśliwa liczba. A jakże, szczęściarz z niego, jakich mało! Prawdziwy wybraniec losu!

Z pokoiku babki dobiegł go suchy kaszel. Usłyszał skrzypienie wózka, a zaraz potem z radia popłynął chór głosów i śpiew staruszki wtórującej im głośno: „Kto się w opiekę odda Panu swemu i całym sercem szczerze ufa Jemu...”

Podarł list na drobne kawałki. Tak samo postąpił z pozostałymi. Przeniósł strzępy papieru w obrusie do kuchni i wrzucił je do zlewu. Przytknął zapałkę, ale nie chciały się palić. Zajęły się dopiero wtedy, kiedy polał je odrobiną rozpuszczalnika. Musiał otworzyć kuchenne okno, żeby dym nie rozszedł się na całe mieszkanie. Deszcz padał bez przerwy. Nagle błysnęło i gdzieś niedaleko uderzył piorun. Julian instynktownie odsunął się od okna.

* * *

Przygotował babci Janinie płatki na kolację i dopilnował, żeby zjadła. Grymasiła jak dziecko, ale wmusił w nią prawie cały talerz. Podał jej basen, a następnie pomógł przejść z wózka na łóżko. Położyła się na wznak, z różańcem w ręku, wpatrzona w Świętą Rodzinę na obrazie. Zaprotestowała, kiedy chciał wyłączyć radio. Ktoś obdarzony ciepłym głosem przekonywał właśnie, że korzystanie z usług bioenergoterapeutów i wróżek to prosta droga do duchowej katastrofy. „Nierzadko zasłaniają się krzyżem, a są więźniami ciemnych mocy i innych pociągają za sobą w przepaść...”

Wziął prysznic, włożył niebieską koszulę i ciemny garnitur. Po namyśle zmienił koszulę na czerwoną i wybrał popielaty garnitur. Uznał, że bardziej mu pasują do ciemnoblond włosów i szaroniebieskich oczu. Obejrzał się w lustrze. Był nieco ponad średniego wzrostu, ale trzymał się prosto i dzięki temu wydawał się wyższy. Gdyby nie te wąskie usta i nieco spiczasty nos mógłby uchodzić za przystojnego. Może powinien zapuścić brodę? Twarz stałaby się bardziej wyrazista. Kiedy Joanna chciała mu dokuczyć, mówiła, że jest równie szary jak kanonik z Trzebiatowa. Chociaż kto by trafił za kobietami. Gdy przestała się z nim spotykać, okazało się, że jej nowym wybrańcem jest korpulentny łysy sadownik z Grójca.

Dochodziło wpół do szóstej. Zadzwonił do redakcji działu miejskiego i upewnił się, że materiał o przeterminowanych owocach w stołecznych supermarketach ukaże się w jutrzejszym wydaniu. Wyjrzał przez okno. Padało i nic nie wskazywało na rychłą zmianę pogody. Zadzwonił po taksówkę i w oczekiwaniu na jej przyjazd wypił filiżankę mocnej kawy. Przed wyjściem wrócił jeszcze do kuchni i starannie umył zlew, spłukując resztki spopielonych listów.ROZDZIAŁ 2

Obiecująca znajomość na wernisażu

Ulice sąsiadujące z gmachem Zachęty już przed osiemnastą wypełniały się samochodami. O wpół do siódmej w promieniu kilometra nie było wolnego miejsca. Jedynie podjazd prowadzący do Zachęty pozostawał pusty w oczekiwaniu na przybycie honorowych gości. Dziennikarze czatujący z kamerami tłoczyli się pod prowizorycznym zadaszeniem postawionym przez ekipę niemieckiej telewizji ARD, które dawało mizerną ochronę przed deszczem. Niemal cały fronton budynku zajmowała biała tablica, na której widniały słowa wymalowane własnoręcznie przez Mistrza:

„TRÓJUGWOŻDŻENIE”

ARCHETYPOWY KONCEPTUALIZM KRZYŻA

WITOLD HORNIK

15 MAJA‒15 LIPCA

W otwartych drzwiach budynku stał dyrektor Zachęty Henryk Droński. Za nim cisnął się tłum zaproszonych gości; ukryli się przed deszczem w holu, ale czuwali, żeby nie przegapić przybycia Witolda Hornika. Droński zerkał niecierpliwie na zegarek. Raz po raz sprawdzał, czy kartka z przemówieniem nie wysunęła mu się z kieszeni marynarki. Krępy, krótkonogi, w grubych szkłach krótkowidza, wyglądał nieco fajtłapowato przy towarzyszącej mu asystentce. Helena Saafjan była filigranową szatynką o wyrazistych niebieskich oczach, które nadawały jej dziewczęcej twarzy wyraz ustawicznego zdziwienia. Obcisły jasnobeżowy kostium podkreślał smukłość sylwetki, wydobywając mocne wcięcie w talii i uwypuklając drobne piersi. Krótko ostrzyżone włosy miała lekko wilgotne od deszczu; nie zaglądając do lusterka, przygładziła je ręką.

Dokładnie o osiemnastej pięćdziesiąt pięć przed gmach Zachęty zajechała czarna lancia z ministrem kultury. Szczepan Kralec wygramolił się z samochodu, obciągnął kusą marynarkę i biegiem pokonał kilka metrów dzielących go od wejścia. Przywitawszy się pospiesznie z Drońskim, przemaszerował przez hol i zniknął w toalecie. Tam z cierpiętniczą miną zmagał się jakiś czas z kolejnym atakiem kolki nerkowej. Wraz z wybiciem dziewiętnastej wyłonił się, nieco pobladły, na korytarz. W tym samym momencie przed Zachętę bezszelestnie podjechał czarny rolls-royce i wysiadł z niego Witold Hornik.

Mistrz miał na sobie białą atłasową pelerynę, zapinaną z przodu na guziki z masy perłowej, pod nią białą marynarkę i takież spodnie, z którymi kontrastowały czarne lakierki. Mimo pięćdziesięciu lat zachował młodzieńczą figurę i sprężystość ruchów. Na wygolonej głowie bielił się meszek, starannie przystrzyżone śnieżnobiałe wąsy i biała bródka odcinały się od ogorzałej cery. Wyraziście zarysowane brwi miał kruczoczarne i ostro wygięte, co w połączeniu z ciemnymi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi nadawało jego twarzy nieco azjatycki wygląd. Mierzył blisko metr dziewięćdziesiąt i towarzyszący mu sekretarz musiał wyciągać rękę, żeby utrzymać nad głową Mistrza olbrzymi czarny parasol. Otoczeni przez gromadę dziennikarzy, przedefilowali obaj dostojnie do gmachu Zachęty.

Droński naparł plecami na cisnący się za nim tłum, żeby zrobić przejście gościowi.

– Witamy, Mistrzu. Zaszczyt to, doprawdy, ogromny zaszczyt–wymamrotał, ściskając rękę artyście.

– Kralec jest? To zaczynamy – odparł Hornik obcesowo.

Odpiął pelerynę, rzucił ją sekretarzowi i w chwilę potem, witany oklaskami, sunął środkiem holu ku schodom. Droński dreptał krok za nim. Helena Saafjan została nieco w tyle, żeby z sekretarzem Hornika omówić ostatnie szczegóły otwarcia wystawy. Minister Kralec przedarł się przez tłum, obciągnął kusą marynarkę i ukłoniwszy się pierwszy, powiedział wyuczoną na pamięć formułkę:

– Proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje z okazji waszyngtońskiego wyróżnienia. Sukces niezaprzeczalny. I jaka chwała dla kraju. Bądź co bądź, jest pan pierwszym żyjącym artystą europejskim, który ma stałą ekspozycję w Museum of Modern Art.

– Pierwszym nieamerykańskim artystą – poprawił go Hornik. Nie zwalniając kroku, dodał: – Gwoli ścisłości, Museum of Modern Art jest w Nowym Jorku.

U szczytu schodów, na lewo od drzwi prowadzących do sali wystawowej, która tonęła jeszcze w ciemnościach, stały dwa mikrofony. Droński poprowadził gościa do jednego, sam stanął przy drugim. Wyjął z kieszeni marynarki kartkę, rozłożył ją nerwowo.

– Szanowni państwo – zaczął czytać z namaszczeniem – propozycja zorganizowania wystawy Witolda Hornika – tu dyrektor złożył głęboki ukłon w kierunku artysty – była dla mnie od początku ogromnym wyzwaniem, ale też powodem do radości. Wyzwaniem, albowiem zdawałem sobie sprawę, że talent tej miary zyskać musi należną mu oprawę. Powodem do radości, jako że Warszawa, uhonorowana wystawieniem dzieł tak nieprzeciętnych, dołącza oto do grona światowych stolic sztuki. Zachęta może od dziś śmiało konkurować z placówkami muzealnymi, które wcześniej dostąpiły zaszczytu prezentacji prac Mistrza. Nie jesteśmy gorsi od Prado, Ermitażu, Metropolitan Museum of Art, Luwru czy Museum of Modern Art. A jednocześnie jesteśmy pierwsi. Wystawa dzisiejsza bowiem, która z całą pewnością stanie się wydarzeniem artystycznym roku, jest również premierą. Mistrz pokaże nam swoje najnowsze dzieła. – Skończył i z ulgą złożył kartkę. Spojrzawszy w stronę Hornika, dodał: – Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Witold Hornik zainaugurował w tym tygodniu stałą ekspozycję swych prac w prestiżowym nowojorskim Museum of Modern Art. Od siebie dodam, że skrócił pobyt w Stanach o dwa dni specjalnie po to, by móc uczestniczyć w tym wernisażu. Drodzy państwo, artysta i jego dzieła są dzisiaj z nami.

Błysnęły flesze aparatów, huknęły oklaski. Hornik zaczął cicho mówić, nie czekając, aż brawa umilkną:

– Boskość odarta z życia. Bóg odarty z boskości. Bóg-człowiek. Może bardziej człowiek niż Bóg. Osądzony, przybity do krzyża, złożony do grobu. Martwy. Co go zabiło? Gwoździe. Prawda, zginął z czyjejś ręki, skazany czyimś wyrokiem za takie czy inne winy. Bóg, Syn Boży i Duch Święty. Bóg w trzech osobach. I trzy gwoździe, które go uśmierciły. Po jednym na każde z boskich wcieleń. Trzy gwoździe. Trójugwożdżenie.

Helena Saafjan podsunęła Kralcowi srebrną tacę z nożyczkami. Minister ujął nożyczki w dwa palce i powolnym ruchem przeciął wstęgę zawieszoną u wejścia do sali.

– Szanowni państwo, mam przyjemność uznać wystawę za otwartą – oznajmił dramatycznie.

Pierwszy wkroczył na salę Hornik. Za nim, posuwając się niepewnie w ciemności, zaczęli wchodzić goście. W górze rozżarzyły się kuliste lampki; dawały akurat tyle światła, by idący nie wpadali na siebie. Nagle rozbłysnął na czerwono reflektor i wydobył z mroku wysoką postać. Hornik stał z rozłożonymi rękami pod górującym nad nim masywnym krzyżem, w snopie czerwonego światła jakby skąpany we krwi. Teraz, w równych odstępach, zapaliły się trzy punktowe jarzeniowe lampy, nakierowane na różne miejsca krzyża. Powstały trzy świetliste aureole; pośrodku każdej wbity był solidny gwóźdź przytrzymujący białą kartkę formatu A4, na której znajdował się tekst sporządzony z liter wyciętych z gazet. Nad głową Hornika widniały słowa „Bóg Ojciec”, nad jego prawą ręką rozciągał się napis „Syn Boży”, nad lewą zaś – „Duch Święty”. Artysta stał jak posąg, zapatrzony przed siebie. Nagle jego ciało przeszedł dreszcz. Wyciągnął się jak struna, wstrząsany drgawkami rozczapierzył palce. Głowa opadła mu na piersi. Nastała kompletna cisza. Przerwały ją modulowane, narastające dźwięki dochodzące z niewidocznych głośników: łomot bębnów i kotłów imitujących burzę, wściekłe buczenie wiatru, piskliwe zawodzenie skrzypiec targanych za struny. Przez tę kakofonię przebiło się wołanie Hornika:

– Bóg umarł!

Zgasły lampki na suficie, aureole na krzyżu zniknęły. Sala pogrążyła się na powrót w ciemnościach. Nie trwało to długo. Jak za włączeniem jednego przycisku rozbłysły setki wielobarwnych światełek. Stłoczeni pod ścianami widzowie patrzyli, jak Hornik, podobny do białoskrzydłego anioła, oddala się majestatycznie od stojącego pośrodku sali krzyża. Wykonało się. Bóg umarł. Bóg zmartwychwstał.

Pierwszy zaklaskał Wiesław Gibała, kierownik działu kultury w dzienniku „Racja”, a zarazem wszechmocny ekspert w sprawach sztuki i krytyk literacki w jednej osobie. Szybko dołączył do niego minister Kralec. W narastającej burzy oklasków dziennikarka telewizyjnej „Jedynki” rozpoczęła umówiony wcześniej wywiad z Mistrzem. Ekipa CNN, torując sobie drogę w tłumie zwiedzających, filmowała skrupulatnie każde z eksponowanych dzieł; równo za dwa miesiące przypadały pięćdziesiąte urodziny Witolda Hornika i z tej okazji CNN, wspólnie z ABC i NBC, zamierzała wyemitować specjalny program poświęcony twórczości artysty. Kamerzysta niemieckiej ARD wdał się w krótką sprzeczkę z Japończykami z NHK, którzy jego zdaniem zbyt długo okupowali miejsce przy krzyżu. W końcu dał za wygraną i z towarzyszącą mu reporterką przeszedł w zaciemniony kąt sali, który zajmowała trzymetrowej wysokości instalacja zatytułowana _Ubogi w Raju._ Figura Chrystusa – wykonany z drutu szkielet obciągnięty strzępami gazet i kolorowych czasopism – przybita była trzema zardzewiałymi gwoździami do sztucznej palmy imitującej drzewo poznania. Na lewo od rajskiej sceny ustawiono wolno obracający się walec, oblepiony papierowymi reprodukcjami najsłynniejszych scen ukrzyżowania i przebity na wylot trzema długimi szpikulcami w kształcie gwoździ. Przy przeciwległej ścianie piętrzyła się piramida z pustych kartonów po telewizorach Sony; oglądana z dowolnego miejsca, przypominała nieforemny krzyż, na którego szczycie tkwiła imitacja anteny telewizyjnej wykonana z trzech srebrzystych gwoździ.

Najwięcej widzów zgromadziła instalacja zatytułowana _Grobowstanie._ W dużej drewnianej ramie artysta umieścił leżącego Zbawiciela. Figura miała kończyny z kawałków drewna połączonych drutem i przyczepiona była do górnej listwy za pomocą sznurków przywiązanych do trzech gwoździ. Wystarczyło lekko pociągnąć za koniec oznaczonego sznurka, by Chrystus – niczym drewniana marionetka – powstał z symbolicznego grobu.

– Niezwykłe, bardzo refleksyjne – orzekł z zadumaną miną Kralec. Niepewnym ruchem pociągnął za koniec sznurka. Chrystus dźwignął się, niezdarnie potrząsając drewnianymi kończynami, po czym osunął się z powrotem na niewidzialne mary. Minister zaczął kartkować katalog.

– Ramy to analogia ludzkiej egzystencji – przyszedł mu w sukurs krytyk Gibała, który zbliżył się z grubym notesem i otwartym piórem w ręku. – Człowiek zamknięty w celi życia: narodziny‒śmierć. Stąd wołanie o nieśmiertelność. Szukając nieśmiertelności, instynktownie pragniemy Boga, który zmartwychwstaje. Ale karmimy się ułudą. Odradzamy się bowiem tylko na chwilę, by zaraz umrzeć. Bóg jako byt doskonały jest nieśmiertelnością, ale Bóg-człowiek w pełni uczestniczy w naszej nicości. Sznurek opada i Zmartwychwstały staje się na powrót skazaną na śmierć marionetką.

– Niebywałe – mruknął Kralec. – Jakież to czytelne i proste.

– Doskonale pan to ujął. Ta wystawa jest dla mnie prawdziwym objawieniem. Genialne transponowanie religijnego uniwersalizmu do sfery indywidualnych doznań i doświadczeń. Bezbłędne nakreślenie archetypu Bóg-Syn-człowiek. Dzieło na miarę talentu Mistrza. To kolejny krok w kierunku wyzwolenia sztuki ze sztywnych norm, zrzucenia kajdan konwencji. Cudowne, niebywałe przeżycie. Będę o tym pisał w sobotnim numerze „Racji”.

Kelnerzy krążyli po sali z tacami zimnych przekąsek i trunkami. Helena Saafjan zostawiła dyrektora Drońskiego, który nie odstępował Hornika na krok, pławiąc się w świetle telewizyjnych reflektorów. Przywołała kelnera i podeszła do stojącego samotnie Juliana Rotasa.

– Czerwone czy białe? – zapytała.

Drgnął zaskoczony.

– Słucham?

– Ja wolę czerwone.

– A... To i ja poproszę. – Wziął z tacy kieliszek i stał bez słowa, onieśmielony jej bezpośredniością.

Przechyliła głowę i przyjrzała mu się z uśmiechem. Kiedy się uśmiechała, w jej policzkach pojawiały się małe dołeczki, a brwi unosiły się filuternie.

– Helena Saafjan – przedstawiła się. – Asystentka dyrektora Drońskiego.

– Julian Rotas.

Rękę miała ciepłą, aksamitną w dotyku. Przeszedł go miły dreszcz.

– Wiem, widziałam tu już pana. To pan redagował katalog wystawy Hornika. Przejdźmy się. Przedstawię pana kilku osobom.

Pociągnęła go lekko w stronę Kralca i Gibały. Minister słuchał z boleśnie zmarszczonym czołem wywodów Gibały. Odczekała, aż krytyk skończy, i zagadnęła:

– Panie ministrze, miło nam gościć pana w Zachęcie. Mam nadzieję, że za przykładem redaktora Gibały będzie pan u nas od dzisiaj stałym bywalcem.

– Istotnie, ta wystawa zachwyca, poraża – wydukał Kralec niezupełnie na temat.

– Chcę panom przedstawić Juliana Rotasa, współredaktora katalogu naszej wystawy. – Spojrzała badawczo na Gibałę. – Ale panowie się na pewno znają. Pracują panowie w jednej gazecie.

Gibała przyjrzał się Rotasowi.

– Niestety, nie kojarzę. Jaki dział?

– Redakcja działu miejskiego – bąknął cicho Rotas.

– A, wkładka stołeczna – skwitował Gibała bez zainteresowania. Nagle dojrzał Hornika, który zmierzał w ich stronę w towarzystwie dyrektora Zachęty. – Przepraszam, chciałem zamienić kilka słów z panem Hornikiem.

Odwrócił się, uśmiechnął promiennie i ruszył Hornikowi naprzeciw. Ale artysta minął go bez słowa. Wymachując katalogiem, sunął prosto na Juliana Rotasa.

– Pan mi za to odpowie! – krzyknął. – Jakim prawem zmienił pan moje _Artystyczne credo_?!

Minister Kralec odsunął się od Rotasa na bezpieczną odległość.

– Niczego nie zmieniałem – wyjąkał dziennikarz. – W _Artystycznym credo_ robiłem tylko korektę.

– Partacz! – wrzasnął Hornik. Nie zważając na tłum, przedarł katalog na pół i cisnął na podłogę. – Nigdy więcej niczego nie napiszesz! Żadna gazeta niczego od ciebie nie przyjmie. Mogę ci to obiecać!

– Ależ uspokój się, Witoldzie! – rozległ się z boku stanowczy męski głos.

Julian spojrzał w stronę, z której głos dochodził. Mężczyzna przebił się przez krąg gości i podszedł do Hornika i Juliana. Był średniego wzrostu, choć z racji szczupłości sylwetki wydawał się nieco wyższy. Jasnoniebieski garnitur leżał na nim nienagannie, komponując się z granatowym golfem. Cerę miał jasną, lecz nie chorobliwie bladą, oczy ciemnoniebieskie, rzęsy i brwi prawie czarne, za to włosy – lekko kręcone, niezbyt długie, w tyle opadające na kołnierz golfa – jasne, jakby skąpane w słońcu. Wyglądał na mniej więcej czterdzieści lat, ale w sposobie bycia miał coś, co sprawiało, że wydawał się dużo starszy.

Nieznajomy spojrzał na Juliana z przepraszającym uśmiechem, po czym, wciąż uśmiechnięty, zwrócił się do Hornika:

– Niepotrzebnie się irytujesz, Witoldzie. To ja wprowadziłem w ostatniej chwili poprawki. Zresztą niewielkie.

– Niewielkie? – prychnął Hornik.

– Ależ tak. „Trójpostaciowość Boga” zamieniłem na „wielopostaciowość Stwórcy”. No i od siebie dodałem wynikające z powyższego spostrzeżenie, że tak jak definicja i obszar funkcjonowania sztuki ulegają ewolucji, tak przemianie podlegają najważniejsze pojęcia dotyczące istoty boskości. Żeby nie szukać daleko, wystarczy przypomnieć słowa świętego Pawła, że wraz z przyjęciem chrztu wszyscy stajemy się pneumatykami. – Popatrzył po twarzach obecnych. – Oczywiście, mówię o rzeczach powszechnie znanych. Ta wystawa z pewnością przyczyni się do tego, że zaczniemy wybiegać spojrzeniem znacznie dalej i wyzbędziemy się lęku przed stawianiem odważnych pytań. – Ujął Hornika pod łokieć i lekko pociągnął. – Pozwól, Witoldzie, obiecałeś wywiad dla „Paris Match”. Specjalnie w tym celu przylecieli.

Rozpłynęli się w tłumie zwiedzających. Julian poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Odwrócił szybko głowę. Helena Saafjan uśmiechała się z zażenowaniem.

– Przepraszam za ten incydent.

– Kto to był?

– Pogromca Hornika? Henryk Stockenhausen, pisane przez „ck”. Właściciel firmy reklamowo-promocyjnej TeNeT. Specjalista od treningu osobowości i kształtowania wizerunku.

– Ma na Hornika aż taki wpływ?

– Podobno zajmuje się wyszukiwaniem i promocją talentów. Nie znam początku całej historii, ale to właśnie dzięki niemu Hornik tak naprawdę zaistniał. W osobie Stockenhausena ma mecenasa, protektora i patrona.

– Pani Heleno, pani Heleno! – przerwał jej głos Drońskiego. Dyrektor stał przy nich i ocierał czoło chusteczką. – Może mi pani pomóc z Francuzami? Wie pani, jak to jest z tym moim francuskim...

– Już idę. – Stanęła twarzą do Juliana i wręczyła mu wizytówkę. Znów poczuł dotyk jej ręki. – Cieszę się, że mogłam pana poznać. Proszę wybaczyć, obowiązki.

Rozejrzał się po sali. Goście, zbici w małe grupki, zajęci byli raczej degustowaniem alkoholi niż oglądaniem wystawionych prac. Z holu, gdzie niektórzy urządzili sobie palarnię, wciskał się na salę tytoniowy dym. Julian odstawił pusty kieliszek i ruszył ku wyjściu. Rozglądał się, czy nie zobaczy gdzieś Heleny. Przepadła jak kamień w wodę. Był już na parterze, przy drzwiach, kiedy usłyszał za sobą szybkie kroki. Obejrzał się mimowolnie. Zmierzał ku niemu w pośpiechu „protektor” Hornika.

– Pan już wychodzi? – zagadnął, zrównawszy się z Julianem.

– Mam rano dyżur w redakcji – skłamał.

– Ach, tak.

Rotas poczuł na sobie uważny wzrok rozmówcy.

– Domyślam się, że wyskok Hornika wyprowadził pana z równowagi. Przepraszam za jego zachowanie.

– Niepotrzebnie. To raczej ja powinienem panu podziękować. Odsiecz przyszła w samą porę. – Wyjrzał przez uchylone drzwi na ulicę. Ulewa nie ustępowała.

Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Henryk Stockenhausen – przedstawił się. – Chyba i ja już pójdę. Nie znoszę papierosowego dymu. Spacer dobrze mi zrobi.

– Spacer? Leje jak z cebra.

– Przestaje padać. Proszę zobaczyć.

Julian wysunął ostrożnie głowę. Światła Zachęty odbijały się w nieruchomych kałużach. Deszcz skończył się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Daleko pan mieszka? – Stockenhausen pierwszy wyszedł przed gmach. Nabrał powietrza w płuca.

– Jakieś dwadzieścia minut spacerkiem – odparł Julian. Zastanawiał się, czy nie powinien jednak zadzwonić po taksówkę.

– Przejdę się z panem kawałek, jeśli pan pozwoli – zaproponował Stockenhausen, tym samym rozstrzygając dylemat Rotasa.

Skierowali się w stronę ulicy Traugutta. Nad chodnikami unosiła się lekka mgiełka parującej wody. Powietrze po deszczu było rześkie, stanowiło miłą odmianę po przebywaniu w zadymionych pomieszczeniach. Przez chwilę szli obaj w milczeniu. Stockenhausen odezwał się pierwszy:

– Prawdę powiedziawszy, celowo pana zagadnąłem. Po tej całej awanturze z katalogiem nie czuję się w porządku. W końcu to przeze mnie się panu oberwało.

– W niczym pan nie zawinił.

– Dziękuję za wyrozumiałość. A skoro mowa o katalogu, to naprawdę dobrze się pan spisał.

– Zwykła redakcja tekstu.

– Czytałem tekst Hornika. Wygładził pan chropawość języka, ujednolicił stylistycznie i wyłapał merytoryczne lapsusy. Dobra robota.

– Robię to na co dzień.

– Wiem, jest pan dziennikarzem. Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Pisze pan?

Julian poczuł dobrze znany niepokój. Zaraz się zacznie: „Drogi panie, nie można się zrażać, trzeba mimo wszystko próbować, prawdziwy talent zawsze się obroni”. Stara śpiewka.

– Trochę. Nic wielkiego – odpowiedział ostrożnie.

– Rozumiem. Trudno się przebić. Wbrew temu, co się potocznie sądzi, sam talent nie wystarcza.

Rotas spojrzał zaskoczony na rozmówcę. Stockenhausen chyba opacznie zrozumiał jego zdziwienie, bo pospieszył dodać:

– Nie uwierzy pan, jak dużo zależy od przypadku. Choć przypadek to, oczywiście, bardzo pojemne określenie. Dziś należałoby raczej powiedzieć „promocja”. Bez reklamy daleko się nie zajdzie.

Byli już przy Krakowskim Przedmieściu. Skręcili w prawo i minąwszy kościół Świętego Krzyża, przeszli po pasach na drugą stronę ulicy. Ruszyli Oboźną w dół.

– Opublikował pan coś? – zapytał nieoczekiwanie Stockenhausen.

– Kilka opowiadań – odparł Julian, zanim zdążył pomyśleć.

– Gdzie?

Dziennikarz zastanawiał się gorączkowo nad odpowiedzią. O mało wszystkiego nie zepsuł! Starnicki słusznie miałby do niego żal.

– Takie tam studenckie pisemka – odparł wykrętnie.

– Przymierza się pan do napisania czegoś większego? Rotas zawahał się. Rozmowa ze Stockenhausenem zaczynała go irytować.

– Skończyłem niedawno powieść – rzekł ostrożnie – ale jak na razie nie mogę znaleźć wydawcy.

– Jak ja to dobrze znam! Wydawcy wolą pewniaków: Wilniaka, Toporniuka, Starnickiego. Tylko że ci rzadko piszą. Jak już mają coś nowego, to wydawca bierze w ciemno. Liczy się nazwisko. A za uznanym nazwiskiem idą pieniądze. O czym jest pańska powieść?

Na wzmiankę o Starnickim w głowie Juliana znowu zapaliło się ostrzegawcze światełko. Zeszli po schodkach prowadzących do parku przy Browarnej i pociągnęli jego obrzeżem, kierując się do ulicy Topiel.

– Trudno tak w kilku zdaniach – zaczął z namysłem. – Tłem jest Anglia elżbietańska, cała rzecz obraca się wokół głównego bohatera. To Christopher Marlowe. Ale nie jest to powieść historyczna. Postać Marlowe’a stanowi punkt wyjścia do zarysowania duchowego konfliktu.

– Marlowe? – spytał Stockenhausen z zainteresowaniem. – Marlowe prekursorem Szekspira, przerwane życie i nie spełniony talent, faustowskie dylematy autora _Tragicznych dziejów doktora Fausta?_ O tym pan pisze?

– Skąd pan wie? – wyjąkał Julian.

– Ja tak bym właśnie do tego tematu podszedł. W swoim czasie sporo nad tym rozmyślałem.

Zatrzymali się przy jezdni. Na prawo zaczynała się ulica Topiel, na lewo ciągnęła się Browarna. Stockenhausen wyjął wizytówkę.

– Proszę mi przysłać maszynopis. Chętnie przeczytam. – Uścisnął Julianowi rękę na pożegnanie, wymienili się wizytówkami. – Ogromnie się cieszę, że pana poznałem. Tu się rozstaniemy. Pan skręca w prawo, a ja musiałbym za bardzo nadkładać drogi. Złapię taksówkę.

Zdążył to powiedzieć, kiedy tuż przy nich zatrzymał się czarny mercedes ze znakiem taxi. Stockenhausen wsiadł i przez otwartą szybę zawołał:

– Do rychłego zobaczenia.

Samochód zawrócił i pomknął w stronę Mariensztatu. Chowając wizytówkę Stockenhausena do bocznej kieszeni marynarki, Julian uzmysłowił sobie, że gdy żegnał się z Heleną Saafjan, nie wręczył jej wizytówki. Wzięła go złość na własne gapiostwo. W podłym nastroju podążył w prawo, Topielą. Przeciął Tamkę i szedł dalej Kruczkowskiego, kiedy przypomniały mu się słowa wypowiedziane przez Stockenhausena przy pożegnaniu. Z wrażenia aż się zatrzymał. Jakim cudem Stockenhausen wiedział, w którą stronę Julian zamierza skręcić?

Zaraz jednak i to pytanie zeszło na plan dalszy, przesłonięte przez powracający obraz dziewczyny. Myślał o niej przez resztę drogi. Minął tyły szpitala, biurowiec Nordic Park i skręcił w lewo w aleję 3 Maja. Był już przy kamienicy, kiedy na skrawku nieba między domami a wiaduktem błysnęła spadająca gwiazda. Zaczął się szybko zastanawiać. Miał dwa życzenia, tylko które wybrać? Namyślał się zbyt długo, bo po gwieździe pozostało ledwie wspomnienie. Może mu się jedynie przywidziała?ROZDZIAŁ 3

Ważą się losy literackich wawrzynów oraz czyjeś życie

Nazajutrz o dziesiątej rano Julian Rotas wysłał na adres podany na wizytówce maszynopis swojej książki. W tym samym czasie w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na Foksal rozpoczynała obrady kapituła Nagrody Literackiej im. Sztiglera.

– Szanowni koledzy – odezwał się na powitanie profesor Brzóska, przewodniczący pięcioosobowej kapituły. – To znaczy, rzecz oczywista, chciałem powiedzieć: Szanowna koleżanko i szanowni koledzy – poprawił się, przypomniawszy sobie o obecności Janiny Samosiejskiej.

Docent Samosiejska, socjolog kultury, podgarnęła opadającą na oczy rudą grzywkę i uśmiechnęła się z wyrozumiałością. Profesor Brzóska słynął z błyskotliwych analiz literackich, jednak w prostych sytuacjach życiowych odznaczał się nieporadnością. Typowa starokawalerska przypadłość, skomentowała w myślach, przyglądając się wyświechtanej marynarce profesora i koszuli z podwiniętym kołnierzykiem. Pięćdziesięciotrzyletni literaturoznawca znał najgłębsze tajniki duszy bohaterek Jane Austen, potrafił wieść długie rozmowy z Antygoną, Joanną d’Arc i szekspirowską Desdemoną, nigdy jednak nie widziano, by rozmawiał sam na sam z kobietą.

– Co z Gibałą? Bez niego nie zaczniemy – odezwał się niskim głosem Andrzej Konar, laureat Nagrody im. Sztiglera sprzed dwóch lat.

Konar miał czterdzieści pięć lat, był wysokim szatynem o miłej powierzchowności i paskudnym charakterze. To ostatnie jednak nie odstraszało kobiet, które się za nim uganiały.

Brzóska zdjął okulary w grubej rogowej oprawce, przetarł szkła zmiętą chusteczką i założył okulary z powrotem.

– No tak, nie ma go. To znaczy, rzecz oczywista, nie mam pojęcia, gdzie się podziewa. Musimy poczekać.

– Można by zadzwonić na jego komórkę – podpowiedział ze znudzoną miną Maurycy Gorczyca, najmłodszy członek kapituły. Mimo że od trzech lat niczego nie napisał, prestiżowa Nagroda Kropielnickich, którą otrzymał w wieku trzydziestu lat, oraz poparcie Andrzeja Konara zapewniły mu w tym roku miejsce w jury decydującym o najważniejszej krajowej nagrodzie literackiej.

Profesor Brzóska zagłębił się w rozłożonych na stole notatkach, tak jakby ostatnia uwaga nie do niego się odnosiła. Gorczyca wyjął paczkę marlboro i spojrzał znacząco na zegarek. Docent Samosiejska chrząknęła z dezaprobatą. Gorczyca ostentacyjnie zapalił papierosa. Samosiejska wstała energicznie i otworzyła okno. Do środka wpadło majowe powietrze.

W tym momencie ktoś głośno zapukał i nie czekając na odpowiedź, złapał klamkę.

– Pewnie Gibała – mruknął Gorczyca, nie ruszając się z miejsca.

Docent ominęła go szerokim lukiem, podeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Wpadł zziajany Gibała.

– Przepraszam za spóźnienie – wysapał, sadowiąc się przy stole. – Miałem kolegium redakcyjne.

Z teczki wyjął kołonotatnik. Na pierwszych dwóch kartkach zdążył naszkicować pochwalną recenzję z wystawy Hornika, zatytułowaną _Świat w Zachęcie._ Przewrócił zapisane kartki i popatrzył wyczekująco po obecnych.

– Musimy dziś, rzecz oczywista, spróbować wyłonić laureate – rozpoczął Brzóska, marszcząc nerwowo brwi. Obszedł stół i wręczył każdemu kartkę z pięcioma nazwiskami: „Wilniak, Toporniuk, Starnicki, Bereżańska, Kostaryn”. – Proszę zakreślić jedno nazwisko. Zobaczymy, jak rozkładają się głosy.

Odfajkował nazwisko na swojej kartce i poczekał, aż docent Samosiejska zbierze pozostałe głosy.

– No tak – zamruczał, przeglądając wyniki. – Mamy, rzecz oczywista, sytuację patową. Starnicki: dwa głosy, Wilniak: dwa głosy, Kostaryn: jeden.

– Kostaryn? – Gibała aż podniósł się na krześle. – Kto głosował na Kostaryna? Przecież to beztalencie. Jego dojście do finału to zupełny przypadek. Z dwojga złego wolałbym Bereżańską.

Gorczyca zdusił niedopałek papierosa w pustej szklaneczce po wodzie mineralnej.

– Bereżańska to rzemiosło! – wykrzyknął. – A u Kostaryna jest wszystko: sztuka i życie. Prawdziwa literatura.

– Raczej literacki bełkot – prychnął Gibała.

– Panowie – odezwał się mitygująco Konar. – Nie zebraliśmy się tu, żeby dyskutować o literackich gustach.

– Słusznie, rzecz oczywista – podchwycił Brzóska. – Fakty są następujące: Wilniak i Starnicki dostali po dwa głosy. Tak więc, rzecz oczywista, zagłosujemy jeszcze raz. Pani docent, mogę panią prosić o przygotowanie nowego zestawu kartek?

– Może głosujmy przez podniesienie rąk – zaproponowała Samosiejska. – W regulaminie nie ma wymogu tajnego głosowania.

– Jeśli nikt nie zgłasza sprzeciwu. – Profesor rozejrzał się po obecnych. Nikt się nie odezwał. – W takim razie głosujmy.

Docent Samosiejska zaczęła odczytywać nazwiska kandydatów. Toporniuk i Bereżańska nie otrzymali żadnego głosu. Brzóska i Samosiejska oddali głos na Wilniaka, Konar z Gibałą zagłosowali na Starnickiego. Gorczyca kręcił głową z niezadowoloną miną, dając do zrozumienia, że żadna z kandydatur nie jest po jego myśli.

– Maurycy – Konar pochylił się w jego stronę – musisz zdecydować, kto jest ci bliższy.

Gorczyca pojął aluzję protektora. Nie patrząc na przewodniczącego kapituły, powiedział wyraźnie:

– Starnicki.

Konar klasnął w dłonie.

– Mamy więc trzy do dwóch dla Starnickiego. Pani Janino, proszę o oficjalne wpisanie wyników głosowania do protokołu.

– Chwileczkę, panie kolego – przerwał mu Brzóska. Przygładził niezgrabnym ruchem resztki czesanych do tyłu włosów. – Proszę nie zapominać, że przewodniczącemu kapituły przysługują dwa głosy. Jest więc, rzecz oczywista, trzy do trzech.

– Świński remis – skwitował Gorczyca. Po minie sądząc, nie wydawał się przejęty wynikiem.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: