Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Patrycja. Dziewczyna znikąd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2024
Ebook
29,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrycja. Dziewczyna znikąd - ebook

Szczęśliwe dzieciństwo Patrycji kończy się wraz ze śmiercią matki. Ojciec, zaabsorbowany nowym małżeństwem, zawozi córkę na wieś – na kilka tygodni, które zamieniają się w lata. Kiedy umierając wyjawia jej rodzinną tajemnicę, dziewczyna już wie, że może liczyć tylko na siebie. Zostawia za sobą ciężką pracę na gospodarstwie, nieprzyjaznych ludzi, nieszczęśliwą miłość i wyrusza w podróż, by zrealizować swoje marzenia. Przypadkowe spotkanie z zupełnie obcą kobietą otwiera nowy rozdział w jej życiu.
Czy wystarczy Patrycji determinacji, aby przezwyciężyć brzemię przeszłości? Czy osiągnie sukces jako projektantka mody?
Anna Stryjewska opowiada o dzieciństwie naznaczonym samotnością i odrzuceniem. Dowodzi jednocześnie, że w największym mroku tli się nadzieja na szczęśliwe życie.
Nowe, zmienione i poprawione wydanie na podstawie książki Pocałunek morza.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68302-00-4
Rozmiar pliku: 550 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dzień się budził nieśpiesznie, ożywając bladymi kolorami jesieni i powiewem rześkiego, nabrzmiałego nocną burzą powietrza. Krople rosy oblepiające trawę w rowie lśniły, a między gałązkami przydrożnych krzewin snuły się nitki babiego lata.

Skrzypnęła żelazna furtka, rozdzierając ostrym dźwiękiem poranną ciszę zalegającą wioskę. Z jednego z podwórek, ciągnąc za sobą krowę, wytoczyła się sporej tuszy starsza kobieta. W chustce zawiązanej pod brodą, watowej kurtce i kaloszach nie wyglądała na żadną elegantkę. Dochodząc do drogi, rozejrzała się ostrożnie na boki, potem szarpnęła metalowy kołek i patrząc przez ramię, mruknęła gniewnie pod nosem. Zwierzę zaprotestowało gwałtownie, potrząsając ogromnym łbem i pobrzękując metalem łańcucha.

– Dzień dobry, Pani Jaroszowa! – usłyszała tuż za plecami męski, barytonowy głos. – Jak tam szacowne zdrowie?

Mężczyzna w jesiennej, szarej kurtce zatrzymał się na chwilę, by zagadnąć o cokolwiek, ot tak, z grzeczności. Mieszkał kilkanaście gospodarstw dalej w piętrowym, murowanym domu z czerwonej cegły i jak większość mieszkańców wsi pracował w mieście, by zapewnić w ten sposób lepszy byt rodzinie.

– A co tam pozostało z mego zdrowia? – jęknęła, nie kryjąc goryczy. – Ledwo już chodzę…

– Ejże, ejże! – Mężczyzna roześmiał się łobuzersko. – Niejedna dziewczyna chciałaby jeszcze mieć taką siłę i werwę!

– Żarty się pana trzymają, panie Jabłoński. A ja już naprawdę jedną nogą na tamtym świecie!

– Co też pani powiada, pani Jaroszowa, jeszcze niejedną wiosnę pani przeżyje! Jak to mówią, na śmierć trzeba sobie zasłużyć.

– Ech! – westchnęła kobieta nieco udobruchana. – A pan Jabłoński do fabryki, jak co dzień?

– No tak. Żyć z czegoś trzeba – żachnął się, by po chwili zapytać: – A wnuczka pani wyjechała?

– Ano – westchnęła z żalem. – Czy to teraz młodym chce się w ziemi robić? Do miasta lecą jak muchy do lepu, lepszego życia szukają. Nie tak jak my, przywiązani do matki rodzicielki, ech! – Machnęła wolną ręka. – Taka zapłata za dobroć i wychowanie.

Chciała coś jeszcze dodać, lecz mężczyzna podrapał się po brodzie i wtrącił z powagą:

– Szkoda by było, gdyby miała się zmarnować… Ładna z niej była dziewczyna! Jest! Poprawił się w sekundzie.

Nagle spłoszony spojrzał na zegarek.

– Ja tu gadu, gadu, a pekaes zaraz mi sprzed nosa pryśnie! Do widzenia! Szczęść Boże! – rzucił w pośpiechu i niczym huragan pomknął przed siebie.

– Jaka tam ładna? – burknęła z niezadowoleniem. Przeprawiła się na drugą stronę drogi, na niewielki prostokąt zroszonej łąki, gdzie uwiązała krowę, wbijając kołek kilkoma kopnięciami. Następnie, kiwając się niezgrabnie na boki i sapiąc ciężko, podążyła w stronę przekrzywionej furtki.

Linią prostą przecięła podwórko i zatrzymała się w progu małej, koślawej stajni. Gniada klacz stojąca w rogu zarżała radośnie na jej widok. Kobieta poczuła na sobie spojrzenie jej ogromnych, brązowych oczu.

– I co ja mam teraz z tobą począć? – zapytała samą siebie. – Siły już nie mam ani zdrowia. Kto się teraz wami zaopiekuje? Gdyby choć to dziewuszysko okazało więcej zrozumienia… Dostałaby chłopa i ziemia nie poszłaby na marne. A tak, tyle masz, babo, żeś przygarnęła jak swoje i wykarmiła. A co ja mam teraz ludziom powiedzieć? Że wyjechała bez słowa pożegnania? Dokąd i po co? Bo źle jej tu było, czy co? I co teraz będzie? Z Tereski przecież nie ma żadnego pożytku. Fruwa tylko za tymi chłopami jak ta latawica!

Poczłapała w stronę drewnianej chałupy, gdzie po chwili z jękiem opadła na łóżko. Zaszeleścił głucho siennik, deski w podłodze zaskrzypiały. Wyciągnęła przed siebie nogi, zsunęła z nich gumiaki i sięgnęła ręką pod poduszkę, skąd wydobyła foliową torbę pełną cennych pigułek. Wygarnęła kilka z nich i połknęła, popijając wystudzoną herbatą stojącą obok na drewnianym taborecie. Westchnęła znów ciężko, opadła na wznak i pogrążyła się w okamgnieniu w krótkiej drzemce.

Minęło trochę czasu, gdy wtem ktoś zapukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł do kuchni.

– Witam, no jak tam? O! Widzę, że nie najlepiej!

Jaroszowa, wyrwana ze snu, oderwała głowę od poduszki.

– Ach, Zygmusiu, z nieba mi spadłeś! Jestem dziś taka chora i słaba, ledwo już chodzę!

Mężczyzna zsunął z głowy czapkę i klepnął nią po udzie.

– Zaraz pójdę w pole i wszystko obrobię! – zaproponował.

– Ależ Zygmusiu, nie idź jeszcze, porozmawiaj ze mną! – szepnęła błagalnie i wstała. – Mam coś dla ciebie! – mruknęła porozumiewawczo i zerknęła w stronę kredensu, gdzie zawsze trzymała dla niego półlitrówkę żytniej.

– Tak od rana? – rzucił z udawanym zdziwieniem, lecz nie protestował, jedynie przełknął łakomie ślinę i sięgnął po szklankę. Opłukał ją zimną wodą z wiadra stojącego na niskiej szafce, odmierzył sobie porcję, po czym odstawił butelkę na miejsce.

Był już grubo po czterdziestce, średniego wzrostu, drobnej budowy, miał ogorzałą cerę i siwiejące pasma we włosach. Mimo pospolitych rysów twarzy tkwiło w nim coś ujmującego, co podobało się kobietom. Nigdy się jednak nie ożenił, choć Tereska długi czas ostrzyła sobie na niego pazurki. Mieszkał w sąsiedztwie zupełnie sam, trudniąc się na co dzień wyrobnictwem. Znali go wszyscy w Górkach i on wszystkich znał. Uczestniczył w życiu wsi od rana do wieczora, nie przepuszczając żadnej okazji, by przeżyć coś wyjątkowego, wypić w gronie znajomych, przyłożyć ucho tu i ówdzie. Przechylił szklankę i jednym pociągnięciem połknął całą jej zawartość, krzywiąc się przy tym okrutnie.

Usiadł przy stole nakrytym ceratą, wydobył z kieszeni spodni papierosa i miętosząc jego końcówkę, zapytał jakby od niechcenia:

– Tereska w pracy? Są jakieś wieści?

– A tak… w pracy, wyszła przed piątą, zmianę kończy o drugiej, ale kto wie, o której to się do domu zwlecze, na pewno ledwo przed zmrokiem! – wyrzuciła z siebie, nie ukrywając goryczy.

– Jakieś wieści? – powtórzył jak gdyby nigdy nic Zygmunt.

Zaprzeczyła krótkim ruchem głowy. Zatrzymała wzrok na suficie, gdzie brzęcząc głośno, kołowała ogromna mucha.

– Cholernica jedna! – burknęła, patrząc niechętnie w jej stronę. – A dopiero co spryskałam chałupę!

– To już piąty dzień, mów, co chcesz, ale smutno tu bez niej. Posprzątała chociaż, oprała, wyszła w pole, miałaś wyrękę. A teraz? – Westchnął głęboko i poderwał się szybko z krzesła.

– Zajrzę, jak skończę, zapowiada się kolejny, ładny dzień. Trzeba by też pościnać kapustę. Jutro pożyczę od Zabłockich hebel i ją poszatkujemy! Powiedz Teresce, żeby nie planowała niczego po pracy. Przyda się do ubijania!

– Och, Zygmuś! – jęknęła Helena. – Niech ci to Bóg wynagrodzi! Jakiś ty dla nas dobry?! I co ja bym teraz bez ciebie zrobiła?

Machnął ręką i bąknął pod nosem coś w rodzaju: „Trzeba było lepiej traktować dziewczynę, to by nie uciekła”. Potem wstał i ruszył do wyjścia.

Nie odpowiedziała, tylko wdzięcznym wzrokiem odprowadziła go do drzwi, póki się za nim nie zatrzasnęły.

Musiała przyznać Zygmuntowi rację. Ona też wyczuwała ziejącą ze wszystkich stron pustkę i miała żal do Patrycji, że tak ją zostawiła. Nie powinna była po tym wszystkim, co dla niej zrobiła. Ale może jednak nie należało się dziwić, że zapragnęła czegoś lepszego dla siebie.

Przecież ona sama – tu, w tych ścianach, w tych opłotkach, na kawałku czarnej, ukochanej ziemi pogrzebała szmat swojego życia. Nigdy nie wystawiła nosa poza obręb wsi, czasem tylko, jak jeszcze żył Jan, jeździli we dwoje do miasta sprzedawać mleko. Ot, to wszystko, co widziały jej oczy…

Po raz pierwszy chyba od wielu lat zadała sobie pytanie, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby pamiętnej nocy wyjechała na roboty do Niemiec.

Przyszła na świat jako dziewiąte dziecko małżeństwa Roszkowskich 12 września 1922 roku. Była córką zwykłych, prostych chłopów, którzy, tak jak i ona, całe swoje życie spędzili na wsi. Po ślubie osiedlili się na pięciomorgowym gospodarstwie, które matka otrzymała jako spłatę od starszego brata – Kazika. Urządzili się skromnie, pracowali ciężko, zwłaszcza że niemal rok po roku pod strzechą rozlegał się donośny płacz nowo narodzonego dziecka. Tym sposobem Helena miała ośmioro rodzeństwa, nie licząc trójki, która zmarła niebawem po porodzie. Pech chciał, że rodziły się same dziewczyny, więc gorycz i rozczarowanie gospodarz zapijał w karczmie. Gdy na świat przyszła Helena, pierwsze słowa, jakie padły z ust zdesperowanego ojca brzmiały: „Znów ta cholerna dziewucha!”.

Nic więc dziwnego, że w jej rodzinnym domu nie było miejsca na ciepłe słowa, zrozumienie ani na rodzicielską czułość. Matka kochała je może na swój sposób, ale nie umiała tego okazać. Traktowała dzieci raczej chłodno, surowo, od początku narzucając dyscyplinę. Helena więc wyrastała w atmosferze niechęci, poczucia winy i nieustannej rywalizacji między siostrami o jedno chociażby dobre słowo czy pochwałę. Gdy miała sześć lat, na świat przyszedł Franek. Cóż to było za wydarzenie!? Ojciec pił ze szczęścia przez tydzień, rozgłaszał po całej wsi, że syn mu się urodził! Dziecko jednak zaczęło chorować. Roszkowscy walczyli o jego życie z nieprawdopodobną jak na ówczesne czasy determinacją. Nie szczędzili na doktorów, czuwali przy nim dzień i noc. Wreszcie, ku uldze wszystkich, chłopczyk wydobrzał. Siostry troszczyły się o maleńkiego braciszka, jak tylko potrafiły najlepiej. I dobrze, bo ojciec za najmniejsze uchybienie surowo karał. Raz Hela źle postawiła zupkę w misce i cała jej zawartość wylała się na podłogę. Nie wolno jej było przez tydzień wychodzić poza obręb podwórka.

Ale na szczęście wkrótce zaczynała się szkoła. W niej spędziła najpiękniejsze chwile dzieciństwa. Wiadomości przyswajała nadzwyczaj szybko i łatwo, była ambitna, pracowita i zdyscyplinowana. Kiedy skończyła piątą klasę i otrzymała najlepsze świadectwo, wezwano rodziców do szkoły. Nauczyciele próbowali przekonać ich o jej wybitnych zdolnościach, usiłowali namówić do kontynuowania nauki. Niestety ojciec pozostał nieugięty.

Potrzebne były przecież nowe książki, zeszyty, tornister, palto na zimę. Nie wspominając już o dojazdach. W domu postawił sprawę bardzo jasno i dosadnie. Krzyczał, że do roboty i do łóżka nie musi być szkolona, a to, co już umie, powinno jej wystarczyć do końca życia! Okrutne słowa bolały i raniły dziewczynkę, która uciekała do pobliskiego lasku i tam płakała z bezsilności. Z czasem pogodziła się z losem. Wyrosła na ładną pannę, miejscowe chłopaki wypatrywali za nią, a siostry przepowiadały szybkie zamążpójście. Trzy z nich, te najstarsze, z nietajoną ulgą opuściły rodzinny dom i założyły własne rodziny. Kilka dni po szesnastych urodzinach Heleny do domu zawitał nieznajomy mężczyzna.

– Może gospodarz da jedną córkę na służbę? – zapytał, spoglądając chytrze w oczy Roszkowskiego. – Gospodarz nie pożałuje… – zachęcił. – Po roku albo dwóch wróci jako bogata panna z posagiem.

Zaczął opowiadać o tym, jak bardzo potrzeba młodych rąk do pracy w polu i gospodarstwie. Ojca nie trzeba było długo namawiać.

Jedna gęba do żywienia mniej – porachował w myślach. Zresztą kto byłby w stanie wyposażyć tyle dziewuch? – dodał na swoje usprawiedliwienie.

Helenka zaszyła się w kącie między węglarką a kaflowym piecem do chleba. Modliła się, żeby to nie ją wybrał ojciec. Nieznajomy wyglądał zwyczajnie, ubrany był raczej schludnie, ale miał złe oczy. Ojciec jednak już zdecydował, że najmłodszą córkę wyśle w nieznane. Rzuciła mu się do nóg:

– Tatusiu, ja nie chcę! Zrobię wszystko, tylko nigdzie mnie nie odsyłaj!

W odpowiedzi uderzył ją w twarz.

– Milcz, smarkulo! Fruwać z chłopakami by się chciało, a do roboty cię nie ma! Nauczysz się porządku i pracy!

Matka zapakowała jej najpotrzebniejsze rzeczy w węzełek, dołożyła trochę chleba i suszonej kiełbasy i pobłogosławiła na drogę. Suchą, spracowaną dłonią wykonała znak krzyża na jej czole. Pozostałe siostry pożegnały ją czule.

Szli na przełaj, najpierw przez pola i łąki, potem przez las. Powietrze było czyste, nasiąknięte zapachem igliwia. Przedzierali się nieznanymi, krętymi ścieżkami, aż doszli do niewielkiej polany otoczonej wokół świerkami i sosnami. Była zmęczona, poprosiła więc mężczyznę o chwilę wypoczynku. Gdy usiadła, odczuła natychmiastową ulgę. Odłożyła na bok niewielkie zawiniątko.

Tymczasem nieznajomy krążył wokół, węszył, rzucając badawcze, niespokojne spojrzenia. Coś niedobrego miał wypisane na twarzy. Zamknęła oczy, wystawiła skroń w stronę promieni słonecznych, gdy nagle przygniotła ją potężna siła. Szybko ją obezwładnił, a jego gwałtowny, cuchnący oddech zatkał jej nozdrza. Chciała krzyczeć, usiłowała się wyrwać, ale wszystkie starania kończyły się klęską. Napastnik okazał się silniejszy. Gdy próbował ją pocałować i wsunął język do jej ust, mocno zacisnęła zęby. Z rykiem odrzucił głowę, potem zaciśniętą w pięść dłonią uderzył ją z całym impetem. Ciemno zrobiło się wokół, nie czuła już nic. Stan omdlenia przerwał ból: ostry, piekący, nieznany. Głuchy jęk wydarł jej się z gardła, a potem już tylko pustka.

Kiedy się ocknęła, leżała na polanie sama. Jej sukienka podwinięta była wysoko, aż za pępek, poszarpana bielizna rozrzucona obok. Krew zastygła na jej udach. Czuła się obolała, jakby ktoś rozerwał ją na pół. Zakryła rękoma twarz. W jednej chwili pojęła, co się stało. Wstyd, upokorzenie, hańba.

Z trudem odnalazła drogę do domu, a gdy pukała do drzwi, zaczynał się nowy dzień. Matka jak gdyby rozumiała jej krzywdę, siostry współczuły szczerze, natomiast ojciec milczał złowrogo.

Najgorsze zaczęło się później. Myślała, że przejdzie, cierpiała więc w samotności, ale wszystko, a szczególnie obrzęki, przypominały jej o tamtym strasznym wydarzeniu i o tym, że z jej ciałem dzieje się coś niedobrego. Wreszcie powiedziała o wszystkim matce. Któregoś popołudnia, gdy dom był pusty, położyła się na łóżku i z dziewczęcym uczuciem wstydu podciągnęła w górę spódnicę. W jednej chwili zorana zmarszczkami, ogorzała twarz matki zbladła. Wezwano miejscową felczerkę, ale ta bezradnie rozłożyła ręce.

– Tutaj pomoże tylko szpital – zawyrokowała.

Zawiezioną ją więc furmanką do miasta, umieszczono na oddziale zakaźnym, poddano bolesnym badaniom i żmudnemu leczeniu. Traktowano ją jak trędowatą, obrzucano spojrzeniami pełnymi pogardy i niechęci. Modliła się wtedy o śmierć. Ale widocznie wówczas nie była jej jeszcze pisana…

Gdy po pewnym czasie wróciła do domu, ludzie omijali ją z daleka, a dzieciaki wytykały palcami, krzycząc:

– Uwaga, idzie zaraza!

Jedynie siostry okazywały jej jak najwięcej współczucia, pomagały w każdej pracy, pocieszały. Od Franka nie mogła spodziewać się niczego dobrego. Wyrósł na egoistę, złego, bezwzględnego człowieka. Mimo sporej różnicy wieku wszystkie wolały schodzić mu z drogi, by mu się nie narazić.

Jej koszmar przerwał inny koszmar – wojna. Ludzie w jednej chwili zapomnieli o Helci i jej przeszłości. Ich serca drżały na odgłos niemieckich bombowców, które niczym czarne stada wron krążyły nad ziemią i siały śmierć. Nagle życie każdego z osobna stanęło pod wielkim znakiem zapytania, nikt nie znał dnia ani godziny, w której mógł stracić wszystko. Helena trafiła do niemieckiej rodziny, gdzie opiekowała się dwójką dzieci – dziewczynkami o imionach Helga i Gertruda. W sąsiednim gospodarstwie pracował Janek. Pokochali się od pierwszego wejrzenia i z niecierpliwością wyglądali końca wojny.

Ale zanim to nastąpiło, wydarzyło się coś strasznego. Otóż postanowiła pewnego dnia odwiedzić rodziców, ponieważ otrzymała od niemieckich gospodarzy tydzień urlopu.

Dom rodzinny zastała pusty, aczkolwiek po podwórku kręcił się jej brat.

– W polu są! – krzyknął w odpowiedzi. – Kartofle zbierają!

– A ty? – zapytała.

– Właśnie zaprzęgam wóz! – odparł, spoglądając na nią niechętnie.

– To może ja przygotuję jakiś obiad. Na pewno wrócicie głodni – zaproponowała.

– Jak chcesz! – rzucił przez ramię, wyprowadzając z obory konia.

Poszła więc do chałupy i zajęła się przygotowaniem posiłku, gdy wtem ktoś zapukał do drzwi. Wychudzony mężczyzna okazał się uciekinierem z obozu pracy. Potrzebował schronienia. Ukroiła pajdę chleba, wędzonej słoniny, nabrała w słoik wody z wiadra i nic nikomu nie mówiąc, ukryła go pod słomą w piwnicy.

Kilka dni lęku i trwogi minęły, zbieg poszedł dalej. Już zapomniała o całym wydarzeniu, gdy w nocy do domu wtargnęli gestapowcy. To jej ukochany brat wydał ją Niemcom. Widocznie zauważył, jak potajemnie wyprowadzała więźnia z kryjówki. Miała szczęście, że od razu jej nie rozstrzelano, tylko skazano na roboty w Niemczech.

Pobitą i obolałą wsadzono na kipę ciężarówki i zawieziono na plac, gdzie zbity tłum więźniów czekał na transport. Pociąg spóźniał się. Godzina wydawała się wiecznością. Słyszała, jak niektórzy modlili się szeptem. Żandarmi pluli i bluźnili. Nagle jakiś Niemiec podszedł do niej, zapytał o nazwisko, a potem kopniakiem odciągnął na bok. Krzyczał przy tym coś po niemiecku i popychał dalej kolbą karabinu. Znów załadowano ją na tył ciężarówki, która dopiero co zdążyła podjechać. Niewiele z tego rozumiała. Może tyle, że to już koniec. Noc była czarna, niebo bez gwiazd, straciła poczucie czasu, a od szalonej jazdy po wyboistych drogach dostała mdłości. Nagle samochód zatrzymał się i usłyszała polskie słowa – Niemiec w mundurze okazał się Polakiem. Wkrótce też zobaczyła Janka, który już na nią czekał. Okazało się, że jej ukochany zaciągnął się do partyzantki, a zorganizowanie całej akcji wymagało ogromnej odwagi i determinacji.

Do końca wojny ukrywali się i walczyli w lasach. Nie było łatwo, ale czuła się szczęśliwa. Wkrótce potem osiedlili się na wsi pod Radomiem. Wiedli normalne życie. Takie kiedy zaczyna się wszystko od zera i liczy każdą zarobioną złotówkę. Kiedy radość przynosi kolejny nabyty mebel, garnek czy pierzyna albo kura znosząca jajka.

Przy Janku nie bała się już niczego. Jej rodzice nie doczekali jednak końca wojny. Gospodarstwo przejął więc Franek, ale nie była w stanie wybaczyć mu okrucieństwa. Odrzuciła więc jego zaproszenie na wesele, a potem na chrzciny. Nie chciała więcej znać takiego brata. Wojna zabrała jej także dwie siostry, a pozostałe rozpierzchły się po świecie. Najpierw przychodziły listy z Anglii, Francji i Niemiec, raz nawet otrzymała zaproszenie, ale nie było jej stać na wyjazd. Z czasem pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu przestały.

Niebawem wyszła na jaw jeszcze jedna, okrutna prawda, będąca konsekwencją minionych wydarzeń. Helena nie mogła mieć dzieci. Adoptowali więc ledwie dwutygodniowego chłopca o imieniu Adaś. Jego matka, niepełnoletnia dziewczyna, zmarła przy porodzie. Ojciec pozostał nieznany. Taki stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Obdarzyli chłopca szczerym, rodzicielskim uczuciem i nie szczędzili starań w wychowaniu go i odpowiednim wykształceniu.

Adam miał czternaście lat, gdy zmarła starsza siostra Janka, Nina, osierocając trzyletnią jedynaczkę o imieniu Teresa. Postanowili wspólnie, że ją także przygarną i wychowają. Miejsca u nich było dość dla czterech osób, a tym samym ziściło się marzenie Heleny o szczęśliwym domu, w którym słychać nieustanny szczebiot dzieci. Było im ciężko, ale czuła się spełniona. Codzienność, ciężka praca i troska o najbliższych nie pozwoliły jej zastanawiać się, czy dokonała właściwych wyborów. Przyjęła z ufnością i pokorą wszystko, co dał jej los. Z radością patrzyła, jak jej dzieci dorastają, czuła oparcie w Janie, który mimo nawału obowiązków, walki z codziennością znajdował czas na ciepłe słowa, na okazywanie jej uczuć. Rozczulał ją do łez, gdy przynosił kwiatki z pola i prosił, aby włożyła je do wazonu. Wiedziała, że są przeznaczone tylko dla niej i że wciąż jest najważniejszą kobietą w jego życiu.

– Rosły takie bezpańskie, to zerwałem! – śmiał się. – Nawet ładnie pachną!

Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo go kochała. Nie umiała mu tego okazać. Zwykle burczała coś pod nosem, choć w głębi duszy czuła się zupełnie kimś innym. Bywały chwile, że chciała go przytulić, pocałować, tak bez powodu, ale nigdy się na to nie zdobyła. Zwyczajnie nie umiała. W jej domu nie było miejsca na czułość. Okazywanie jej oznaczałoby słabość, a nawet śmieszność. Jan próbował nieraz wzbudzić w niej zazdrość, podszczypując co ładniejsze sąsiadki, ale nie miała mu tego za złe. Wiedziała, że są to żarty i że wszystko ma swoje granice. Mąż nigdy tych granic nie przekraczał, dlatego ufała mu i czuła się przy nim bezpieczna.

W kwestii wychowania dzieci mieli często różne zdania, co doprowadzało nieraz do sprzeczek i tak zwanych cichych dni. Jan uznawał twarde zasady. Nie znosił kłamstw, mazgajstwa i nieróbstwa. Uważał, że pobłażanie w niektórych sprawach nie wychodzi na dobre. Był typowym tradycjonalistą, dzielił świat na męski i kobiecy, gdy tymczasem Helena często ulegała słabościom. Jej oczkiem w głowie był syn, któremu wybaczała największe głupstwa i niedociągnięcia. Co do Teresy nie była już taka wyrozumiała, wypominając jej to i owo, co z kolei nie podobało się mężowi. Wciąż się spierali, krytykowali, jednocześnie szukając w sobie oparcia. Czuła się szczęśliwa, zasypiając u boku męża, i nie wyobrażała sobie życia bez niego.

Tymczasem w kilka dni po dwudziestych urodzinach Adama Jan zmarł nagle, zostawiając ją nieprzygotowaną do życia w pojedynkę. Od dzieci nie mogła oczekiwać pomocy. Adam studiował, a ponadto nie był stworzony do ciężkiej pracy w polu. Wyrósł na niezwykle przystojnego, elokwentnego mężczyznę, z czego była bardzo dumna. Tego samego nie mogła powiedzieć o Teresce, która z trudem zdała do piątej klasy. Nie należała do najbardziej ambitnych, nie lubiła się uczyć, nie przejawiała też żadnych zainteresowań. Miała sporą nadwagę, była powolna w ruchach, leniwa w naturze, a jej rysy twarzy były pospolite. Wiedziała, że w przyszłości będzie dla niej sporym utrapieniem.

Czuła się coraz bardziej samotna, podupadła na zdrowiu, przytyła. Dobrze, że do pomocy w gospodarstwie przychodził Zygmunt z sąsiedztwa. Odpaliła mu zawsze dniówkę, poczęstowała musztardówką żytniej i chłopak do pracy był bardzo chętny.

Adam żył natomiast w swoim świecie, udzielając się tu i tam towarzysko. Nie miał czasu na życie na wsi, gardził wartościami, jakie próbował przekazać mu ojciec. Wstydził się brudnych paznokci, ubabranych w błocie butów, smrodu obory. Godzinami czyścił swoje ubranie, glancował obuwie, dbał o włosy, dłonie, pilnował zarostu. Namiętnie czytał książki i marzył o innym życiu. Kobiety szalały za nim, zwłaszcza jedna ruda o imieniu Olga, z którą jakiś czas się spotykał. Karmił ją pięknymi słowami, w które mu uwierzyła.

Chciał zostać nauczycielem, dlatego zaraz po studiach wyjechał do pracy do Radomia, jednocześnie zaklinał się, że będzie przyjeżdżał w każdą sobotę i niedzielę, by pomagać jej w gospodarstwie i odwiedzać Olgę. Tam jednak poznał dziewczynę, dla której stracił głowę. Nie pamiętał już o dawnych obietnicach i przysięgach. Matka nawet jej nie widziała na oczy. Wiedziała tylko tyle, że była ładna. Ale czy to ładna miska jeść daje? – pytała wtedy po stokroć samą siebie, kiedy zapomniał o innych zobowiązaniach, o niej, o rodzinie. Nienawidziła tej dziewczyny, choć nawet nie zamieniła z nią jednego słowa. Obarczała ją winą za to, że odebrała jej syna, że to przez nią zamienił się w zimnego, cynicznego samoluba, a ją samą naraziła na ogromny wstyd i poczucie winy. Czuła, że ten związek prędzej czy później się rozpadnie, że to tylko kwestia czasu. Czekała więc cierpliwie, aż się doczekała. W najśmielszych jednak marzeniach nie przypuszczała, że rozdzieli ich śmierć.PAŹDZIERNIK 1991

Patrycja odetchnęła z ulgą w chwili, kiedy usłyszała łoskot rozpędzających się po torach kół pociągu. Drażnili ją ci wszyscy ludzie: jedni biegali po peronie jak opętani; inni byli samotni, smutni, zamyśleni; byli tam też drobni przestępcy z oczami dookoła głowy, czyhający w każdej chwili na okazję; nawet pary całujące się ostentacyjnie. Wydawało jej się, że przejrzała ich na wylot, że poznała ich myśli i pragnienia. I to było gorsze od świadomości, że nie ma obok niej nikogo, że odtąd sama będzie musiała borykać się z przeciwnościami losu.

Przedział był zapełniony ludźmi, ale na szczęście udało jej się zdobyć miejsce przy oknie. Chciała patrzeć na świat i zapomnieć o tym wszystkim, co ją ostatnio spotkało.

Kobieta siedząca naprzeciw wyglądała na szczęśliwą. Jej pulchna, różowa twarz była uśmiechnięta. Mężczyzna przy wyjściu, przypominający Mariana Opanię, pociągał głośno nosem i ślinił palce, wertując strony dziennika. Dziewczynka, może dziewięcioletnia, zsunęła się z siedzenia, przechylając głowę nad zakurzonym przejściem w przedziale.

– Czy ktoś z państwa zgubił długopis? – zapytała cienkim głosikiem, podnosząc w górę znaleziony przedmiot.

– Ach, to chyba mój! – wyrwało się starszej pani drzemiącej dotychczas w kącie pod połą płaszcza. Uśmiechnęła się do dziecka z czułością, po czym schowała przedmiot do brązowej skórzanej torby. Chwilę jeszcze czegoś w niej szukała, szeleszcząc zawartością. Wreszcie udało się staruszce wydobyć małą słodycz zawiniętą w kolorowy papierek.

– Proszę, to dla ciebie. – Pogłaskała małą po jasnych włosach i wcisnęła jej cukierek do rączki. Dziewczynka skinęła główką w podziękowaniu, a młoda, ładna, dobrze ubrana matka uśmiechnęła się z dumą.

Scena, którą zobaczyła Patrycja, znów skłoniła ją do refleksji. To na pewno wspaniałe uczucie być matką, a jednak… – westchnęła ciężko do swoich myśli.

Przeniosła wzrok za okno. Tam świat płynął jak woda, krajobraz uciekał z każdym stukotem pociągu. Zaczęła nawet liczyć drzewa, ale po chwili zrezygnowała. W oddali rysował się zielony pas łąki. Taką samą łąką, tylko bardziej ukwieconą, z pasącymi się krowami przed laty biegli we troje: mama, tata i ona. Zapamiętała siebie w różowej falbaniastej sukience oraz jaśminowy zapach mamy, który przez lata był dla niej najsłodszym, najpiękniejszym zapachem. Pamiętała ciepły, pogodny uśmiech pięknej kobiety, jaką była jej rodzicielka. Jej dźwięczny śmiech, przepełniony miłością głos. Nigdy nie zapomni mamy. Dziwne, ale nie pamiętała tak dokładnie ojca – Adama. Jego obraz to rozmazany cień, który nieustannie im wtedy towarzyszył. Jej szczęśliwe dzieciństwo trwało niespełna dziesięć lat. Potem mama odeszła. Miała tętniaka w mózgu. Czyż można słowami wyrazić ból, który się wtedy czuło? Czy istnieje coś, czym można wypełnić pustkę? Na pewno nie. Patrycja długo nie wierzyła w to, co się stało. Wieczorami, leżąc w łóżku, nasłuchiwała kroków matki. Rozmawiała z nią na głos przed snem, opowiadała o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia, a także o nieustającej tęsknocie i bólu. Po jej śmierci nic już nie było jak dawniej, a tata stał się jakby nieobecny. Jego świat wypełniały rozpacz i samotność. Taki stan trwał niemal cztery lata. W międzyczasie wyjeżdżał gdzieś, znikał na długie dni, podrzucając ją do sąsiadki, pani Wandy. Aż pewnego wieczora oznajmił z entuzjazmem:

– Wyjeżdżamy stąd, Patrycjo! Już wkrótce. Żenię się!

Posmutniała. Ta informacja sprawiła, że poczuła niepokój.

– Tatusiu, ale czy ona jest lepsza i piękniejsza od mamusi? – zapytała cicho.

Ojciec zaniemówił. Przygarnął ją do siebie mocno ten jeden jedyny raz i wykrztusił:

– Nie ma na świecie drugiej takiej jak twoja mama. – Spuścił głowę. – Jednak musisz wiedzieć, że każdy mężczyzna potrzebuje kobiety… A taka mała dziewczynka jak ty… – urwał na chwilę, zanim dokończył – mamy.

Po tej deklaracji zrobiło jej się lżej na sercu, przez chwilę uwierzyła nawet, że znów będą tworzyć szczęśliwą rodzinę. Dowiedziała się jeszcze, że wracają w rodzinne strony ojca, że na jakiś czas zostanie u babci Helenki, ale tylko do momentu, aż sytuacja unormuje się, a jego związek zostanie przypieczętowany ślubem. Mieli zamieszkać potem w pięknym, ogromnym domu z ogrodem i psami. Jedyny problem, jaki pozostał, to zmiana szkoły. Tak jej się wówczas wydawało…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: