- nowość
- W empik go
Patrycjuszka. Stawką jest królestwo - ebook
Patrycjuszka. Stawką jest królestwo - ebook
„Strach przybiera wiele form.
Czasem jest niepewnością zrodzoną w godzinach rozstania z niedawno odzyskanymi dziećmi, gdy uzbrojony strażnik bezskutecznie próbuje cię przekonać, że to dla twojego dobra (…).
Czasem wzbudza go wspomnienie obietnicy, co czeka twych najbliższych, jeśli nie wykonasz rozkazu, przy którym lepiej byłoby rzucić się na miecz.
A czasem wystarczy widok pasma czerwonozłotych włosów w dłoni wroga.”
Spiskowcy przygotowują się do zadania królowi i jego zwolennikom ostatecznego ciosu. Avero i Eurein, podobnie jak ich przyjaciół, czekają trudne decyzje. By przetrwać, każde z nich musi podjąć ryzyko – i dobrze odegrać swoją rolę w grze, której stawką jest królestwo.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-969841-1-1 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nadal nic?
– Nic – potwierdził Avero. – Zupełnie jak w Gadvaar.
Usiadł ciężko na wąskim łóżku w kwaterze Sandoka Aranhyra i ścisnął rękami skronie, jakby próby nawiązania telepatycznego kontaktu ze żmijunem skrajnie go wyczerpały. Dax od zeszłego wieczora pozostawał poza jego zasięgiem; Eurein widziała, że doprowadza to jej mężczyznę na skraj obłędu. Po prawdzie sama zaczynała się niepokoić. Nie potrafiła się jednak przemóc, by spróbować odnaleźć gadzi umysł na własną rękę. Jeszcze nie.
Ostrożnie przycupnęła przy najemniku i dotknęła jego ramienia.
– Na pewno jest jakieś wyjaśnienie.
– W tej chwili tylko jedno przychodzi mi do głowy – burknął Avero.
– Dramatyzujesz – stwierdziła. – Dax jest silny i zwinny…
– Ale nie nieśmiertelny. – Najemnik się zgarbił. – A jeśli coś stało się jemu…
Nie dokończył. Eurein jednak zrozumiała, co chciał powiedzieć: jeśli żmijuna spotkało coś złego, mogło to oznaczać poważne kłopoty dla osoby, nad którą gad miał czuwać. Osoby, która prawdopodobnie znaczyła dla Avero więcej niż ktokolwiek na świecie… włącznie z nią.
Bez słowa otoczyła go ramionami, licząc się z tym, że za chwilę się z nich wyrwie. Nie zrobił tego. Wtulił się w nią mocno, niemal rozpaczliwie, a ona mimo napiętych nerwów i niezbyt sprzyjających okoliczności nie mogła zapanować nad reakcją własnego ciała – jak zawsze, gdy Avero był tak blisko. Na przykład gdy czuła na szyi jego oddech i mimo woli wyobrażała sobie, że temu oddechowi towarzyszy coś więcej – i w innych miejscach.
Cholera…
– Jesteś spięta – wymruczał najemnik w miejsce nad jej obojczykiem.
– I kto to mówi? – zadrwiła.
Avero westchnął, a jej skórę owionęła kolejna porcja przyjemnego ciepła, które tym razem wśliznęło się głębiej pod koszulę. Eurein przygryzła wargę.
– Nienawidzę bezczynności. – Mężczyzna zerknął ponuro w stronę zamkniętych drzwi, które wraz ze ścianami wyznaczały tymczasową granicę ich swobody. – A zwłaszcza cholernego zamknięcia, gdy najbliższym mi istotom grozi niebezpieczeństwo, a ja nie mogę nic zrobić…
– Prawie nic – mruknęła patrycjuszka.
Poczuła, że znieruchomiał. Odsunął się odrobinę i zerknął na nią bystro.
– „Prawie”?
Nieznacznie zmrużyła powieki.
– Przypomnij… Sandok mówił, że kiedy wróci?
– Nie wcześniej niż w południe. – Drgnienie kącików jego warg mogło zdradzać, że zrozumiał jej intencje.
Dziewczyna zerknęła za okno, przez które dopiero zaczynały wpadać pierwsze promienie słońca. To dość czasu, uznała. Bezceremonialnie chwyciła rękę Avero i położyła ją na swoim udzie. Przez chwilę rozkoszowała się tym dotykiem, pobudzającym ciało zmysłową pieszczotą, po czym wsunęła własną dłoń za kark najemnika i pociągnęła go na wąskie łóżko, które praktycznie wykluczało możliwość, by dwie dorosłe osoby mogły na nim leżeć obok siebie. Delikatnie ukąsiła go w ucho.
– Wspominałeś, że nie lubisz bezczynności?
– Jeszcze raz.
– Chyba nie dam rady…
– Sama tego chciałaś – przypomniał. – Poza tym tu jest łatwiej niż w wodzie. – Uśmiechnął się złośliwie.
Eurein poczuła, że się rumieni. Jak wiele ten drań wiedział?
Skoncentrowała się. Więzy trzymały mocno, ale jej zdarzało się pokonywać podobne pęta. Także w wodzie. Gdyby tylko…
– Rozpraszasz mnie – syknęła.
– Celowo. – Gorące wargi przesunęły się wzdłuż wewnętrznej strony jej uda, tak że z trudem powstrzymała jęk. – Skupienie to podstawa. W tym umiejętność oddzielania niechcianych bodźców.
Gdyby były niechciane, już byłabym wolna, pomyślała Eurein ponuro. W tej chwili walczyła z pokusą, by po prostu się poddać i pozwolić, by Avero rozpraszał ją do granic ekstazy. Nawet za cenę związanych rąk.
Właściwie jedynym, co ją powstrzymywało, była obawa, że Sandok Aranhyr wróci, zanim ona zdoła się uwolnić. A jej Amain stwierdził, że nie będzie jej ułatwiać zadania.
Z żalem odwróciła myśli od przyjemnych doznań i skoncentrowała całą uwagę na linach oplatających jej nadgarstki. Były cieńsze i bardziej szorstkie niż te, które stosował Kasaar, przez co próby uwolnienia się z nich kosztowały dziewczynę zestaw nieprzyjemnych otarć. Eurein wyobraziła sobie, co mógłby czuć człowiek wleczony w takich pętach za koniem. Wzdrygnęła się.
– Już? – zdziwił się Avero, który chyba błędnie odczytał reakcję jej ciała.
– Nie pochlebiaj sobie. – Patrycjuszka ostrożnie poruszyła nadgarstkami, usiłując zmusić kości do posłuszeństwa, jednak tym razem przeszkodą okazała się skóra. Była pewna, że przy kolejnej próbie pokonania więzów zedrze ją do krwi.
– Ignoruj ból – poradził jej spokojnie najemnik, jednak Eurein wyczuła w jego głosie napięcie. – Już niewiele brakuje.
Jego dotyk zmienił charakter; zamiast drażnić zmysły, niósł im ukojenie. Eurein ogarnęła złość. Czy ten łajdak naprawdę nie wierzył, że sobie poradzi?
– Miałeś mi nie ułatwiać.
– Mogłabyś się zdecydować – zaśmiał się, przez co determinacja Eurein nabrała mocy wystrzelonego bełtu.
Uwolniła się akurat na czas, by swoją zasłużoną porcję rozkoszy odebrać na własnych warunkach.
Potem to jej przyszło nieść ukojenie. Chwile bliskości i osobliwy trening pozwoliły Avero oderwać się od zmartwień, ale nie zlikwidowały ich przyczyny. Nadal żadne z nich nie wiedziało, co się stało z Daxem… i z Dars.
***
Dax kłapnął dziobem, lecz nie zdołał dosięgnąć ręki, która zbliżyła się do krat. Człowiek pachnący żmijunką zaśmiał się chrapliwie, wyraźnie rozbawiony.
– Masz charakterek – stwierdził. – Bądź grzeczny, bo nie dostaniesz żarcia.
Delikatnie potrząsnął paskiem surowej wieprzowiny tuż przed oczami gada. Żmijun nie rozumiał wszystkich słów – zresztą zdążył się nauczyć, że to, co ludzie mówią, często nie idzie w parze z ich intencjami i myślami – ale hasło „żarcie” niosło dla niego jasny przekaz.
Nastroszył pióra. Nie miał ochoty przyjmować czegokolwiek od człowieka, przez którego – jak szybko pojął – uwięziono go w klatce. Tajemniczy metal odgradzający go od wolności miał także inną właściwość: całkowicie uniemożliwiał żmijunowi połączenie się z jakimkolwiek umysłem. Gad nie mógł nawiązać kontaktu ani z Avero, ani z jego samicą, ani z żadnym z ich towarzyszy. Darsena, którą miał chronić, również pozostawała poza jego zasięgiem. Zastanawiał się, co się z nią stało. Czy ją też zamknięto w klatce? A może uwięziono ją w ciemnej komnacie bez okien, podobnej do tej, w której Dax znajdował się teraz? Możliwość, że siostra Avero go porzuciła, w ogóle nie mieściła mu się w głowie.
Łypnął na strażnika. Jego umysł także był niedostępny. Z drugiej strony: ani ton głosu, ani postawa jego ciała nie wskazywały na to, by opiekun żmijunki chciał uczynić mu krzywdę. A zapach mięsa coraz bardziej przypominał Daxowi o pustym brzuchu.
Ostrożnie wysunął dziób poza pręty i chwycił ofiarowany ochłap. Pochłonął go od razu. Jeszcze, pomyślał, lecz nic więcej się nie wydarzyło. Poruszył się ze złością. Głupi, zimny metal…
Skrzeknął niecierpliwie i otworzył dziób. Był zły, że musi się uciekać do tak prymitywnej formy komunikacji, ale nie miał pomysłu, jak inaczej porozumieć się ze strażnikiem.
– Uczysz się – zaśmiał się człowiek i dał mu następny pasek mięsa. – Dobrze. Jest dla ciebie nadzieja.
Więzień pokornie przyjął ofiarowany posiłek. Łykając kolejne porcje surowizny, wyobrażał sobie, że to palce karmiciela. Mógł sobie na to pozwolić: żmijunka, która przycupnęła w pewnej odległości od klatki, nie mogła go teraz odczytać. Dax nie mógł pojąć, jak to możliwe, że wbrew instynktowi własnego gatunku tak silnie związała się z opiekunem i była gotowa spełnić każdy jego rozkaz. Wtedy przypomniał sobie własną więź z Avero. Oddałby wszystko, by stąd wyjść i znów jej doświadczyć. On i jego człowiek byli jednym. Żmijun potrafił się połączyć z dowolnym umysłem; sam także wybierał, czyich poleceń chce słuchać – jednak prawdziwą wspólnotę mógł zawiązać tylko z jedną istotą. Teraz był od niej całkowicie odcięty.
Ze złością wyrwał ostatni kęs. Jego strażnik przezornie odsunął rękę poza zasięg gadziego dzioba. Najwyraźniej rozumiał, że żmijuna nie da się łatwo przekupić.
– Wystarczy – stwierdził. – Przeżyjesz.
Podsunął pod pręty miseczkę wody. Dax wychłeptał trochę, skrzeknął i zerknął za siebie. W najdalszym rogu jego więzienia zebrała się kupka guana. A gdyby tak… Ponownie spojrzał na człowieka, potem znów za siebie. Wymownie przechylił łeb.
– Nic z tego – zaśmiał się opiekun żmijunki. – Nie skłonisz mnie do otwarcia klatki. Być może wymyślimy coś następnym razem. Teraz mam inne zadania.
Wstał, podniósł z podłogi tlący się słabo kaganek i gwizdnął na swoją podopieczną. Samica natychmiast zajęła miejsce na jego ramieniu. Człowiek szepnął do niej kilka czułych słów, po czym oboje opuścili izbę.
Daxa ogarnęła ciemność. Na próbę chwycił dziobem jeden z prętów i szarpnął. Nic, tak samo jak poprzednio. Próby rozniesienia klatki od środka także nie przyniosły efektów – poza frustracją i obolałymi skrzydłami. Będzie musiał wymyślić coś innego.
Na razie pozostawało mu czekać.
***
Edric Vehermont przeczytał sporządzony koślawym pismem dokument i podniósł zimny wzrok na dowódcę gwardii.
– Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? – spytał.
Kapitan Aasvain wyraźnie się zmieszał. Nerwowo założył za ucho siwy kosmyk i przełknął ślinę. Vehermont zwrócił uwagę, że drżały mu ręce; raczej nie był to jedynie efekt przejęcia spotkaniem. Powinien już przejść w stan spoczynku, stwierdził w duchu szef królewskiego wywiadu.
– To rutynowy raport, sir – odparł niepewnie kapitan. – Miesięczne zestawienie zdarzeń i interwencji gwardii, uzupełnione informacją o zmianach kadrowych w terenie…
– Właśnie – przerwał szpieg. – Zmiany kadrowe. Prosiłem, by donoszono mi o nich natychmiast, zwłaszcza gdy dotyczą miejsc o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa kraju. Chyba zgodzisz się ze mną, kapitanie, że największa twierdza nad Anaarą jest takim miejscem?
Aasvain milczał. Wyglądał, jakby bardzo chciał się już znaleźć gdzie indziej. Był zasłużonym oficerem, jednak ostatnimi czasy w jego działania wkradła się rutyna, a to mogło mieć niebezpieczne konsekwencje. Potwierdzenie swych obaw Vehermont trzymał właśnie w dłoni.
Przesunął dokument w stronę gwardzisty i wskazał palcem miejsce ozdobione malowniczym kleksem.
– Kim jest Sivert Etherling?
Kapitan odetchnął.
– To zasłużony oficer, sir. Dziesięć lat w gwardii, najpierw we Vrey, potem w Gadvaar, nieposzlakowana opinia. Sir Gavin ręczy za niego głową.
Wspomnienie o zarządcy Gadvaar i jego rekomendacji bynajmniej nie nastawiło Edrica przychylniej, zwłaszcza w obliczu rewelacji, które przekazało mu jego ostatnie źródło. Niestety przy tym oficerze musiał się pilnować. Nie wątpił w jego lojalność, ale stracił zaufanie do jego umiejętności osądu sytuacji.
– Dlaczego sir Gavin rekomendował Sarda?
Aasvain spojrzał na szpiega z ledwie skrywanym zdumieniem.
– Polityka integracyjna nie pozwala na wykluczanie ze stanowisk obywateli innych narodowości, jeśli ich przedstawiciele wykażą się odpowiednimi kompetencjami, sir. Sivert Etherling jest Sardem, ale także obywatelem Roavenu… i ma kompetencje.
– Większe niż poprzedni kapitan? – Vehermont zmrużył oczy.
– Nie wiem, sir. – Stary Aasvain dumnie uniósł głowę. – Ocenę kompetencji oficerów gwardii, zgodnie z zeszłoroczną uchwałą Rady Królestwa, powierza się lokalnym zarządcom. W Gadvaar jest nim sir Gavin de Vrey. To on zdecydował o skierowaniu kapitana Otherisa w stan spoczynku i powierzeniu jego funkcji panu Etherlingowi.
– Co się stało z Devrenem Otherisem? – przerwał szpieg. Celowo posłużył się pełnym nazwiskiem. Aasvainowi należało chyba przypomnieć, że szef królewskiego wywiadu wciąż ma doskonałą pamięć.
Kapitan znów założył niesforny kosmyk za ucho. Na jego skroni, upstrzonej starczymi plamami, lśniły kropelki potu.
– Nie wiem, sir.
– Więc się dowiedz – syknął Edric. – Zacznij od wypytania pana Etherlinga… Coren! – ryknął.
Ciężkie drzwi, konkurujące masywnością z biurkiem szefa wywiadu, uchyliły się bez żadnego dźwięku. Przez powstałą szczelinę wsunął się blady młodzieniec o kasztanowych włosach.
– Na rozkaz, sir.
– Przygotuj gołębia dla kapitana Aasvaina. – Vehermont nie spuszczał wzroku z twarzy gwardzisty. – Ma wysłać wiadomość do Gadvaar. Jeszcze dziś.
Chłopak skłonił się sztywno.
– Tak jest.
Gdy Coren i oficer wyszli, Vehermont jeszcze raz uważnie przeczytał dokumenty. Gadvaar. Jak mógł to przeoczyć? Z największą twierdzą nad Anaarą od lat nie było żadnych kłopotów. Gavin de Vrey zarządzał nią wzorowo, a od cywilnych włodarzy miasta spływały same pochwały. Handel kwitnie, przestępczość jest trzymana w ryzach, obywatele są zadowoleni. Jednym słowem: bajka. Do cholery, właśnie to powinno wzbudzić czujność królewskiego szpiega. Jeśli coś jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, najczęściej nie jest prawdziwe.
Jego wzrok padł na nazwisko przy kleksie. Sivert Etherling. Sard na czele roaveńskiej gwardii. Vehermont był świadomy wielości kultur zamieszkujących Roaven i doskonale rozumiał potrzebę polityki integracyjnej; ba, sam rekomendował wprowadzenie jej w życie. Sardom jednak nie ufał. Za bardzo przypominali mu o jego dawnych grzechach. Zdążył się też przekonać, że barbarzyńcy z Północy mają dobrą pamięć.
***
Sivert Etherling potarł palcami powieki, piekące od niedostatków snu. Zwalczył chęć, by osłonić twarz szmatą i odgrodzić się od panującego w celi odoru. Niech to będzie jego pokuta. Wiedział, na co się pisze. Wielkie sprawy wymagały poświęceń, nawet jeśli czasem trzeba było poświęcić własny honor.
Odetchnął.
– Kiedy to się stało? – spytał.
– Prawdopodobnie w nocy, kapitanie.
Sivert przyjrzał się nieruchomemu ciału, wciąż przykutemu do ściany pokrytej delikatnymi żyłkami inahilu. W tej chwili przedstawiało makabryczny widok: usta, brodę, szyję i całą przednią część torsu pokrywała skorupa zakrzepłej krwi, a obrazka dopełniał obrzmiały, na wpół odgryziony język. Kapitan nikomu nie życzył takiej śmierci. Z jednym wyjątkiem.
– Nikt go nie pilnował? – spytał.
Młody strażnik umknął wzrokiem.
– Nie wydawało się to konieczne – odparł niepewnie. – Więzień nie miał jak uciec…
– A jednak znalazł sposób – przerwał Sivert. Minął podkomendnego i kucnął przy martwym gwardziście. Odór stał się nie do wytrzymania.
Nie zasłużyłeś na to, pomyślał. Powinieneś był przyjąć odprawę, zostawić służbę w cholerę i zająć się rodziną. Ty jednak na starość postanowiłeś się wykazać. W imię swojego króla.
Powstrzymał chęć splunięcia na myśl o obecnym władcy Roavenu. Miał nadzieję, że Durwain już niedługo będzie się cieszył tronem. Ten bękart nie był wart, by porządni ludzie oddawali za niego życie. Za krzywdy, które wyrządził, powinien zdechnąć w sposób nie mniej haniebny niż Devren Otheris: opuszczony przez wszystkich i unurzany w gównie.
Sivert westchnął. Szkoda, że zmarły kapitan nie wiedział tego, co on. Być może wówczas nie byłby taki skory do poświęceń.
Wstał.
– Umyjcie go – nakazał. – I przygotujcie do pochówku. Z honorami należnymi każdemu zasłużonemu oficerowi.
Podkomendny spojrzał na niego zdezorientowany.
– Kapitanie?
– Wykonać.
***
Podchorąży królewskiej gwardii w Vesaroeth słuchał raportu dziesiętnika straży, a z każdym słowem popadał w coraz podlejszy nastrój.
Vehermont się wścieknie, pomyślał.
Spojrzał z góry na niższego rangą.
– Samobójstwo? – spytał z powątpiewaniem.
Dziesiętnik umknął wzrokiem.
– Wszystko na to wskazuje, sir.
Podchorąży zgrzytnął zębami.
– A co dokładnie?
Strażnik odpowiedział, jąkając się nieznacznie. Torgath słuchał jego wywodu i klął w duchu, nie bardzo dowierzając przedstawionej wersji wydarzeń. Och, oczywiście, że wszystko na nią wskazywało. Podcięte żyły i splamiony krwią zwitek pergaminu wyrażający skruchę z powodu hańby, jaką szlachecki szczeniak ściągnął na swój ród. Palce zamknięte na rękojeści noża, typowego elementu uzbrojenia tutejszej straży. Pusta pochwa przy ciele strażnika, który miast pilnować więźnia, schlał się w trupa, spadł ze schodów i roztrzaskał łeb – jednak nie wypuścił z dłoni połówki miedziaka idealnie pasującej do tej, którą znaleziono za pasem martwego szlacheckiego gówniarza. Tak, wszystko pasowało.
Za bardzo. Właśnie dlatego wzbudziło to nieufność gwardzisty.
– Kto znalazł ciało szczeniaka? – zadał pytanie Torgath.
– Słudzy lorda Vehermonta – odparł strażnik.
To znaczy, że przyboczny króla już wie, pomyślał Torgath ponuro. Co za parszywy dzień…
Dziesiętnik mówił dalej:
– Lord posłał swoich ludzi z rozkazem, by przygotowali więźnia do przesłuchania. Znaleźli to. – Wskazał podbródkiem skulone na ziemi zwłoki.
Tuż przed przesłuchaniem. Ciekawe. Podobnie jak i to, po co samobójcy połowa miedziaka, skoro i tak nie myślał z niej korzystać.
Królewski gwardzista przymknął oczy. Przyszło mu do głowy, że strażnik miał cholerne szczęście, że roztrzaskał łeb. Gdyby po takiej wpadce dostał się w ręce Vehermonta, nie byłoby zeń co zbierać.
Przykucnął i ostrożnie zmacał nadgarstki pokryte skorupą skrzepu. Gdy przyjrzał się im uważniej, w kilku miejscach dostrzegł ślad zdartej skóry. Podniósł wzrok na obręcze w ścianie. Lustrował je przez chwilę, po czym wstał i podszedł bliżej, by dotknąć muru. Przy żelaznych kółkach brakowało rzemieni, jednak ściana za jednym z nich zyskała niedawno świeżą rysę: nikły, ledwie zauważalny ślad, którego nie zaczerniła jeszcze charakterystyczna dla lochów wilgoć.
Chyba będzie trzeba pomówić z lordem Vehermontem. W cztery oczy.
Torgath westchnął.
Co za parszywy dzień…
– Sir – odezwał się strażnik. – Trzeba będzie powiadomić margrabiego Amarly. Pewnie zechce pogrzebać syna.
Amarly, pomyślał gwardzista.
– Nie rób tego – rzekł.
Dziesiętnik zmarszczył brwi.
– Sir?
– Nikogo nie powiadamiaj. To samo przekaż ludziom, którzy już wiedzą. Wszystkim – zaznaczył Torgath. – Wieść o śmierci gówniarza nie może opuścić tych murów. Odpowiadasz za to głową, żołnierzu.
Strażnik zacisnął szczęki.
– Tak jest.
Podchorąży skinął mu głową i wyszedł, ominąwszy ciało. Był pewien, że dziesiętnik wykona rozkaz. Należał do ludzi wyjątkowo przywiązanych do własnej głowy. Teraz trzeba było uprzedzić lorda Vehermonta. Jeśli Davon Amarly mimo wszystko upomni się o zwłoki syna, będzie to dowód na to, że w otoczeniu króla jest zdrajca.
***
Parszywy dzień zmienił się w parszywy wieczór po tym, jak Torgath – mimo ponawianych prób – nie zdołał doprosić się o audiencję u lorda Vehermonta. Kasztanowłosy młodzieniec tłumaczył, że jego pan jest zajęty wyjątkowo ważnymi sprawami i nie życzy sobie widzieć nikogo, wliczając najbliższego sługę. Urażony wyraz oblicza młodego człowieka zdawał się potwierdzać te wieści, więc Torgath zgrzytnął tylko zębami i odstąpił, choć nie zamierzał zrezygnować. Przychodził przez cały dzień – bezskutecznie; przyboczny króla konsekwentnie nie przyjmował nikogo.
Po zmierzchu podchorążego gwardii wezwał król. Torgath miał się zjawić sam, bez podkomendnych i świadków. Jego miłość przyjął go w prywatnych komnatach, do których wstęp – oprócz aktualnej żony i faworyt monarchy – mieli tylko najbardziej zaufani ludzie. Gwardzista nigdy wcześniej nie dostąpił podobnego zaszczytu, choć większe wrażenie wywarła na nim osoba, którą zastał w królewskich apartamentach. Nawet teraz ledwie hamował wzburzenie. Tym bardziej że w ślad za niespodziewanym wyróżnieniem podchorąży otrzymał jeden z najtrudniejszych rozkazów w swojej dotychczasowej karierze.
Nie zdecydował się wrócić na noc do domu. Musiał zebrać myśli, a wysłuchiwanie gderań połowicy nie było czymś, co mogłoby mu w tym pomóc. Wydał dyspozycje podkomendnym i udał się do swojej przydziałowej kwatery, która – jak się okazało – także nie miała zapewnić mu spokoju.
Torgath spojrzał ponuro na czekającego u progu gościa. Meldunek o niespodziewanej wizycie jeden z dziesiętników dostarczył z opóźnieniem, za co zyskał zasłużoną burę od dowódcy. Torgath otworzył drzwi, czym spłoszył zadomowionego w kwaterze szczura, i gestem zaprosił gościa do środka. Starannie zamknął wejście i westchnął ponuro.
Co za parszywy dzień…
– Co cię sprowadza? – spytał.
– Jesteś człowiekiem króla. Chcę cię prosić o przysługę.
– Uprzedzałem, że nie będę cię wyciągał z kłopotów.
– Tym razem nie chodzi o mnie – odparł Sandok Aranhyr zza zasłony okrywającej twarz.
***
Młody szlachcic, którego wszyscy pracujący tu kanceliści rozpoznawali od wejścia, podpisał zamaszystym ruchem dokument, odłożył pióro do porcelanowego kałamarza, zgarnął ze stołu przeliczone starannie monety i się uśmiechnął.
– Jednak współpraca między nami może układać się miło – rzekł przyjaźnie, choć w jego głosie dało się wyczuć nuty złośliwości.
Daalben rozciągnął wargi w wystudiowanym uśmiechu, kątem oka obserwując, jak ostatnia część pożyczki udzielonej Montesverom przez Derrisa Tessaro znika w przygotowanych workach.
Całe szczęście, że Derris przyszedł wcześniej, pomyślał.
– Rad jestem to słyszeć, sir.
– I ja jestem rad – odparł szlachcic. – Może jednak nie jesteście tak całkiem bezużyteczni.
Bankier nie przestawał się uśmiechać.
– Zapewniam, że nie jesteśmy, sir.
– Być może będę jeszcze miał okazję się o tym przekonać. – Zebrał ostatnie monety i wstał. – Oby Pani Losu zachowała cię w zdrowiu, panie.
– I ciebie, sir.
Szlachetka odwrócił się i oddalił szparkim krokiem, wzniecając echo wśród granitowych kolumn. Jeden ze sług otworzył przed nim ciężkie drzwi. Wpuszczony do wnętrza snop światła odbił się we włosach szlachcica refleksami miedzi. Młody rycerz odebrał z rąk sługi swój miecz i wyszedł, wysoko unosząc głowę, a bankierowi natychmiast przypomniały się pawie hodowane w królewskich ogrodach w Lorroudanie.
Drzwi zamknęły się z głuchym stuknięciem. Wnętrze przybytku natychmiast pogrążyło się w zwyczajnym półmroku. Daalben pozwolił odpocząć mięśniom twarzy, rozparł się tłustym cielskiem na krześle i sięgnął po pozostawiony na biurku dokument. Oprócz pokwitowania, które dopiero co podpisał sir Golimer Antard, znajdowało się na nim upoważnienie do podjęcia gotowizny opatrzone idealnie odciśniętą pieczęcią i sygnowane ręką Rikarda Montesvera. Dokument przygotowano nienagannie i dostarczono w nienaruszonym stanie, tak że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby stwierdzić, że coś jest z nim nie tak. Zastanawiające było jednak to, że sir Rikard wciąż przysyłał tu pośredników, skoro – jak donosili opłacani przez bank gońcy – od kilku dni gościł w mieście.
Jak to dobrze, że Derris był tu wcześniej…
Westchnął, starannie złożył pergaminy razem i przywołał najbliższego kancelistę.
– Dołącz je do pozostałych dokumentów tej sprawy. – Wskazał znak w rogu pokwitowania. Podwładny przejął papiery i uniósł brwi w wyrazie uznania.
– Ładnie przygotowane – stwierdził.
– Tak – zgodził się bankier niechętnie. – Ładnie. – Z drugiej strony, pomyślał, przynajmniej będziemy mieli porządek w pergaminach. – Zrób, co kazałem.
– Tak, panie.
Kwadrans później przy Daalbenie zjawił się smarkaty goniec, jeden z tych, których wysłano w miasto po przedostatniej wizycie Derrisa Tessaro. Chłopak nachylił się nad pryncypałem i zaczął nerwowo szeptać mu coś do ucha.
Bankier pobladł wyraźnie.
– Co ty mówisz? – spytał z niedowierzaniem, chwytając wyrostka za ramię. – Kiedy?
***
Po załatwieniu spraw z Daalbenem i bezcelowym spacerze po mieście Derris Tessaro powrócił do gospody, gdzie tymczasowo zajmował kwaterę. Wtedy znów zmącono jego spokój – o ile w ogóle można mówić o spokoju w odniesieniu do człowieka, który dopiero co złożył własny testament w depozycie corthyjskiego banku, a od kilkudziesięciu dni umierał z troski o życie i bezpieczeństwo swych dzieci.
Dokładnie w chwili, gdy przed Derrisem postawiono miskę parującego rosołu, do wnętrza karczmy weszła dziesiątka królewskich gwardzistów pod wodzą barczystego męża o szpakowatych wąsach. Na znak dowódcy zbrojni rozeszli się między stołami, zajęli miejsca przy nielicznych obecnych w izbie sługach i odcięli kupcowi wszelkie możliwe drogi wyjścia.
Przynajmniej mieli na tyle przyzwoitości, by pozwolić mu spożyć posiłek.
Derris odsunął od siebie na wpół opróżnioną misę; w ostatnim czasie apetyt nieszczególnie mu dopisywał. Dowódca oddziału królewskich zbrojnych natychmiast podszedł i spojrzał na niego z góry.
– Derris Tessaro?
– To ja – odparł zapytany, wstając. – W czym rzecz?
– Z rozkazu jego miłości Durwaina, władcy Roavenu, i dla dobra królestwa… – gwardzista bez zająknięcia wyrecytował oficjalną formułkę, skinął na towarzyszących mu ludzi i spojrzał Derrisowi w twarz – jesteś aresztowany.
***
Gdyby nie zgrzebny wór, który nałożono mu na głowę zaraz po opuszczeniu gospody – podobne nakrycia rezerwowano zazwyczaj dla najgorszych wrogów korony – kupiec musiałby uznać, że potraktowano go z prawdziwą troską. Królewscy gwardziści obstąpili go tak szczelnie, że nawet gdyby się potknął, nie miałby jak upaść, tym bardziej że żołnierskie ręce przez cały czas twardo ujmowały go pod ramiona, gasząc w zarodku wszelkie myśli o ewentualnej ucieczce.
Mimo wszystko królewscy zbrojni odnosili się do Derrisa z niespodziewaną delikatnością: oszczędzono mu niby-przypadkowych kuksańców i obelg, a szorstki głos od czasu do czasu ostrzegał przed przeszkodami na drodze, pozwalając oślepionemu przez warstwy płótna człowiekowi na uniknięcie bardziej niebezpiecznych potknięć i urazów. Kupiec nie był pewien, jak tłumaczyć sobie te akty uprzejmości: sympatią wobec jego osoby czy współczuciem dla więźnia, który swoją porcję mąk miał dopiero otrzymać z rąk oprawców w królewskich lochach.
Derris Tessaro z wysiłkiem przełknął ślinę. Miał nadzieję, że chodzi o tę pierwszą możliwość, choć Durwain III raczej nie słynął z łaskawości względem ludzi, których uznał za wrogów królestwa.
– Nie ociągaj się – dobiegło niecierpliwe warknięcie zza kilku warstw szorstkiej materii.
Tyle z uprzejmości, pomyślał kupiec cierpko, przyspieszając kroku. Dobrze, że zdążyłem załatwić sprawy w banku.
– Schody – usłyszał po chwili.
Wprowadzono go do wnętrza czegoś, co musiało być kamienicą, a potem powiedziono nierównymi stopniami w dół, w ciasną przestrzeń korytarzy cuchnących jak rzeczny muł. Panująca tu wilgoć sprawiała, że ledwie był w stanie oddychać, zwłaszcza że od dłuższego czasu dodatkowo dusił go strach. Wprawdzie oswajał się z perspektywą śmierci od dnia, w którym pokazano mu włosy córki, jednak trudno mu było zaakceptować fakt, że Durwain potraktuje go jak najgorszego ze zdrajców królestwa, a właśnie na to zdawały się wskazywać potajemne drogi, jakimi go prowadzono. Jeśli obawy Derrisa były słuszne, uprzejmość strażników to ostatnia z łask, na jaką kupiec mógł liczyć w królewskiej niewoli.
Uśmiechnął się gorzko pod gryzącym materiałem swego osobliwego kapelusza. Na ironię zakrawał fakt, że sławny kupiec bławatny wciąż pozostawał bodaj najbardziej oddanym koronie człowiekiem w całym Roavenie.
Korytarz się skończył; Derris usłyszał zgrzyt zamka i szuranie ciężkich drzwi, po czym znów zawiedziono go na schody, tym razem pnące się wąską spiralą w górę. Jeden z prowadzących go zbrojnych odstąpił z braku miejsca, drugi pewniej ujął kupca pod ramię, przez co niechybnie pozostawił na jego skórze sine ślady.
– Ostrożnie. – Derris Tessaro ze zdziwieniem rozpoznał głos dowódcy gwardzistów, gdy ten powstrzymał jego upadek na jednym z niekończących się stopni. – Już niedaleko.
Schody skończyły się w chwili, gdy szarpany z wysiłku oddech zaczął kłuć Derrisa w płucach. Królewscy zbrojni pozwolili mu odetchnąć, a następnie poprowadzili dalej, choć Derris miał wrażenie, że teraz żołnierzy jest znacznie mniej. U kresu wędrówki towarzyszył mu już tylko dowódca.
Szczęk klucza, cichy protest zawiasów, pisk umykającego szczura i Derris znalazł się we wnętrzu niewielkiego – jeśli sądzić z echa – pomieszczenia, w którym dominował zapach kurzu i szczurzych odchodów.
Gwardzista ściągnął mu z głowy hańbiące nakrycie i wskazał pryczę przykrytą nierówno wypchanym siennikiem.
– Zaczekaj tutaj. I pokrzep się – dodał, kiwając głową w stronę prostego stołu, na którym ustawiono cynowy żołnierski kubek i wysłużony bukłak. – Przyda ci się.
Derris podziękował gwardziście i zajął miejsce na pryczy. Z ulgą przyjął możliwość odpoczynku; życie bogatego mieszczanina nie przygotowywało do podobnego wysiłku, a on nie był już młodzieniaszkiem. Tusza, jakiej nabrał przez lata bywania na patrycjuszowskich biesiadach i zgromadzeniach cechu, także nie poprawiała sprawności ciała – choć przeżywane w ostatnim czasie zgryzoty sprawiły, że z owej tuszy nie ostało się wiele. Nawet bez lustra kupiec wiedział, że kosztowne odzienie wisi na nim, zamiast go opinać, a nie miał głowy do tego, by sprawić sobie nowe.
Westchnął ponuro. Doprawdy niedopasowane szaty były teraz najmniejszym z jego zmartwień.
Mimo woli zerknął w stronę naczyń pozostawionych na stole. Żołnierz króla uśmiechnął się współczująco pod wąsem, napełnił do połowy cynowy kubek i podał Derrisowi.
– Pij, kupcze. Naprawdę ci się przyda.
Derris skosztował trunku. Ze zdziwieniem stwierdził, że jest to corthyjskie wino. Podobno król w swej hojności obdarowywał nim skazanych na śmierć. Nie wszystkich: trzeba było zasłużyć na nie skruchą lub mękami.
Strach znów ścisnął mu gardło; pierwszy łyk najcenniejszego wina na świecie ledwie przez nie przeszedł.
Bogowie, więc jest aż tak źle?
Derris chciał wypytać o to gwardzistę, jednak ten zdążył już się oddalić żołnierskim krokiem i zniknąć za drzwiami – kupiec usłyszał jedynie szczęk zapadek w zamku. Westchnął więc i znów przytknął cynowy kubek do ust, mimo niewesołych okoliczności nie mogąc powstrzymać myśli, że ze szkła trunek smakowałby lepiej. To ostatnie wydawało się jednak zbytkiem, na który nawet królowie nie zawsze mogli sobie pozwolić, trudno więc było się spodziewać, że uhonorują nim więźnia.
Powoli upił kolejny łyk i pozwolił aksamitnej cieczy objąć język i podniebienie mieszaniną słodyczy winnego soku oraz cierpkości garbników, które nadawały całości bardziej wyrazistego charakteru. Gdyby nie drżenie ręki trzymającej naczynie, Derris mógłby teraz uchodzić za królewskiego degustatora, który tylko przypadkiem znalazł się w podłym otoczeniu.
Rozejrzał się. Pomieszczenie zajmowało koślawy kwadrat o boku niespełna trzech sążni, z wysoko umieszczonym oknem przypominającym raczej mały świetlik i wyposażeniem złożonym z pryczy, niewielkiego stołu i krzesła wykonanego z tą samą oszczędną prostotą co pozostałe sprzęty. Na z grubsza tylko wygładzonym blacie oprócz bukłaczka znajdował się kałamarz i plik zakurzonych pergaminów; obok walało się wystrzępione gęsie pióro. W rogu pomieszczenia kupiec dostrzegł żołnierską miskę z resztkami kaszy, pałaszowanej właśnie przez tłustego szczura. Gryzoń od czasu do czasu zerkał ciekawie na dwunożnego intruza; najwyraźniej to on uważał się za gospodarza celi.
Właściwie słowo „cela” nie najlepiej przystawało do tego wnętrza. W ocenie Derrisa przypominało ono raczej żołnierską kwaterę, tym bardziej że w ciężkich drzwiach brakowało charakterystycznego dla większości lochów okienka do podglądania więźniów oraz podcięcia do wsuwania mis ze strawą. Kupiec zatem mógł się czuć potraktowany wyjątkowo. Z jakiegoś powodu właśnie to budziło jego największe obawy.
Wysączył jeszcze jeden łyk corthyjskiego wina; resztę cennego trunku wypił po barbarzyńsku duszkiem. Tu i tak nikt tego nie widział, a dręcząca niepewność i nieustający strach o los Eurein sprawiały, że sławny napitek stracił dla niego cały smak.
Miał nadzieję, że zaprzyjaźniony urzędnik instytucji pochodzącej z krainy najlepszego wina na świecie dopilnuje wykonania jego testamentu. W obecnej sytuacji naprawdę nie mógł liczyć na więcej.
Odetchnął, potarł oczy, oparł plecy o ścianę. Zrobił wszystko, co mógł. Teraz pozostawało mu tylko…
Przymknął powieki i zatopił się w modlitwie, błagając Panią Losu o łaskę dla swoich dzieci.
I królestwa.
***
Daalben wsunął do skórzanej sakwy dokument, który dopiero co umieszczał pod kluczem w depozycie strzeżonym przez wyszkolone żmijuny. Tłuste palce drżały mu przy tym tak, jakby miał do czynienia nie z pergaminem, a z pustynną żmiją. Jednak przyjmując intratną posadę u Corthyjczyków, złożył przysięgę bezwzględnego stosowania się do wyśrubowanych standardów instytucji, która pozwalała mu zarobić na chleb i corthyjskie wino, a podobne śluby zobowiązywały. Zwłaszcza że mocodawcy bardzo pilnowali ich wypełniania.
Do rąk własnych, przypomniał sobie. Bez pośrednictwa paziów, giermków, doradców czy najbliższych sług. Nikt inny nie może tego widzieć.
Zamknął drzwi najpilniej strzeżonej części skarbca, rzucił gadom po ochłapie surowego mięsa i udał się do swego prywatnego gabinetu. Rozsiadł się wygodnie za ciężkim biurkiem, położył skórzaną sakwę na kolanach, po czym wezwał najbardziej zaufanego z podległych mu urzędników.
– Poproś dla mnie o audiencję u jego miłości. Prywatną – zaznaczył. – Najszybciej, jak to możliwe.
– Natychmiast, panie. – Kancelista o ziemistej cerze skłonił głowę przed pryncypałem. – Jaki mam podać powód?
Bankier dotknął ukradkiem trzymanej na kolanach sakwy. Zwalczył pokusę, by po prostu przekazać ją kanceliście i w ten sposób pozbyć się ciężaru zobowiązania.
Nikt inny nie może tego widzieć.
– Pieniądze – odparł po chwili namysłu. – Przekaż, że chcemy jeszcze raz omówić kwestię ewentualnej pożyczki na rzecz korony. Przedstawię jego miłości ofertę, która może go zainteresować. Szczegóły omówię z królem osobiście. Zapamiętałeś?
– Tak, panie.
– Zrób, co kazałem.
Kancelista wyszedł, a bankier odetchnął głęboko, bezwiednie gładząc sakwę lepkimi palcami. Teraz przyjdzie mu pokazać, że jest wart posady, która zapewniała mu dostatnie życie przez dziewięć ostatnich lat. W przeciwnym razie – na ile znał swych corthyjskich mocodawców – będzie musiał się z nią pożegnać.