Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Paulina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Paulina - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 275 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Pod ko­niec roku 1834 ze­szli­śmy się wie­czo­rem jed­nej so­bo­ty w ma­łym sa­lo­ni­ku, przy­le­ga­ją­cym do sali fech­tun­ko­wej Gri­sie­ra, słu­cha­jąc z flo­re­tem w ręku i cy­ga­rem w ustach, uczo­nych teo­rii na­sze­go pro­fe­so­ra, prze­ry­wa­nych od cza­su do cza­su aneg­dot­ka­mi, za­sto­so­wa­ny­mi do oko­licz­no­ści. Wtem, drzwi się otwo­rzy­ły i uka­zał się w sa­lo­ni­ku Al­fred de Ne­rval.

Kto czy­tał opis mo­ich po­dró­ży po Szwaj­ca­rii, przy­po­mni so­bie mło­de­go czło­wie­ka, to­wa­rzy­szą­ce­go ta­jem­ni­czej, za­wsze za­wo­alo­wa­nej ko­bie­cie, któ­rą po raz pierw­szy spo­tka­łem w Flu­elen, gdy ra­zem z Fran­cisz­kiem spie­szy­łem do łód­ki, by nią do­pły­nąć do ka­mie­nia Wil­hel­ma Tel­la. Czy­tel­nik przy­po­mni so­bie, że Al­fred de Ne­rval, ra­zem z któ­rym mia­łem od­być moją wy­ciecz­kę, wy­prze­dził mnie i od­bił wła­śnie od brze­gu w chwi­li, gdy by­łem już od nie­go od­da­lo­ny za­le­d­wie o trzy­sta kro­ków, da­jąc mi ręką znak przy­ja­ciel­skie­go po­że­gna­nia, któ­re rów­nież mo­głem so­bie wy­tłu­ma­czyć tymi sło­wy: „Prze­pra­szam cię ko­cha­ny przy­ja­cie­lu, był­bym ci to­wa­rzy­szył z wiel­ką przy­jem­no­ścią… ale nie je­stem sam i…” Na to od­po­wie­dzia­łem in­nym ge­stem, któ­ry miał zna­czyć: „Do­sko­na­le cię ro­zu­miem…” Za­trzy­ma­łem się, skło­ni­łem na znak ze­zwo­le­nia, sam jed­nak nie­za­do­wo­lo­ny, bo nie ma­jąc ani łód­ki, ani prze­woź­ni­ków, na­za­jutrz do­pie­ro mo­głem od­być pro­jek­to­wa­ną wy­ciecz­kę. Po­wró­ciw­szy do ho­te­lu, za­py­ta­łem czy zna­no tu ko­bie­tę, z któ­rą od­pły­nął Al­fred? Od­po­wie­dzia­no mi, iż wia­do­me było tyl­ko to, że no­si­ła imię Pau­li­ny i była bar­dzo cier­pią­ca.

Zu­peł­nie już za­po­mnia­łem o tym spo­tka­niu, kie­dy zwie­dza­jąc go­rą­ce źró­dła w Pfef­fers, uj­rza­łem Al­fre­da de Ne­rval, pro­wa­dzą­ce­go pod rękę mło­dą ko­bie­tę, wi­dzia­ną już w Flu­elen, któ­ra i tym ra­zem zda­wa­ła się pra­gnąć za­cho­wać zu­peł­ne in­co­gni­to. Na mój wi­dok cof­nę­ła się, lecz, nie­ste­ty, omi­nąć mnie nie mo­gła. Dro­ga, któ­rą po­stę­po­wa­li­śmy, była ro­dza­jem most­ku zło­żo­ne­go z dwóch mo­krych i śli­skich tar­cic, po­ło­żo­nych wzdłuż muru pod­ziem­ne­go, wznie­sio­ne­go o ja­kie czter­dzie­ści stóp po­nad prze­pa­ścią, wśród któ­rej wody Ta­mi­zy ude­rza­ły z ło­sko­tem i szu­mem o swe czar­ne mar­mu­ro­we ło­ży­sko. Tak więc ta­jem­ni­cza to­wa­rzysz­ka mego przy­ja­cie­la osą­dzi­ła, że wszel­ka uciecz­ka jest nie­moż­li­wa i za­pu­ści­ła też szyb­ko wo­al­kę na twarz i tak za­sło­nię­ta z wol­na się ku mnie zbli­ża­ła.

Opo­wia­da­łem już, ja­kie wra­że­nie wy­wo­ła­ła wów­czas na mnie ta ko­bie­ta, bla­da i lek­ka jak cień, po­stę­pu­ją­ca bez trwo­gi nad brze­giem prze­pa­ści, jak gdy­by już nie na­le­ża­ła do tego świa­ta. Al­fred chciał, aby prze­szła sama, lecz nie pu­ści­ła jego ra­mie­nia, tak że wkrót­ce zna­leź­li­śmy się wszy­scy tro­je na sze­ro­ko­ści dwóch stóp; chwi­la ta jed­nak mi­nę­ła jak bły­ska­wi­ca. Szcze­gól­na isto­ta, po­dob­na do ru­sał­ki igra­ją­cej pia­ną wo­do­spa­du, na­chy­li­ła się nad prze­pa­ścią i prze­su­nę­ła się jak cień po­nad nią, nie dość jed­nak szyb­ko, bym nie mógł do­strzec jej twa­rzycz­ki spo­koj­nej, słod­kiej, choć bla­dej i wy­nędz­nia­łej cier­pie­niem. Wów­czas to zda­wa­ło mi się, iż nie po raz pierw­szy ją wi­dzę; w umy­śle moim obu­dzi­ło się nie­pew­ne wspo­mnie­nie, jak gdy­bym wi­dział ją, dziś tak bla­dą i zmie­nio­ną, daw­niej ja­śnie­ją­cą zdro­wiem, okry­tą kwia­ta­mi, plą­sa­ją­cą ra­do­śnie przy dźwię­kach mu­zy­ki. Gdzie?… nie wie­dzia­łem; kie­dy?… na to py­ta­nie rów­nież od­po­wie­dzi zna­leźć nie mo­głem. Było to wi­dze­nie, sen lub wspo­mnie­nie, któ­re dziś ni­kło jak mgła.

Po­wró­ci­łem do ho­te­lu, pra­gnąc ko­niecz­nie raz jesz­cze ją zo­ba­czyć, cho­ciaż czu­łem, iż było to z mej stro­ny pra­wie nie­grzecz­no­ścią. Nie­zna­jo­mej jed­nak ani Al­fre­da nie za­sta­łem już w ką­pie­lach w Pfef­fers.

W dwa mie­sią­ce po tym dru­gim spo­tka­niu, znaj­do­wa­łem się w Ba­ve­no, przy Lago Mag­gio­re.

Był to pięk­ny je­sien­ny wie­czór. Poza łań­cu­chem Alp nik­nę­ło słoń­ce, wschód nie­ba ja­śniał już ty­sią­cem gwiazd. Okna mego po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na ta­ras po­kry­ty kwia­ta­mi. Ze­sze­dłem tam i zna­la­złem się wśród gaju ole­an­drów, mir­tów i po­ma­rańcz. Nie ma nic mil­sze­go nad kwia­ty, gdzie­kol­wiek się je spo­tka – w ogro­dzie, w polu lub w le­sie; dzie­cię, ko­bie­ta czy też męż­czy­zna, zry­wa je i nic za­da­wa­la­jąc się ich wi­do­kiem, wo­nią ich na­sy­cić się pra­gnie. Nie mo­głem i ja oprzeć się po­ku­sie; ze­rwa­łem kil­ka pach­ną­cych ga­łą­zek, opar­łem się o ba­lu­stra­dę z ró­żo­we­go gra­ni­tu i spoj­rza­łem na je­zio­ro, od któ­re­go od­dzie­lał mnie sze­ro­ki go­ści­niec, pro­wa­dzą­cy z Ge­ne­wy do Me­dio­la­nu. Księ­życ uka­zał się od stro­ny Se­sto, a świa­tło jego za­czy­na­ło wła­śnie oświe­cać wierz­choł­ki gór i od­bi­ja­ło się w spo­koj­nym, ci­chym wód prze­zro­czu; mil­cze­nie ota­cza­ło mnie wo­ko­ło: zie­mia, je­zio­ro i nie­bo – mil­cza­ły… Noc roz­po­czy­na­ła swój bieg smęt­ny i wspa­nia­ły. Wkrót­ce po­śród gru­py drzew, ota­cza­ją­cych je­zio­ro, roz­le­gły się har­mo­nij­ne i rzew­ne tony sło­wi­czej pie­śni. Przez chwi­lę drża­ły w po­wie­trzu prze­czy­ste, mia­ro­we tony i roz­sy­pa­ły się w iście sre­brzy­stą ka­ska­dę dźwię­ków. Był to je­dy­ny od­głos wśród ci­chej, uśpio­nej na­tu­ry. Po­wo­li jed­nak z dala inny znów od­głos do­szedł do mego ucha. Zda­wa­ło mi się, że sły­szę tur­kot po­wo­zu, to­czą­ce­go się od stro­ny Doma d'Osso­la. Sło­wik na nowo roz­po­czął swo­ją pieśń i po­chło­nął nią całą moją uwa­gę. Gdy za­milkł, po­sły­sza­łem na nowo od­głos szyb­ko zbli­ża­ją­ce­go się po­wo­zu. Mój dźwięcz­ny są­siad roz­po­czął raz jesz­cze swą noc­ną mo­dli­twę: lecz tym ra­zem za­le­d­wie wy­gło­sił ostat­nią nutę, na za­krę­cie dro­gi uka­zał się po­wóz pocz­to­wy, uno­szo­ny przez dwa dziel­ne ko­nie; na dro­dze pro­wa­dzą­cej do ho­te­lu, o dwie­ście kro­ków ode mnie, pocz­ty­lion sil­nie trza­snął z bata, tym spo­so­bem da­jąc znać ko­le­dze o swym przy­by­ciu.

Wkrót­ce bra­ma się otwo­rzy­ła i nowy po­wóz wy­je­chał, w chwi­li gdy nad­jeż­dża­ją­cy za­trzy­mał się przy ba­lu­stra­dzie ta­ra­su, o któ­rą by­łem opar­ty.

Noc, jak wspo­mnia­łem, była pięk­na, po­god­na i ci­cha, po­dróż­ni, wi­docz­nie chcąc użyć przy­jem­no­ści noc­ne­go chło­du, ka­za­li spu­ścić fi­ran­ki po­wo­zu. Było ich dwo­je, męż­czy­zna i ko­bie­ta okry­ta sza­lem czy płasz­czem, z gło­wą po­chy­lo­ną w tył, opar­ta na ra­mie­niu mło­de­go czło­wie­ka. W tej chwi­li pocz­ty­lion wy­szedł, nio­sąc w ręku za­pa­lo­ną la­tar­nię. Przy bla­sku świa­tła po­zna­łem Al­fre­da i Pau­li­nę.

– Za­wsze ona i za­wsze ona!

Zda­wa­ło się, iż siła waż­niej­sza niż przy­pa­dek po­py­cha­ła nas ku so­bie.

– Za­wsze ona! lecz ja­każ bla­da; umie­ra­ją­ca, cień pra­wie; a jed­nak­że ta twarz zmie­nio­na przy­po­mi­na­ła mi nie­pew­ny ob­raz ko­bie­ty, któ­ra żyła w mo­jej pa­mię­ci, i za każ­dym uka­za­niem jak­by wy­do­być się chcia­ła na po­wierzch­nię, prze­śli­zgu­jąc się w mych my­ślach, jak w ma­rze­niach Osja­na.

Chcia­łem już wy­mó­wić imię Al­fre­da, przy­po­mnia­łem so­bie jed­nak, jak bar­dzo to­wa­rzysz­ka jego pra­gnę­ła być nie po­zna­na i za­trzy­ma­łem się. A jed­nak, uczu­cie ta­kiej ser­decz­nej li­to­ści po­cią­ga­ło mnie ku niej, iż za­pra­gną­łem dać jej po­znać, że jest ktoś, co mo­dli się Bogu, by du­sza jej drżą­ca nie opusz­cza­ła jesz­cze wdzięcz­ne­go cia­ła, któ­re­go ży­ciem była. Wzią­łem bi­let wi­zy­to­wy i na­pi­sa­łem na nim ołów­kiem:

Niech Bóg czu­wa nad po­dróż­ny­mi, po­cie­sza za­smu­co­nych i le­czy cier­pią­cych.

Wło­ży­łem go w śro­dek bu­kie­tu z mir­tu, róż i kwia­tów po­ma­rań­czy i rzu­ci­łem do po­wo­zu. W tej chwi­li pocz­ty­lion od­je­chał, nie dość pręd­ko jed­nak, bym nie doj­rzał Al­fre­da po­chy­la­ją­ce­go się ku la­tar­ni dla prze­czy­ta­nia mego bi­le­ci­ku. Zwró­cił się ku mnie, dał znak ręką i po­wóz znik­nął za wę­głem domu.

Od­głos od­jeż­dża­ją­cych ucichł, nie prze­rwa­ny tym ra­zem śpie­wem sło­wi­ka. Zbli­ży­łem się do krza­ków; cze­ka­łem całą go­dzi­nę, opar­ty o ba­lu­stra­dę ta­ra­su… Na próż­no. Wów­czas smut­ne opa­no­wa­ły mnie my­śli; wy­obra­zi­łem so­bie, że ów ptak śpie­wa­ją­cy swo­ją pieśń po­że­gnal­ną, to du­sza mło­dej dzie­wi­cy, że­gna­ją­cej zie­mię, że kie­dy on prze­stał śpie­wać, ona za­pew­ne opu­ści tę zie­mię.

Cu­dow­ne po­ło­że­nie ho­te­lu umiesz­czo­ne­go u skra­ju Alp, przy gra­ni­cy Włoch; ob­raz ci­chy i oży­wio­ny je­zio­ra Lago Mag­gio­re z jego trze­ma wy­spa­mi, z któ­rych pierw­sza ist­nym jest ogro­dem, dru­ga wdzięcz­nym sio­łem, a trze­cia pa­ła­cem; pierw­sze śnie­gi po­kry­wa­ją­ce wierz­choł­ki gór i ostat­nie upa­ły je­sie­ni wie­ją­ce od Mo­rza Śród­ziem­ne­go; wszyst­ko to za­chę­ci­ło mnie do dłuż­sze­go po­by­tu w Ba­ve­no. Prze­by­łem tam ty­dzień jesz­cze, po­tem uda­łem się do Aro­na, a stam­tąd do Se­sto Ca­len­de.

Tam ocze­ki­wa­ło mnie już ostat­nie wspo­mnie­nie Pau­li­ny; tam zga­sła gwiazd­ka jej ży­cia, tam po­stać jej lek­ka o grób po­trą­ci­ła.

Mło­dość znisz­czo­na, pięk­ność zwięd­nię­ta, ser­ce zła­ma­ne, wszyst­ko to pchło­nął grób, za­mknię­ty tak ta­jem­ni­czo nad tru­pem jak gę­sty woal za­sła­nia­ją­cy twarz mło­dej ko­bie­ty za ży­cia, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie dla za­spo­ko­je­nia ludz­kiej cie­ka­wo­ści, wy­ry­te na ka­mie­niu imię; Pau­li­na.

Po­sze­dłem grób ten od­wie­dzić, a wzno­sił się on w prze­ślicz­nym ogro­dzie, na wzgó­rzu ocie­nio­nym krze­wa­mi, na po­chy­ło­ści wzgó­rza, po­ło­żo­ne­go tuż nad je­zio­rem. Było to póź­nym wie­czo­rem; ka­mień gro­bo­wy od­bi­jał się bia­ło przy ja­snym świe­tle księ­ży­ca; usia­dłem przy nim, sta­ra­jąc się ze­brać wszyst­kie roz­pierz­chłe o mło­dej ko­bie­cie wspo­mnie­nia; i tym jed­nak ra­zem pa­mięć wy­po­wie­dzia­ła mi po­słu­szeń­stwo. W nie­kształt­nej mgle roz­pły­wa­ły się one – nie mo­głem zgłę­bić ta­jem­ni­cy. Od­tąd myśl o tej dziw­nej isto­cie od­py­cha­łem od sie­bie i uda­wa­ło mi się aż to do dnia, w któ­rym spo­tka­łem znów Al­fre­da de Ne­rval.

Ła­two moż­na po­jąć, ja­kie my­śli opa­no­wa­ły mój umysł na ten nie­spo­dzie­wa­ny wi­dok. W jed­nej chwi­li przy­po­mnia­łem so­bie wszyst­ko: łódź mkną­cą po je­zio­rze, most pod­ziem­ny, po­dob­ny do przed­sion­ka pie­kieł, gdzie po­dróż­ni zda­ją się być cie­nia­mi;

mały za­jazd w Ba­ve­no, u stóp któ­re­go prze­je­chał po­wóz ża­łob­ny, na ko­niec ka­mień bia­ły, gdzie przy bla­sku księ­ży­ca, wśród ga­łą­zek mir­tu, po­ma­rań­czy i ró­żo­wych ole­an­drów moż­na było od­czy­tać imię Pau­li­ny.

Po­bie­głem do Al­fre­da jak czło­wiek, któ­ry od daw­na za­mknię­ty w pod­zie­miu, bie­gnie ku drzwiom, przez któ­re wci­ska się pro­mień

świa­tła. Uśmiech­nął się smut­nie, ści­ska­jąc moją rękę, jak gdy­by chciał po­wie­dzieć, że mnie ro­zu­mie. Cof­ną­łem się, gdyż przy­szło mi na myśl, że Al­fred, mój przy­ja­ciel od lat pięt­na­stu, weź­mie za pro­stą cie­ka­wość uczu­cie, któ­re mnie ku nie­mu po­py­cha­ło.

Al­fred był jed­nym z naj­lep­szych uczniów Gri­sie­ra; mimo to jed­nak od lat trzech nie wi­dzia­no go w sali fech­tun­ku. Ostat­ni raz był tu w wi­gi­lię po­je­dyn­ku, któ­ry miał od­być na­za­jutrz i do któ­re­go chciał co­kol­wiek przy­go­to­wać rękę. Od tego cza­su Gri­sier go nie wi­dział, sły­szał tyl­ko, że opu­ścił Pa­ryż i za­miesz­kał w Lon­dy­nie.

Gri­sier, dba­ły nie­zmier­nie o re­pu­ta­cję swo­ich uczniów, po­znał wte­dy jego prze­ciw­ni­ka, rów­ne­go mu siłą, mło­de­go La­bat­tu­ta, któ­ry po­tem wy­je­chał do Włoch i w Pi­zie zna­lazł grób sa­mot­ny.

Po trze­cim star­ciu, flo­ret La­bat­tu­ta tra­fił w rę­ko­jeść bro­ni prze­ciw­ni­ka, osu­nął się, zła­mał i roz­darł rę­kaw od ko­szu­li, na któ­rej krew się po­ka­za­ła. La­bat­tut rzu­cił flo­ret, pe­wien, że zra­nił Al­fre­da.

Szczę­ściem, było to lek­kie dra­śnię­cie. Pod­niósł rę­kaw i po­wy­żej ran­ki uka­zał się ślad kuli pi­sto­le­to­wej, któ­ra mu­sia­ła mu prze­szyć mię­śnie ra­mie­nia.

– Pa­trz­cie! – za­wo­łał Gri­sier – nie pa­mię­tam tej rany.

A znał nas prze­cież tak do­brze, jak mam­ka dzie­cię, któ­re kar­mi; znał hi­sto­rię każ­dej naj­mniej­szej bli­zny na cie­le swych uczniów. Gdy­by chciał, mógł­by nie­za­wod­nie na­pi­sać nie­jed­ną cie­ka­wą a skan­da­licz­ną opo­wieść o dzie­jach róż­nych po­je­dyn­ków i ich przy­czy­nach; na­ro­bi­ło­by to jed­nak tyle ha­ła­su w bu­du­arach i sa­lo­nach, że praw­do­po­dob­nie wy­czy­ta­my je do­pie­ro w pa­mięt­ni­kach po jego śmier­ci.

– Tę ranę – od­po­wie­dział Al­fred – otrzy­ma­łem na dru­gi dzień po ostat­niej mej u cie­bie byt­no­ści; te­goż sa­me­go dnia wy­je­cha­łem do An­glii.

– A prze­strze­ga­łem cię, abyś do po­je­dyn­ku nie uży­wał pi­sto­le­tów! Szpa­da jest bro­nią szlach­ci­ca, szpa­da jest naj­sza­cow­niej­szą re­li­kwią, jaką hi­sto­ria za­cho­wa­ła po wiel­kich lu­dziach, któ­rzy byli chwa­łą oj­czy­zny; mówi się – szpa­da Ka­ro­la

Wiel­kie­go, szpa­da Ba­jar­da, szpa­da Na­po­le­ona… Czy­ście sły­sze­li mó­wią­cych kie­dy w ten spo­sób o pi­sto­le­cie? Pi­sto­let jest bro­nią roz­bój­ni­ka; z pi­sto­le­tem u czo­ła zmu­sza­ją do fał­szo­wa­nia pod­pi­sów; z pi­sto­le­tem w ręku za­trzy­mu­ją w głę­bi lasu prze­jeż­dża­ją­cych; pi­sto­le­tem ban­krut od­bie­ra so­bie ży­cie… pi­sto­let… to broń po­spo­li­tych. Szpa­da to co in­ne­go; szpa­da to to­wa­rzysz­ka, po­wier­ni­ca, przy­ja­ciół­ka czło­wie­ka; ona może bro­nić jego ho­no­ru albo też go po­mścić.

– Ślicz­nie! – po­wie­dział uśmie­cha­jąc się Al­fred – ale ja­kiej to bro­ni uży­łeś przed dwo­ma laty w owym pa­mięt­nym po­je­dyn­ku?

– Ja co in­ne­go! Ja mu­szę się bić w co ze­chcą; je­stem mi­strzem fech­tun­ku, a przy tym są pew­ne oko­licz­no­ści, w któ­rych mu­si­my przy­stać na wa­run­ki, ja­kie nam po­dyk­tu­ją.

– Ja też wła­śnie w ta­kim by­łem po­ło­że­niu, ko­cha­ny Gi­sier, i, jak wi­dzisz, wca­le nie­zgo­rzej wy­cią­gną­łem się z tej bie­dy.

– Tak!… z kulą w ra­mie­niu?

– Za­wsze to le­piej niż z kulą w ser­cu.

– Ja­kiż był po­wód po­je­dyn­ku?

– Prze­pra­szam cię, ko­cha­ny Gri­sier, lecz cała hi­sto­ria jest jesz­cze ta­jem­ni­cą; póź­niej do­wiesz się o niej.

– Pau­li­na – szep­ną­łem.

– Tak – od­po­wie­dział mi.

– Ale, że do­wie­my się kie­dyś, daj sło­wo – od­rzekł Gri­sier.

– Z pew­no­ścią, na do­wód cze­go za­bie­ram z sobą Alek­san­dra, któ­re­mu dziś wie­czo­rem opo­wiem wszyst­ko; pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku, kie­dy już żad­nej ku temu nie bę­dzie prze­szko­dy, prze­czy­tasz o tym w ja­kim to­mi­ku za­ty­tu­ło­wa­nym „Sza­re” lub „Błę­kit­ne po­wie­ści!” Do tego jed­nak cza­su mu­sisz cze­kać cier­pli­wie.

Gri­sier rad nie­rad mu­siał po­go­dzić się z lo­sem.

Dziś, gdy ze śmier­cią mat­ki Pau­li­ny znik­nął ostat­ni wzgląd, na­ka­zu­ją­cy mi mil­cze­nie o dzie­jach tego nie­szczę­śli­we­go dzie­cię­cia, o dzie­jach tak nie­praw­do­po­dob­nych, a jed­nak praw­dzi­wych… dziś, śmia­ło po­wie­dzieć mogę to, co wów­czas zwie­rzył mi Al­fred.ROZ­DZIAŁ II

Na­resz­cie zna­leź­li­śmy się sami w sa­lo­ni­ku Al­fre­da. Ocze­ki­wa­łem z nie­cier­pli­wo­ścią na wy­ja­wie­nie ta­jem­ni­cy, któ­ra już przed trze­ma laty żywo bu­dzi­ła moją cie­ka­wość.

Po chwi­lo­wym na­my­śle, Al­fred tymi sło­wy roz­po­czął swo­je opo­wia­da­nie.

– Przed kil­ku laty uda­łem się do Nor­man­dii, do ką­pie­li mor­skich w Tro­uvil­le, po­mi­mo za­trwa­ża­ją­cych wie­ści, ja­kie z tej pro­win­cji od pew­ne­go cza­su do­cho­dzi­ły do Pa­ry­ża, o ta­jem­ni­czych mor­der­stwach po­peł­nia­nych z nie­sły­cha­ną zręcz­no­ścią przez ban­dę roz­bój­ni­ków. Pod­czas mo­jej byt­no­ści w Tro­uvil­le, opo­wia­da­no mię­dzy in­ny­mi o pew­nym po­bor­cy z Po­int-Eocyn, któ­ry od­wo­żąc do Li­sieux 12000 fran­ków, zo­stał w dro­dze za­mor­do­wa­ny, a cia­ło jego wrzu­co­no do rze­ki. Jed­nak spraw­cy tej zbrod­ni nie zo­sta­li od­kry­ci, po­mi­mo ener­gii pa­ry­skiej po­li­cji, któ­ra za­nie­po­ko­jo­na tymi roz­bo­ja­mi, wy­sła­ła na miej­sce zbrod­ni naj­zręcz­niej­szych swo­ich agen­tów; wy­pad­ki te na­peł­nia­ły trwo­gą i prze­ra­że­niem ci­chą i spo­koj­ną Nor­man­dię. Przy­czy­ny ich zda­wa­ły się tak ta­jem­ni­cze i nie­po­ję­te, że nie wie­dzia­no, gdzie ich szu­kać. Tyl­ko opo­zy­cyj­ne dzien­ni­ki skła­da­ły wszyst­ko na kark rzą­du. Przy­zna­ję, nie­wie­le da­wa­łem wia­ry opo­wia­da­niom, któ­re wy­glą­da­ły ra­czej na ta­jem­ni­cze dra­ma­ty wą­wo­zów Sier­ra Mo­re­na lub ska­li­stych gór Ka­la­brii, niż na dzie­je bo­ga­tych wzgórz i ży­znych do­lin Pont Au­de­mar, oży­wio­nych mnó­stwem wsi, zam­ków i fol­war­ków. Roz­bój­ni­ków wy­obra­zić so­bie mo­głem je­dy­nie w le­sie lub ja­ski­ni; w trzech zaś są­sied­nich de­par­ta­men­tach nie ma ani śla­du ja­ski­ni, ani jed­ne­go za­gaj­ni­ka, któ­ry by za­słu­gi­wał na na­zwę lasu.

W koń­cu jed­nak zmu­szo­ny by­łem uwie­rzyć w praw­dzi­wość krą­żą­cych wie­ści. Bo­ga­ty ja­kiś An­glik, ja­dą­cy z żoną z Haw­ru do Alen­con, zo­stał za­trzy­ma­ny o pół mili od Di­ves; pocz­ty­lio­na zwią­za­ne­go wrzu­co­no do po­wo­zu w miej­sce upro­wa­dzo­nych po­dróż­nych, a ko­nie zna­ją­ce miej­sco­wość, przy­by­ły same do Ra­nvil­le i za­trzy­ma­ły się przed pocz­tą. Chło­piec sta­jen­ny, otwie­ra­jąc bra­mę, zna­lazł po­wóz i w nim zwią­za­ne­go pocz­ty­lio­na. Za­pro­wa­dzo­no go na­tych­miast do mera, gdzie ze­znał, iż czte­rech za­ma­sko­wa­nych lu­dzi w ubra­niu brud­nym i znisz­czo­nym, za­trzy­ma­ło po­wóz i upro­wa­dzi­ło An­gli­ków. On chciał się bro­nić i wy­strze­lił, wkrót­ce jed­nak po­tem dały się sły­szeć jęki i krzy­ki; pocz­ty­lion nie wi­dział nic, gdyż le­żał twa­rzą na zie­mi; wkrót­ce po­tem zwią­za­no go i wrzu­co­no do po­wo­zu, w któ­rym przy­je­chał pro­sto do za­jaz­du, dzię­ki wy­bor­ne­mu in­stynk­to­wi koni. Wy­sła­no na­tych­miast żan­dar­mów na miej­sce wska­za­ne, gdzie też w isto­cie zna­le­zio­no le­żą­ce w ro­wie prze­bi­te pu­gi­na­łem cia­ło An­gli­ka. Co do jego żony, nie zna­le­zio­no żad­ne­go po niej śla­du. Nowy ten wy­pa­dek miał miej­sce o 10 czy 12 mil od Tro­uvil­le; cia­ło przy­wie­zio­no do Caen. Cho­ciaż był­bym nie­do­wiar­kiem ta­kim jak św. To­masz, nie­po­dob­na już było dłu­żej wąt­pić.

W trzy lub czte­ry dni po tym wy­pad­ku, w wi­gi­lię mego od­jaz­du, umy­śli­łem po raz ostat­ni zwie­dzić miej­sca, któ­re opusz­cza­łem; ka­za­łem przy­go­to­wać sta­tek, któ­ry naj­mo­wa­łem mie­sięcz­nie, a wi­dząc, że nie­bo jest czy­ste i po­go­da pra­wie pew­na, ka­za­łem so­bie przy­nieść nad brzeg obiad, pa­pier i ołó­wek, i roz­wi­nąw­szy ża­giel sam je­den po­pły­ną­łem na umy­ślo­ną wy­ciecz­kę.

– Przy­po­mi­na­łem so­bie – prze­rwa­łem – że za­wsze mia­łeś ma­ry­nar­skie za­chcian­ki, przy­po­mi­nam two­je spa­ce­ry łód­ką ame­ry­kań­ską po­mię­dzy mo­stem Zgo­dy a Tu­ile­rie.

– To praw­da – mó­wił uśmie­cha­jąc się Al­fred. – Tym jed­nak ra­zem o mało ży­ciem ta­kiej za­chcian­ki nie opła­ci­łem: z po­cząt­ku wszyst­ko szło do­brze; mia­łem małą łód­kę ry­bac­ką o jed­nym ża­glu, któ­rym do­sko­na­le mo­głem kie­ro­wać i w prze­cią­gu trzech go­dzin zro­bi­łem osiem czy dzie­sięć mil, gdy na­gle wiatr ustał, na­sta­ła ci­sza i oce­an wy­gła­dził się jak ta­fla zwier­cia­dla­na. By­łem wła­śnie wprost uj­ścia Orny, ma­jąc z pra­wej stro­ny płasz­czy­zny Lan­grun i ska­ły lioń­skie, z le­wej ru­iny ja­kie­goś opac­twa, na­le­żą­ce­go do zam­ku Bur­cy; był to pięk­ny kra­jo­braz, któ­ry chcia­łem sko­pio­wać. Ścią­gną­łem ża­gle i za­bra­łem się do ro­bo­ty.

Nie wiem, jak dłu­go by­łem za­ję­ty, gdy na­gle po­czu­łem na twa­rzy go­rą­cy po­wiew wia­tru, któ­ry jest ozna­ką zbli­ża­ją­cej się bu­rzy; mo­rze zmie­ni­ło ko­lor, z zie­lo­ne­go sta­ło się ciem­no­sza­re, bły­ska­wi­ca prze­cię­ła ho­ry­zont, nie­bo po­kry­ło się czar­ny­mi, groź­ny­mi, po­dob­ny­mi do łań­cu­cha gór chmu­ra­mi; nic było chwi­li do stra­ce­nia, pod­nio­słem ża­giel i skie­ro­wa­łem łód­kę ku Tro­uvil­le, pły­nąc ku brze­gom, aby w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa mieć ląd w bli­sko­ści. Za­le­d­wie jed­nak upły­ną­łem ćwierć mili, ża­giel za­czął sil­nie ude­rzać o maszt;

spu­ści­łem go, gdyż nic do­wie­rza­łem tej zwod­ni­czej ci­szy mor­skiej.

Istot­nie, w kil­ka chwil po­tem, wiatr za­czął gwał­tow­nie zmie­niać kie­ru­nek, mo­rze za­czę­ło się ko­ły­sać, huk pio­ru­nu dał się sły­szeć, była to prze­stro­ga nie do po­gar­dze­nia. Rze­czy­wi­ście też bu­rza zbli­ży­ła się szyb­ko. Zdją­łem ubra­nie, wio­sła wzią­łem do rąk i skie­ro­wa­łem się ku brze­gom.

By­łem jed­nak od nich o całe dwie mile od­da­lo­ny; szczę­ściem była to go­dzi­na przy­pły­wu i cho­ciaż wiatr był prze­ciw­ny, a chwi­la­mi usta­wał zu­peł­nie, bał­wa­ny po­py­cha­ły mnie ku brze­gom. Ja ze swej stro­ny do­ka­zy­wa­łem cu­dów, wio­słu­jąc z ca­łych sił, jed­nak­że bu­rza nad­cho­dzi­ła szyb­ko i w koń­cu do­go­ni­ła mnie. Na do­miar złe­go noc się zbli­ży­ła; mia­łem jed­nak­że na­dzie­ję, że wy­lą­du­ję za­nim się ściem­ni zu­peł­nie.

Strasz­ną prze­ży­łem go­dzi­nę; łód­ka moja rzu­ca­na jak łu­pi­na orze­cha, wzno­si­ła się i opa­da­ła wraz z bał­wa­na­mi. Wio­sło­wa­łem jed­nak cią­gle; wie­dzia­łem na­resz­cie, że tra­cę na próż­no siły, rzu­ci­łem wio­sła w głąb łód­ki obok masz­tu i ża­gli, zdją­łem resz­tę wierzch­nie­go ubra­nia, aby nic za­wa­dza­ło w nur­tach i chcia­łem rzu­cić się w mo­rze, aby do­pły­nąć do brze­gu. Lek­kość jed­nak łód­ki oca­li­ła mnie; ko­ły­sząc się lek­ko jak ko­rek, nie na­bra­ła ani kro­pel­ki wody; lę­ka­łem się tyl­ko, aby się nie roz­bi­ła o ska­ły; już zda­wa­ło się, że ude­rza, lecz uczu­cie to było tak szyb­kie i lek­kie, iż na­bra­łem na­dziei. Ciem­ność była tak głę­bo­ka, że o dwa­dzie­ścia kro­ków nic nie wi­dzia­łem; nie mo­głem więc doj­rzeć, jak da­le­ko by­łem od brze­gu. Na­gle do­świad­czy­łem na­głe­go wstrzą­śnie­nia; nie mo­głem wąt­pić – łód­ka ude­rzy­ła, lecz czy o ska­ły, czy o mie­li­znę, nie wie­dzia­łem. Nowy bał­wan uno­sił mnie gwał­tow­nie i mio­tał przez, kil­ka mi­nut łód­ką, na ko­niec po­pchnął ją na­przód, a gdy mo­rze się cof­nę­ło, osia­dła na pia­sku. Za­bie­ra­jąc ubra­nie, wy­sko­czy­łem, mia­łem wodę po ko­la­na i za­nim nowy bał­wan, wiel­ki jak góra, zbli­żył się, by­łem już na brze­gu.

Ro­zu­miesz, iż nie tra­ci­łem cza­su. Wło­ży­łem pal­to i szyb­ko po­stę­po­wa­łem na­przód. Wkrót­ce po­czu­łem pod sto­pa­mi żwir, ozna­cza­ją­cy gra­ni­cę przy­pły­wu i znów o parę kro­ków na­tu­ra grun­tu się zmie­ni­ła, sze­dłem po wy­so­ko ro­sną­cych zio­łach nad brze­giem mo­rza, by­łem więc oca­lo­ny.

Ja­kiż prze­pysz­ny wi­dok przed­sta­wia mo­rze oświe­co­ne świa­tłem bły­ska­wic, pod­czas bu­rzy. Za­męt, cha­os i znisz­cze­nie, zda­je się pa­no­wać nad wszyst­kim, jak gdy­by Pan Bóg po­zwo­lił mo­rzu bun­to­wać się prze­ciw­ko so­bie i bał­wa­nom wal­czyć z bły­ska­wi­ca­mi. Oce­an zda­je się wte­dy pa­smem gór ru­cho­mych, któ­rych szczy­ty do­się­ga­ją chmur kra­iną prze­pa­ści­stych do­lin. Za każ­dym ude­rze­niem pio­ru­na błę­kit­ne wę­ży­ko­wa­te świa­teł­ko prze­bie­ga­ło po­wierzch­nię głę­bi i gi­nę­ło w prze­pa­ściach roz­twie­ra­ją­cych się i za­my­ka­ją­cych co chwi­la. Cu­dow­ne­mu temu wi­do­ko­wi przy­pa­try­wa­łem się z trwo­gą i cie­ka­wo­ścią za­ra­zem. Yer­net, chcąc go wi­dzieć, ka­zał przy­wią­zać się do masz­tu; pa­trzył i przy­glą­dał się na próż­no; pę­dzel ludz­ki nig­dy nie po­tra­fi od­dać tej prze­ra­ża­ją­cej siły, wspa­nia­łe­go i strasz­ne­go gro­mu gro­zy. Był­bym może stał noc całą nie­po­ru­szo­ny, pa­trząc i słu­cha­jąc, gdy­by nie gru­be kro­ple desz­czu, któ­re ocu­ci­ły mnie z za­du­my.

Było to w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka, mimo to noce były już chłod­ne i mu­sia­łem ko­niecz­nie my­śleć o ja­kimś schro­nie­niu. Przy­po­mnia­łem so­bie ru­iny do­strze­żo­ne z ło­dzi, któ­re po­win­ny znaj­do­wać się w tej stro­nie. Za­czą­łem wstę­po­wać na wzgó­rze, gdy z dala uka­zy­wa­ły się mury, w któ­rych mo­głem się ukryć. Przy świe­tle bły­ska­wi­cy doj­rza­łem szcząt­ki ka­pli­cy, znaj­do­wa­łem się więc w klasz­to­rze. Wy­szu­kaw­szy miej­sce naj­mniej znisz­czo­ne, usia­dłem pod ko­lum­ną, zde­cy­do­wa­ny cze­kać dnia, bo nie zna­jąc miej­sco­wo­ści, nie wie­dzia­łem, gdzie się udać. W cza­sie mo­ich po­lo­wań w Wan­dei i w Al­pach, nie­jed­ną już noc gor­szą od tej prze­pę­dzi­łem; jed­na rzecz mnie tyl­ko nie­po­ko­iła: uczu­łem głód i przy­po­mnia­łem so­bie, że od dzie­sią­tej rano nic w ustach nie mia­łem, lecz – o ra­do­ści! ma­ca­jąc się po kie­sze­niach, zna­la­złem bu­łecz­kę, w dru­giej zaś flasz­kę ko­nia­ku, któ­re­go do­bra moja go­spo­dy­ni wło­żyć mi nie za­po­mnia­ła. Była to wy­śmie­ni­ta ko­la­cja, zu­peł­nie za­sto­so­wa­na do oko­licz­no­ści, w ja­kich się znaj­do­wa­łem.

Za­le­d­wie ją ukoń­czy­łem, uczu­łem miłe cie­pło roz­cho­dzą­ce się po zdrę­twia­łych człon­kach; my­śli moje oży­wi­ły się, uczu­łem po­trze­bę spo­czyn­ku i snu, a okryw­szy się pal­to­tem, opar­ty o słup, wkrót­ce za­sną­łem, uko­ły­sa­ny świ­stem wia­tru i szu­mem bał­wa­nów, od­bi­ja­ją­cych się od brze­gów mo­rza.

Spa­łem już ze dwie go­dzi­ny, kie­dy na­gle zo­sta­łem prze­bu­dzo­ny od­gło­sem za­my­ka­ją­cych się cięż­kich drzwi. Otwo­rzy­łem oczy, zdzi­wio­ny po­wsta­łem szyb­ko i z in­stynk­tow­ną ostroż­no­ścią skry­łem się poza fi­la­rem. Na próż­no jed­nak pa­trzy­łem wo­ko­ło; nie wi­dzia­łem nic, nic nie sły­sza­łem, mimo to mia­łem się na bacz­no­ści, prze­ko­na­ny, że ha­łas, któ­ry mnie prze­bu­dził, był rze­czy­wi­sto­ścią, nie zaś uro­je­niem.ROZ­DZIAŁ III

Bu­rza uspo­ko­iła się, a choć nie­bo po­kry­te było jesz­cze czar­ny­mi chmu­ra­mi, księ­życ od cza­su do cza­su prze­bi­jał się i swy­mi bla­dy­mi pro­mie­nia­mi oświe­cał zie­mię. Ko­rzy­sta­jąc z jed­nej ta­kiej chwi­li, ro­zej­rza­łem się wo­ko­ło. By­łem wi­docz­nie wśród ruin ja­kie­goś opac­twa. Z pra­wej i le­wej stro­ny doj­rza­łem rząd pod­trzy­my­wa­nych ar­ka­da­mi ko­ry­ta­rzy; na­prze­ciw­ko zaś po­ła­ma­ne ka­mie­nie, le­żą­ce na płask wśród ro­sną­ce­go ziel­ska, wska­zy­wa­ły mały cmen­tarz, gdzie daw­ni miesz­kań­cy opac­twa, spo­czy­wa­li po tru­dach i za­cho­dach ży­cia u stóp ka­mien­ne­go krzy­ża; zrzu­co­ny i po­ła­ma­ny w ka­wał­ki wi­ze­ru­nek Chry­stu­sa, le­żał na zie­mi.

Jest rze­czą do­wie­dzio­ną, że wpły­wy fi­zycz­ne wy­wie­ra­ją sil­ny wpływ na wra­że­nia du­szy. W wi­gi­lię tego dnia wal­czy­łem ze strasz­li­wą bu­rzą, przy­by­łem zzięb­nię­ty do ruin sa­mot­nych i nie­zna­nych, za­sną­łem zmę­czo­ny i roz­draż­nio­ny; wkrót­ce po­tem obu­dził mnie dziw­ny i nie­zwy­czaj­ny w ta­kiej sa­mot­no­ści sze­lest. W do­dat­ku znaj­do­wa­łem się w miej­scu, któ­re od dwóch mie­się­cy było te­atrem mor­derstw i kra­dzie­ży tra­pią­cych Nor­man­dię. Sam, bez bro­ni i w uspo­so­bie­niu ta­kim, któ­re nie do­zwa­la odu­rzo­nym wła­dzom umy­słu od­zy­skać ca­łej ich ener­gii, mimo woli przy­po­mnia­łem so­bie sły­sza­ne przy ga­wę­dach wie­czor­nych, dzie­je roz­bo­jów i mor­derstw. Przy­po­mnia­łem je so­bie i za­snąć już nie mo­głem. Opar­ty o słup, sta­łem na­słu­chu­jąc cie­ka­wie. By­łem prze­ko­na­ny, że ha­łas ten przez lu­dzi był spo­wo­do­wa­ny, roz­glą­da­łem się bacz­nie wo­ko­ło i oczy utkwi­łem w za­głę­bio­ne drzwi, z któ­rych naj­praw­do­po­dob­niej ktoś wy­szedł przed chwi­lą. Co chwi­la za­mie­rza­łem się zbli­żyć do nich i prze­ko­nać się, czy nie po­sły­szę ja­kie­go sze­le­stu, któ­ry by mógł wy­ja­śnić moje wąt­pli­wo­ści; lecz, aby tam dojść, trze­ba by było przejść przez miej­sce ja­sno oświe­tlo­ne bla­skiem księ­ży­ca. Na tę myśl ogar­nę­ła mnie trwo­ga. Wszak w ru­inach nie tyl­ko ja je­den mo­głem szu­kać schro­nie­nia. I inni lu­dzie mo­gli się tam ukryć, choć wi­dzieć ich nie mo­głem; jed­nak po upły­wie kwa­dran­sa, wi­dząc, iż nic nie prze­ry­wa­ło ci­szy, sko­rzy­sta­łem z pierw­szej chwi­li, gdy księ­życ skrył się poza chmu­ry, aby przejść kil­ka­dzie­siąt kro­ków, któ­re mnie dzie­li­ły od za­głę­bie­nia. Z wol­na za­czą­łem po­stę­po­wać, za­trzy­mu­jąc od­dech, nad­słu­chu­jąc za każ­dym kro­kiem. Do­sze­dłem do ko­ry­ta­rza, trzy­ma­jąc się muru, po­stą­pi­łem jesz­cze kil­ka kro­ków i zna­la­złem się przy scho­dach pro­wa­dzą­cych do pod­zie­mia; prze­szedł­szy trzy scho­dy, do­tkną­łem się drzwi.

Przez dzie­sięć mi­nut słu­cha­łem na próż­no i po­wo­li za­czą­łem wąt­pić, są­dząc, że sły­sza­ny od­głos był owo­cem roz­bu­dzo­nej wy­obraź­ni. Za­czą­łem wie­rzyć, że w tej chwi­li by­łem je­dy­nym miesz­kań­cem ruin, da­ją­cych mi schro­nie­nie. Mia­łem już odejść, gdy księ­życ na nowo oświe­cił całą prze­strzeń, od­dzie­la­ją­cą mnie od miej­sca po­przed­nio zaj­mo­wa­ne­go; po­mi­mo tego chcia­łem iść da­lej. Wtem wiel­ki ka­mień ode­rwał się od gzym­su i upadł przed mymi no­ga­mi. Za­drża­łem. Wzią­łem to za prze­stro­gę nie­ba, nie po­sze­dłem da­lej, lecz za­trzy­ma­łem się jesz­cze w cie­niu. Na­gle wy­da­ło mi się, że w głę­bi pod­zie­mia sły­szę poza sobą ja­kiś da­le­ki od­głos, po­dob­ny do od­gło­su za­my­ka­ją­cych się drzwi. Wkrót­ce dały się sły­szeć szyb­kie kro­ki. Zbli­ża­ły się co­raz to wy­raź­niej, wi­docz­nie wcho­dzo­no na scho­dy. W tej chwi­li księ­życ się skrył za chmu­ry. Jed­nym sko­kiem wbie­głem na ko­ry­tarz i co­fa­jąc się ty­łem z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi, z okiem zwró­co­nym w za­głę­bie­nie, któ­re opusz­cza­łem, do­sze­dłem do opie­kuń­czej ko­lum­ny i za­ją­łem swe miej­sce.

Po chwi­li ten sam szczęk otwie­ra­ją­ce­go się zam­ka, któ­ry mnie prze­bu­dził, dał się sły­szeć, drzwi się otwo­rzy­ły i za­mknę­ły, wy­szedł z nich ja­kiś czło­wiek, za­trzy­mał się chwil­kę, jak­by nad­słu­chu­jąc. Ci­sza jed­nak zu­peł­na uspo­ko­iła go wi­docz­nie; wszedł na ko­ry­tarz. W tej sa­mej chwi­li księ­życ skrył się za chmu­ry. Czło­wie­ka stra­ci­łem z oczu.

Po chwi­li znów się roz­ja­śni­ło. Wte­dy na rogu cmen­ta­rza znów uj­rza­łem nie­zna­jo­me­go, z ry­dlem w ręku, wy­rzu­cił kil­ka szpa­dli zie­mi; rzu­cił ja­kiś przed­miot, któ­re­go po­znać nie mo­głem, i dla za­tar­cia wszel­kich śla­dów, przy­krył go ka­mie­niem gro­bo­wym. Obej­rzał się znów wo­ko­ło, po­sta­wił ry­del przy jed­nej z ko­lumn i znik­nął pod skle­pie­niem. Wszyst­ko to trwa­ło chwil kil­ka; mimo to jed­nak, po­nie­waż sce­na, któ­rą ci opo­wia­dam, ode­gra­na była o kil­ka­na­ście kro­ków ode mnie, wi­dzia­łem, że ta­jem­ni­czy czło­wiek mógł mieć lat dwa­dzie­ścia osiem, był śred­nie­go wzro­stu i blond wło­sów. Ubra­ny był jak wie­śniak w sza­tach świą­tecz­nych, za­wie­szo­ny jed­nak przy boku nóż my­śliw­ski, w bo­ga­tą rę­ko­jeść opraw­ny, wska­zy­wał aż nad­to, że było to tyl­ko prze­bra­nie. Twarz nie­zna­jo­me­go zro­bi­ła na mnie ta­kie wra­że­nie, że by­łem pe­wien, iż raz wi­dzia­na nie wyj­dzie nig­dy z mej pa­mię­ci. Poj­mu­jesz do­brze, że wszyst­ko, cze­go by­łem świad­kiem, od­pę­dzi­ło sen z mo­ich po­wiek; po­zo­sta­łem więc, sto­jąc po­grą­żo­ny w my­ślach ty­sią­cz­nych, po­sta­na­wia­jąc zgłę­bić tę ta­jem­ni­cę. W tej chwi­li jed­nak było to nie­po­do­bień­stwem, by­łem bez bro­ni, nie mia­łem ani klu­cza, ani na­rzę­dzi, któ­ry­mi mógł­bym otwo­rzyć drzwi, my­śla­łem zresz­tą, że le­piej bę­dzie zro­bić ze­zna­nie, ani­że­li sa­me­mu rzu­cać się w te awan­tur­ni­cze po­szu­ki­wa­nia, w któ­rych w koń­cu, jak Don Ki­chot, go­to­wym zna­leźć wia­trak. Jak tyl­ko dzień się zro­bił, wy­sze­dłem spod por­ty­ku, któ­ry mi słu­żył za schro­nie­nie i sta­ną­łem na wzgó­rzu. Gę­sta mgła po­kry­wa­ła mo­rze; ze­sze­dłem nad brzeg, cze­ka­jąc, by się roz­pro­szy­ła. W pół go­dzi­ny po­tem, słoń­ce wze­szło, a jego pierw­sze pro­mie­nie sto­pi­ły wy­zie­wy, któ­re po­kry­wa­ły oce­an, jesz­cze wzbu­rzo­ny po wczo­raj­szej bu­rzy.

Po­mię­dzy ska­ła­mi zna­la­złem łód­kę po­zo­sta­wio­ną wczo­raj, tak jed­nak uszko­dzo­ną, że nie mo­głem po­wró­cić w niej do Tro­uvil­le. Szczę­ściem, w tych stro­nach spo­ty­ka się czę­sto ry­ba­ków – to­też po pół­go­dzin­nym ocze­ki­wa­niu, uj­rza­łem zbli­ża­ją­cą się łód­kę. Da­łem znak, spo­strze­żo­no mnie i zbli­żo­no się, wkrót­ce po­tem prze­nio­słem ża­gle i wio­sła, zo­sta­wia­jąc łód­kę, za któ­rą wła­ści­cie­lo­wi obie­ca­łem za­pła­cić, je­że­li oka­że się nie­zdat­ną do użyt­ku. Ry­ba­cy, któ­rzy mnie zna­leź­li jak dru­gie­go Ro­bin­so­na Cru­soe, po­cho­dzi­li z Tro­uvil­le, po­zna­li mnie na­tych­miast i ucie­szy­li się zo­ba­czyw­szy, że żyję; wie­dzie­li, że wy­pły­ną­łem, a nie mo­gąc do­cze­kać się po­wro­tu, są­dzi­li, że uto­ną­łem. Opo­wie­dzia­łem im o moim roz­bi­ciu, o nocy prze­pę­dzo­nej na ska­le, i za­py­ta­łem, jak się na­zy­wa­ją ru­iny, wzno­szą­ce się na wierz­choł­ku góry, a któ­re spo­strze­gli­śmy od­da­la­jąc się od brze­gów mo­rza. Opo­wie­dzie­li mi, że to są szcząt­ki opac­twa Grand-Pre, przy­le­ga­ją­ce­go do par­kui zam­ku de Bur­cy, za­miesz­ka­ne­go obec­nie przez hra­bie­go Ho­ra­ce­go de Beu­ze­val.

Po raz już dru­gi na­zwi­sko to obi­ło się mi o uszy, po­ru­sza­jąc wszyst­kie stru­ny mo­je­go ser­ca i bu­dząc daw­ne wspo­mnie­nia. Hra­bia Ho­ra­cy de Beu­ze­val był mę­żem Pau­li­ny Meu­lien.

– Pau­li­na de Meu­lien – za­wo­ła­łem prze­ry­wa­jąc Al­fre­do­wi – Pau­li­na de Meu­lien!…

I za­raz przy­po­mnia­łem so­bie wszyst­ko.

– A więc ta ko­bie­ta, któ­rą wraz z tobą spo­tka­łem w Szwaj­ca­rii i we Wło­szech – to ona? Wi­dy­wa­łem ją daw­niej w sa­lo­nach księż­ny B., księ­cia F., pani M., ale czyż mo­głem po­znać w tej bla­dej i zmie­nio­nej isto­cie, tę prze­ślicz­ną, peł­ną wdzię­ku i dow­ci­pu ko­bie­tę, pysz­ne czar­ne wło­sy, oczy słod­kie i dum­ne za­ra­zem. Bied­ne dzie­cię, bied­ne dzie­cię! Przy­po­mi­nam ją so­bie do­sko­na­le.

– Tak, to ona – od­po­wie­dział Al­fred gło­sem wzru­szo­nym i przy­tłu­mio­nym. Ona tak­że po­zna­ła cię i dla­te­go uni­ka­ła spo­tka­nia i ucie­ka­ła tak sta­ran­nie przed tobą. Był to anioł pięk­no­ści, wdzię­ków i sło­dy­czy; wiesz o tym, bo nie­raz wi­dzie­li­śmy ją ra­zem; ale nie wie­dzia­łeś może, że ko­cha­łem ją sza­le­nie, i że był­bym z pew­no­ścią sta­rał się o jej rękę, gdy­bym był wte­dy po­sia­dał ma­ją­tek, jaki póź­niej odzie­dzi­czy­łem. Mil­cza­łem, bo w po­rów­na­niu z nią – by­łem ubo­gi. Zro­zu­mia­łem więc, że gdy­bym ją dłu­żej wi­dy­wał, na­ra­żał­bym tyl­ko moje szczę­ście, od­bie­ra­jąc w za­mian może peł­ne dumy wej­rze­nie lub po­ni­ża­ją­cą od­mo­wę. Po­je­cha­łem więc do Hisz­pa­nii i w cza­sie mo­jej byt­no­ści w Ma­dry­cie do­wie­dzia­łem się, iż Pau­li­na de Meu­lien za­ślu­bi­ła hra­bie­go Ho­ra­ce­go de Beu­ze­val.

Nowe my­śli, wy­wo­ła­ne przez ry­ba­ków imie­niem hra­bie­go, za­tar­ły do pew­ne­go stop­nia wra­że­nia do­zna­ne w cią­gu nocy; ja­sna zresz­tą sło­necz­na po­go­da, wi­dok ludu po sa­mot­nie spę­dzo­nej wśród ruin nocy, spra­wi­ły, że całe to zda­rze­nie uwa­ża­łem ra­czej za sen­ne ma­rze­nie, niż za przed­miot wart przed­sta­wie­nia wła­dzy; mimo to jed­nak w głę­bi ser­ca ukła­da­łem so­bie pro­jekt roz­wią­za­nia dziw­nej tej ta­jem­ni­cy, tym wię­cej, że wy­rzu­ca­łem so­bie mi­mo­wol­ną bo­jaźń i pra­gną­łem sam przed sobą się re­ha­bi­li­to­wać.

Przy­by­łem do Tro­uvil­le oko­ło je­de­na­stej. Na mój wi­dok ra­dość była ogól­na; są­dzo­no bo­wiem, żem uto­nął lub że mnie za­mor­do­wa­no, i cie­szo­no się, że by­łem tyl­ko zmę­czo­ny; rze­czy­wi­ście, upa­da­łem ze znu­że­nia; po­ło­ży­łem się roz­ka­zu­jąc, aby mnie obu­dzo­no o pią­tej i żeby na tę go­dzi­nę przy­go­to­wa­no po­wóz, któ­ry by mnie za­wiózł do Po­int l'Eve­que, gdzie chcia­łem noc prze­pę­dzić. Wy­peł­nio­no moje po­le­ce­nie, a o ósmej już znaj­do­wa­łem się na miej­scu. Na­za­jutrz o szó­stej rano na­ją­łem ko­nia i w to­wa­rzy­stwie prze­wod­ni­ka uda­łem się do Di­ves, ma­jąc za­miar przy­byw­szy do tego mia­sta, niby z pro­stej cie­ka­wo­ści udać się brze­giem mo­rza do ruin opac­twa Grand-Pre, zwie­dzić je za dnia, po­znać do­brze całe jego po­ło­że­nie, a po­tem po­wró­cić w nocy. Lecz nie­prze­wi­dzia­ny wy­pa­dek zni­we­czył ten plan, pro­wa­dząc mnie za to inną dro­gą do tego sa­me­go celu.

Przy­byw­szy do Di­ves uda­łem się na pocz­tę, któ­rej wła­ści­ciel był za­ra­zem me­rem mia­sta. Przed miesz­ka­niem jego za­sta­łem żan­dar­mów; całe mia­sto w wi­docz­nym było po­ru­sze­niu. Nowe mor­der­stwo po­peł­nio­no tej nocy; tym jed­nak ra­zem z nad­zwy­czaj­ną zu­chwa­ło­ścią. Hra­bi­na de Beu­ze­val przy­by­ła przed kil­ko­ma dnia­mi z Pa­ry­ża i zo­sta­ła za­mor­do­wa­na w par­ku pa­ła­co­wym, za­miesz­ka­łym przez hra­bie­go i kil­ku jego przy­ja­ciół. Ro­zu­miesz? Pau­li­na… ko­bie­ta, któ­rą ko­cha­łem, któ­rej wspo­mnie­nie tak za­wsze dro­gie mi było – Pau­li­na za­mor­do­wa­na! Za­mor­do­wa­na w par­ku swe­go pa­ła­cu i to w chwi­li wła­śnie, kie­dy ja sam znaj­do­wa­łem się w ru­inach opac­twa, o pięć­set za­le­d­wie kro­ków od niej. Nie mo­głem temu uwie­rzyć. Na­gle przy­po­mnia­łem so­bie uka­za­nie się nie­zna­jo­me­go; chcia­łem mó­wić, opo­wie­dzieć wszyst­ko, lecz nie wiem ja­kie prze­czu­cie wstrzy­ma­ło moje wy­zna­nie. Nie by­łem jesz­cze pew­ny, umy­śli­łem przed ze­zna­niem do­pro­wa­dzić sa­me­mu do koń­ca moje po­szu­ki­wa­nia.

Uprze­dzo­no żan­dar­mów, za­we­zwa­no mera, sę­dzie­go po­ko­ju i dwóch le­ka­rzy, aby spi­sać pro­to­kół, lecz je­den z le­ka­rzy wy­je­chał do cho­re­go. Przed­sta­wi­łem się jako uczeń ana­to­mii, w bra­ku in­ne­go przy­ję­to moją ofia­rę, i uda­li­śmy się do zam­ku Bur­cy. Całą moją na­dzie­ją było zo­ba­czyć po raz ostat­ni Pau­li­nę, za­nim wie­ko trum­ny na wie­ki za­mknie się nad nią; zresz­tą w tym ra­zie usłu­cha­łem gło­su ja­kie­goś we­wnętrz­ne­go na­tchnie­nia, chy­ba z nie­ba po­cho­dzą­ce­go.

Przy­by­li­śmy do zam­ku. Hra­bia tego sa­me­go dnia rano wy­je­chał był do Caen, aby wy­jed­nać so­bie u pre­fek­ta po­zwo­le­nie prze­wie­zie­nia cia­ła żony do Pa­ry­ża i zło­że­nia go w gro­bach fa­mi­lij­nych; od­da­lił się przed przy­by­ciem sądu, aby unik­nąć praw­nych for­mal­no­ści, tak bo­le­snych dla zroz­pa­czo­ne­go męża.

Je­den z jego przy­ja­ciół za­pro­wa­dził nas do sy­pial­ne­go po­ko­ju hra­bi­ny. Za­le­d­wie mo­głem ukryć bo­leść; nogi ugi­na­ły się pode mną, ser­ce biło gwał­tow­nie, mu­sia­łem być bla­dy jak ofia­ra, któ­ra na nas cze­ka­ła. We­szli­śmy do po­ko­ju peł­ne­go jesz­cze jej wspo­mnień. Spoj­rza­łem wo­ko­ło sie­bie okiem obłą­ka­ne­go i spo­strze­głem na łóż­ku po­stać ludz­ką przy­kry­tą ca­łu­nem; wów­czas bli­ski utra­ty zmy­słów, opar­łem się o drzwi; le­karz zbli­żył się do niej z tym spo­ko­jem nie­zrów­na­nym, chło­dem i obo­jęt­no­ścią wy­ni­ka­ją­cą z przy­zwy­cza­je­nia, pod­niósł prze­ście­ra­dło przy­kry­wa­ją­ce zmar­łą i – od­sło­nił jej gło­wę. Wów­czas zda­ło mi się, iż je­stem pod wra­że­niem ja­kie­goś snu czy złu­dze­nia… trup le­żą­cy na łóż­ku… to nie hra­bi­na de Beu­ze­val… Za­mor­do­wa­na ko­bie­ta, o któ­rej śmier­ci mie­li­śmy ro­bić ze­zna­nie – to nie Pau­li­na…ROZ­DZIAŁ IV

Była to blon­dyn­ka z nie­bie­ski­mi ocza­mi, cerą de­li­kat­ną i prze­zro­czy­stą, o drob­nych i ary­sto­kra­tycz­nych rę­kach; była to ko­bie­ta mło­da i pięk­na, ale nie była to Pau­li­na!

Kula prze­szła po­mię­dzy dwo­ma że­bra­mi i prze­szy­ła ser­ce, śmierć mu­sia­ła być na­tych­mia­sto­wa.

Wszyst­ko to było dziw­ną, nie­zgłę­bio­ną dla mnie ta­jem­ni­cą. Gu­bi­łem się w do­my­słach, nie wie­dząc na kogo rzu­cić po­dej­rze­nie… A więc ta ko­bie­ta to nie Pau­li­na, któ­rą mąż po­dał za umar­łą, pod imie­niem któ­rej mia­no ko­goś ob­ce­go po­cho­wać w ro­dzin­nych gro­bach.

Nie wiem do­brze, na co się przy­da­łem przy ca­łej tej sek­cji i jak się pod­pi­sa­łem na pro­to­ko­le; szczę­ściem, dok­tor z Di­ves, chcąc po­ka­zać swą wyż­szość nad uczniem chi­rur­gii, sam za­jął się całą spra­wą, żą­da­jąc je­dy­nie mego pod­pi­su. Po skoń­czo­nej urzę­do­wej czyn­no­ści, uda­li­śmy się do sali ja­dal­nej, gdzie przy­go­to­wa­no nam śnia­da­nie. To­wa­rzy­sze moi za­sie­dli do sto­łu, ja zaś, nie mo­gąc nic prze­łknąć, zbli­ży­łem się do okna i oparł­szy gło­wę pa­trzy­łem na dzie­dzi­niec.

Za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut upły­nę­ło uj­rza­łem wjeż­dża­ją­ce­go kon­no męż­czy­znę po­kry­te­go ku­rzem. Za­trzy­mał zmę­czo­ne­go ko­nia, ze­sko­czył zeń, i nie trosz­cząc się, kto go od­pro­wa­dzi do staj­ni, wbiegł szyb­ko na ga­nek pro­wa­dzą­cy do zam­ku. Za­dzi­wie­nie moje co chwi­la wzra­sta­ło: po­mi­mo zmia­ny w ubra­niu, w czło­wie­ku tym po­zna­łem tego, któ­re­go wi­dzia­łem wy­cho­dzą­ce­go spod zie­mi, w ubio­rze wie­śnia­ka z ło­pa­tą w ręku i no­żem my­śliw­skim za pa­sem. Za­wo­ła­łem słu­żą­ce­go i za­py­ta­łem, kim jest mło­dy męż­czy­zna, któ­ry przy­je­chał? Od­po­wie­dział mi, iż jest to jego pan, hra­bia de Beu­ze­val, wra­ca­ją­cy z Caen, gdzie jeź­dził po po­zwo­le­nie prze­wie­zie­nia cia­ła do Pa­ry­ża.

Za­py­ta­łem, kie­dy hra­bia za­mie­rza wy­je­chać.

– Dziś wie­czo­rem – od­po­wie­dział mi słu­żą­cy – wszyst­ko do po­dró­ży go­to­we i ko­nie pocz­to­we za­mó­wio­ne są na go­dzi­nę pią­tą.

Wy­cho­dząc z sali ja­dal­nej usły­sza­łem od­głos młot­ka; sto­larz za­bi­jał wła­śnie trum­nę. Wszyst­ko od­by­wa­ło się w po­rząd­ku, z wi­docz­nym po­śpie­chem.

Od­je­cha­łem do Di­ves; o trze­ciej by­łem w Po­int l'Eve­quc, a o czwar­tej w Tro­uvil­le.

Po­wzią­łem sta­now­czy za­miar zba­da­nia dziw­nej ta­jem­ni­cy jesz­cze tej sa­mej nocy, a w ra­zie nie­po­wo­dze­nia – za­wia­do­mie­nia po­li­cji.

Na­ją­łem łód­kę z dwo­ma prze­woź­ni­ka­mi, a uzbro­iw­szy się w dwa do­sko­na­łe pi­sto­le­ty i pu­gi­nał, za­pią­łem pal­tot, aby ukryć przed moją go­spo­dy­nią te groź­ne przy­go­to­wa­nia; do łód­ki ka­za­łem za­nieść po­chod­nie i drąg że­la­zny i uda­łem się w dro­gę pod po­zo­rem po­lo­wa­nia na mewy.

Wiatr był po­myśl­ny i w trzy go­dzi­ny już by­li­śmy u uj­ścia Divy; ka­za­łem za­rzu­cić ko­twi­cę, a kie­dy noc się zbli­ża­ła, wy­sze­dłem na ląd, zo­sta­wiw­szy prze­woź­ni­kom zle­ce­nie, by w wy­drą­że­niu ska­ły ocze­ki­wa­li na umó­wio­ny znak; sko­ro zaś ta­ko­wy do­sły­szą, by przy­by­wa­li na­tych­miast z po­mo­cą; gdy­bym sam nie po­wró­cił, po­win­ni wró­cić do Tro­uvil­le i od­dać pa­pier za­pie­czę­to­wa­ny me­ro­wi. Było tam uczy­nio­ne ze­zna­nie o celu mo­ich po­szu­ki­wań oraz dane wska­zów­ki do od­szu­ka­nia mnie w ra­zie nie­szczę­ścia ży­wym lub umar­łym. Za­bez­pie­czyw­szy się w ten spo­sób, przy­wią­za­łem pi­sto­let do boku, a wziąw­szy po­chod­nie, drąg że­la­zny i za­pał­ki, uda­łem się ku ru­inom zna­jo­mą mi już dro­gą.

Wkrót­ce po­tem pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go księ­ży­ca oświe­ci­ły mury sta­ro­żyt­ne­go opac­twa; prze­sze­dłem por­tyk i zna­la­złem się w ka­pli­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: