Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pawilon wśród wydm - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pawilon wśród wydm - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 213 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

JAK ZA­TRZY­MA­ŁEM SIĘ W LE­SIE GRA­DEN I UJ­RZA­ŁEM ŚWIA­TŁO W PA­WI­LO­NIE

W mło­do­ści ży­łem zu­peł­nie sa­mot­nie. Wi­dzia­łem w tym chlu­bę, by mo­ral­nie i ma­te­rial­nie wy­star­czyć sa­me­mu so­bie, i mogą po­wie­dzieć, że nie mia­łem przy­ja­cie­la, aż do dnia spo­tka­nia tej, któ­ra sta­ła się moją żoną i mat­ką mych dzie­ci. Bliż­szy sto­su­nek łą­czył mnie tyl­ko z jed­nym czło­wie­kiem: był nim R. Nor­th­mo­ur, zie­mia­nin z Gra­den Eastern, w Szko­cji. Spo­tka­li­śmy się na uni­wer­sy­te­cie i cho­ciaż nie bar­dzo lu­bi­li­śmy się i nie zwie­rza­li so­bie wza­jem­nie, jed­nak uspo­so­bie­nia na­sze har­mo­ni­zo­wa­ły się w zu­peł­no­ści i ra­zem czu­li­śmy się do­brze. Uwa­ża­li­śmy się za mi­zan­tro­pów, ale wła­ści­wie by­li­śmy wte­dy tyl­ko parą te­try­ków. Na­sze ob­co­wa­nie nie była to to­wa­rzy­skość, lecz wspól­nic­two w nie­to­wa­rzy­sko­ści. Nor­th­mo­ur był wy­jąt­ko­wo gwał­tow­ny i nie mógł wy­trzy­mać z ni­kim, prócz mnie; a po­nie­waż on mnie nie krę­po­wał, to­le­ro­wa­łem jego obec­ność. Zda­je się, że na­zy­wa­li­śmy się przy­ja­ciół­mi.

Kie­dy Nor­th­mo­ur dok­to­ry­zo­wał się, a ja po­sta­no­wi­łem opu­ścić uni­wer­sy­tet bez dok­to­ra­tu, za­pro­sił mnie na dłuż­szy po­byt do Gra­den Eastern i wte­dy po raz pierw­szy po­zna­łem sce­ne­rię mych przy­gód. Dwór w Gra­den wzno­sił się w smut­nej oko­li­cy o ja­kie trzy mile od wy­brze­ża Mo­rza Nie­miec­kie­go. Był duży jak ko­sza­ry. Zbu­do­wa­no go z mięk­kie­go ka­mie­nia ule­ga­ją­ce­go wpły­wom at­mos­fe­rycz­nym i dla­te­go był na pół zruj­no­wa­ny, wil­got­ny i pe­łen prze­cią­gów. W bu­dyn­ku ta­kim nie po­dob­na było miesz­kać z kom­for­tem. Ale w pół­noc­nej czę­ści do­mi­nium, mię­dzy po­la­mi upraw­ny­mi a mo­rzem, wśród dzi­kich wydm piasz­czy­stych po­ro­słych dar­nią, wzno­sił się pa­wi­lon w no­wo­cze­snym sty­lu. Tam mo­gli­śmy miesz­kać wy­god­nie i tam spę­dzi­li­śmy czte­ry mie­sią­ce zi­mo­we, mało mó­wiąc, spo­ty­ka­jąc się tyl­ko przy sto­le, za to czy­ta­jąc bar­dzo dużo. Po­zo­stał­bym dłu­żej, ale pew­ne­go wie­czo­ru, w mar­cu, wy­bu­chła mię­dzy nami sprzecz­ka i wy­jazd mój stał się ko­niecz­no­ścią. Nor­th­mo­ur uniósł się, ja od­po­wia­da­łem nie­mniej po­ryw­czo; wte­dy przy­ja­ciel mój ze­rwał się z krze­sła i rzu­cił się na mnie. Bez prze­sa­dy, mu­sia­łem wal­czyć o ży­cie i z trud­no­ścią po­ko­na­łem Nor­th­mo­ura. Był pra­wie tak samo sil­ny jak ja i zda­wa­ło się, że dia­beł go opę­tał. Na­za­jutrz rano spo­tka­li­śmy się, jak­by nic mię­dzy nami nie za­szło, ale uwa­ża­łem za wła­ści­we wy­je­chać, on zaś nie za­trzy­my­wał mnie.

Po dzie­wię­ciu la­tach tra­fi­łem znów do tej sa­mej oko­li­cy. Po­dró­żo­wa­łem wte­dy kry­tym wo­zem, z na­mio­tem i pie­cy­kiem. Przez cały dzień ma­sze­ro­wa­łem obok wozu, na noc zaś roz­kła­da­łem się po cy­gań­sku, obo­zem, wśród pa­gór­ków lub na skra­ju lasu. W ten spo­sób zwie­dzi­łem wie­le dzi­kich za­kąt­ków An­glii i Szko­cji. Nie ści­ga­li mnie krew­ni ani przy­ja­cie­le, gdyż ich nie mia­łem, nie go­ni­ła mnie ko­re­spon­den­cja. Wią­zał mnie je­dy­nie sto­su­nek z mymi ple­ni­po­ten­ta­mi, od któ­rych dwa razy do roku od­bie­ra­łem pie­nią­dze. To ży­cie wę­drow­ne za­chwy­ca­ło mnie; by­łem pew­ny, że ze­sta­rze­ję się na włó­czę­dze i umrę gdzieś w ro­wie.

Usi­ło­wa­łem wy­naj­dy­wać naj­od­lud­niej­sze pust­ko­wia, gdzie nie prze­szka­dza­ła­by mi ni­czy­ja obec­ność. I oto, bę­dąc w in­nej czę­ści tego sa­me­go hrab­stwa, przy­po­mnia­łem so­bie na­gle pa­wi­lon na wy­dmach. W pro­mie­niu trzech mil nie było tam żad­nej bi­tej dro­gi. Naj­bliż­sze mia­sto znaj­do­wa­ło się w od­le­gło­ści sze­ściu czy sied­miu ki­lo­me­trów. Na prze­strze­ni dzie­się­ciu ki­lo­me­trów wzdłuż ten pas nie­uro­dzaj­nej zie­mi sty – kał się z mo­rzem. Wy­brze­że za­le­ga­ły ru­cho­me pia­ski. Za­iste, trud­no było w oboj­gu kró­le­stwach wy­ma­rzyć lep­szą skryt­kę. Po­sta­no­wi­łem spę­dzić ty­dzień w le­sie Gra­den Eastern i, prze­byw­szy jed­nym za­ma­chem spo­ry ka­wał dro­gi, za­trzy­ma­łem się tam na od­wie­czerz w po­nu­ry dzień wrze­śnio­wy.

Jak już mó­wi­łem, oko­li­cę wy­peł­nia­ły pia­ski ru­cho­me i lin­ki; na­zwę tę na­da­je się w Szko­cji wzgó­rzom piasz­czy­stym, skon­so­li­do­wa­nym już i ob­ro­śnię­tym mu­ra­wą. Pa­wi­lon stał na rów­ni­nie. Poza nim roz­po­czy­nał się las i roz­ra­stał się sze­reg za­ro­śli dzi­kie­go bzu sma­ga­ne­go wia­trem. Przed nim kil­ka pa­gór­ków piasz­czy­stych, po­ło­żo­nych co­raz to ni­żej, two­rzy­ło jak­by stop­nie scho­dzą­ce ku mo­rzu. Odła­mek ska­ły jak ba­stion za­trzy­mał pia­ski i utwo­rzył przy­lą­dek na brze­gu mię­dzy dwie­ma płyt­ki­mi za­to­ka­mi. Poza li­nią przy­pły­wów inna ska­ła two­rzy­ła jak­by wy­spę sła­bo za­ry­so­wa­ną. Przy od­pły­wach pia­ski ru­cho­me zaj­mo­wa­ły ogrom­ną prze­strzeń i cie­szy­ły się w oko­li­cy złą sła­wą. Mó­wio­no, że w miej­scu mię­dzy przy­ląd­kiem a wy­sep­ką mogą one po­łknąć czło­wie­ka w mgnie­niu oka. Do­ko­ła pa­wi­lo­nu peł­no było kró­li­ków i cią­gle roz­le­gał się tu okrzyk mew. Kra­jo­braz był ja­sny i we­so­ły w dzień let­ni; ale o za­cho­dzie słoń­ca, w dzień wrze­śnio­wy, kie­dy sil­ny wiatr prze­sy­py­wał pia­ski ru­cho­me, a burz­li­we fale za­le­wa­ły brzeg, na­su­wa­ły się my­śli o roz­bi­tych okrę­tach i ma­ry­na­rzach – to­piel­cach. Okręt na wid­no­krę­gu mio­ta­ny przez fale, szcząt­ki stat­ku za­grze­ba­ne wśród pia­sków u mych nóg – po­głę­bia­ły ten smut­ny na­strój.

Pa­wi­lon zbu­do­wa­ny przez ostat­nie­go dzie­dzi­ca, wuja Nor­th­mo­ura, roz­rzut­ne­go dzi­wa­ka, był cał­kiem nowy. Ten dwu­pię­tro­wy bu­dy­nek we wło­skim sty­lu, oto­czo­ny ogro­dem, gdzie ro­sły tyl­ko naj­prost­sze kwia­ty, wy­glą­dał ze swy­mi za­mknię­ty­mi okna­mi nie jak dom opusz­czo­ny, lecz jak dom, któ­ry nig­dy me miał miesz­kań­ców. Nor­th­mo­ura wca­le nie była za­pew­ne w domu; albo kisł w ka­ju­cie swe­go jach­tu, albo, ner­wo­wy i eks­tra­wa­ganc­ki, uka­zy­wał się gdzieś w to­wa­rzy­stwie. Dom ział taką pust­ką, że spra­wia­ło to przy­kre wra­że­nie na­wet na ta­kim sa­mot­ni­ku jak ja. Wiatr wył i ję­czał w ko­mi­nach… To­też z praw­dzi­wym uczu­ciem ulgi, pę­dząc mój wó­zek przed sobą, wsze­dłem do lasu.

Las Gra­den Eastern był za­sa­dzo­ny, aby po­wstrzy­mać lot­ne pia­ski i ochro­nić pola upraw­ne. Ale idąc w głąb lądu wśród za­ro­śli bzów spo­ty­ka­ło się drzew­ka sil­niej­sze, cho­ciaż kar­ło­wa­te i zbi­te w gąszcz. Ro­sły one wśród cią­głej wal­ki, zma­ga­jąc się z wi­chra­mi i dla­te­go na­wet na wio­snę opa­da­ły z nich li­ście, i je­sień pa­no­wa­ła na tej za­gro­żo­nej plan­ta­cji.

Pod la­sem sta­ło kil­ka roz­rzu­co­nych dwor­ków. Nor­th­mo­ur mó­wił, że były to do­bra du­chow­ne i że daw­niej miesz­ka­li tu pu­stel­ni­cy.

Zna­la­złem ko­tlin­kę ze źró­dłem czy­stej wody, za­trzy­ma­łem się tam, oczy­ści­łem grunt z cier­ni, roz­ło­ży­łem na­miot i roz­pa­li­łem ogień, by ugo­to­wać ko­la­cję. Ko­nia umie­ści­łem w le­sie, na ma­łej łącz­ce. Kra­wę­dzie ko­tlin­ki za­sła­nia­ły ogień i chro­ni­ły mnie przed sil­nym, zim­nym wia­trem.

Tryb ży­cia, jaki pę­dzi­łem, za­har­to­wał mnie i uczy­nił nie­wy­bred­nym. Pi­łem tyl­ko czy­stą wodę, a czę­sto­kroć po­prze­sta­wa­łem na ka­szy owsia­nej. I cho­ciaż wsta­wa­łem o świ­cie, po­trze­bo­wa­łem tak mało snu, że nie­raz czu­wa­łem w nocy, wpa­tru­jąc się w mrok lub w gwiaź­dzi­ste nie­bo. Tak też było i w le­sie Gra­den. Po­mi­mo że ła­two za­sną­łem o ósmej wie­czór, obu­dzi­łem się już o je­de­na­stej w peł­ni sił, nie czu­jąc naj­mniej­sze­go zmę­cze­nia. Wsta­łem i usia­dłem przy ogniu, pa­trząc na drze­wa i chmu­ry prze­su­wa­ją­ce się nad mą gło­wą i wsłu­chu­jąc się w szum wi­chru i mor­skiej fali. Znu­dzi­ła mnie w koń­cu bez­czyn­ność, opu­ści­łem ko­tli­nę i po­sze­dłem na skraj lasu. Pół­księ­życ prze­sło­nię­ty mgła­mi sła­bo przy­świe­cał mym kro­kom. Kie­dy wsze­dłem mię­dzy wy­dmy, za­świe­cił nie­co sil­niej. Wiatr rzu­cił mi w twarz sło­ny od­dech mo­rza i pia­sek. Schy­li­łem gło­wę.

Gdy pod­nio­słem ją i obej­rza­łem się, spo­strze­głem świa­tło w pa­wi­lo­nie. Świa­tło to prze­cho­dzi­ło od okna do okna, jak­by ktoś z lam­pą lub ze świe­cą oglą­dał po­ko­je. Pa­trzy­łem na to ze zdu­mie­niem. Kie­dy przy­by­łem tu po po­łu­dniu, dom był praw­do­po­dob­nie pu­sty; obec­nie był tam ktoś naj­wi­docz­niej.

Po­my­śla­łem naj­pierw, że to zło­dzie­je plą­dru­ją sza­fy Nor­th­mo­ura, któ­re były nie­źle za­opa­trzo­ne. Ale co mo­gło ich spro­wa­dzić do Gra­den Eastern? Prócz tego, wszyst­kie okien­ni­ce były otwar­te, a zło­dzie­je ra­czej by­li­by je po­za­my­ka­li. Za­czą­łem więc przy­pusz­czać, że to wró­cił sam Nor­th­mo­ur i te­raz wie­trzy i oglą­da po­ko­je.

Mó­wi­łem już, że mię­dzy nami nie było praw­dzi­we­go przy­wią­za­nia. Gdy­bym go na­wet ko­chał jak bra­ta, to ko­cha­jąc jesz­cze wię­cej sa­mot­ność, był­bym sta­rał się go uni­kać. Ale po­nie­waż mi­łość ta nie ist­nia­ła, ucie­kłem więc stam­tąd na­tych­miast i z uczu­ciem wiel­kie­go za­do­wo­le­nia usia­dłem znów bez­piecz­nie przy ogni­sku. Unik­ną­łem zna­jo­me­go, mia­łem jesz­cze jed­ną noc spo­koj­ną. Rano mo­głem się stąd wy­mknąć albo od­wie­dzić Nor­th­mo­ura na tak krót­ko, jak mi się spodo­ba.

Ale rano sy­tu­acja wy­da­ła mi się tak zaj­mu­ją­ca, że po­ko­na­ła na­wet moją pło­chli­wość. Po­sta­no­wi­łem spła­tać fi­gla Nor­th­mo­uro­wi, cho­ciaż wie­dzia­łem, że są­siad mój nie jest czło­wie­kiem, któ­ry po­zwa­la z sie­bie żar­to­wać. I śmie­jąc się, usia­dłem wśród bzów na skra­ju lasu, skąd wi­dzia­łem drzwi fron­to­we pa­wi­lo­nu. Okien­ni­ce znów były za­mknię­te. Wy­da­ło mi się to dziw­ne. Ale w świe­tle dzien­nym dom o bia­łych ścia­nach i zie­lo­nych ża­lu­zjach wy­glą­dał ład­nie i przy­tul­nie. Mi­ja­ła go­dzi­na za go­dzi­ną, a Nor­th­mo­ur nie da­wał zna­ku ży­cia. Wie­dzia­łem, że jest śpio­chem, ale gdy była już dwu­na­sta, stra­ci­łem cier­pli­wość. Praw­dę mó­wiąc, po­sta­no­wi­łem so­bie zjeść śnia­da­nie w pa­wi­lo­nie, a te­raz za­czy­nał mi do­ku­czać głód. Żal mi było stra­cić spo­sob­ność do śmie­chu: ale ape­tyt zwy­cię­żył, da­łem więc po­kój żar­tom i wy­sze­dłem z za­ro­śli.

Kie­dy się zbli­ży­łem, po­czu­łem nie­po­kój. Nic się nie zmie­ni­ło w wy­glą­dzie domu od wczo­raj, a ja spo­dzie­wa­łem się, że uj­rzę ja­kiś ślad do­wo­dzą­cy, że w domu są miesz­kań­cy. Okien­ni­ce były za­mknię­te, ko­mi­ny nie dy­mi­ły, a drzwi fron­to­we były za­ry­glo­wa­ne z ze­wnątrz. Nor­th­mo­ur mu­siał wejść do domu od po­dwó­rza. Ale i tyl­ne wej­ście było rów­nież za­mknię­te.

Wte­dy za­czą­łem na nowo przy­pusz­czać, że w nocy krę­ci­li się tu zło­dzie­je, i ro­bi­łem so­bie wy­rzu­ty, że po­zo­sta­łem wte­dy bez­czyn­ny. Obej­rza­łem wszyst­kie okna na dol­nym pię­trze: żad­ne nie było uszko­dzo­ne. Po­ru­szy­łem zam­ki, ale były nie­na­ru­szo­ne. Za­gad­ką więc było, jak mo­gli się do­stać zło­dzie­je do we­wnątrz? Może z da­chu szo­py, gdzie Nor­th­mo­ur trzy­mał swój apa­rat fo­to­gra­ficz­ny? Może wła­ma­li się przez okno pra­cow­ni albo też przez okno mo­jej by­łej sy­pial­ni?

Po­sze­dłem za ich rze­ko­mym przy­kła­dem. Z da­chu pró­bo­wa­łem po ko­lei otwo­rzyć okna. Wszyst­kie były za­mknię­te. Ale nie da­łem za wy­gra­ną, na­tę­ży­łem siły i jed­no z nich ustą­pi­ło. Za­dra­pa­łem so­bie przy tym rękę. Przy­ci­sną­łem ją do ust, li­żąc ją jak pies, i ma­chi­nal­nie spoj­rza­łem na wy­dmy i na otwar­te mo­rze. Wte­dy w od­le­gło­ści kil­ku mil w kie­run­ku pół­noc­no-wschod­nim uj­rza­łem jacht. Po­tem wsko­czy­łem przez okno.

Ob­sze­dłem dom, co­raz bar­dziej za­in­try­go­wa­ny. Wszę­dzie było po­sprzą­ta­ne, wszyst­kie po­ko­je były nie­zwy­kle czy­ste i utrzy­ma­ne w po­rząd­ku. Przy­go­to­wa­no na­wet lam­py i drze­wo na opał. Trzy sy­pial­nie były urzą­dzo­ne z kom­for­tem, któ­ry nie le­żał w zwy­cza­jach Nor­th­mo­ura. Łóż­ka były po­sła­ne, a w dzban­kach na umy­wal­niach sta­ła woda. W ja­dal­ni stół był na­kry­ty na trzy oso­by a na pół­kach kre­den­su stał duży za­pas zim­nych mięs, zwie­rzy­ny i ja­rzyn. Naj­wi­docz­niej ocze­ki­wa­no tu go­ści. Ale ja­kich go­ści, sko­ro Nor­th­mo­ur nie zno­sił to­wa­rzy­stwa? I dla­cze­go dom zo­stał tak ta­jem­ni­czo uprząt­nię­ty w nocy? I dla­cze­go okien­ni­ce były za­mknię­te, a drzwi za­ry­glo­wa­ne?

Za­tar­łem śla­dy mych od­wie­dzin i wy­sze­dłem przez okno. Czu­łem się roz­cza­ro­wa­ny i nie­spo­koj­ny.

Jacht stał cią­gle w tym sa­mym miej­scu. Po­my­śla­łem, że może jest to „Red Earl” i że przy­był na nim dzie­dzic wraz z go­ść­mi. Ale dziób stat­ku był od­wró­co­ny i na­zwy jego doj­rzeć było nie­spo­sób.II NOC­NE LĄ­DO­WA­NIE

ro­dłem do ko­tli­ny, aby ugo­to­wać je­dze­nie i za­jąć się swym ko­niem, któ­re­go za­nie­dba­łem tego rana. Od cza­su do cza­su wy­cho­dzi­łem na skraj lasu. Ale nikt nie uka­zy­wał się wśród wydm, a w pa­wi­lo­nie nie za­cho­dzi­ły żad­ne zmia­ny. W polu mego wi­dze­nia wciąż nie było nic, prócz jach­tu na otwar­tym mo­rzu. Jacht ko­ły­sał się i po­ru­szał na mo­rzu – bez okre­ślo­ne­go celu. Ale gdy się ściem­ni­ło, pod­pły­nął do brze­gu. By­łem prze­ko­na­ny, że Nor­th­mo­ur i jego przy­ja­cie­le chcą wy­lą­do­wać pod osło­ną nocy i to nie tyl­ko dla za­cho­wa­nia ta­jem­ni­cy, lecz i dla­te­go, że do­pie­ro przed je­de­na­stą mo­rze przy­bie­ra­ło, za­le­wa­jąc Gra­den Floe i inne pia­ski bro­nią­ce przy­stę­pu do brze­gu.

Za dnia wiatr się uspo­ko­ił i mo­rze rów­nież, ale o za­cho­dzie słoń­ca po­go­da znów się po­gor­szy­ła. Noc była prze­raź­li­wie ciem­na. Wiatr wiał od mo­rza strasz­li­wy­mi po­dmu­cha­mi, a każ­dy po­dmuch był jak wy­strzał ar­mat­ni. Od cza­su do cza­su pa­dał deszcz, przy­pływ wzra­stał, a mo­rze hu­cza­ło co­raz to sil­niej. Le­ża­łem ukry­ty w mej war­tow­ni wśród bzów. Na­gle na masz­cie szkuń­ca za­bły­sło świa­tło. Po nim stwier­dzi­łem, że sta­tek był bli­żej brze­gu niż w dzień. Wi­docz­nie Nor­th­mo­ur da­wał sy­gnał swym przy­ja­cio­łom na brze­gu. Wsze­dłem mię­dzy pia­ski ru­cho­me i cze­ka­łem wy­pad­ków.

Skra­jem lasu bie­gła ścież­ka łą­czą­ca dwór z pa­wi­lo­nem. O ćwierć ki­lo­me­tra od miej­sca, gdzie sta­łem, uj­rza­łem szyb­ko zbli­ża­ją­ce się świa­tło. Chwia­ło się ono i wi­dać było, że to la­tar­nia, któ­rą nie­sie ktoś po­ty­ka­ją­cy się i mio­ta­ny po­dmu­chem na­wał­ni­cy. Ukry­łem się jesz­cze le­piej i zo­ba­czy­łem, jak prze­szła koło mo­jej skryt­ki sta­ra niań­ka Nor­th­mo­ura, oso­ba głu­cha i mil­czą­ca. Bra­ła więc udział w tej ta­jem­ni­czej spra­wie.

Po­sze­dłem tuż pra­wie za nią pod osło­ną ciem­no­ści, ukry­wa­ły mnie pa­gór­ki i ko­tli­ny na dro­dze, a kro­ki moje nie do­cho­dzi­ły do niań­ki, nie tyl­ko dla­te­go, że była głu­cha, lecz i dla­te­go, że tłu­mił je wi­cher i huk mo­rza. We­szła do pa­wi­lo­nu, na pię­trze otwo­rzy­ła la­tar­nię i po­sta­wi­ła ją na jed­nym z okien wy­cho­dzą­cych na mo­rze. Na­tych­miast świa­tło na masz­cie szkuń­ca zga­sło. Lu­dzie na stat­ku uj­rze­li, że są ocze­ki­wa­ni na brze­gu. Sta­ra w dal­szym cią­gu krzą­ta­ła się po domu. Mimo że po­zo­sta­łe okien­ni­ce były za­mknię­te, wi­dzia­łem przez szpa­ry w nich świa­tło prze­cho­dzą­ce z po­ko­ju do po­ko­ju. Za­czę­ła też pa­lić w pie­cach, bo z ko­mi­nów po ko­lei wy­la­ty­wa­ły iskry.

By­łem te­raz pe­wien, że Nor­th­mo­ur ze swy­mi go­ść­mi wy­lą­du­je, jak tyl­ko przy­pływ na to po­zwo­li. Była to noc okrop­na dla ma­ry­na­rzy peł­nią­cych służ­bę i my­śla­łem z nie­po­ko­jem i cie­ka­wo­ścią o nie­bez­pie­czeń­stwie ta­kie­go lą­do­wa­nia. Mio­ta­ny tymi uczu­cia­mi, po­sze­dłem na wy­brze­że i po­ło­ży­łem się w ko­tli­nie od­le­głej o ja­kie sześć stóp od ścież­ki. Tu będę mógł przy­pa­trzeć się przy­by­szom i po­wi­tać ich, je­że­li to będą zna­jo­mi.

Przed je­de­na­stą uj­rza­łem la­tar­nię szkuń­ca tuż przy brze­gu, cho­ciaż przy­pływ nie pod­niósł się do po­zio­mu, przy któ­rym lą­do­wa­nie było bez­piecz­ne. Jed­no­cze­śnie spo­strze­głem dru­gą la­tar­nię rzu­ca­ną wśród fal i gi­ną­cą w nich nie­kie­dy. Ze wzglę­du na to, że po­go­da była co­raz burz­liw­sza, a jacht mógł się roz­bić na płyt­kich wo­dach, po­sta­no­wio­no wi­docz­nie wy­lą­do­wać bez zwło­ki.

Wkrót­ce po­tem prze­szło tuż koło mnie czte­rech ma­ry­na­rzy nio­sąc cięż­ką skrzy­nię. Pią­ty świe­cił im, idąc z przo­du. Niań­ka wpu­ści­ła ich do pa­wi­lo­nu. Wró­ci­li na brzeg, a po chwi­li dźwi­ga­li znów dru­gą skrzy­nię, więk­szą, ale wi­docz­nie lżej­szą niż po­przed­nia. Gdy szli po raz trze­ci, je­den z majt­ków niósł skó­rza­ny tłu­mo­czek, inni zaś – ko­bie­cy ku­fe­rek i pu­dło. Cie­ka­wość moja było w naj­wyż­szym stop­niu pod­nie­co­na. Je­że­li go­ściem Nor­th­mo­ura była ko­bie­ta, ozna­cza­ło to, że od­stą­pił od swych zgryź­li­wych po­glą­dów na ży­cie i zmie­nił przy­zwy­cza­je­nia. Na­peł­ni­ło mnie to zdzi­wie­niem. Kie­dy­śmy ra­zem miesz­ka­li w pa­wi­lo­nie, prze­by­wa­ło tam dwóch naj­zaw­zięt­szych wro­gów ko­biet. A te­raz on sam wpro­wa­dzał pod swój dach osob­ni­ka tej znie­na­wi­dzo­nej płci. Przy­po­mnia­łem so­bie te­raz nie­któ­re szcze­gó­ły urzą­dze­nia miesz­ka­nia, gdy je oglą­da­łem. Tak, była tam ele­gan­cja, dą­że­nie do es­te­ty­ki. Jak mo­głem tego nie za­uwa­żyć od razu!

Pod­czas gdy tak roz­my­śla­łem, nad­szedł z wy­brze­ża nowy maj­tek, któ­re­go do­tąd nie wi­dzia­łem. Świe­cił on la­tar­nią dwom oso­bom, któ­re po­stę­po­wa­ły za nim. Wi­docz­nie byli to go­ście Nor­th­mo­ura. Wy­tę­ża­jąc słuch i wzrok, przy­pa­try­wa­łem się im, gdy prze­cho­dzi­li. Jed­ną z nich był męż­czy­zna nie­zwy­kle wy­so­ki. Miał na so­bie cza­pecz­kę po­dróż­ną, na­su­nię­tą na oczy, i płaszcz z kap­tu­rem w kra­ty, któ­ry za­kry­wał mu twarz. Szedł z tru­dem, cięż­ko stą­pa­jąc. Tuż obok, opie­ra­jąc się o nie­go, czy też go pod­pie­ra­jąc, szła mło­da, wy­so­ka i wiot­ka ko­bie­ta. Była bar­dzo bla­da. Ale przy nie­pew­nym bla­sku la­tar­ni twarz jej wy­da­wa­ła się to brzyd­ka jak grzech śmier­tel­ny, to pięk­na nad wy­raz, taka,-jaką była w isto­cie.

Gdy byli tuż koło mnie, dziew­czy­na po­wie­dzia­ła coś, a sło­wa jej uto­nę­ły w szu­mie wi­chru.

– Tst! – szep­nął jej to­wa­rzysz. Ten dźwięk wy­darł się z pier­si zdła­wio­nej bez­brzeż­nym stra­chem i był tak przej­mu­ją­cy, że cza­sa­mi, w go­rącz­ce i bez­sen­no­ści, przy­po­mi­nam go so­bie, gdy my­ślę o daw­nych cza­sach. Męż­czy­zna zwró­cił się ku dziew­czy­nie. Uj­rza­łem wte­dy buj­ną rudą bro­dę, nos zła­ma­ny po środ­ku i ja­sne oczy, pło­ną­ce gwał­tow­nym, przy­krym wzru­sze­niem.

Ale obo­je wy­mi­nę­li mnie. Z ko­lei wpusz­czo­no ich do pa­wi­lo­nu.

Ma­ry­na­rze po kil­ku i po­je­dyn­czo wró­ci­li na brzeg. Wiatr przy­wiał chra­pli­wą ko­men­dę: – Od­bi­jać! – Po chwi­li za­ma­ja­czy­ła zno­wu la­tar­nia. To szedł sam Nor­th­mo­ur.

I ja, i żona moja nie­raz roz­my­śla­li­śmy z po­dzi­wem, w jaki spo­sób czło­wiek może być jed­no­cze­śnie tak od­py­cha­ją­cy i po – cią­ga­ją­cy jak Nor­th­mo­ur. Miał wy­gląd skoń­czo­ne­go dżen­tel­me­na, na twa­rzy jego ma­lo­wa­ła się in­te­li­gen­cja i od­wa­ga. Ale na­wet w chwi­lach, gdy był uprzej­my, moż­na było za­uwa­żyć, że ma cha­rak­ter ka­pi­ta­na okrę­tu nie­wol­ni­ków. Trud­no o uspo­so­bie­nie za­ra­zem bar­dziej mści­we i wy­bu­cho­we. Łą­czył ży­wość po­łu­dniow­ca z za­wzię­to­ścią czło­wie­ka pół­no­cy, któ­ry przez lata całe cho­wa w ser­cu śmier­tel­ną nie­na­wiść. Obie te ce­chy od­bi­ja­ły się na jego twa­rzy, a twarz ta już sama w so­bie była sy­gna­łem nie­bez­pie­czeń­stwa. Nor­th­mo­ur był wy­so­ki, sil­ny i ru­chli­wy, miał twarz śnia­dą, wło­sy ciem­ne, a rysy twa­rzy ład­ne, cho­ciaż groź­ne.

W tej chwi­li był za­chmu­rzo­ny i bled­szy niż za­zwy­czaj. Po­ru­szał war­ga­mi i oglą­dał się do­ko­ła jak czło­wiek mio­ta­ny nie­po­ko­jem. A jed­nak był w nim i wy­raz trium­fu, jak­by u czło­wie­ka, któ­ry do­ko­nał już wie­le i pew­ny jest zu­peł­ne­go zwy­cię­stwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: