- W empik go
Pawilon wśród wydm - ebook
Pawilon wśród wydm - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 213 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JAK ZATRZYMAŁEM SIĘ W LESIE GRADEN I UJRZAŁEM ŚWIATŁO W PAWILONIE
W młodości żyłem zupełnie samotnie. Widziałem w tym chlubę, by moralnie i materialnie wystarczyć samemu sobie, i mogą powiedzieć, że nie miałem przyjaciela, aż do dnia spotkania tej, która stała się moją żoną i matką mych dzieci. Bliższy stosunek łączył mnie tylko z jednym człowiekiem: był nim R. Northmour, ziemianin z Graden Eastern, w Szkocji. Spotkaliśmy się na uniwersytecie i chociaż nie bardzo lubiliśmy się i nie zwierzali sobie wzajemnie, jednak usposobienia nasze harmonizowały się w zupełności i razem czuliśmy się dobrze. Uważaliśmy się za mizantropów, ale właściwie byliśmy wtedy tylko parą tetryków. Nasze obcowanie nie była to towarzyskość, lecz wspólnictwo w nietowarzyskości. Northmour był wyjątkowo gwałtowny i nie mógł wytrzymać z nikim, prócz mnie; a ponieważ on mnie nie krępował, tolerowałem jego obecność. Zdaje się, że nazywaliśmy się przyjaciółmi.
Kiedy Northmour doktoryzował się, a ja postanowiłem opuścić uniwersytet bez doktoratu, zaprosił mnie na dłuższy pobyt do Graden Eastern i wtedy po raz pierwszy poznałem scenerię mych przygód. Dwór w Graden wznosił się w smutnej okolicy o jakie trzy mile od wybrzeża Morza Niemieckiego. Był duży jak koszary. Zbudowano go z miękkiego kamienia ulegającego wpływom atmosferycznym i dlatego był na pół zrujnowany, wilgotny i pełen przeciągów. W budynku takim nie podobna było mieszkać z komfortem. Ale w północnej części dominium, między polami uprawnymi a morzem, wśród dzikich wydm piaszczystych porosłych darnią, wznosił się pawilon w nowoczesnym stylu. Tam mogliśmy mieszkać wygodnie i tam spędziliśmy cztery miesiące zimowe, mało mówiąc, spotykając się tylko przy stole, za to czytając bardzo dużo. Pozostałbym dłużej, ale pewnego wieczoru, w marcu, wybuchła między nami sprzeczka i wyjazd mój stał się koniecznością. Northmour uniósł się, ja odpowiadałem niemniej porywczo; wtedy przyjaciel mój zerwał się z krzesła i rzucił się na mnie. Bez przesady, musiałem walczyć o życie i z trudnością pokonałem Northmoura. Był prawie tak samo silny jak ja i zdawało się, że diabeł go opętał. Nazajutrz rano spotkaliśmy się, jakby nic między nami nie zaszło, ale uważałem za właściwe wyjechać, on zaś nie zatrzymywał mnie.
Po dziewięciu latach trafiłem znów do tej samej okolicy. Podróżowałem wtedy krytym wozem, z namiotem i piecykiem. Przez cały dzień maszerowałem obok wozu, na noc zaś rozkładałem się po cygańsku, obozem, wśród pagórków lub na skraju lasu. W ten sposób zwiedziłem wiele dzikich zakątków Anglii i Szkocji. Nie ścigali mnie krewni ani przyjaciele, gdyż ich nie miałem, nie goniła mnie korespondencja. Wiązał mnie jedynie stosunek z mymi plenipotentami, od których dwa razy do roku odbierałem pieniądze. To życie wędrowne zachwycało mnie; byłem pewny, że zestarzeję się na włóczędze i umrę gdzieś w rowie.
Usiłowałem wynajdywać najodludniejsze pustkowia, gdzie nie przeszkadzałaby mi niczyja obecność. I oto, będąc w innej części tego samego hrabstwa, przypomniałem sobie nagle pawilon na wydmach. W promieniu trzech mil nie było tam żadnej bitej drogi. Najbliższe miasto znajdowało się w odległości sześciu czy siedmiu kilometrów. Na przestrzeni dziesięciu kilometrów wzdłuż ten pas nieurodzajnej ziemi sty – kał się z morzem. Wybrzeże zalegały ruchome piaski. Zaiste, trudno było w obojgu królestwach wymarzyć lepszą skrytkę. Postanowiłem spędzić tydzień w lesie Graden Eastern i, przebywszy jednym zamachem spory kawał drogi, zatrzymałem się tam na odwieczerz w ponury dzień wrześniowy.
Jak już mówiłem, okolicę wypełniały piaski ruchome i linki; nazwę tę nadaje się w Szkocji wzgórzom piaszczystym, skonsolidowanym już i obrośniętym murawą. Pawilon stał na równinie. Poza nim rozpoczynał się las i rozrastał się szereg zarośli dzikiego bzu smaganego wiatrem. Przed nim kilka pagórków piaszczystych, położonych coraz to niżej, tworzyło jakby stopnie schodzące ku morzu. Odłamek skały jak bastion zatrzymał piaski i utworzył przylądek na brzegu między dwiema płytkimi zatokami. Poza linią przypływów inna skała tworzyła jakby wyspę słabo zarysowaną. Przy odpływach piaski ruchome zajmowały ogromną przestrzeń i cieszyły się w okolicy złą sławą. Mówiono, że w miejscu między przylądkiem a wysepką mogą one połknąć człowieka w mgnieniu oka. Dokoła pawilonu pełno było królików i ciągle rozlegał się tu okrzyk mew. Krajobraz był jasny i wesoły w dzień letni; ale o zachodzie słońca, w dzień wrześniowy, kiedy silny wiatr przesypywał piaski ruchome, a burzliwe fale zalewały brzeg, nasuwały się myśli o rozbitych okrętach i marynarzach – topielcach. Okręt na widnokręgu miotany przez fale, szczątki statku zagrzebane wśród piasków u mych nóg – pogłębiały ten smutny nastrój.
Pawilon zbudowany przez ostatniego dziedzica, wuja Northmoura, rozrzutnego dziwaka, był całkiem nowy. Ten dwupiętrowy budynek we włoskim stylu, otoczony ogrodem, gdzie rosły tylko najprostsze kwiaty, wyglądał ze swymi zamkniętymi oknami nie jak dom opuszczony, lecz jak dom, który nigdy me miał mieszkańców. Northmoura wcale nie była zapewne w domu; albo kisł w kajucie swego jachtu, albo, nerwowy i ekstrawagancki, ukazywał się gdzieś w towarzystwie. Dom ział taką pustką, że sprawiało to przykre wrażenie nawet na takim samotniku jak ja. Wiatr wył i jęczał w kominach… Toteż z prawdziwym uczuciem ulgi, pędząc mój wózek przed sobą, wszedłem do lasu.
Las Graden Eastern był zasadzony, aby powstrzymać lotne piaski i ochronić pola uprawne. Ale idąc w głąb lądu wśród zarośli bzów spotykało się drzewka silniejsze, chociaż karłowate i zbite w gąszcz. Rosły one wśród ciągłej walki, zmagając się z wichrami i dlatego nawet na wiosnę opadały z nich liście, i jesień panowała na tej zagrożonej plantacji.
Pod lasem stało kilka rozrzuconych dworków. Northmour mówił, że były to dobra duchowne i że dawniej mieszkali tu pustelnicy.
Znalazłem kotlinkę ze źródłem czystej wody, zatrzymałem się tam, oczyściłem grunt z cierni, rozłożyłem namiot i rozpaliłem ogień, by ugotować kolację. Konia umieściłem w lesie, na małej łączce. Krawędzie kotlinki zasłaniały ogień i chroniły mnie przed silnym, zimnym wiatrem.
Tryb życia, jaki pędziłem, zahartował mnie i uczynił niewybrednym. Piłem tylko czystą wodę, a częstokroć poprzestawałem na kaszy owsianej. I chociaż wstawałem o świcie, potrzebowałem tak mało snu, że nieraz czuwałem w nocy, wpatrując się w mrok lub w gwiaździste niebo. Tak też było i w lesie Graden. Pomimo że łatwo zasnąłem o ósmej wieczór, obudziłem się już o jedenastej w pełni sił, nie czując najmniejszego zmęczenia. Wstałem i usiadłem przy ogniu, patrząc na drzewa i chmury przesuwające się nad mą głową i wsłuchując się w szum wichru i morskiej fali. Znudziła mnie w końcu bezczynność, opuściłem kotlinę i poszedłem na skraj lasu. Półksiężyc przesłonięty mgłami słabo przyświecał mym krokom. Kiedy wszedłem między wydmy, zaświecił nieco silniej. Wiatr rzucił mi w twarz słony oddech morza i piasek. Schyliłem głowę.
Gdy podniosłem ją i obejrzałem się, spostrzegłem światło w pawilonie. Światło to przechodziło od okna do okna, jakby ktoś z lampą lub ze świecą oglądał pokoje. Patrzyłem na to ze zdumieniem. Kiedy przybyłem tu po południu, dom był prawdopodobnie pusty; obecnie był tam ktoś najwidoczniej.
Pomyślałem najpierw, że to złodzieje plądrują szafy Northmoura, które były nieźle zaopatrzone. Ale co mogło ich sprowadzić do Graden Eastern? Prócz tego, wszystkie okiennice były otwarte, a złodzieje raczej byliby je pozamykali. Zacząłem więc przypuszczać, że to wrócił sam Northmour i teraz wietrzy i ogląda pokoje.
Mówiłem już, że między nami nie było prawdziwego przywiązania. Gdybym go nawet kochał jak brata, to kochając jeszcze więcej samotność, byłbym starał się go unikać. Ale ponieważ miłość ta nie istniała, uciekłem więc stamtąd natychmiast i z uczuciem wielkiego zadowolenia usiadłem znów bezpiecznie przy ognisku. Uniknąłem znajomego, miałem jeszcze jedną noc spokojną. Rano mogłem się stąd wymknąć albo odwiedzić Northmoura na tak krótko, jak mi się spodoba.
Ale rano sytuacja wydała mi się tak zajmująca, że pokonała nawet moją płochliwość. Postanowiłem spłatać figla Northmourowi, chociaż wiedziałem, że sąsiad mój nie jest człowiekiem, który pozwala z siebie żartować. I śmiejąc się, usiadłem wśród bzów na skraju lasu, skąd widziałem drzwi frontowe pawilonu. Okiennice znów były zamknięte. Wydało mi się to dziwne. Ale w świetle dziennym dom o białych ścianach i zielonych żaluzjach wyglądał ładnie i przytulnie. Mijała godzina za godziną, a Northmour nie dawał znaku życia. Wiedziałem, że jest śpiochem, ale gdy była już dwunasta, straciłem cierpliwość. Prawdę mówiąc, postanowiłem sobie zjeść śniadanie w pawilonie, a teraz zaczynał mi dokuczać głód. Żal mi było stracić sposobność do śmiechu: ale apetyt zwyciężył, dałem więc pokój żartom i wyszedłem z zarośli.
Kiedy się zbliżyłem, poczułem niepokój. Nic się nie zmieniło w wyglądzie domu od wczoraj, a ja spodziewałem się, że ujrzę jakiś ślad dowodzący, że w domu są mieszkańcy. Okiennice były zamknięte, kominy nie dymiły, a drzwi frontowe były zaryglowane z zewnątrz. Northmour musiał wejść do domu od podwórza. Ale i tylne wejście było również zamknięte.
Wtedy zacząłem na nowo przypuszczać, że w nocy kręcili się tu złodzieje, i robiłem sobie wyrzuty, że pozostałem wtedy bezczynny. Obejrzałem wszystkie okna na dolnym piętrze: żadne nie było uszkodzone. Poruszyłem zamki, ale były nienaruszone. Zagadką więc było, jak mogli się dostać złodzieje do wewnątrz? Może z dachu szopy, gdzie Northmour trzymał swój aparat fotograficzny? Może włamali się przez okno pracowni albo też przez okno mojej byłej sypialni?
Poszedłem za ich rzekomym przykładem. Z dachu próbowałem po kolei otworzyć okna. Wszystkie były zamknięte. Ale nie dałem za wygraną, natężyłem siły i jedno z nich ustąpiło. Zadrapałem sobie przy tym rękę. Przycisnąłem ją do ust, liżąc ją jak pies, i machinalnie spojrzałem na wydmy i na otwarte morze. Wtedy w odległości kilku mil w kierunku północno-wschodnim ujrzałem jacht. Potem wskoczyłem przez okno.
Obszedłem dom, coraz bardziej zaintrygowany. Wszędzie było posprzątane, wszystkie pokoje były niezwykle czyste i utrzymane w porządku. Przygotowano nawet lampy i drzewo na opał. Trzy sypialnie były urządzone z komfortem, który nie leżał w zwyczajach Northmoura. Łóżka były posłane, a w dzbankach na umywalniach stała woda. W jadalni stół był nakryty na trzy osoby a na półkach kredensu stał duży zapas zimnych mięs, zwierzyny i jarzyn. Najwidoczniej oczekiwano tu gości. Ale jakich gości, skoro Northmour nie znosił towarzystwa? I dlaczego dom został tak tajemniczo uprzątnięty w nocy? I dlaczego okiennice były zamknięte, a drzwi zaryglowane?
Zatarłem ślady mych odwiedzin i wyszedłem przez okno. Czułem się rozczarowany i niespokojny.
Jacht stał ciągle w tym samym miejscu. Pomyślałem, że może jest to „Red Earl” i że przybył na nim dziedzic wraz z gośćmi. Ale dziób statku był odwrócony i nazwy jego dojrzeć było niesposób.II NOCNE LĄDOWANIE
rodłem do kotliny, aby ugotować jedzenie i zająć się swym koniem, którego zaniedbałem tego rana. Od czasu do czasu wychodziłem na skraj lasu. Ale nikt nie ukazywał się wśród wydm, a w pawilonie nie zachodziły żadne zmiany. W polu mego widzenia wciąż nie było nic, prócz jachtu na otwartym morzu. Jacht kołysał się i poruszał na morzu – bez określonego celu. Ale gdy się ściemniło, podpłynął do brzegu. Byłem przekonany, że Northmour i jego przyjaciele chcą wylądować pod osłoną nocy i to nie tylko dla zachowania tajemnicy, lecz i dlatego, że dopiero przed jedenastą morze przybierało, zalewając Graden Floe i inne piaski broniące przystępu do brzegu.
Za dnia wiatr się uspokoił i morze również, ale o zachodzie słońca pogoda znów się pogorszyła. Noc była przeraźliwie ciemna. Wiatr wiał od morza straszliwymi podmuchami, a każdy podmuch był jak wystrzał armatni. Od czasu do czasu padał deszcz, przypływ wzrastał, a morze huczało coraz to silniej. Leżałem ukryty w mej wartowni wśród bzów. Nagle na maszcie szkuńca zabłysło światło. Po nim stwierdziłem, że statek był bliżej brzegu niż w dzień. Widocznie Northmour dawał sygnał swym przyjaciołom na brzegu. Wszedłem między piaski ruchome i czekałem wypadków.
Skrajem lasu biegła ścieżka łącząca dwór z pawilonem. O ćwierć kilometra od miejsca, gdzie stałem, ujrzałem szybko zbliżające się światło. Chwiało się ono i widać było, że to latarnia, którą niesie ktoś potykający się i miotany podmuchem nawałnicy. Ukryłem się jeszcze lepiej i zobaczyłem, jak przeszła koło mojej skrytki stara niańka Northmoura, osoba głucha i milcząca. Brała więc udział w tej tajemniczej sprawie.
Poszedłem tuż prawie za nią pod osłoną ciemności, ukrywały mnie pagórki i kotliny na drodze, a kroki moje nie dochodziły do niańki, nie tylko dlatego, że była głucha, lecz i dlatego, że tłumił je wicher i huk morza. Weszła do pawilonu, na piętrze otworzyła latarnię i postawiła ją na jednym z okien wychodzących na morze. Natychmiast światło na maszcie szkuńca zgasło. Ludzie na statku ujrzeli, że są oczekiwani na brzegu. Stara w dalszym ciągu krzątała się po domu. Mimo że pozostałe okiennice były zamknięte, widziałem przez szpary w nich światło przechodzące z pokoju do pokoju. Zaczęła też palić w piecach, bo z kominów po kolei wylatywały iskry.
Byłem teraz pewien, że Northmour ze swymi gośćmi wyląduje, jak tylko przypływ na to pozwoli. Była to noc okropna dla marynarzy pełniących służbę i myślałem z niepokojem i ciekawością o niebezpieczeństwie takiego lądowania. Miotany tymi uczuciami, poszedłem na wybrzeże i położyłem się w kotlinie odległej o jakie sześć stóp od ścieżki. Tu będę mógł przypatrzeć się przybyszom i powitać ich, jeżeli to będą znajomi.
Przed jedenastą ujrzałem latarnię szkuńca tuż przy brzegu, chociaż przypływ nie podniósł się do poziomu, przy którym lądowanie było bezpieczne. Jednocześnie spostrzegłem drugą latarnię rzucaną wśród fal i ginącą w nich niekiedy. Ze względu na to, że pogoda była coraz burzliwsza, a jacht mógł się rozbić na płytkich wodach, postanowiono widocznie wylądować bez zwłoki.
Wkrótce potem przeszło tuż koło mnie czterech marynarzy niosąc ciężką skrzynię. Piąty świecił im, idąc z przodu. Niańka wpuściła ich do pawilonu. Wrócili na brzeg, a po chwili dźwigali znów drugą skrzynię, większą, ale widocznie lżejszą niż poprzednia. Gdy szli po raz trzeci, jeden z majtków niósł skórzany tłumoczek, inni zaś – kobiecy kuferek i pudło. Ciekawość moja było w najwyższym stopniu podniecona. Jeżeli gościem Northmoura była kobieta, oznaczało to, że odstąpił od swych zgryźliwych poglądów na życie i zmienił przyzwyczajenia. Napełniło mnie to zdziwieniem. Kiedyśmy razem mieszkali w pawilonie, przebywało tam dwóch najzawziętszych wrogów kobiet. A teraz on sam wprowadzał pod swój dach osobnika tej znienawidzonej płci. Przypomniałem sobie teraz niektóre szczegóły urządzenia mieszkania, gdy je oglądałem. Tak, była tam elegancja, dążenie do estetyki. Jak mogłem tego nie zauważyć od razu!
Podczas gdy tak rozmyślałem, nadszedł z wybrzeża nowy majtek, którego dotąd nie widziałem. Świecił on latarnią dwom osobom, które postępowały za nim. Widocznie byli to goście Northmoura. Wytężając słuch i wzrok, przypatrywałem się im, gdy przechodzili. Jedną z nich był mężczyzna niezwykle wysoki. Miał na sobie czapeczkę podróżną, nasuniętą na oczy, i płaszcz z kapturem w kraty, który zakrywał mu twarz. Szedł z trudem, ciężko stąpając. Tuż obok, opierając się o niego, czy też go podpierając, szła młoda, wysoka i wiotka kobieta. Była bardzo blada. Ale przy niepewnym blasku latarni twarz jej wydawała się to brzydka jak grzech śmiertelny, to piękna nad wyraz, taka,-jaką była w istocie.
Gdy byli tuż koło mnie, dziewczyna powiedziała coś, a słowa jej utonęły w szumie wichru.
– Tst! – szepnął jej towarzysz. Ten dźwięk wydarł się z piersi zdławionej bezbrzeżnym strachem i był tak przejmujący, że czasami, w gorączce i bezsenności, przypominam go sobie, gdy myślę o dawnych czasach. Mężczyzna zwrócił się ku dziewczynie. Ujrzałem wtedy bujną rudą brodę, nos złamany po środku i jasne oczy, płonące gwałtownym, przykrym wzruszeniem.
Ale oboje wyminęli mnie. Z kolei wpuszczono ich do pawilonu.
Marynarze po kilku i pojedynczo wrócili na brzeg. Wiatr przywiał chrapliwą komendę: – Odbijać! – Po chwili zamajaczyła znowu latarnia. To szedł sam Northmour.
I ja, i żona moja nieraz rozmyślaliśmy z podziwem, w jaki sposób człowiek może być jednocześnie tak odpychający i po – ciągający jak Northmour. Miał wygląd skończonego dżentelmena, na twarzy jego malowała się inteligencja i odwaga. Ale nawet w chwilach, gdy był uprzejmy, można było zauważyć, że ma charakter kapitana okrętu niewolników. Trudno o usposobienie zarazem bardziej mściwe i wybuchowe. Łączył żywość południowca z zawziętością człowieka północy, który przez lata całe chowa w sercu śmiertelną nienawiść. Obie te cechy odbijały się na jego twarzy, a twarz ta już sama w sobie była sygnałem niebezpieczeństwa. Northmour był wysoki, silny i ruchliwy, miał twarz śniadą, włosy ciemne, a rysy twarzy ładne, chociaż groźne.
W tej chwili był zachmurzony i bledszy niż zazwyczaj. Poruszał wargami i oglądał się dokoła jak człowiek miotany niepokojem. A jednak był w nim i wyraz triumfu, jakby u człowieka, który dokonał już wiele i pewny jest zupełnego zwycięstwa.