Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pechowiec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pechowiec - ebook

Współczesne Katowice, nowoczesne korporacje i magia z czasów, o których wszyscy woleliby zapomnieć.

Na osiedlu Tysiąclecia zostaje zamordowana agentka służby ochrony, powołanej do pilnowania, by zwykli ludzie nie odkryli istnienia czarów. W wyniku intryg magicznych organizacji śledztwo prowadzi francuski pechowiec i ambitna studentka z Gdańska. Nie znają miasta, nie wiedzą komu mogą zaufać, a nie ulega wątpliwości, że ktoś próbuje ich zabić. Jeśli chcą wyjść z tego cało, muszą się sporo nauczyć o śląskiej mitologii, lokalnej kuchni i sobie nawzajem.

Czy w czasach Internetu jest jeszcze miejsce dla magii? Czy ludzie pochodzących z różnych regionów i stuleci są w stanie znaleźć wspólny język? I najważniejsze pytanie: czy można jeść krupnioki na śniadanie?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65558-85-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Zachowałbym resztki godności, gdybym w tamtej chwili obejrzał się za dziewczyną. Prawda jest jednak taka, że odwróciłem głowę, bo minął mnie koleś w fajnej kurtce i pomyślałem, że dokładnie taką chciałbym mieć. Kilka sekund później uderzyłem nosem w szklane drzwi w wejściu do biurowca Altus w centrum Katowic.

Cofnąłem się oszołomiony, zdając sobie sprawę z tego, że właśnie walnąłem twarzą w szybę. Odruchowo podstawiłem dłoń, aby spadły na nią krople krwi kapiącej z nosa. Zupełnie jakbym wstydził się, że zaplamię chodnik.

Absurd sytuacji narastał. Szedłem zgłosić morderstwo i tylko tego brakowało, żebym wkroczył do biura z zakrwawionymi rękami.

Ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni jeansów atłasową chusteczkę i przytknąłem ją do nosa. Tym razem automatycznie rozsuwane drzwi otworzyły się szyderczo i wszedłem do wielkiego holu otoczonego wianuszkiem nikomu niepotrzebnych sklepów. Z trudem odnalazłem drogę do łazienki odprowadzany czujnym wzrokiem jednego z ochroniarzy.

Oczywiście, ostatnie, czego sobie życzyłem, to pytanie co mi się stało, chociaż przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego nikt się nie interesuje rannym człowiekiem. Chyba że widok broczących krwią studentów był w okolicach Uniwersytetu Śląskiego na porządku dziennym.

Mniejsza z tym. W niezbyt czystej jak na tak eleganckie miejsce łazience umyłem ręce i dokonałem oględzin nosa. Bez dwóch zdań chrząstka przesunęła się w prawo. Tylko tego mi brakowało.

Drzwi łazienki otworzyły się, a ja odskoczyłem od lustra. Niby to normalne, że gość w mojej sytuacji przygląda się twarzy, a jednak poczułem się jak idiota. Tym bardziej, że intruz nie należał do tych, którzy taktownie odwracają wzrok i udają, że nic nie widzieli.

Mężczyzna wyglądał jak chodząca reklama siłowni i spodziewałem się, że lada chwila wymierzy we mnie palec, żeby spytać „a czy ty trenowałeś już dzisiaj triceps?”. Każdego innego człowieka minąłby pewnie bez słowa, ale ja musiałem być cholernym magnesem przyciągającym kłopoty.

– Ale ktoś ci zajebał, młody – mruknął grzecznie przybysz, aby udowodnić swoją spostrzegawczość.

– Potknąłem się – wyjaśniłem niezbyt przekonującym tonem głosu.

– Nastawić ci to? – spytał nowy znajomy, robiąc krok w moją stronę.

Pomyśleć, że dopiero co narzekałem na zobojętnienie otoczenia.

– Nie, wszystko w porządku – odparłem tak spokojnie, jak to tylko było możliwe.

– Wyluzuj stary, już to robiłem – przekonywał studwudziestokilowy samarytanin.

To był ten moment, kiedy najchętniej zamknąłbym książkę i nigdy nie dowiedział się, co się stało z głównym bohaterem, ale nie mogłem, bo tak przecież wyglądało moje życie z jego najbardziej nierealnymi absurdami w pełnej krasie.

– Tylko się pochyl nad umywalką, bo sobie bluzę krwią ujebiesz – poinformował mężczyzna, odczytując panikę jako milczącą zgodę na nadchodzące wydarzenia.

– Nie, wiesz, naprawdę dzięki – mruknąłem i wycofałem się z łazienki.

Na szczęście nie próbował mnie gonić. Wsunąłem zakrwawioną chusteczkę do tylnej kieszeni spodni i udając, że nic się nie stało, przeszedłem żwawym krokiem przez hall biurowca. Zbliżyłem się do wielkiego kontuaru na recepcji, gdzie ochroniarz spiorunował mnie wzrokiem na powitanie.

– Dzień dobry, piętro siedemdziesiąte siódme – powiedziałem szybko, aby uniknąć konieczności tłumaczenia się.

Pamiętałem czasy, gdy wystarczyło powiedzieć siódme, a podobno niektórzy prosili już o sto siódme, a nawet siedemset siedemdziesiąte siódme. Wszystko po to, by mieć pewność, że piętro nie istnieje i uniknąć sprawdzania, pod jaką nazwą w danym mieście ukrywa się magiczna administracja.

– Proszę za mną – odparł ochroniarz i przybrał minę tak grobową, jakby zamierzał śmiertelnie chorego klienta oprowadzać po sklepie z trumnami. Zastanawiałem się, czy to dobrze, że pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają.

Zostałem zaprowadzony do kanciapy, której drzwi były ledwie widoczne zza kontuaru. W środku, oprócz foteli i stolika zauważyłem regał, gdzie przypadkowe przedmioty zostały wyeksponowane jak w muzealnych gablotkach. Standardowemu czajnikowi i małemu telewizorkowi towarzyszyło kuliste akwarium z modelem wraku i falującymi glonami, lecz bez rybki, a także porcelanowy słonik z trąbą skierowaną w stronę sejfu.

Ochroniarz stanął na szeroko rozstawionych nogach i założył ręce na piersi, jakby obawiał się, że każdy jego gest może okazać się jakąś podpowiedzią.

Podszedłem do sejfu, położyłem na nim dłoń i skoncentrowałem się, żeby wyczuć mechanizm. Prosty zamek szyfrowy – taki sam, jakiego używało się sto lat temu – miał tę istotną zaletę, że radziły sobie z nim sieroty techniczne mojego pokroju. Wystarczyło na trzech tarczach odnaleźć wypustki, w które wskoczy rygiel. Można to było osiągnąć różnymi sposobami, analizą gęstości poszczególnych elementów wewnątrz pudełka, odwzorowaniem trójwymiarowego modelu przestrzeni wypełnionych powietrzem albo pospolitym podkręceniem słuchu tak, aby wyłapał moment, gdy metal przestaje trzeć o metal i wpadnie w pustą przestrzeń.

Przy okazji odkryłem, że coraz trudniej mi się oddycha, ale w sumie to nos aż tak bardzo nie boli. Przekręciłem pokrętło i drzwi sejfu otworzyły się, ukazując moim oczom tymczasowe identyfikatory dla gości.

Gdzież te czasy, gdy na magów czekał powitalny kieliszek brandy? Ech, sięgnąłem po jedną z plakietek i przypiąłem do bluzy.

Włamywanie się do sejfu było prostą sztuczką, a przy tym wyglądało zupełnie niemagicznie dla postronnego obserwatora. Mimo to ochroniarz stracił rezon i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nie oglądał podobnych popisów codziennie. Może Katowice rzeczywiście nie cieszyły się popularnością wśród magów?

– Trzecie – wykrztusił mężczyzna. – Nazwa firmy na identyfikatorze.

Poczłapałem do windy, zastanawiając się, czy bardziej nieprzyjemne okaże się rozpierające uczucie wewnątrz nosa, czy kontakt z magiczną administracją. W pewnym sensie było to pocieszające, że obie tortury zaczną rywalizować o palmę pierwszeństwa i dotkną mnie mniej, niż gdyby wystąpiły osobno i każdej mógłbym poświęcić całą uwagę.

Wsiadłem do kabiny w towarzystwie sporej grupki, ale na trzecim piętrze wysiadał ze mną tylko jeden młodzieniec. Na oko mógł mieć pięćdziesiąt lat. Dosłownie „na oko”, bo wiek maga dało się rozpoznać tylko po źrenicach. Przypominało to odczytywanie historii drzewa z układu narastających przez dziesięciolecia słojów. Wymagało też dużej wiedzy i doświadczenia, więc rzadko obawiałem się, że ktoś mijany na ulicy odgadnie mój rok urodzenia.

Chłopak przyglądał mi się ciekawie, ale zaraz poszedł do biura, uznał pewnie, że nic nie usprawiedliwia stania na środku korytarza i gapienia się na obcego. Chcąc nie chcąc, ja również musiałem wkroczyć do nowoczesnego open space’u.

W popularnych wśród magów miastach, takich jak Londyn, Paryż albo Moskwa natknąłem się na różnorakie systemy przydzielające miejsce w kolejce i kierujące do poczekalni. Tutaj od razu trafiłem na rzędy równo ustawionych biurek. Nad częścią z nich wisiały smętnie tabliczki z zakamuflowanymi informacjami o charakterze spraw, jakie można przy nich załatwić. Wszystko po to, aby przypadkowy intruz nie dostrzegł w tym miejscu niczego niezwykłego.

Rozejrzałem się po zimnej i nieprzyjaznej powierzchni biura. Trzeba przyznać, że ukrywanie magii szło im rewelacyjnie.

Podszedłem do „stanowiska obsługi obcokrajowców”. Wszystko wskazywało na to, że nie ma nikogo przede mną w kolejce. Dziewczyna po drugiej stronie biurka oglądała na ekranie monitora coś, co sprawiało, że przygryzała dolną wargę, a jej oczy błyszczały. Zakładałem, a nawet miałem nadzieję, że to nie formularze rejestracyjne wzbudzały w niej taką pasję.

Kiedy usiadłem naprzeciw niej, skrzywiła się i dopiero po chwili przywołała na twarz sztuczny uśmiech.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytała.

– Chciałem zgłosić czyn kategorii E53… – zerknąłem na rękę, gdzie zapisałem numer długopisem, ale oczywiście zmyłem go w łazience na dole. – Nie pamiętam ostatniej cyfry.

– A próbowałeś korzystać z internetowego formularza? – odparła.

– Komputery mnie nie lubią.

Znowu się skrzywiła, jakby panowanie nad tego typu odruchami uznawała za zbędny wysiłek.

– Imię i nazwisko tymczasowe? – spytała.

– Oliwier Snarski.

Wykonała kilka ruchów myszką i zaczęła wklepywać dane do systemu.

– Imię i nazwisko oryginalne?

– Olivier Sardet.

– Francuz? – uniosła głowę, jakby stanowiło to dla niej atrakcję.

Przytaknąłem.

– Numer ewidencyjny?

– Zero trzydzieści siedem –podyktowałem. No to teraz się zacznie.

– zero, trzy, siedem – powtórzyła za mną. – A dalej?

– Nie ma dalej.

Niestety, odbyłem taką rozmowę zbyt wiele razy, by mogła mnie jeszcze bawić, irytować albo chociaż nudzić. Stała się czymś równie automatycznym co mycie zębów.

– No dobrze, wrócimy do tego później – mruknęła, nawet nie udając, że mi wierzy. – Data przyjazdu do Polski.

– Czternasty września.

– Masz przy sobie formularz rejestracyjny?

– Nie zarejestrowałem się – przyznałem pokornie, patrząc na czubki butów, jak przystało na uczciwego obywatela, znaczy się członka magicznej organizacji.

– To było prawie roku temu – stwierdziła dziewczyna. – System mi tego nie przyjmie.

„No tak, tragedia”. – Nawet w myślach nie chciało mi się silić na sarkazm.

Urzędniczka wyciągnęła z szuflady papierowy formularz i po kilku minutach ostentacyjnych poszukiwań znalazła ołówek z logiem firmy.

– Później sprawdzę, co da się z tym zrobić – oświadczyła cierpiętniczo. – Dlaczego się nie zarejestrowałeś?

– Nie najlepiej się czuję, możemy to pominąć? – odparłem, zrezygnowany.

Westchnęła.

– To co chciałeś zgłosić?

– Morderstwo – powiedziałem cicho.

Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, a ołówek wypadł jej z ręki i potoczył się po podłodze. Strasznie bezpieczne miasto te Katowice. W Barcelonie urzędniczka nie przerwałaby malowania paznokci. Co ja mówię? Nie wyjechałaby poza obręb wymyślnego wzoru.

– Rozumiem – skłamała. – Przy użyciu magii?

– Inaczej bym nie zgłaszał.

– No tak. Wie pan, kto był sprawcą zdarzenia?

O, więc przeszliśmy na pan.

– Ja.

Dziewczyna przywołała na wargi sztuczny uśmiech. Nie schyliła się po ołówek, tylko zaczęła pisać szybko na klawiaturze, starając się opanować nerwowe ruchy.

Doprawdy tęskniłem za gorącym południem Europy. Może i urzędniczka by marudziła bardziej, ale załatwiłbym, co miałem załatwić i wrócił do domu, a tu przeprawa dopiero się zaczynała. Nie miałem wątpliwości, że dziewczyna wezwała na pomoc bardziej doświadczonego maga, który nie da się zbyć tak łatwo.

Mężczyzna przywędrował jakby w ślad za moimi myślami. Wysoki brunet o niebieskich oczach i twarzy żywcem wyciętej z katalogu mody. Wyglądał jak trójwymiarowa ofiara Photoshopa, zupełnie jakby grafik wziął wizerunek przystojnego mężczyzny i wygładził wszystko, co ktoś mógłby uznać za niedoskonałość. Dobry Boże, naprawdę nie sądziłem, że mag w dzisiejszych czasach zaserwuje sobie taki wygląd! Istniały przecież powody, dla których nie chcieliśmy się wyróżniać, a już zwłaszcza w tak płytki i niczemu niesłużący sposób.

– Dzień dobry, Tomasz Jankowsky, czy mógłbym w czymś pomóc? – spytał najbardziej zmysłowym barytonem, jaki kiedykolwiek słyszałem.

Dobrze, że nie trzymałem ołówka, bo też bym go teraz upuścił. Chodzący ideał przyjrzał mi się badawczo i uśmiechnął tak, że poczułem się niepewnie. Na szczęście nasilający się ból w rozwalonym nosie, któremu zaczynało dzielnie asystować łupanie w głowie, skutecznie chronił mnie przed tą niewyważoną dawką seksapilu.

– Chciałbym tylko dopełnić formalności – wyjąkałem.

– Osobiście się panem zajmę, proszę za mną – powiedział tamten, czyniąc szarmancki gest.

Pomyślałem, że znów ogarnia mnie panika, jak wtedy, gdy sympatyczny pan na dole zaproponował nastawianie nosa. Magiczna administracja plus zgłaszanie morderstwa, plus manager z ciężkim kompleksem – mieszanka, której nikt nie chciałby doświadczyć.

Odprowadzany zaskoczonymi spojrzeniami podreptałem za brunetem. Na szczęście jego biuro było przeszklone i poczułem się odrobinę bezpieczniej. Nie znaczy to, że podejrzewałem managera o próbę uwiedzenia mnie, raczej o niezbyt kulturalne oddziaływanie na otoczenie, bez względu na zadeklarowaną orientację.

– Mogę zaproponować panu kawę albo herbatę? – spytał, wskazując mi obrotowe krzesło przy biurku.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie spytać o alkohol, bo sytuacja na trzeźwo była trudna do ogarnięcia. Pokręciłem głową.

– To co pana do nas sprowadza?

– Chciałem zgłosić morderstwo – oświadczyłem jeszcze raz.

– Rozumiem. – Mężczyzna odchrząknął i usiadł przy laptopie. – Mógłby mi pan przypomnieć swój numer?

– Trzydzieści siedem – powtórzyłem zrezygnowany.

Niebieskie źrenice, o ciepłym chabrowym odcieniu, przyjrzały mi się uważnie, najwyraźniej starając się ocenić, czy mogę być aż tak stary. Kilkakrotnie wnioskowałem do administracji o przyznanie nowego numeru, który nie będzie mnie demaskował na każdym kroku. Oczywiście bezskutecznie.

– Rozumiem – powtórzył manager, tym razem wolniej. – Co pana sprowadza do naszego kraju?

– Nic. – Wzruszyłem ramionami. – Potrzeba odmiany, dawno tu nie byłem.

– I jak się panu podoba? – spytał, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.

„Wypuśćcie mnie stąd” – pomyślałem, zaciskając dłonie na oparciu fotela. Mojego rozmówcy i tak nie interesowała odpowiedź, więc udałem, że nie usłyszałem pytania.

– Hmm – mruknął brunet. – System potwierdza pana tożsamość. To naprawdę dziwne, że nigdy nie słyszałem o Olivierze Sardet, musiałby pan być najstarszym magiem na świecie…

Efektownie zawiesił głos, nie patrząc na mnie, jakby jeszcze nie zdecydował, czy chce mi zarzucić kłamstwo, czy tylko poprosić o dalsze wyjaśnienia.

Nie byłem oczywiście jednym z najstarszych magów wciąż chodzących po świecie. Znajdowałem się tylko w czołówce tych, którzy nie wywinęli się od nadania numeru w czasach, gdy magiczne organizacje dopiero zyskiwały na znaczeniu. Nie chciało mi się tego tłumaczyć.

Odchyliłem się na krześle, ale okazało się, że ktoś nie zablokował oparcia i poleciałem do tyłu. Przez chwilę miałem śmierć w oczach, lecz do upadku nie doszło. Leżałem tylko jak długi na rozłożonym fotelu.

Manager podbiegł do mnie i podał mi dłoń. Podniosłem się z trudem, a zdradliwe oparcie wróciło razem ze mną do pionu. Krew z nosa znowu zaczęła kapać, tym razem prosto na bluzę. Machnąłem zrezygnowany ręką. Zawsze przychodził taki moment, kiedy było mi już wszystko jedno.

– Nie słyszał pan, bo mówią na mnie Malchanceux, Pechowiec – wyjaśniłem.

Niebieskie oczy mężczyzny otworzyły się szeroko. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie dał rady wykrztusić słowa. Pokazywanie na migi też mu nie szło albo to ja byłem kiepski w kalamburach. Z mojej perspektywy mogę powiedzieć, że gość pomachał rękami i wyszedł.

Zerknąłem na zegarek. Minęła godzina, a ja wykrwawiałem się w biurze administracji i jeszcze nie udało mi się nic załatwić, chociaż nie było kolejki.ROZDZIAŁ 1

Nie potrafiłbym powiedzieć dokładnie, kiedy stałem się zakładnikiem legendy Pechowca. Żyłem w burzliwych czasach ludzkich wojen i magicznych pojedynków. Czasach, które obrosły mitami, chociaż nie powinny. Miałem na rękach krew przyjaciół, wrogów, a najczęściej swoją własną i przeżyłem za cenę, której świadomie nie zdecydowałbym się zapłacić.

Urodziłem się w 1777 roku, co dawało mi przewagę nad innymi. Siedem jest – wedle naszej tradycji – najbardziej magiczną spośród wszystkich cyfr, więc po dzieciach z tego rocznika obiecywano sobie wiele.

Ilość osób o zdolnościach magicznych jest większa niż ta, którą ktokolwiek dałby radę wykształcić. Dlatego wyłapuje się tylko najzdolniejsze jednostki, pozwalając całkiem sporej grupie średnioutalentowanych na spokojne życie normalnych ludzi. Zdarzają się oczywiście wśród nich tacy, którzy odkrywają w sobie dar i zostają wróżbitami, szamanami lub czarownicami w zależności od zwyczajów przyjętych w ich kulturze. Większość umiera jednak nieświadoma przyczyny setek drobiazgów wyróżniających ich z tłumu.

Gdybym urodził się w jakimkolwiek innym roku, podzieliłbym ich los, bo byłem właśnie średniakiem, który klasyfikował się tuż pod kreską. Ten jeden raz jednak magowie brali na przyuczenie również takich jak ja.

Miałem farta, podwójnego, bo na krótko przed moimi narodzinami skończyły się mroczne wieki w historii magii: odkryto technologię projektowania ciał. Wydawało się, że od tej pory będziemy mogli żyć wiecznie, wyzbyć się okropnych praktyk z dawnych lat i stworzyć nowy wspaniały świat magicznych organizacji.

XIX wiek miał być czasem mlekiem i miodem płynącym. Okazał się erą pojedynków. Gdy tylko niebezpieczeństwo przestało zagrażać magom z zewnątrz, postanowili to sobie wynagrodzić, zabijając się nawzajem. Ja w każdym razie nie znalazłem innego uzasadnienia tego szaleństwa.

Mój pierwszy przeciwnik wyzwał mnie do walki, gdy zbliżałem się do pięćdziesiątki. Sam nie był starszy ode mnie ani lepiej urodzony – Jean-Marc, syn kowala, którego wielkie dłonie z wiekiem zaczęły ciągnąć całą sylwetkę w dół. Dzięki pojedynkowi mógł zrobić pierwszy krok na szczeblach kariery wśród francuskich magów.

Po Rewolucji Francuskiej wiele osób ulegało złudzeniu, że mogłoby siedzieć przy jednym stole ze szlachcicami i wspólnie chadzać do opery. Takie fantazje przejmowaliśmy wtedy od zwykłych ludzi. O ile jednak w kwestiach równouprawnienia płci magowie wyprzedzali świat już od czasów wczesnego średniowiecza, o tyle egalitaryzm klasowy przychodził nam znacznie trudniej niż innym.

Rozumiałem, dlaczego Jean-Marc uznał mnie za łatwą ofiarę. Po pierwsze, wywodziłem się z chłopstwa i bardzo wcześnie straciłem swoją mistrzynię. Po drugie, nikt nie miał wtedy wątpliwości, że byłem kolejną pomyłką z roku 1777.

Po latach w mojej pamięci zatarły się szczegóły wielu pojedynków, ale ten pierwszy do nich nie należał. Dzień wydawał się absurdalnie piękny: błękitne niebo, oślepiające słońce, opodal szemrzący niewidoczny strumyk. Mimo dobrej pogody towarzyszyło nam tylko kilka osób, bo pojedynek początkujących magów z małych wiosek nie był żadnym wydarzeniem.

Stanęliśmy naprzeciw siebie na rozświetlonej polanie, a gdy sekundant dał znak, zacząłem układać zaklęcia. Niewiele wiedziałem o zabijaniu, więc jedyne, co udało mi się wymyślić, to zablokowanie dopływu powietrza do ciała przeciwnika. Potem dowiedziałem się, że był to jeden z najbardziej skomplikowanych sposobów uśmiercenia kogoś, na jaki mogłem wpaść. Biedziłem się więc nad zbudowaniem szczelnej kopułki wokół ust i nosa, takiej, która nie pozostawi najmniejszych szans na oddech.

Zanim skończyłem, dostałem prosto w serce precyzyjnym i dobrze wymierzonym czarem, który miał rozgnieść je, tak jak ściśnięta pięść rozgniata pomidor. Odnotowałem ten cios, gdy wniknął w moje ciało. Jakimś cudem dałem jednak radę zepchnąć wszystkie myśli na granicę świadomości i skoncentrować się na uszczelnianiu kopułki.

Otrzymałem jeszcze jedno uderzenie identycznym zaklęciem, ale w końcu ogarnąłem swój czar i Jean-Marc udusił się. Padł na ziemię i gdybym wybrał delikatniejszy sposób uśmiercenia go, pewnie do końca życia zachowałby wyraz zaskoczenia na twarzy.

Kiedy wszystko się skończyło, upadłem na kolana na soczystą zieloną trawę przetykaną żółtymi kwiatuszkami i rzygałem jak kot.

Magia była sztuką szalenie precyzyjną, wymagającą dbałości o szczegóły. Czarodziej musiał wiedzieć, co, gdzie i jak chce zrobić. Przeciwnik wyliczył, jakiej wielkości powinno być moje serce i na jakiej wysokości będzie się znajdowało w klatce piersiowej. To, że mam je po lewej stronie przyjął jako założenie wstępne.

Nie mógł się przecież pomylić. Kto w tamtych czasach słyszał o ludziach z odwróconymi trzewiami? Kto w jakichkolwiek czasach o nich słyszał, jeśli nie miał w rodzinie nikogo dotkniętego tą przypadłością?

Gdyby się nie pomylił, już bym nie żył. Nie dlatego jednak wymiotowałem. Zrobiło mi się niedobrze, bo po raz pierwszy zabiłem.

Sekundant zaczął wypisywać papiery, bo to była jego główna rola w trakcie pojedynku: uporządkowanie zdarzenia tak, aby barbarzyńska walka zmieniła się w kulturalny protokół.

Ten pierwszy pojedynek nie przyniósł niczego nowego w moim życiu oprócz depresji. Oczywiście za moich czasów nazywano ją chandrą albo pieszczeniem się ze sobą. Kilka lat zajęło mi pogodzenie się ze śmiercią człowieka, który chciał mnie zabić.

Potem przeszedłem zmianę ciała. Okazało się, że pierwsze zaklęcie, pierwszy seks, a nawet pierwsze przelanie krwi nie są tak głębokim doznaniem, jak odrzucenie własnego ciała i otworzenie oczu w tym nowym, obcym. Nie pomagało to, że zaprojektowałem je w najdrobniejszych szczegółach. W pewnym sensie było jeszcze gorzej, bo pretensje mogłem mieć tylko do siebie.

Zapewne doświadczenie starości i szansa na młodość zawróciły mi tak w głowie, że nowe ciało przypominało bardziej chłopca niż mężczyznę. Przypadłość nie mijała z wiekiem, a tylko stawała się coraz bardziej widoczna. Moja budowa okazała się zbyt drobna, członki zbyt szczupłe, a twarz nazbyt delikatna.

Ta fatalna fizjonomia stała się przyczyną kolejnego pojedynku, o którym nie potrafiłem zapomnieć mimo upływu lat. Wyzwała mnie kobieta, co samo w sobie było nietaktem. Świat magii trzymał się kurczowo wszelkich pozorów równości płci, ale i tak wiedzieliśmy, że kobiety częściej rodziły się z darem i statystycznie były silniejsze od mężczyzn. Nie stanowiło to wprawdzie żelaznej reguły, lecz i tak nikt nie dawał mi szans.

Oficjalną przyczyną mojej egzekucji, znaczy się pojedynku, miał być romans z jej mężem. Hrabia de Cambacer spał chyba z każdym, kto w tamtych czasach nosił spodnie na paryskich salonach. Może byłbym dla niego za małą płotką, gdyby nie moje oblicze, „stworzone, by wodzić na pokuszenie”, jak to określił.

Nie pomogły groźby, prośby ani zapewnienia, że w społeczności magów ja jeden do swojej płci nie potrafiłem się przekonać. To nie były czasy, gdy ktokolwiek zastanawiał się, czy powszechna wśród nas biseksualność była cechą wrodzoną czy ukształtowaną społecznie i jaki mieliśmy na to wpływ. Urażona duma mojego adoratora nie dopuszczała takiego zbiegu okoliczności, w którym ktoś mógł być jednocześnie głupi, pechowy i zwyczajnie inny.

Tak właśnie wylądowałem naprzeciw hrabiny de Cambacer pośród mdlącego zapachu kwitnącej lawendy i mieszanki perfum członków francuskiej śmietanki. Atmosfera dworskiego skandalu przywiodła na łąkę całkiem spory tłumek kulturalnych magów. Doświadczona hrabina zniżająca się do zabicia niedouczonego chłopa, cóż za piękny nietakt!

W głowie mi szumiało od tych wszystkich woni. Tym razem poczułem, że mnie mdli, jeszcze zanim walka się zaczęła. Nie byłem pewien, czy sekundant dał sygnał rozpoczęcia, dopóki dama nie zaatakowała.

Nowe ciało zachowało nietypową anatomię poprzedniego, bo tak było prościej. Nie myślałem o tym, że może mi się przydać przy następnych pojedynkach. Nie zdążyłem nawet uczepić się tej nadziei. Moja przeciwniczka nie celowała w serce ani w wątrobę. Chciała mnie upokorzyć, więc wybrała organ, który u wszystkich mężczyzn znajdował się dokładnie w tym samym miejscu. Przynajmniej tak mi się wydawało w czasach przed Internetem.

Powiedzenie „ból nie do zniesienia” okazało się jedną z tych żałosnych formułek, które mają sens, tylko dopóki nie trzeba ich użyć. Padłem na ziemię, wijąc się jak gąsienica. Nie wiem, jakim cudem przez łzy dostrzegłem szalik hrabiny. Miał lawendowy odcień i może ten mdlący zapach kwiatów nadał mu kształt, ciężar i fakturę – dostatecznie precyzyjne, bym spróbował nim poruszyć.

Później dowiedziałem się, że moja przeciwniczka miała zbudowane skomplikowane zasłony wokół ważnych organów i zablokowane najbardziej typowe kanały wejścia dla czarów atakujących. Później, gdy już leżała martwa, uduszona własnym szalikiem.

Konsekwencje drugiego pojedynku okazały się znacznie gorsze, niż mógłbym się spodziewać. Nie mówię tutaj o urazie fizycznym, który towarzyszył mi przez trzydzieści długich lat. Tyle musiałem odczekać, aby wymienić ciało, bo inaczej byłoby to niebezpieczne dla umysłu. Znacznie gorsze było to, że stałem się sławny i niektórzy specjalnie przyjeżdżali do Francji, by wyzwać mnie do walki.

Myślę, że nazwano mnie Malchanceux, bo brzmiało ładniej niż „ta życiowa niedojda”. Nikt wtedy nie podejrzewał, jak trafne okazało się to przezwisko. Legenda głosiła, że pokonałem największych magów XIX wieku, co nie było prawdą. Najwięksi mieli ważniejsze rzeczy do roboty niż rywalizowanie o to, kto ma dłuższego, w sytuacji, gdzie każdy mógł mieć takiego, jakiego sobie zaprojektował, a kobiety nie miały żadnego i wcale nie czyniło ich to mniej groźnymi przeciwniczkami.

Nigdy nie dałem się zabić. To dlatego magowie bledli na dźwięk mojego imienia i przez to biegałem teraz po mieszkaniu, które wynajmowałem na Tysiącleciu, choć mógłbym przysiąc, że nie da się biegać po dwudziestosiedmiometrowej kawalerce, bo Tomasz zamiast wypisać dokumenty potwierdzające przyjęcie zgłoszenia zaprosił mnie na bankiet miejscowej śmietanki.

Już byłem spóźniony, a właśnie odkryłem, że ubranie, które planowałem założyć, wraz z resztą upranych rzeczy służyło mojemu kotu za legowisko.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że na spodniach od garnituru jest teraz więcej białej sierści niż na kocie. Temu, że rolka do ubrań właśnie przepadła jak kamień w wodę, to już się nie dziwiłem.

Spojrzałem jeszcze raz na zegarek. Było tak późno, że mogłem odpuścić sobie odwieczny dylemat ludzkości: rozkładać czy nie rozkładać deskę do prasowania. Założyłem ciemny garnitur i pogniecioną koszulę. Nie miałem wątpliwości, że ochrona w restauracji trzy razy sprawdzi nazwisko zanim mnie wpuści.

Wybiegłem z mieszkania, dopadłem do windy, która czekała na moim piętrze i dopiero wtedy przypomniałem sobie o Kocie. Zawsze, gdy miałem potrzebę z nim rozmawiać, zwracałem się do niego per „Kocie”, więc nie widziałem potrzeby nadawania mu innego imienia. Nie nakarmiłem go ani nie zostawiłem mu wody. Niby to tylko jedna noc, może wytrzyma, a może starannie zaplanuje zemstę.

Wróciłem się, walcząc z przeświadczeniem, że nie powinienem tego robić, bo przecież ściągnę na siebie pecha. Tylko, czy w moim przypadku naprawdę mogło być gorzej? Wpadłem do mieszkania, napełniłem miski, posprzątałem kuwetę i usiadłem na chwilę, bo zapewne nie zaszkodzi.

Wyszedłem po raz drugi. Windy oczywiście już nie było. Zerknąłem nerwowo na zegarek i zbiegłem po schodach osiem pięter. Wypadłem na zewnątrz prosto w siekący deszcz, choć rano jeszcze nie padało.

Przeskakując kałuże na chodniku, pobiegłem na przystanek. Miałem do wyboru nawet dwa: tramwajowy i autobusowy. Dawało mi to stuprocentową pewność, że bez względu na to, który wybiorę, na ten drugi coś podjedzie wcześniej.

Zdecydowałem się na tramwajowy, skąd wciśnięty pod wiatę z dużą grupką oczekujących mogłem obserwować odjeżdżający do centrum autobus.

Z drugiej strony, czym ja się w ogóle martwiłem? Załóżmy, że się spóźnię tak bardzo, że nie będzie sensu wchodzić. Straciłbym w ten sposób męczący wieczór w gronie ludzi, których nie znałem i nie miałem ochoty poznać. W zasadzie to powinienem trzymać kciuki, żeby coś poszło nie tak.

Los okazał się elastyczny i szybko skorygował swoją złośliwość. Natychmiast przyjechały dwa tramwaje jeden za drugim. Wsiadając, pomyślałem, że najgorsze, co mogłoby mnie teraz spotkać, to wylądowanie w przytulnej kawiarni z kieliszkiem wina. Jak zwykle ta sztuczka nie zadziałała. Los bywał ślepy, ale nie głupi.

Tramwaj wypluł mnie na Rynku. Ponieważ w ramach pobytu w Katowicach musiałem się czymś oficjalnie zajmować, studiowałem politologię. Stąd wiedziałem, że rynek w tym mieście stanowił dosyć niezwykłe zjawisko. Pobrużdżony liniami tramwajowymi plac nie nadawał się na miejsce spotkań ani zgromadzeń. Władze miasta starały się zaadoptować tę przestrzeń ławeczkami, knajpkami i placami zabaw. Odnosiłem jednak wrażenie, jakby ktoś zamierzał stopniowo odcinać kolejne fragmenty rynku, aż skurczy się on do rozrzucającego odnóża pająka tramwajowych szyn.

Przeszedłem obok palm w doniczkach, eleganckiej oszklonej restauracji i placu zabaw. Idąc dalej ulicą Mickiewicza, po prawej mijałem kolejno: dom handlowy z czasów komuny, zabytkowy gmach banku i dawny budynek łaźni miejskiej – oba wzniesione jeszcze przed wojną – a potem znowu dom handlowy z PRL-u. Z tego, co słyszałem, większość kamieniczek po mojej lewej pochodziła z końca XIX wieku, ale do bólu współczesne szyldy sklepów i punktów usługowych skutecznie maskowały ich urodę.

Skręciłem na plac Synagogi i skróciłem sobie drogę, przechodząc przez środek targu, na którym królowały zamknięte już o tej porze budy. Stąd wyszedłem na szklaną ścianę nowoczesnej galerii handlowej, do której przytulał się ogrodzony teren dawnego dworca autobusowego.

W Katowicach nowe warstwy miasta nie zastępowały poprzednich ani nie otaczały ich pierścieniem, tylko wciskały się w wolne przestrzenie pomiędzy istniejącymi już budynkami. Jakby ktoś od stu lat układał puzzle, ale co jakiś czas zmieniał pudełko, z którego wyciągał kolejne elementy układanki.

Restaurację odnalazłem, prawie się nie gubiąc, przynajmniej jak na moje możliwości. Zamiast rosłych panów ochroniarzy w drzwiach czekała młoda dziewczyna. Przez chwilę pomyślałem, że sprawia wrażenie sympatycznej, ale zaraz zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. Nic w jej wyrazie twarzy nie wskazywało na to, że oszacowała moja wartość zbyt wysoko.

– Dzień dobry, Oliwier Snarski – przedstawiłem się grzecznie.

Dziewczyna przyglądała się jeszcze przez chwilę ubłoconym butom, które nawet czyste nie pasowałyby do garnituru. Potem przesunęła palcem po ekranie tabletu.

– Jest pan na liście – przyznała.

Nie uśmiechnęła się przepraszająco, ale też nie wylegitymowała mnie ani nie spojrzała z niedowierzaniem. Najwyraźniej nie takie rzeczy już widziała.

Wszedłem do środka, zostawiając mokre ślady błota na białej posadzce. Tak jak się spodziewałem, był to najbardziej elegancki i sztywny lokal, jaki mogłem sobie wyobrazić. Rozpaczliwie rozejrzałem się za toaletą, ale najwyraźniej coś równie ordynarnego jak napis WC nie mogło zaistnieć w tej kulturalnej przestrzeni.

Zaczepiłem kelnera, który zachował pełen profesjonalizm i patrzył na mnie równie zimno, co na resztę otoczenia. Kiedy tłumaczył mi, jak mam dojść do toalety, zacząłem nawet rozważać robienie notatek, bo odległość i ilość zakrętów stopniowo mnie przerosły.

Za to w łazience byłem sam. Może większość osób nie była w stanie tu trafić. Wyciągnąłem kilka papierowych ręczników i wytarłem twarz. Osuszanie ubrania nie miało chyba sensu, za to kocia sierść schodziła z mokrych spodni jak złoto.

Oceniłem krytycznie odbicie w lustrze. Garnitur zdobiły nierówne plamy wilgoci, a brązowe włosy skręciły się w sterczące radośnie na wszystkie strony loczki.

Teoretycznie, mogliśmy dowolnie wybierać wygląd. Praktycznie, natura zawsze znajdowała sposób, aby wtrącić swoje trzy grosze i udowodnić nam, że czegoś nie wzięliśmy pod uwagę.

Kiedy wróciłem na salę bankietową, sporo osób od razu zwróciło na mnie uwagę i przyglądało mi się z ledwie maskowaną ciekawością. Plotka o mojej tożsamości musiała już obiec szacowne towarzystwo i teraz mierzyła się ze swoim najgorszym koszmarem – prawdą.

Ktoś zbliżył do mnie na taką odległość, że nie potrafiłem go dłużej ignorować. To znaczy dałbym radę, gdyby ta osoba nie pachniała wspomnieniem.

– Cuir de Russie – powiedziałem, podnosząc na nią oczy. – Nie sądziłem, że jeszcze można je kupić.

Stała przy mnie kobieta blisko czterdziestoletnia o dojrzałej urodzie stłamszonej nadmiarem kosmetyków. Jej oblicze i całą sylwetkę nazwałbym posągowymi – pięknymi i sugerującymi pewną surowość, skrywany chłód. Miała na sobie czerwoną suknię z rozcięciem daleko powyżej kolana i nogi, dla których warto było oderwać wzrok od dekoltu.

– W dzisiejszych czasach wszystko można kupić, Malchanceux. – Ostatnie słowo Anna wypowiedziała z przesadnie silnym francuskim akcentem, jakże modnym w epoce, kiedy się poznaliśmy.

Odpowiedziałbym, że najwyraźniej powinienem zmienić market, w którym robię zakupy, ale powstrzymała mnie gorycz w jej głosie. Uśmiechnąłem się smutno, bo słyszałem to zdanie już w wielu różnych czasach i miejscach. Tak uniwersalne, tak bardzo nieprawdziwe.

– Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze może uratować ten wieczór – stwierdziłem ostrożnie.

Problem ze spotykaniem starych przyjaciół polegał na tym, że często nie potrafiłem ocenić, kim byłem ja sam w trakcie naszej znajomości. Spojrzałem w oczy Anny. Ona również nie przypominała już tej dziewczyny z krótko obciętymi włosami, która nosiła smokingi i mówiła o „dzisiejszych czasach” z niezdrową mieszanką pasji i zacietrzewienia. Perfumy i suknia leżały na niej jak kostium kogoś innego, kogo chciała wskrzesić na tę jedną noc, dla mnie albo, co bardziej prawdopodobne, dla siebie.

– Nie sądziłam, że przyjdziesz –odparła. – Trudno cię spotkać w takich miejscach.

Powinienem rzucić lekkim żartem – jednym z tych, które zawisają w powietrzu i rozpływają się, zamiast spaść ciężko na ziemię. Tego wymagało uprzednie zdanie i kulturalne zachowanie na bankiecie. Zbliżyłem się do niej.

– Mieli na mnie haka – wyszeptałem.

Oboje wiedzieliśmy, że w tych słowach, które za kokieterię mogłyby uchodzić, nie ma niczego zabawnego. Spłoniła się i uśmiechnęła jak kobieta, która właśnie usłyszała komplement. Pochyliła się w moją stronę.

– Oni nic nie mogą – powiedziała.

Zacząłem liczyć sekundy: jeden, dwa, trzy – jak w zegarku. Dokładnie w tym momencie wspomniani „oni” ruszyli w naszym kierunku. Manager magicznej administracji – ubrany i uczesany tak perfekcyjnie, że trudno było go traktować jak żywego człowieka i elegancki pan o srebrzystych włosach pozujący na intelektualistę.

Anna odwróciła się w ich stronę i rozciągnęła usta w uśmiechu tak sztucznym, że zbliżający się mężczyźni zatrzymali się w pół kroku. Oczywiście nie powstrzymało ich to na długo. Podeszli do nas, starając się odwzajemnić tę minę, ale wyraźnie brakowało im odrobiny bezczelności i całego mnóstwa szczerej niechęci do rozmówców.

– Nie wiedziałem, że się znacie – powiedział manager. – Doprawdy moja droga, nie przestajesz mnie zaskakiwać.

Jednocześnie pocałował dłoń Anny zgodnie ze starym polskim zwyczajem, który do tej pory uważałem za wymarły. Elegancki pan uścisnął wyciągniętą przez kobietę rękę, a potem spojrzał na mnie wyczekująco. Zapewne istniała jakaś zasada, według której to ja musiałem zainicjować powitanie jako starszy, lepszy albo obcy. Jak zwykle jednak upewniłem się w tym przekonaniu dopiero, kiedy krępująca cisza osiągnęła apogeum i nie było już wątpliwości, że coś spieprzyłem.

– Panowie pozwolą, że ich sobie przedstawię. – Manager użył chyba najcieplejszego tonu głosu, jakim dysponował. – Pan Malchanceux, pan Korszak, rektor naszego uniwersytetu magicznego.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, bo nie było takich lodów, których tembr Tomasza nie mógłby stopić. Zerknąłem ukradkiem na misterne przekąski na stole obok, zastanawiając się, czy też przypadkiem nie zaczęły się rozpuszczać.

– To dla mnie zaszczyt – wydukał pan rektor. – Wiele o panu słyszałem.

– Wszystko kłamstwa i zmyślenia – zapewniłem pospiesznie.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, równie nagłym, co nieszczerym.

– Podobno nie sprowadzają pana do naszego kraju żadne konkretne sprawy? – zagadnął pan Korszak.

Ktoś mniej doświadczony mógłby to uznać za pytanie, ale ja wiedziałem już, że usłyszałem pierwszą połowę zdania: „Skoro nie ma pan innych planów, to…”. Wcale nie byłem ciekawy, co jest dalej, więc po prostu nie odpowiedziałem, pozwalając, by niezręczna cisza rozłożyła konwersację na łopatki.

– Oczywiście rektor chciał zapytać, czy nie poświęciłby nam pan odrobiny czasu? – pośpieszył z ratunkiem Tomasz. – Mamy pewną wymagającą doświadczenia sprawę i można powiedzieć, że spadł nam pan z nieba.

Cóż za niesamowity zbieg okoliczności!

Kiedy komuś się poszczęściło, ludzie mówili o nim, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie. W moim przypadku działało to odwrotnie. Często zjawiałem się tam, gdzie gówno właśnie wpadło w wentylator i ostatnie jego drobinki unosiły się jeszcze w powietrzu.

– Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? – spytał pan Korszak.

Spojrzał tylko na mnie, jakby jego wzrok potrafił z doskonałą precyzją odciąć stojącą u mojego boku Annę.

– Oczywiście mogą panowie przyjść, kiedy będę sam – zapewniłem spokojnie.

Pan rektor otworzył usta, ale nie znalazł odpowiedzi. Niestety manager znów nie dał się zaskoczyć.

– Naturalnie, proszę wybaczyć, że zakłóciliśmy wieczór sprawami służbowymi. Czy siedemnasta jutro, w moim biurze będzie panom pasowała?

Dlaczego ktoś tak bystry postanowił wyglądać jak mister universe i pracować jako starszy specjalista do spraw przerzucania papierków w magicznej administracji? Zacząłem się zastanawiać, bo nad wymówką i tak nie miałem co myśleć. Musiałem przyjść.

– No to świetnie! – zakrzyknął radośnie Tomasz, jakby nie zauważył, że znowu zapadła niezręczna cisza i tylko on się uśmiecha. – W takim razie nie przeszkadzamy dłużej i życzę udanego wieczoru.

Złapał pana rektora pod ramię i odciągnął go od nas, z miejsca rozpoczynając jakąś bankietową opowieść, która zdawała się nie mieć nic wspólnego z naszą rozmową.

– Czy on nie jest troszkę dziwny? – spytałem cicho, patrząc w ślad za odchodzącymi mężczyznami.

– Nad restauracją jest hotel, w którym mam zarezerwowany pokój – powiedziała Anna i ruszyła w stronę wind.

Coś w jej tonie głosu nie pozostawiało wątpliwości, że chciała wypowiedzieć te słowa od kiedy mnie zobaczyła, a może nawet od chwili, gdy dowiedziała się o moim przyjeździe. Próbując sobie przypomnieć naszą dawną znajomość, doszedłem do wniosku, że bardzo to w niej lubiłem. Potrafiła od razu przechodzić do sedna.

Pewnie dlatego przed laty zostaliśmy kochankami mimo dzielących nas różnic. Może z tego samego powodu pozostaliśmy też sobie zupełnie obcy, jak ludzie, którzy wolą w ogóle nie rozmawiać niż odkryć, że nie znajdą wspólnego tematu.

Podszedłem do stołu i podniosłem pierwszą z wierzchu serwetkę. W zasadzie pierwsze cztery, bo serwetniki w tym kraju nieodmiennie stanowiły dla mnie wyzwanie. Magiczna sztuczka polegała na tym, że na jednej z nich powinien znajdować się numer pokoju. Dzięki temu para, oczywiście zakładając, że umawiały się tylko dwie osoby, nie wychodziła z przyjęcia jednocześnie.

Zamiast numeru, na serwetce znalazłem napis „Idziesz?”. No tak. Czasy się zmieniły.

W windzie i na korytarzu nie odzywaliśmy się do siebie jak nieznajomi, wymieniając spojrzenia ni to przyjazne, ni to przypadkowe. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy się w tych ciałach, a ja dodatkowo załadowałem sobie nowy język, bo przy naszym poprzednim spotkaniu nie mówiłem po polsku. W tej sytuacji trudno było ocenić, ile w nas jeszcze zostało z tych osób, które kiedyś spędzały razem upojne noce.

Anna otworzyła kartą drzwi hotelowego pokoju utrzymanego w barwach krzykliwej czerwieni i przemierzyła go zamaszystym krokiem. Podeszła od razu do dużego okna. Nie wiem po co, bo po drugiej stronie rozciągał się niezbyt ciekawy widok na ulicę i szary przystanek otoczony przygarbionymi sylwetkami zmęczonych ludzi. Deszcz siąpił apatycznie, rozmywając światła przejeżdżających aut.

Stanąłem za nią i przez chwilę wydawało się, że oboje śledzimy z zainteresowaniem zbliżający się do przystanku autobus. Dopiero kiedy wypluł szybko odpływające w mrok sylwetki, Anna zaczęła mówić, jakby podejmowała urwany wcześniej wątek.

– Rektor na co dzień mieszka w Warszawie i rzadko go spotykam. Z tego, co słyszałam, to konformista. Niby marzy mu się wielki świat, ale za bardzo boi się wyjść przed szereg.

Wsunąłem dłoń w rozcięcie sukni. Przesunąłem palcami po koronce pończoch, trąciłem niechcący falbanę podtrzymującego je pasa. Współczesne pasy przypominały mi jedzenie na bankietach, zwykle stanowiły jedynie apetyczną ozdobę.

Gładziłem ostrożnie odsłoniętą skórę ud, starając się odwlec moment pierwszego dreszczu, który przebiegnie ciało Anny.

– Tomasz to karierowicz – kontynuowała z nieco większym trudem. – W dodatku legalista, który kodeks traktuje jak prawdę ostateczną. Nie będziesz mógł się od niego opędzić, bo za każdą znaczniejszą osobistością chodzi jak pies.

– A jego wygląd? – spytałem.

Ponieważ miałem małe pole do manewru, w końcu zahaczyłem o lekko wilgotne i tym gładsze zwieńczenie jej kobiecości. Anna nie założyła bielizny, więc rzeczywiście planowała tę chwilę, jeszcze zanim mnie zobaczyła.

– Jakiś kompleks – mruknęła niskim głosem. – Przyjemnie się patrzy, ale nic więcej za tym nie idzie.

Wodziłem palcami po powierzchni jej kwiatu, badając strukturę kolejnych płatków i ukrytego za nimi kielicha. Gdybym miał opisać to, co robiłem, słowami, moduł językowy wtłoczyłby mi w usta nieprzyjemne anatomiczne określenia. My magowie, musieliśmy czasem myśleć obrazami.

– Nie wiem, z jaką sprawą do ciebie przyszli – kontynuowała uparcie – ale to płotki.

Anną wstrząsnął niekontrolowany dreszcz. Wsłuchałem się w oddech kobiety, starając się nauczyć nowego ciała z jego unikalnymi kaprysami i skrywanymi tajemnicami.

– A czym ty się zajmujesz we współczesnym świecie? – spytałem.

Zmrużyła oczy, obserwując krążące wokół przystanku sylwetki. Wyraźnie obecność ludzi za oknem sprawiała jej przyjemność, choć byłem prawie pewien, że nie mogli nas zobaczyć.

Z jej ust wyrwało się krótkie jęknięcie. Budowałem w myślach mapę jej ciała i właśnie naniosłem kolejną wyspę. Mniej doświadczeni kochankowie nie rozumieją, jak bardzo różnimy się między sobą. Każde ciało reaguje na inne bodźce, czerpie przyjemność z dotyku w innych miejscach i najmocniej przeżywa wrażenia, które nie zdarzyły mu się nigdy wcześniej.

Anna oparła się o mnie plecami i stanęła szerzej, zapraszając do eksploracji. Na pewnym poziomie zaawansowania, miłość fizyczna zaczyna przypominać magię. Może dlatego była to druga kwestia, która odróżniała nas od zwyczajnych ludzi. Szaleńcza potrzeba zapadania się w rozkosz, z biegiem lat coraz trudniejsza do zaspokojenia i zmuszająca nas do odarcia fizycznej bliskości z tego cudownego duchowego aspektu, o którym ja sam pamiętałem tylko tak, jak się pamięta o smaku słodyczy z czasów dzieciństwa.

Wiedziałem, że jeszcze tej nocy wrócę do mieszkania. Anna nigdy nie życzyła sobie, bym został. Kiedy była młoda, szczyciła się tym, że jest dostatecznie silna i niezależna, by wykorzystywać tak doświadczonego mężczyznę. Ja zaś wolałem zostać wykorzystany niż związać się z kimś, kogo uczucia mógłbym zranić. Kto wie, czy w ogóle się zmieniliśmy?

_Dalsza część w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: