Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Pele - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pele - ebook

Był jednym z najlepszych piłkarzy wszech czasów.

Ale tak naprawdę wiedziano o nim niewiele.

Pelé zdobył 1283 goli w 1367 meczach.

Jako jedyny piłkarz w historii trzykrotnie sięgnął po mistrzostwo świata w piłce nożnej.

Jest uważany za najlepszego piłkarza XX wieku, obok Diega Maradony.

Pelé jako „Król Futbolu” nie był człowiekiem, był zjawiskiem.

„Urodziłem się, by grać w piłkę nożną, tak jak Beethoven urodził się, by pisać muzykę, a Michał Anioł, by malować”.

– mówił o sobie

Ale oprócz tego, że był artystą sportu, miał swoją historię prywatną.

Podróż, która zawiodła Pelé na największe światowe stadiony i do serc milionów kibiców, rozpoczęła się w domku z dziurawym dachem w sercu Minas Gerais, we wschodniej Brazylii.  Edson Arantes do Nascimento, bo tak naprawdę nazywał się Pelé, przez kolegów z boiska zwany Gasolina, był synem piłkarza, a jego talent został szybko zauważony. Od 15. roku życia podbijał serca kibiców i ciężko pracował na miano Króla Futbolu. Kiedy zakończył karierę na boisku, został ministrem sportu Brazylii, prezesem kilku klubów piłkarskich, komentatorem sportowym, a nawet… aktorem.

Stronił od skandali, dlatego niewielu ludzi wie o kulisach jego rozwodów, sekretnych romansach, wzgardzonych przyjaźniach i problemach podatkowych. Z relacji najbliższych wyłania się obraz człowieka, który musiał pogrzebać swoje ideały jako minister sportu, który mocno przeżył śmierć córki i identyfikację jej ciała, który musiał poradzić sobie z kłopotami syna powiązanego z handlem narkotykami… Poznajcie prywatną stronę opowieści o Pelé, stronę, bez której nie mogłaby zaistnieć ta zapisana złotymi literami w historii sportu.

Oto opowieść o człowieku z krwi i kości ukrytym za legendą sportu.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8361-045-0
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_URODZIŁEM SIĘ, BY GRAĆ W PIŁKĘ NOŻNĄ, TAK JAK BEETHOVEN URODZIŁ SIĘ, BY KOMPONOWAĆ, A MICHAŁ ANIOŁ – BY MALOWAĆ._

PELÉ STRZELIŁ 1283 GOLE W 1367 MECZACH. JEST NAJWIĘKSZĄ LEGENDĄ PIŁKARSKĄ XX WIEKU, OBOK MARADONY. JAKO JEDYNY TRZYKROTNIE SIĘGNĄŁ PO MISTRZOSTWO ŚWIATA. KRÓL FUTBOLU NIE BYŁ CZŁOWIEKIEM – BYŁ ZJAWISKIEM. ALE MIAŁ TEŻ SWOJĄ PRYWATNĄ HISTORIĘ.

Edson Arantes do Nascimento urodził się w domku z dziurawym dachem w biednej miejscowości w stanie Minas Gerais. Ze względu na kolor skóry koledzy przezywali go Gasolina. Kiedy zaczął podbijać serca kibiców, znany był już jako Pelé. Obu przydomków nie znosił, ale w końcu je zaakceptował i było to dopiero pierwsze z wielu poświęceń, na które musiał się zdobyć w drodze na szczyt.

Kiedy zakończył karierę na boisku, został ministrem sportu Brazylii, prezesem kilku klubów piłkarskich, komentatorem sportowym, a nawet… aktorem. Stronił od skandali, więc niewielu ludzi wie o kulisach jego rozwodów, sekretnych romansach, wątpliwych przyjaźniach i problemach podatkowych. O tym, że polityka zmusiła go pogrzebania ideałów. O tym, jak mocno przeżył przedwczesną śmierć córki i kłopoty syna powiązanego z handlem narkotykami…

OTO OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU Z KRWI I KOŚCI UKRYTYM ZA LEGENDĄ SPORTU.WSTĘP
PODRÓŻ

19 LISTOPADA 1969 ROKU, ZARAZ PO zdobyciu najsłynniejszej bramki w swojej karierze, Pelé zalewa się łzami na oczach dziennikarzy: „Dedykuję ten tysiąc goli żyjącym w nędzy dzieciom mojej Brazylii”. Ma na myśli _criancinhas_, dzieci ulicy pozbawione możliwości nauki i perspektyw, niedostrzegane we własnym kraju ofiary skrajnej biedy.

Wiele lat później, po masakrze przed kościołem Candelária w Rio de Janeiro (w 1993 roku szwadrony śmierci zamordowały kilkoro młodych ludzi śpiących na schodach do świątyni), brazylijski król futbolu zgodzi się zostać ministrem sportu. Chciał zrobić coś dobrego dla tej młodzieży, której szanse na normalne życie już na starcie były iluzoryczne. To pragnienie zasiania ziaren nadziei na lepszą przyszłość pokazuje, że Pelé – słynny na całym świecie jako uosobienie _jogo bonito_, trzykrotny mistrz świata i właściciel rozbrajającego uśmiechu – był przede wszystkim wrażliwym człowiekiem.

W ciągu kilku dziesięcioleci nieustających podróży związanych z karierą piłkarza, a potem biznesmena i działacza, Pelé nie okazywał jednak tej wrażliwości bliskim, nawet własnym dzieciom (synowi Edinho, skazanemu na karę więzienia za udział w handlu narkotykami; córce Sandrze Reginie, będącej owocem ukrywanego związku i zmarłej w wieku zaledwie 42 lat, do której ojcostwa przyznał się dopiero po wielu latach zaprzeczeń i procesów sądowych…). Nie zauważył zresztą, że świat się zmienił, i został zagorzałym orędownikiem zorganizowania mistrzostw świata w ojczystej Brazylii, kraju przeżartym przez korupcję i toczonym przez nędzę.

W efekcie, podczas gdy nostalgicy wciąż otaczali go kultem, młode pokolenie Brazylijczyków zarzucało mu oportunizm polityczny, obsesyjną chciwość, burzliwe życie rodzinne czy brak odwagi wobec dawnej dyktatury. Reputacja Pelé ucierpiała do tego stopnia, że w końcu jego młodzi rodacy za idola obrali Garrinchę, który nagle stał się w ich oczach jakby bardziej autentyczny, a do tego, z perspektywy czasu, wydawał się po prostu lepszym piłkarzem… U schyłku życia Pelé zdawał sobie sprawę, że jego gwiazda zbladła: stadionowi Maracanã nie zostanie nadane jego imię, a pytanie, którego jeszcze kilka lat temu nikt nie ośmieliłby się zadać, od jakiegoś czasu zaczęło przewijać się w debacie publicznej i rozmowach: czy aby na pewno właśnie on jest najlepszym piłkarzem wszech czasów?

Odpowiedzi jest wiele, tak jak wiele jest jego obliczy. „Pelé” dla świata, „Dico” dla najbliższych… Nigdy zresztą nie przestawał tego podkreślać w wywiadach: Pelé to ktoś inny, to pancerz, maska, która pozwalała mu często odnosić się do siebie w trzeciej osobie. Nie był to jednak bynajmniej przejaw pychy, lecz wygodny sposób na oddzielenie życia osoby publicznej od życia prywatnego.

Ta książka to podróż do prywatnego świata Edsona Arantesa do Nascimento, pierwszej globalnej gwiazdy piłki nożnej. Stał się nią zarówno dzięki swojemu wyjątkowemu talentowi, jak i temu, że szczytowy okres jego kariery przypadł na czasy upowszechniania się telewizji i na narodziny szeroko pojętej globalizacji. Ze skromnego rodzinnego domu o przeciekającym, dachu położonego w sercu stanu Minas Gerais, Dico wyruszył w świat, szlakiem wiodącym przez stadiony i pośród wiwatujących tłumów. Wędrówka ta trwała całe życie i dobiegła końca w 2022 roku, zresztą nieopodal stadionu Vila Belmiro i muzeum noszącego imię piłkarza.

Pelé nie wpłynął bezpośrednio na narodziny mojej pasji do piłki nożnej. Jestem z pokolenia, które pasjonowało się wyczynami legendarnej drużyny Saint-Étienne i Michela Platiniego. Byłem zbyt młody, by śledzić poczynania Brazylijczyka u szczytu sławy. Miałem w pokoju jego plakat w barwach Cosmosu Nowy Jork, dokąd trafił pod koniec kariery, a ojciec powtarzał, że to właśnie Pelé był „królem piłki”. Jako dziecko przyjąłem zatem do wiadomości, że nad piłkarzami, którzy naznaczyli moją młodość, jak właśnie Platini, Keegan czy Zico, unosił się duch istoty najwyższej futbolu. Choć nigdy nie widziałem jej na żywo, przyswoiłem sobie, że „król piłki nożnej” jest tylko jeden na wieki wieków. I dalej w to wierzę. Jako dorosły wykonuję pracę, która polega na bezustannym rozkładaniu wszystkiego na czynniki pierwsze, w tym zagadnień zgoła nieistotnych, jakby świat był jedną wielką maszyną, a każdy jej trybik ma ściśle określone znaczenie, które należy opisać i wytłumaczyć. Nie zostaje wtedy wiele miejsca na zachwyt, na kontemplację, na zmienność nastroju, który sprowadziliśmy do roli czegoś powierzchownego. Mam szczęście, że udało mi się znaleźć wydawcę, który pozwolił mi odbyć podróż do prawdziwego życia prawdziwego Pelé. Bez konieczności wyciągania z kapelusza sensacyjnych plotek ani wyczerpującego relacjonowania ostatnich chwil mojego bohatera, zarazem jednak bez pomijania żadnego szczegółu jego biografii – ani tego, co było w niej dobre, ani tego, co złe.

Oto więc historia życia Edsona Arantesa do Nascimento. Człowieka, który płakał co najmniej tyle, ile się śmiał, który kochał muzykę, kobiety i kino, który zawsze zabierał do walizki bączka, zabawkę ze szkolnego podwórka, i który dla wszystkich zakochanych w piłce nożnej na zawsze pozostanie symbolem wiecznego dzieciństwa.ROZDZIAŁ 1
TYSIĘCZNY

PELÉ WKRÓTCE MIAŁ STRZELIĆ tysięcznego gola w karierze. Już od kilku tygodni ten temat rozpalał wyobraźnię Brazylijczyków. Kiedy to się stanie? Przeciwko komu? Gdzie? Cały kraj czekał w napięciu na rozwiązanie zagadki, niczym poddani, którzy wypatrują narodzin następcy tronu. To miało być w tamtym roku drugie przełomowe wydarzenie w skali świata po lądowaniu człowieka na Księżycu. Na ulicach prowincjonalnych miasteczek goszczących drużynę Santosu odbywały się improwizowane karnawały. Dziesiątki reporterów, fotografów, kamerzystów, felietonistów i zwykłych ludzi podążających w ślad za medialną karawaną żyły jak w transie. Dostosowywali swoje życie do tego, co mogło się wydarzyć praktycznie w każdej chwili. Na stadionach, na których Pelé rozgrywał mecze w tym okresie, kłębiły się rozgorączkowane tłumy piłkarzy, dziennikarzy, kibiców, policjantów i żołnierzy. Każdy pragnął wbiec na murawę, żeby z nim porozmawiać, zobaczyć go z bliska, dotknąć go albo przytulić (lub uniemożliwić to wszystko innym). I wszyscy coraz bardziej się niecierpliwili.

Pelé się zaciął. Szczęście go opuściło. Nie zdobył bramki przeciwko Corinthians, klubowi, w którym pragnął grać jako mały chłopiec. Nie wpisał się na listę strzelców również w starciu z São Paulo FC. Raz trafił w słupek, raz w poprzeczkę. W Salvadorze pełne trybuny stadionu Fonte Nova dopingowały jego, a nie miejscowy klub EC Bahia. Na kilka minut przed końcem meczu O Rei minął bramkarza jednym ze swoich firmowych dryblingów – choć wszyscy doskonale je znali, obrońcy nadal nie umieli go powstrzymać – i prawą nogą kopnął piłkę do pustej bramki. Publiczność zerwała się na równe nogi i już zawołała „Goooool!”, gdy wtem do futbolówki dopadł wykrokiem Nildo i z rzetelnością solidnego defensora lewą nogą wybił ją z linii bramkowej. Od tej chwili do końca meczu obrońca był wyzywany i wygwizdywany przez własnych kibiców, którzy nie mogli mu darować tego, że popsuł im spotkanie z historią, a szansę na obejrzenie na żywo epokowego wydarzenia ofiarował innym. Ponadto niektórzy uważali, że Pelé umyślnie zastąpił kontuzjowanego bramkarza Santosu (w tamtych czasach nie było zmian) w meczu z Botafogo, by dokonać tego, na co czekał cały kraj, na Maracanie.

Choć rekord był bardzo blisko, Pelé żył w ciągłym napięciu. Niecierpliwość, którą wyczuwał w spojrzeniach, artykułach prasowych i radiowych rozmowach, spędzała mu sen z powiek i wykrzywiała jego anielski uśmiech. Pięć dni później, w święto flagi narodowej, dziesiątki tysięcy widzów przestępowały z nogi na nogę w duchocie Rio. Na ekranach nie było ich widać, ale za to słychać było ich pomruk roznoszący się po tym czarno-białym teatrze, jakim jawiła się wtedy w telewizji Maracanã. Ilu kibiców zasiadło tego wieczoru na tym długo uznawanym za przeklęty stadionie, który oficjalnie mógł wtedy pomieścić 220 tysięcy osób? Do 1948 roku, kiedy otwarto obiekt – który od 1966 roku nosił nazwę Estádio Jornalista Mário Filho, ku czci dziennikarza i działacza, bez którego Maracanã pozostałaby projektem – największy stadion piłkarski na świecie znajdował się w Europie, a konkretnie w Glasgow. I to właśnie na Maracanie, w tym betonowym Koloseum wzniesionym, by stać się areną największych uniesień w dziejach brazylijskiego futbolu, 19 lis­topada 1969 roku, o godzinie 23.11, przyjmując prostopadłe podanie od Clodoaldo, Pelé runął w polu karnym drużyny przeciwnej. Sędzia Manoel Amaro de Lima bez dłuższego namysłu wskazał na „wapno”. „Byłem sam przeciwko reszcie świata” – wspominał Edgardo Andrada, zmarły w 2019 roku argentyński bramkarz o spojrzeniu, jakie charakteryzowało bohaterów filmów Passoliniego, który bronił wtedy bramki Vasco da Gamy. Do końca meczu pozostało dwanaście minut. Vasco, tak jak inne czołowe drużyny z Rio de Janeiro, Flamengo i Botafogo, było na początku klubem wioślarskim. Czerń jego koszulek, na których widniał krzyż maltański, symbolizowała głębię nieodkrytych mórz, a biały skośny pas na piersi – morską drogę do Indii odkrytą przez portugalskiego żeglarza. W meczu, którego stawką był końcowy triumf w Robertão1 – rozgrywkach pełniących funkcję mistrzostw Brazylii w czasach przed powołaniem ogólnokrajowej ligi – do 23.11 był remis.

Zawodnicy Vasco, którzy od pierwszego gwizdka nie przestawali prowokować gwiazdy rywali, zaczęli protestować. Z kolei ich kibice skandowali jego imię: „Pelé! Pelé!”. Tymczasem pozostali gracze Santosu ustawili się pośrodku boiska, zgodnie z tym, co ustalili wcześniej. Jeden z obrońców Vasco zaczął ryć butem trawę w punkcie, z którego wykonuje się rzut karny, podczas gdy Pelé i bramkarz Andrada, trzymając się za ramiona, wymieniali jakieś uwagi. Z ich postawy nie wynikało, że są między nimi złe emocje. Ale pozostali zawodnicy gospodarzy nie dawali za wygraną. Otoczyli Pelé, próbując go zastraszyć, i dalej niszczyli murawę. On jednak nie reagował i ustawił sobie piłkę. Jeden z rywali ją przesunął, ale arbiter przywrócił ją na właściwe miejsce. Wreszcie Andrada, jedyny, który mógł zapobiec zdobyciu przez Pelé tysięcznego gola właśnie tego wieczoru, po drodze do bramki też trącił futbolówkę. Trzymając ręce na biodrach, gwiazdor Santosu pochylił się, jakby chciał wziąć głęboki oddech, po czym odwrócił się do kolegów z drużyny, stojących w rzędzie ponad czterdzieści metrów od niego, i przeciwników, stojących o wiele bliżej i rzucających mu gniewne spojrzenia i kąśliwe uwagi. „Po raz pierwszy w całej karierze byłem zdenerwowany. Andrada był w formie. Nigdy wcześniej nie czułem takiej presji. Przechodziły mnie dreszcze”. Z trybun spłynął pomruk, po czym zapadła cisza, w której kłębiły się emocje bliskie wybuchu. Pelé odwrócił się z powrotem do bramki i powoli podszedł do piłki, lecz przed samym strzałem zatrzymał się na moment, by zmylić golkipera. Ten manewr po portugalsku nosi nazwę _paradinha_. Wiele lat później Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej (FIFA) zakazała takiego zachowania, po czym wycofała się z tej decyzji. Pelé pewnie umieścił piłkę w rogu bramki. Co prawda Andrada wyczuł jego intencje i miał ją na rękawicach, ale nie zdołał jej zatrzymać. Zatrzepotała w siatce.

Gooooooooool! W ciemność nocy poniósł się ryk tysięcy gardeł. Była 23.23. Nikt nie zwracał uwagi na Andradę, który płakał z wściek­łości, waląc pięścią w murawę. „Ogarnęła mnie rozpacz. Nie chciałem przechodzić do historii w ten sposób” – mówił po latach. Ludzie skupili wzrok na Pelé, który wbiegł do bramki i chwycił piłkę. Wyśliznęła mu się z rąk, ale podniósł ją i złożył na niej długi pocałunek. Potem zniknął w tłumie około stu osób, który wlał się na murawę ze wszystkich zakątków trybun. Pozostali gracze Santosu nadal stali w kole środkowym. W końcu Pelé znowu ukazał się widzom, niesiony na ramionach fanów. Dalej trzymał w dłoniach piłkę, jakby to było trofeum, łakomie ją całując. Wreszcie jednak uwolnił się i utonął w objęciach kolegów z drużyny, którzy nie ruszyli się dotąd z miejsca. Dostał też okolicznościową koszulkę i włożył ją, biegnąc ku trybunom, by odbyć rundę honorową. Paradował wokół boiska ubrany w trykot Vasco da Gamy z numerem 1000 przez blisko pół godziny, zanim sędzia wznowił mecz. Był to najważniejszy dzień w jego dotychczasowej karierze, tak jak swego czasu finał mistrzostw świata w Szwecji w 1958 roku i później fenomenalny występ w rewanżowym spotkaniu o Puchar Interkontynentalny w Lizbonie w 1962 roku, a także jak czekający go jeszcze zwycięski finał MŚ w Meksyku w 1970 roku i, wreszcie, jego pożegnalny mecz Cosmos – Santos w roku 1977. Tego niezapomnianego dnia na Maracanie zdobył tysięcznego gola w karierze. Niewiarygodny wyczyn. Zaraz po końcowym gwizdku (mecz zakończył się wygraną Santosu 2:1) piłkarza poproszono o odsłonięcie okolicznościowej marmurowej tabliczki, którą już zawczasu wmurowano przy wejściu na stadion. Napis na niej głosił: „To tutaj 19 listopada 1969 roku, strzelając tysięcznego gola, Pelé ugruntował swoją pozycję najlepszego piłkarza wszech czasów”.

Szczyt kariery Pelé, uwielbianego dzięki swojemu bezprecedensowemu talentowi, przypadł na okres upowszechniania się telewizji i na początki szeroko pojętej globalizacji. W uznaniu dla jego wyczynu wręczono mu piłkę z osiemnastokaratowego złota, a magazyn „Drible” nagrodził go pozłacaną statuetką z futbolówką. Z kolei władze miasta São Paulo uhonorowały Pelé brązowym popiersiem, a generał Emílio Garrastazu Médici, stojący na czele dyktatury wojskowej rządzącej wówczas krajem (autor słynnego zdania: „Brazylię albo się kocha, albo trzeba ją opuścić”), 22 listopada przyjął piłkarza na uroczystym spotkaniu w swoim pałacu w Brasílii.

Wiele lat później skrupulatni statystycy ustalą, że tysięczną bramkę Pelé zdobył tydzień wcześniej, 12 listopada 1969 roku, w meczu przeciwko małemu klubowi Santa Cruz de Recife, z dala od teatralnej okazałości Maracany. Piłkarz temu nie zaprzeczy. Lecz to tydzień później, w tym niemal świętym dla Brazylijczyków miejscu, będąc u szczytu pełnej sukcesów kariery, podczas której sięgnął futbolowych gwiazd, nadał nowy sens swojemu życiu, jakby przygotowywał się już do zamknięcia rozdziału indywidualnych osiągnięć i otwarcia nowego: działalności na rzecz pokrzywdzonej młodzieży. Wkrótce po meczu za pośrednictwem mikrofonu dziennikarza Geraldo Bloty z radiostacji Radio Gazeta wystosował komunikat nadziei do _criancinhas_, brazylijskich dzieci ulicy. Co takiego powiedział? „Dedykuję ten tysiąc goli biednym dzieciom z całej Brazylii”, „Ten dorobek dedykuję młodzieży całego kraju” czy może „Na miłość boską, teraz, kiedy wszyscy słuchacie: pomagajcie dzieciom, pomagajcie tym, którzy są w potrzebie. To moje jedyne pragnienie w tym wyjątkowym dla mnie dniu”? Sam Pelé nie pamiętał. Ale przywołując _criancinhas_, tę młodzież bez wykształcenia i przyszłości żyjącą w skrajnej biedzie, młodzież, której rodacy zdawali się nie dostrzegać, Pelé nadał kierunek swojej dalszej karierze i całemu życiu. W 1993 roku, krótko po masakrze przed kościołem Candelária, zgodzi się objąć posadę ministra sportu. Będzie próbował działać na rzecz młodych, którzy inaczej nie otrzymaliby szansy na lepsze życie. Troska o nich stanie się jego obsesją. On, potomek afrykańskich niewolników, który został mianowany ambasadorem UNICEF, do końca swoich dni będzie uczulał świat na los dzieci żyjących w nędzy. Nawet pod koniec życia chętnie będzie grał z nimi w piłkę i pozował do zdjęć dla mediów na wszystkich kontynentach.

Dzieci są szczerymi rozmówcami. Nie kłamią, a do tego uśmiechają się, kiedy tylko mogą. Edson Arantes do Nascimento też taki był. Kontakt z dziećmi z całego świata dawał mu poczucie powrotu do niewinności własnego dzieciństwa, którą pragnął zachować tak długo, jak tylko mógł: czy to na improwizowanych boiskach Santosu, na których jako nastolatek grał z kolegami, czy na soczystozielonej murawie Central Parku, gdzie uganiał się za piłką, będąc już gwiazdą podziwianą na całym świecie. Kiedy wiele lat po tym, jak zawiesił buty na kołku, pytano go o chwile z jego życia, które wspomina z nostalgią, nie przywoływał ani swojego tysięcznego gola, ani najbardziej spektakularnych bramek, ani trofeów, ani nawet narodzin siedmiorga swoich dzieci, lecz własne dzieciństwo: „Smak świeżo zerwanych mango, prostota tego życia, w którym szczęście sprowadzało się do grania na ulicy w piłkę z kolegami. W mojej pamięci wspomnienia z dzieciństwa nigdy nie straciły na wyrazistości”. Pelé nigdy – dokądkolwiek się udawał, i to nawet jeszcze na krótko przed śmiercią, dopóki miał siłę się przemieszczać – nie rozstawał się z bączkiem, którym bawił się jeszcze w przedszkolu.

Los nie obszedł się łaskawie z jego nieślubnymi dziećmi. Syn Edinho wychowywał się u boku samotnej matki, a kontakt z ojcem nawiązał dopiero w wieku osiemnastu lat. Był przeciętnym piłkarzem, który z czasem zszedł na złą drogę. W końcu trafił do więzienia za udział w handlu narkotykami. Córka Sandra Regina, urodzona ze związku pozamałżeńskiego, przez praktycznie całe życie toczyła sądową walkę o to, by ojciec ją uznał. Tuż przed swoją przedwczesną śmiercią w wieku czterdziestu dwóch lat uzyskała wyrok, o który zabiegała. Pelé nie miał innego wyjścia, jak przyjąć do wiadomości decyzję sądu. Dla własnych dzieci był tak naprawdę bardziej mitem niż ojcem.

Swoją drogą pod wieloma względami sam pozostał dzieckiem: dwukrotnie zaufał ludziom, którzy całkowicie go zrujnowali; wolał posługiwać się pseudonimem nadanym mu przez matkę, a nie tym, pod którym znał go cały świat; wybrał pracę, która przynosiła skromne dochody w porównaniu z tymi, do których mógłby aspirować, gdyby postawił na naukę; wniósł świeżość i zuchwałość na boiska, na których dominowały twarda gra i dyscyplina taktyczna; wiązał się z kolejnymi kobietami, nie biorąc odpowiedzialności za potomstwo; wikłał się w dziecinne utarczki o miano piłkarza wszech czasów z Maradoną i Cristiano Ronaldo; zawsze zachowywał się jak rozkapryszony bachor, co jego brat Zoca znosił w milczeniu; domagał się, by gol strzelony na planie filmu _Ucieczka do zwycięstwa_ został dodany do listy bramek zdobytych przez niego podczas rzeczywistej kariery; wreszcie nawet jako osiemdziesięciolatek nie mógł powstrzymać łez, gdy mówił o swoim ojcu Dondinho…

Biografia Pelé to bowiem bajkowa opowieść dla dzieci, obietnica życia spędzanego na nieustannej zabawie, historia młodzieńca z nizin społecznych, którego w wieku piętnastu lat, gdy jego dobytek sprowadzał się do pary spodni, wzięła pod swoje skrzydła życzliwa dusza. Ową życzliwą duszą był Waldemar de Brito, trener i wychowawca drużyny młodzieżowej BAC, klubu z miasteczka Bauru w stanie Minas Gerais. To on pewnego dnia przedstawił chłopca Luli, trenerowi Santosu, uderzając w podniosłe tony: „Oto chłopak, o którym panu mówiłem: ten, który stanie się najlepszy na świecie”.

1 Pełna nazwa: Torneio Roberto Gomes Pedrosa.ROZDZIAŁ 3
DICO

W AMERYKAŃSKIM CZASOPIŚMIE „SPORTS ILLUSTRATED” napisano: „Pelé dorastał szczęśliwy w jednym z niewielu krajów na świecie, w których kolor skóry nie ma wpływu na losy człowieka”. Czy autor tekstu, redaktor naczelny i czytelnicy naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że po raz pierwszy w dziejach Brazylii czarny został mianowany ministrem dopiero w 1995 roku, czyli dwieście lat po uzyskaniu niepodległości? I że ten polityk nie był absolwentem prestiżowej uczelni ani nie wywodził się z arystokracji? Ani że w 1960 roku stolicę państwa przeniesiono z Rio do Brasílii? Odnosząc się do zatrważającej biedy i niestabilności politycznej Brazylii, Nelson Mandela zapytał pewnego razu Pelé, dlaczego jego kraj nie jest bogaty, skoro – w przeciwieństwie do Republiki Południowej Afryki – Brazylijczyków łączył język, spoiwo wszelkiej jedności. Były piłkarz nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

Jego babcia, Dona Ambrosina, była córką niewolników. Sprowadzano ich masowo z Afryki Zachodniej aż do końca XVIII wieku, byli kierowani do pracy między innymi w stanie Minas Gerais. Uznaje się, że przodkowie rodziny Nascimento pochodzili z Angoli lub Nigerii. W Brazylii przyjęli nazwisko zamożnego rodu hodowców z regionu Nordeste. Znaleźli się wśród około sześciu milionów niewolników sprowadzonych do Brazylii (trafiło ich tam dwadzieścia razy więcej niż do Ameryki Północnej, i to nie licząc miliona tych, którzy zmarli na pokładach statków). Niektórym udawało się uciec i zakładali włas­ne osady w puszczy amazońskiej, zwane _quilombos_. Uważa się, że to oni mogli wymyślić przypominającą taniec sztukę walki, capoeirę, i że to z niej wywodzi się pojęcie _ginga_, które po portugalsku oznacza „grę nogami” – elegancki, płynny styl poruszania się, który Pelé podniesie do rangi niemalże choreografii.

Były w historii Brazylii czasy, gdy niewolników żyło tam więcej niż ludzi wolnych. Były i takie, w których dawni niewolnicy posiadali własnych niewolników, co jak najbardziej tolerowano i co umożliwiało nowym właścicielom uzyskanie pożądanego statusu i udział w życiu gospodarczym w innej formie niż harówka w polu czy na plantacji. Z tego powodu idee abolicjonistyczne długo były w Brazylii wołaniem na puszczy. Cesarstwo Brazylii zniosło niewolnictwo jako ostatnie w obu Amerykach (1888), a wcześniej przez całe lata łamało międzynarodowe zobowiązania. A kiedy ta decyzja w końcu zapadła, monarchia od razu straciła poparcie wielkich właścicieli ziemskich. Już rok później upadła, a Brazylia stała się ową rasową demokracją, w której pierwsze skrzypce grała jedna, konkretna część społeczeństwa. Pelé, którego zwano też Negão („czarnuch”) albo Crioulo („mieszaniec”, „Kreol”), stał się pierwszym wyjątkiem od tej reguły. Jego geniusz, powszechna sława, dobre wychowanie i podejście do ludzi w sposób często niewidoczny, ale istotny, wspierały mniejszości etniczne Brazylii.

21 października 1940 roku Winston Churchill zwrócił się do Francuzów w ich języku, nawołując do oporu: „Uzbrójcie na nowo swoje serca, zanim będzie za późno!”. Tego samego dnia Celeste urodziła Edisona Arantesa do Nascimento, ale urzędnik stanu cywilnego pomylił się przy zapisywaniu w dokumentach jego pierwszego imienia. 23 października 1940 roku w Hendaye Hitler spotkał się z generałem Franco, na próżno próbując przekonać go do przystąpienia do wojny. Tego samego dnia w innym rejestrze, w księdze parafii, w której ochrzczono przyszłego Króla, wpisano inną datę urodzin chłopca, ale nie poprawiono literówki w imieniu. A jego rodzice postanowili, że będzie się nazywał właśnie Edson, bez samogłoski i, bo tak ich zdaniem brzmiało lepiej. Ale dalej było to rzecz jasna nawiązanie do amerykańskiego pioniera odpowiedzialnego za wiele wynalazków związanych z elektrycznością i kinem (w tym samym roku zresztą, 1940, zapalono w Três Corações pierwszą żarówkę). Urząd stanu cywilnego nigdy nie naprawił swojego błędu. Obciążony jak gdyby podwójnym imieniem niestrudzony podróżnik Pelé tracił mnóstwo czasu na wyjaśnianie sprawy celnikom i urzędnikom.

W każdym razie oficjalnie Edson Arantes do Nascimento przyszedł na świat 23 października 1940 roku w Três Corações. „Chłopiec czy dziewczynka?” – spytał ojciec zaraz po narodzinach. „Tak czy owak, bardzo czarne!” – odparł wuj Jorge, który mieszkał pod tym samym dachem. To on nazwał chłopca Dico. Ten krótki przydomek miał oznaczać „syn wojownika”. Będzie to miało znaczenie, gdy młody człowiek dorośnie i gdy przezwisko Pelé przyćmi zarówno Edsona, jak i Dico właśnie. Król nie znosił pseudonimu, pod którym znał go cały świat, ale z czasem nawet zastrzegł go sądowo. Była to dla niego użyteczna maska. I właśnie dlatego, że nie utożsamiał się z nim, czasami mówił o sobie w trzeciej osobie: „Gdziekolwiek się udasz, ludzie wszędzie znają tę świętą trójcę: Jezusa Chrystusa, Pelé i Coca-Colę” albo „Pelé nie umiera, Pelé nigdy nie umrze, Pelé będzie wiecznie żywy”. To uniwersalnie znane przezwisko pozwalało mu radzić sobie z presją wielkich wydarzeń i niezliczonych składanych mu propozycji. Dzięki niemu oddzielał swoje jestestwo od ciała. „Edson jest tym, na kim opiera się Pelé. Edson jest fundamentem. Pelé daje tylko swoją twarz” – powtarzał.

Jego matka szyła mu ubrania z worków na zboże. Chodził boso. Bywały dni, kiedy dostawał do jedzenia tylko kawałek chleba i plaster banana, czasami z porcyjką ryżu albo fasoli, przyniesionych przez wuja Jorge ze sklepu spożywczego, w którym pracował. Dach ich domu przeciekał, a podłogę zalewało przy każdej ulewie. Już od dziecka odczuwał lęk przed brakiem („ta mrożąca krew w żyłach myśl, że czegoś ci zabraknie, nigdy nie odchodzi… ten lęk nachodzi mnie po dziś dzień”). A przecież rodzinie Nascimento prawdziwa nędza wcale nie zaglądała w oczy. Nie mieszkali w faveli. Mieli dziurawy, ale jednak dach nad głową, a ich uliczka, choć niewybrukowana, to przynajmniej była gładka jak porządne boisko do piłki nożnej. Dico odziedziczył po matce ten charakterystyczny uśmiech, który promieniał spod pary ciekawych świata oczu. Niedługo później urodził się jego młodszy brat, Jair, którego wszyscy będą nazywać Zoca. Zmarł w 2020 roku. Dico i Zoca byli nierozłączni.

Chłopiec miał trzy lata, kiedy cała rodzina, w tym babcia i wujek, przeprowadziła się po raz pierwszy. Osiedli w São Lourenço, gdzie głowa familii grała w klubie Vasco de São Lourenço, a następnie przenieśli się do Loreny, gdzie Dondinho zasilił szeregi Hepacaré. W tej uzdrowiskowej miejscowości, która znajdowała się już całkiem niedaleko São Paulo i Rio de Janeiro, przyszła na świat siostra Pelé, Maria Lucia. Choć Dondinho nie był już takim piłkarzem jak dawniej, wciąż cieszył się świetną reputacją. Nazywano go „prowincjonalnym Baltazarem”, bo był wysoki i często zdobywał gole głową, tak jak słynny Baltazar z Corinthians, zwany Cabecinha de Ouro (i którego „złota główka” niestety nie uchroni Seleção przed katastrofą w 1950 roku).

Mały Dico chętnie przyglądał się, jak ojciec trenuje z kolegami. Bramkarz tej półzawodowej drużyny był znany jako Bilé. Chłopiec był zafascynowany tym wyjątkowym zawodnikiem, który jako jedyny na boisku mógł wykonywać iście kocie susy i łapać piłkę w ręce (w swojej karierze Pelé często będzie pełnił funkcję „zapasowego” bramkarza). Bilé naprawdę nazywał się José Lino. Gdy był w wieku Dico, a może trochę młodszy, jeszcze nie mówił. Jego matka bardzo się tym martwiła. Podejrzewała, że jej synek może być upośledzony albo, co gorsza, ciąży na nim zły urok. Nikomu o tym nie mówiąc, prowadzała go do _benzedeiras_, miejscowych czarownic, a one w księżycowe noce odprawiały wokół malca czary, intonując płaczliwe melodie i powtarzając w kółko zaklęcie _bili-bilu-teteia_ (coś jak nasze „abrakadabra”). Aż w końcu pewnej nocy wydarzył się cud: chłopiec nagle zaczął wołać wniebogłosy „Bilééééé!”. Owszem, mały José był trochę opóźniony w rozwoju względem rówieśników, ale za to dzięki uczestnictwu w „sabatach” zyskał przydomek, przyniósł ulgę zbolałej matce i choć nie zdawał sobie z tego jeszcze sprawy, przeszedł do historii.

Otóż mały Dico podczas treningów i meczów drużyny ojca najchętniej zajmował miejsce za bramką strzeżoną przez Bilé i z zapałem, do którego zdolne są chyba tylko dzieci, dopingował golkipera pod rozbawionymi i zarazem wzruszonymi spojrzeniami pozostałych graczy. „Brawo, Bilé! Świetnie, Bilé!” A ze względu na wciąż jeszcze dziecięcy sposób mówienia „Bilé” wybrzmiewało najpierw jak „Pilé”, a później jak… „Pelé”. Koledzy Dico ze szkoły nie przepuścili okazji i zaczęli przezywać go przydomkiem bramkarza. A ponieważ w dzieciństwie nic nie boli tak jak złośliwość drugiego dziecka, szybko znienawidził przezwisko. Kiedy niebawem wyprzedził rówieśników w rozwoju fizycznym i umiejętnościach piłkarskich, czasami zgadzał się, żeby połowę meczu rozegrać jako bramkarz i nie psuć innym zabawy. I wtedy też dzieciaki zgromadzone wokół boiska dogryzały mu, wołając: „Hej, Pelé! Bierzesz się za Bilé czy co? O, patrzcie, ale obrona. Dobry jesteś, Bilé!”. Zdarzało się, że Dico tracił cierpliwość i próbował uciszać „kibiców” pięściami, ale na próżno.

Oto najbardziej prawdopodobna teoria dotycząca genezy słynnego przydomka. Najpierw, kiedy Dico był jeszcze dzieckiem, przytaczał ją wuj Jorge, a później sam Król potwierdzał jej prawdziwość. Inne wersje, jak ta o hebrajskim pochodzeniu pseudonimu (_bilé_ znaczy w tym języku „cud” i to Bóg we własnej osobie miał zesłać swojego przedstawiciela na zielone murawy), przemawiają tylko do nielicznych fascynatów. Bywał też nazywany Tiziu, bo tak w jego okolicy mówiło się na polniczki, malutkie i zwinne ptaszki, na które polował z kolegami; nie używał jednak tej ksywki zbyt długo. Dużo później, kiedy będzie już grał w drużynach młodzieżowych Santosu, przylgnie do niego natomiast przezwisko Gasolina. Dość obraźliwe, bo można je było odnieść nie tylko do szybkości (tak tłumaczył je później sam Król), ale też czarnego koloru skóry – słowo _gasolina_ w potocznym języku portugalskim odnosi się zarówno do przezroczystej benzyny, jak i ropy naftowej. I choć Pelé przekonywał Zito, że zdecydowanie najbardziej odpowiada mu pseudonim Dico, a od Gasoliny woli już nawet swoje prawdziwe imię Edson, to przecież z kapitanem dru­żyny się nie dyskutuje. Niedługo potem obaj staną się zawodnikami pierwszej w historii reprezentacji Brazylii, która zdobędzie mistrzostwo świata. Nie miało to jednak większego znaczenia. Kiedy rodzina Nascimento przeniosła się do Bauru w stanie São Paulo, gdzie Dondinho znalazł zatrudnienie jako urzędnik (i przy okazji jakimś cudem zdobył kontrakt w lokalnym klubie, Luzitana FC), miejscowi kibice określali Edsona Arantesa do Nascimento tylko w jeden sposób: Pelé. I właśnie tak w przyszłości będą go nazywać miłośnicy piłki nożnej na całym świecie.ROZDZIAŁ 4
PUCYBUT

15 WRZEŚNIA 1944 ROKU EDSON ARANTES do Nascimento po raz pierwszy wyruszył w szeroki świat. Krajobrazy przesuwające się za oknami wagonu na zawsze zapisały się w pamięci czteroletniego wówczas chłopca. Po przyjeździe do Bauru rodzina zatrzymała się w pensjonacie Station, u zbiegu alej Rodrigues Alveza i Alfredo Ruiza. Dondinho znalazł pracę w Casa Luzitana, dużym sklepie ogólnospożywczym, należącym do człowieka będącego jednocześnie prezesem klubu piłkarskiego Luzitana. W tygodniu przygotowywał kawę, sprzątał i dbał o korespondencję. W weekendy strzelał gole, stając się ulubieńcem tamtejszych kibiców. Właśnie w tamtym sezonie klub zmienił nazwę na Bauru Atlético Clube – BAC. Zmianie uległ także statut i będzie to miało istotny wpływ na życie Dondinho.

W 2019 roku ostatni członkowie Luzitany-BAC świętowali stulecie klubu. Było ich już tylko dziesięciu. BAC od dawna chyliło się ku upadkowi. W lipcu 2006 roku jego siedziba, położona w dzielnicy Altos da Cidade, została sprzedana za śmieszną kwotę sieci supermarketów Tauste. Transakcją objęto budynek klubowy, stadion i działkę o wielkości blisko dziesięciu hektarów. Zanim doszło do sprzedaży, kilkoro mieszkańców zgłosiło sprawę na policję. Przeprowadzono śledztwo, odbyły się procesy, ale niczego to nie zmieniło. Stadion zburzono. Ostała się tylko zardzewiała żelazna brama w barwach BAC i niebieskawolawendowy murek, tkwiące smętnie między sklepowym śmietnikiem a osiedlem Jardim Santa Cândida, nieopodal wjazdu na autostradę łączącą Bauru i Marílię. Od przeszło dwudziestu lat lepiej się w tamte rejony nie zapuszczać. W Brazylii przestępczość dociera nawet tam, gdzie nie ma nic, co można by ukraść. Kiedy przed laty świadkowie przyglądali się ze ściśniętymi sercami, jak wyburzano Estádio Antônio Garcia, nazwany na cześć założyciela klubu, zapewne uronili kilka łez. Na ich oczach bowiem niszczono nie tylko jeden z najważniejszych ośrodków sportowych i rekreacyjnych miasta, lecz także ważny fragment ich życia.

Nie ma już śladu po boisku, po którym biegał Pelé. Światło zgasło dla tego historycznego klubu, któremu nadano nazwę Luzitana FC. Od 1931 roku, czyli powstania regionalnego związku piłkarskiego, zespół miał w dorobku sześć tytułów mistrza miasta, które wywalczył w rywalizacji z Noroeste, lokalnym rywalem z dzielnicy Vila Pacífico. Rozwój sieci kolejowej pozwolił nawet Luzitanie zmierzyć się z klubem z Polski (zwycięstwo 5:0) oraz z argentyńskim zespołem Atlanta (wygrana 8:2). Sukcesy przyniosły miejscowym zabarwioną niedowierzaniem ulgę, którą zdarza się odczuwać ludziom żyjącym gdzieś na końcu świata, gdy okazuje się, że są w czymś lepsi od przybyszów. Luzitana pewnym krokiem zmierzała więc do finału pucharu międzystanowego, w którym rozbiła w puch, 10:1, reprezentację stanu Mato Grosso. W 1942 roku zajęła drugie miejsce w mistrzostwach interioru, swego rodzaju odpowiedniku drugiej ligi. Gdyby w tamtych czasach istniał system awansów i spadków, jaki znamy dziś, klub – już jako BAC – awansowałby do brazylijskiej ekstraklasy, a ojciec Pelé zagrałby wreszcie na poziomie krajowym. Kto wie, może nawet na Maracanie…

Ale w połowie lat dwutysięcznych wszystko to popadło w zapomnienie. Jedyna trybuna, z daszkiem z blachy falistej i drewnianymi ławkami, zniknęła. Na jej miejscu wyrósł supermarket, a jego kierownictwo oddało swego rodzaju ukłon instytucji, której miejsce zajęło. Na ścianach obiektu powieszono kilka zdjęć z epoki, w tym wizerunek bramy stadionowej z lat trzydziestych minionego stulecia (przypominającej nieco wjazd na małe, prowincjonalne lotnisko z tamtych czasów) i trzech białych kolumn z niebieskimi literami. Spłaciwszy długi dzięki sprzedaży ziemi, starzy działacze przenieśli siedzibę BAC gdzieś na przedmieścia, aż w końcu o klubie, który przez tyle lat był powodem do dumy dla mieszkańców Bauru, słuch zaginął. Warstwy betonu na zawsze zagłuszyły doping kibiców i okrzyki wznoszone w słoneczne niebo na cześć Dondinho, dryblasa z ataku, który czasami, kiedy był w formie, udowadniał, jak genialnym mógł zostać piłkarzem, gdyby los okazał się dla niego łaskawszy. A wszystko to działo się w latach czterdziestych, gdy nad znaczną częścią świata zawisły ołowiane chmury i widmo strachu oraz śmierci…

Rok 1950, rodzinny posiłek. Od lewej: Dondinho, Pelé, matka Dona Celeste i siostra Maria Lucia.

Celeste i Dondinho wynajęli domek przy ulicy Rubensa Arrudy. Otaczały go krzewy winorośli, mangowiec i zagony trzciny cukrowej. Była to kosmopolityczna dzielnica. Obok siebie mieszkali Syryjczycy, Portugalczycy, Japończycy, Włosi… Sąsiadami rodziny Nascimento było małżeństwo Baronich, dziadkowie Baroninho, przyszłego piłkarza Noroeste i Palmeiras, a później zmiennika Zico i Juniora w legendarnej drużynie Flamengo – najbardziej utytułowanym brazylijskim klubie obok Santosu – która w starciu o Puchar Interkontynentalny w 1981 roku (w tamtych czasach mecz o to trofeum odbywał się w Japonii) uporała się z faworyzowanym Liverpoolem. Baroninho i jego koledzy zadedykowali ten istny czarno-czerwony show __ (3:0) swojemu trenerowi Cláudio Coutinho. Były selekcjoner Brazylii (uczestnictwo w MŚ 1978) po tym meczu miał rozpocząć pracę w Arabii Saudyjskiej. Przed wyjazdem do Tokio wziął urlop na kilka dni, żeby ponurkować – jego hobby było podwodne łowienie ryb – i z jednego z połowów już nie wrócił. Utonął w pobliżu plaży Ipanema w Rio de Janeiro. Miał czterdzieści dwa lata.

Początkowo kolano Dondinho dawało radę. Pomógł Luzitanie awansować do półzawodowych mistrzostw stanu São Paulo. Był charyzmatyczny, elegancki i zawsze w dobrym humorze mimo niepowodzeń i pecha, które naznaczyły jego dotychczasową karierę. Nauczył się bowiem, że wielka radość rodzi się wśród przeszkód i znoju. Los nie oszczędził mu jednak kolejnego ciosu. Znowu dopadł go pech, w obliczu którego można tylko się ugiąć w nadziei, że kiedyś szczęście jednak się do ciebie uśmiechnie. Otóż Luzitana FC, która wyciągnęła pomocną dłoń do Dondinho, zmieniła kierownictwo, nazwę i statut. Przyjęła nazwę Bauru Atlético Clube i zasadę, że piłkarze nie mogą wykonywać innej pracy. Świat Dondinho się zawalił. Wiele lat później Pelé zobaczy ojca płaczącego z innego powodu. Jeśli nie widział go we łzach tamtego dnia, to albo dlatego, że Dondinho zapłakał w ukryciu, albo dlatego, że jakoś powstrzymał rozgoryczenie. A miał do niego prawo, bo niespodziewanie jego siedmioosobowej rodzinie (na którą składali się on sam, Dona Celeste, Dico, Zoca, Maria Lucia, babcia Dona Ambrosina i wuj Jorge) po raz pierwszy zajrzała w oczy prawdziwa nędza. Były pracodawca głowy rodziny, poniekąd w ramach rekompensaty, zatrudnił w miejsce Dondinho wuja Jorge. Jego wypłata z Casa Luzitana bardzo pomagała rodzinie, zwłaszcza że z roku na rok dostawał podwyżki. Z kolei ciotka Maria, która mieszkała w São Paulo, czasami przywoziła trochę jedzenia i ubrań. Tymczasem Dondinho w niedziele rozgrywał mecze. Ale jego łąkotka zawodziła go coraz bardziej. Pogodzenie się z tym zajęło mu dwa lata. Z klubu odszedł po sześciu.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: