Pełnia - ebook
Jerzy Obrocki, wileński antykwariusz przekonany, że jest jednym z „umarłych cieni”, rozpoczyna obsesyjne poszukiwania zaginionego manuskryptu "Octo Portae". Trop wiedzie go ku Binedzie – ukrytej dzielnicy, do której wiezie tramwaj-widmo, oraz ku przerażającej sekcie czcicieli Ialdabaotha, Archonta Pełnego Księżyca. W wizjach przypominających senne majaki Obrocki przemierza przestrzenie o kubistycznej, powykrzywianej architekturze, pośród istot niby żywych, niby martwych. W kontrapunkcie poznajemy chłodną, racjonalną perspektywę Władysława Saklasa, psychiatry próbującego ocalić pacjenta. Zderzamy się z narastającą grozą: czy Obrocki ulega obłędowi, czy może jego wizje odsłaniają prawdę o świecie utkanym z nieustannie powtarzanej iluzji? W roku 2025 "Pełnia" została wyróżniona w konkursie Empik Selfpublishing "Powieść z Dreszczykiem".
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397879515 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przytaczając w tekście słowa postaci, zrezygnowałem z charakterystycznych dla polskiej typografii pauz dialogowych (—), a to ze względu na ich ograniczoną, moim zdaniem, użyteczność. Myślę tu przede wszystkim o trudnościach z jednoznacznym odróżnianiem i oddzielaniem przytaczanych wypowiedzi (zwłaszcza dłuższych i bardziej złożonych) od partii narracyjnych – tym bardziej, jeśli te pierwsze zawierają myślniki (pauzy lub półpauzy) jako znaki przestankowe.
Z powyższych powodów zdecydowałem się ujmować wypowiedzi postaci mówiących (uczestników danej sceny) w cudzysłów ostrokątny (« »), stosowany dotąd w polskiej poezji oraz przekładach Biblii. Trzymam się przy tym polskich zasad interpunkcyjnych oraz poniższych reguł:
1. Wypowiedź postaci, skierowaną bezpośrednio do określonego odbiorcy (lub kilku odbiorców), przytaczam w osobnym akapicie;
2. Wypowiedź przerywaną komentarzem narratora, opisem innych działań postaci mówiącej (lub zdarzeń towarzyszących wypowiedzi) przytaczam całą w tym samym akapicie. Komentarze i wtrącenia narratora oddzielam pauzą (—), w obrębie przytaczanej wypowiedzi stosuję natomiast myślnik w formie półpauzy (–);
3. Krótkie i proste wypowiedzi, wplecione w tok narracyjny i sprzężone z nim, przytaczam w tym samym akapicie;
4. Wypowiedź skierowaną do nieokreślonego lub zbiorowego odbiorcy przytaczam w tym samym akapicie;
5. Krótką i prostą wypowiedź, którą postać mówiąca kieruje sama do siebie, przytaczam w tym samym akapicie.
We wszystkich pozostałych przypadkach (również jako cudzysłów drugiego stopnia, wyodrębniający przytoczenie w przytoczeniu) wykorzystuję polski cudzysłów apostrofowy („ ”).
Ufam, że zastosowany przeze mnie zabieg ostatecznie zwiększy tylko przejrzystość i czytelność tekstu, chociaż jest wbrew powszechnie przyjętemu zwyczajowi – który nie ma jednak, jak sądzę, żadnego rzetelnego uzasadnienia poza czysto konwencjonalnym użyciem.
W tekście używam także następujących skrótów:
gr. → grecki;
łac. → łaciński.
Tomasz PołońskiNie ulega wątpliwości, że całe Wilno, a przynajmniej jego część inteligencka, poza bieżącymi sprawami krajowymi najpilniej śledzi też lokalne wydarzenia – wśród nich zaś do rangi naczelnej urósł zagadkowy zgon powszechnie znanego i szanowanego księgarza, pana Jerzego Obrockiego. Ten właściciel zasobnego antykwariatu, położonego przy ulicy Przechodniej 1 był rezydentem Perły – podmiejskiej willi na Antokolu, w której urządziłem prywatne sanatorium – i moim kuracjuszem, o czym powszechnie wiadomo.
Nie potrzeba więc, abym się przedstawiał, moje nazwisko zna bowiem cała Wileńszczyzna, a reszta kraju, dodam bez fałszywej skromności, z pewnością słyszała o mnie również – Władysław Saklas, doktor nauk medycznych i nowator w dziedzinie psychiatrii klinicznej, to personalia stale goszczące na łamach polskiej i zagranicznej prasy. Jednakowoż pobyt i kuracja Obrockiego w Perle nie należały, przyznaję, do najpomyślniejszych, mimo że starałem się go wyleczyć, zaprzęgając do dzieła całą moją wiedzę teoretyczną i szerokie doświadczenie. Jego przypadek traktowałem poniekąd osobiście, gdyż związany jestem zawodowo z rodziną antykwariusza od wielu już lat, a związki te są wielorakie i złożone – dość powiedzieć, że poczynając od roku 1900, stałem się niejako lekarzem rodzinnym Obrockich.
Jerzy – ostatnia latorośl familii – cierpiał na rzadko spotykaną przypadłość, opisaną w ubiegłym stuleciu przez wybitnego neurologa francuskiego i zwaną od jego nazwiska syndromem Cotarda; tę szczególną odmianę psychozy o podłożu depresyjnym charakteryzuje swoisty zespół urojeniowy – chory sądzi mianowicie, że choć mówi, myśli, porusza się i ogólnie wchodzi w rozmaite interakcje ze światem, to jest faktycznie (i dosłownie) martwy. Obrocki również był o tym przekonany, utrzymując, że jego pozornie żywe („ożywione”) ciało animuje od wewnątrz niezidentyfikowana, złowroga siła, zmuszająca go, by robił rzeczy, których on sam żadną miarą nie chce robić; towarzyszyły tym nihilistycznym i posesyjnym urojeniom zaniki pamięci, somnambulizm tudzież dręcząca obsesja, pewna niezwykle uporczywa idée fixe, wszelako ta nie powinna może dziwić tak bardzo z uwagi na profesję mego pacjenta.
Obrocki poszukiwał bowiem – jak łatwo się domyślić – zaginionego unikatu, jakiegoś rzadkiego, średniowiecznego apokryfu, którego jedyna zachowana kopia została mu rzekomo skradziona przez nieznanych sprawców, należących do wyimaginowanego, zbrodniczego stowarzyszenia czy kultu, jakoby działającego w Wilnie. Na sesjach terapeutycznych księgarz wymieniał po wielekroć tytuł owego manuskryptu: Octo Portae sive contra principium causalitatis Argumenta Octo1. Tajemniczy wolumin – prawdziwy lub nie – pozostawał w ścisłej zależności od bazowych złudzeń Obrockiego, jako że upatrywał on swojego „ocalenia” bądź „wyzwolenia” i „zmartwychwstania” właśnie w nim. Chociaż nie wierzyłem dotąd – nie ukrywam – w istnienie tej księgi, uznając ją za czczy wymysł, to niewykluczone, że jednak się myliłem…
Jerzy Obrocki, którego znałem od dziecka, ponieważ leczyłem też jego matkę, został umieszczony w Perle tej zimy – dokładnie 14 stycznia 1930 roku, kiedy to podczas premiery teatralnej w Reducie padł ofiarą poważnej zapaści. Mnóstwo ludzi zeszło się wtedy, bo Życie snem Calderona otwierało noworoczny sezon; akurat wydzwoniono antrakt, Obrocki przeszedł do foyer i czytał gazetę. Wtem zaczął kręcić się niespokojnie, wstał i przechodząc przez tłum, wpadł nieoczekiwanie w istny amok: począł coś wykrzykiwać, miotać się i domagać, aby zatrzymano natychmiast „mężczyznę o woskowej twarzy”, który go prześladuje, oraz by „przerwać to błędne koło”.
Szczęściem ja również byłem tam obecny (nie mógłbym przegapić tego wspaniałego spektaklu!) i nie mniej szczęśliwie miałem przy sobie torbę lekarską (do teatru jechałem prosto z nagłej wizyty domowej). Wstrzyknąłem nieszczęśnikowi rozpuszczony weronal – po chwili uspokoił się; kazałem następnie mojemu kierowcy zaprowadzić go do samochodu i zawieźć na obserwację. Obrocki przebywał od tamtej pory w moim zakładzie, świadczącym – co potwierdzają liczne opinie specjalistów – najwyższej jakości opiekę medyczną. I stąd nie rozumiem zupełnie, cóż go skłoniło do niespodziewanej ucieczki nocą, 7 października – ta w efekcie przyniosła mu jedynie wylew i ostatecznie utratę (rzeczywistego) życia.
Policja wszczęła śledztwo i skrupulatnie badała niejasne okoliczności zgonu, przesłuchiwano mnie i nie stwierdzono, zapewniam solennie, żadnych z mojej strony uchybień – wciąż pozostaję zresztą do dyspozycji organów ścigania, mnie też zależy bowiem na jak najszybszym wyjaśnieniu sprawy. Dlatego tym bardziej zaskoczył mnie swoim telefonem niejaki Tomasz Okolski, piszący dla Kuriera Wileńskiego i blisko zaprzyjaźniony z Obrockim; dziennikarz ten (skądinąd autor sensacyjnych artykułów o domniemanej sekcie, która ponoć zrabowała bezcenny tom) znalazł denata jako pierwszy. Okolski był poruszony i chciał koniecznie spotkać się ze mną – nie ujawnił śledczym, jak przyznał w rozmowie telefonicznej, „paru szczegółów” i obstawał przy tym, że bezpośrednią przyczynę śmierci Obrockiego (umarł podobno z błogim uśmiechem) stanowi… czytany przezeń starodawny rękopis.
«Zabrałem Octo Portae z antykwariatu, leżały na kontuarze, przy którym znalazłem Jurka — wyszeptał — i mam je ze sobą, doktorze Saklas… Już późno, ale jeśli pan sobie życzy, zaraz przyniosę i pokażę mu księgę, przekona się doktor na własne oczy…»
«Proszę wobec tego przyjść bezzwłocznie. Niech pan skorzysta z tylnego wejścia, od Kościuszki. Czekam na pana» — powiedziałem i odłożyłem słuchawkę na widełki.
***
Kurtyna opada, dzwonek oznajmia antrakt; stopniowo jaśnieją boczne kinkiety, z półmroku wyłania się widownia. Wstaję i razem z resztą publiczności przechodzę do foyer. Tłoczno tu – panie w modnych sukienkach, garsonkach i kloszowych kapelusikach, wyfraczeni panowie. Rozglądając się dookoła, spostrzegam wiszący na ścianie teatralny afisz. Odczytuję:
Reduta przedstawia
Życie snem
W roli Zygmunta wystąpi Juliusz Osterwa
Premiera: 27 maja br.
Zauważam też jego – mężczyznę z monoklem, w smokingu i lakierach – choć on zapewne myśli, że go nie rozpoznaję, wmieszanego w tłum. Ma twarz z wosku – to nie jest prawdziwa twarz. Wygląda zresztą kubek w kubek jak przed laty: łysa, jajowata głowa, policzki nadęte, nos ledwo zarysowany, uszy drobne i spłaszczone, jakby przyciśnięte do czaszki. Józef Powolny nie wie jednak, że mój teurgiczny Wgląd sięga już na tyle głęboko i daleko, by nie pozwolić mu zmienić swojej fizjonomii w moich oczach.
Dostrzegam również doktora Saklasa: starszawego, szpakowatego jegomościa o trójkątnym obliczu i koziej bródce. Chcę zagadać, ale on akurat rozmawia z redaktorem Mackiewiczem, więc rezygnuję, nie chcąc się wcinać bez potrzeby. Chyba mnie zresztą nie widzi.
Siadam przy stoliku prasowym, koło bufetu. Na stosie obok innych tytułów piętrzy się kilkanaście najnowszych, niepoukładanych numerów Kuriera Wileńskiego. Sięgam po ten leżący na wierzchu, zerkając na pierwszą stronę:
Przewrót w Warszawie! Marszałek Piłsudski
zajmuje stolicę!
Udając, że czytam, lustruję wzrokiem otoczenie – prześladujący mnie natręt gdzieś zniknął. Wykorzystuję sposobność, żeby wymknąć się z teatru – pospiesznie schodzę na parter, odbieram z szatni okrycie, laskę i melonik.
Wyszedłszy na ulicę, wkraczam w Noc, wysoko nade mną krwawi zaćmiony Księżyc w pełni, jarzy się czarcią czerwienią. Odwracam się, spoglądając na skryte pod arkadami wejście do budynku i wsparty na nich balkon powyżej. Józef Powolny stoi tam, opiera się o balustradę i popala cygaretkę, patrząc na mnie spod cylindra.
Trzeba mi go zmylić, aby nie pomiarkował, dokąd się udaję. Przebiegam więc jezdnię i pospieszam ulicą Słowackiego pod górę. Następnie, po niejakiej chwili nerwowego marszu, wskakuję do nadjeżdżającego właśnie autobusu, kursującego w przeciwną stronę. Pojazd skręca koło teatru, zjeżdża Pohulanką do Zawalnej i zatrzymuje się kawałek za pałacem Tyszkiewiczów.
Wysiadam i sięgnąwszy do kieszonki w kamizelce, wyciągam zegarek: późno już. Niezwłocznie idę zatem Trocką do Archiwum Państwowego, gdzie czekają na mnie Okolski tudzież jego znajomy z tamtejszego Działu Urbanistyki i Kartografii.
Pofranciszkański klasztor, zaniedbywany przez dziesięciolecia, został tymczasową siedzibą instytucji – minąwszy kaplicę, zbliżam się do podupadającej, obdrapanej budowli. W sieni wita mnie Okolski. Mój druh ze szkolnych lat, obecnie dziennikarz związany z Kurierem, przedstawia mi swojego kolegę – uprzejmego i gadatliwego kartografa, który ma wiele do powiedzenia o Binedzie, ponieważ zgłębia legendy miejskie od dawna. We trzech rozmawiamy na piętrze – w jednej z rozlicznych, wyziębionych sal o gotyckich sklepieniach – popijając gorącą herbatę. Karminowy Księżyc prześwieca przez witraże – trudno mi to znieść, dlatego przesiadam się tak, by mieć je za sobą.
Podstawowe informacje ów człowiek i ja posiadamy zbieżne: pierwsze wzmianki o zakazanej dzielnicy pochodzą mianowicie z czasów kryzysu, do jakiego doprowadziła miasto inwazja moskiewska w 1655 roku i późniejsza pięcioletnia okupacja. Żydzi jako pierwsi zaczęli wówczas unikać „pojawiających się losowo tu i tam” niesamowitych, krętych uliczek, prowadzących jakoby prosto do Szeolu. Z początku ich wyśmiewano, ale nawyk ten niebawem udzielił się kalwinom, a potem katolikom – odtąd powszechnie omijano niektóre zakamarki Wilna, gdzie rozwierały się ponoć „wyłomy Piekieł”.
W następnych wiekach tym podobne doniesienia przybrały na sile, apogeum osiągnęły natomiast w zeszłym, gdy na pewien czas uruchomiono spalinowy tramwaj. Wtedy zaczęto również opowiadać o wagonie nr 8, nienależącym do żadnego taboru i poruszającym się po torach, które nagle wyrastają „znikąd”, gdziekolwiek tylko pojawi się ów nadmiarowy, czerwony wehikuł. Powszechnie sądzono, że widywana podczas księżycowej pełni „ósemka” jeździ do Binedy, nie sposób było jednak przewidzieć, po kogo, gdzie i kiedy przyjedzie – tym bardziej, że ponoć uwidoczniała się tylko swoim pasażerom.
Wraz z rozwojem i rozbudową miasta przybywało też „zejść” do Binedy – i to nie tylko w dzielnicach biedoty, ale w tych zamożniejszych także. Po 1920 roku próbowano metodycznie zlokalizować, choćby w przybliżeniu, ów tajemniczy areał, którego nie ignorowali nawet najbardziej zatwardziali realiści – że Bineda „gdzieś tu jest”, brano za pewnik, nawet jeśli nie udawało się ustalić, gdzie dokładnie miałoby to być. Zdaniem kilku geodetów i architektów, skłonnych do hipotez nader śmiałych, na jej horrendalne rozmiary wskazują szczególne i dotąd niewyjaśnione „zawirowania lokacyjne”, mniejsze lub większe przesunięcia wycinków skrupulatnie pomierzonych, niespodziewane „naddatki przestrzenne” nienaniesione na plan czy też innego rodzaju „zdziczenie przestrzeni”, jak wyraził się pewien stołeczny urbanista.
Grubo po północy Okolski odwozi mnie swoim automobilem na Zarzecze i wysadza pod antykwariatem na Przechodniej.
«Czyżby ktoś wynajął tamto puste mieszkanie naprzeciwko ciebie?» — pyta naraz przy pożegnaniu. «Światło pali się w pokoju od ulicy, widzisz?»
Rzeczywiście – ktoś pewno się sprowadził, nie mam jednak pojęcia, kto został moim sąsiadem z naprzeciwka.
Nie wchodzę od frontu, korzystam z wejścia od podwórza. W sieni oddaję płaszcz, laskę i melonik służącemu Andrzejowi. Proszę, by zaparzono mieszankę rumianku i melisy, którą zwykle pijam, zanim się położę. Przechodzę korytarzem do mojego gabinetu, mieszczącego się tuż nad frontową witryną. Pokojowa Marta przynosi imbryk, stawia go na biurku i nalewa mi naparu do filiżanki; upewniwszy się, że niczego więcej nie potrzebuję, zostawia mnie samego. Siadam, wypijam kilka łyków, po czym wstaję, by zaciągnąć story w oknach, ponieważ do środka sączy się przez nie rdzawa poświata.
Zaciekawia mnie skądinąd, któż taki zamieszkał naprzeciw antykwariatu – powoli uchylam zasłonę i wyglądam na zewnątrz. Krwawy Księżyc oświetla Przechodnią – uliczkę niewielką i wąską, biegnącą do Wilenki niedaleko Cmentarza Bernardyńskiego, między dwoma szeregami przysadzistych, piętrowych kamieniczek.
I wtedy, spojrzawszy w sąsiednie okno, w którym światło dotąd nie zgasło, wzdrygam się i odskakuję. Stoi tam, oparty o parapet, nieruchomy i napięty jak struna Józef Powolny, wbijający przed siebie puste spojrzenie. A więc to on! Nie, dość tego!
Pędzę na dół co sił, przesadzam dwoma susami bruk, dobiegam do bramy wejściowej pod numerem 10, otwieram ją i wbiegam na przyciemnioną teatralną widownię… W głębi, na przedzie – wśród oszczędnej, imitującej granitową grotę scenografii – przechadza się okryty niedźwiedzim futrem Osterwa-Zygmunt. Skupiony i miarkujący ekspresję król-aktor ze scenicznym wykwintem i powagą deklamuje monolog:
Śni bogacz skarbów nadmiary,
Nędzę, ubóstwo śni stary,
Śni, kto możnieje i rośnie,
Śni, kto się trapi żałośnie,
Śni, kto się gniewa obrażon:
Śnią wszyscy, choć się nie ważą,
Że śnią, otwarcie powiedzieć.
Śnię ja, że muszę tu siedzieć
W wieży, jak śniłem, że wolny
Zemście bieg dałem swawolny…2
***
Z Obrockimi zetknąłem się po raz pierwszy, jak nadmieniłem, w roku 1900 – moja przychodnia mieściła się jeszcze wówczas przy Prospekcie Świętojerskim (obecnie Mickiewicza) 4, ale kończyłem już przenosiny do Perły, której otwarcie miało nastąpić tego lata. Kiedy 16 kwietnia, w Poniedziałek Wielkanocny, pożegnałem ostatniego pacjenta, do gabinetu zapukał odźwierny i podał mi bilet wizytowy pani Ireny z Offanów Obrockiej: przeprasza za późną porę odwiedzin, niemniej potrzebuje pilnie umówić wizytę. Ponieważ nie przewidziałem na ten dzień innych zajęć, postanowiłem przyjąć tę damę, znaną mi bodaj ze słyszenia – tak, przypomniałem sobie po chwili, jej mąż, Wacław Obrocki, prowadzi w Wilnie kancelarię notarialną.
Wprowadzona kobieta była wcale przystojna i elegancka, choć moje wprawne, lekarskie oko natychmiast wychwyciło charakterystyczne znamiona wyczerpania nerwowego: rozbiegany wzrok, przyciszony, łamiący się głos, pobladłą płeć i niespokojne ruchy. Wskazałem pani Obrockiej fotel, sam zaś wróciłem za biurko i zapytałem uprzejmie, cóż ją do mnie sprowadza.
«Dziękuję najserdeczniej za niezwłoczne przyjęcie — zaczęła — wiem, jak bardzo jest pan doktor zajęty. Proszę mi wierzyć, nie fatygowałabym go, nie mając po temu ważkich powodów».
«Jestem całkowicie do dyspozycji łaskawej pani» — zapewniłem. «Proszę się nie krępować i powiedzieć, czym jej mogę służyć».
«Od początku roku żyję w stanie przewlekłego napięcia, które nasiliło się w ostatnim czasie tak bardzo, że uniemożliwia mi dalsze pełnienie moich obowiązków – nie tylko żony, lecz nade wszystko matki. Mój mąż jest notariuszem, mieszkamy przy Placu Łukiskim, gdzie Wacław prowadzi również swoją praktykę… Nie chcę jednak zarzucać pana doktora niepotrzebnymi szczegółami, tym bardziej, że już po godzinach. Byłabym w każdym razie zobowiązana, gdyby zechciał mi doktor wydać lekarstwo, to sprowadzane z zagranicy, które podobno działa cuda, a tylko pan je posiada – chyba nikt inny się nie znajdzie stąd aż do Warszawy i Petersburga. Zapomniałam jego nazwy…»
«Z pewnością chodzi pani mecenasowej o nepentynę» — podsunąłem.
«O tak, właśnie, nepentyna!» — moja rozmówczyni ożywiła się nagle. «Mówi o niej całe miasto, ludzie zachwalają pana doktora».
«To nowatorski specyfik, ale dopiero wdrażany» — odrzekłem skromnie. «Formułę opracował psychiatra światowej sławy, dr Ton z Kairu, wielki uczony i wizjoner, a ja jestem zaledwie jego pośrednikiem w Europie. Może obiło się łaskawej pani o uszy to nazwisko? Cóż, to rzeczywiście dość wąska dyscyplina… Tak czy inaczej żaden lek nie daje oczywiście gwarancji powrotu do zdrowia bez jakichkolwiek powikłań, ale ta kuracja w istocie jest, przyznaję, zadziwiająco skuteczna. Najpierw trzeba jednak przeprowadzić wywiad, tak aby każdemu pacjentowi dobrać odpowiednią dawkę; najlepiej połączyć zażywanie z terapią, do czego panią gorąco zachęcam».
«Dziękuję, chcę ją podjąć» — zadeklarowała. «Po to zresztą przyszłam do pana – zasięgnąć porady lekarskiej».
«Uczynię, co w mojej mocy, szanowna pani może się nie martwić» — uspokajałem. «A teraz proszę pozwolić, że panią zbadam».
Zmierzyłem chorej tętno i ciśnienie, sprawdziłem odruchy i reakcje na światło, wypytałem o zwyczaje żywieniowe, uściśliłem też inne aspekty zdrowotne. Badanie potwierdziło moje domysły: rozstrój nerwowy.
«Proszę zajść do mnie jutro, o dziewiątej rano» — zwróciłem się do pacjentki, podając jej przeźroczystą buteleczkę wypełnioną zielonkawym płynem, którą wyciągnąłem z podręcznej apteczki. «Nepentynę należy przyjmować nieprzerwanie przez rok, wtedy efekty są długotrwałe. Dostała pani minimalną dawkę kwartalną – trzy razy w tygodniu, przed zaśnięciem, powinno się spożywać jedną łyżeczkę do herbaty; w razie potrzeby ten roztwór można też podawać dożylnie».
Pani Obrocka wzięła ode mnie i schowała zakorkowaną buteleczkę do torebki, po czym dziękując mi wylewnie, obiecała zjawić się nazajutrz, jak ustaliliśmy.
Następnego dnia przyszła punktualnie. Zapytałem ją naprzód o samopoczucie, które skądinąd poprawiło się widomie, zapewne dlatego, że znalazła u mnie stosowną pomoc – a teraz potrzebowała wysłuchania, wsparcia i zrozumienia. Usiadłszy wygodnie w fotelu, odetchnęła głęboko.
«Od Bożego Narodzenia moje małżeństwo przechodzi kryzys» — rozpoczęła. «To nie jest jednak typowy „rozkład pożycia”, żadne zwyczajne problemy, z jakimi borykają się pary z pewnym stażem. Zapewne wszystkie pańskie pacjentki tak mówią, ale proszę mi wierzyć, doktorze Saklas, mój przypadek jest naprawdę wyjątkowy, nie przychodziłabym do pana z byle czym…»
«Jaka jest między państwem różnica wieku?»
«Mąż urodził się w 1866 – jestem od niego młodsza o cztery lata».
«Pytam gwoli ścisłości» — oznajmiłem. «Proszę mówić dalej».
«Na początku muszę zaznaczyć, że jak dotąd było między nami bardzo dobrze, czułam się kochana i spełniona» — podkreśliła. «Trzy lata temu powiłam pierworodnego (i jedynego) syna, Jerzego, moje oczko w głowie. Interes przynosi dochody, bo Wacław jest człowiekiem praktycznym i wybrał zawód pozwalający szlacheckiemu wychodźcy utrzymać rodzinę i żyć na przyzwoitej stopie. Rodzice i starszy brat Klemens odumarli go, dalsi krewni porozpraszali się, a z powinowatych została mojemu mężowi tylko Zofia, wdowa po tamtym – Klemens też piastował kiedyś urzędową posadę, ale zrezygnował, by otworzyć z żoną antykwariat na Zarzeczu.
Kocham Jureczka najżarliwiej i otaczałam go zawsze najtroskliwszą opieką, na jaką tylko stać oddaną matkę – starałam się, by niczego mu nie brakowało, zapewniałam bezpieczeństwo, ale teraz boję się o niego bardziej niż kiedykolwiek. Mój synek jest słabowity i delikatny, niebożątko… Byłam już wcześniej brzemienna, ale nie donosiłam… O tym jednak nie chcę mówić».
«Rozumiem i nie naciskam» — rzekłem. «I tak muszę pochwalić panią za odwagę – wiele kobiet wzdraga się przyznać do poronienia, a to przecież nie hańba, tylko niezawinione nieszczęście. Tymczasem zostawię ten temat, proszę jednakowoż o całkowitą szczerość i nietajenie niczego, co mogłoby rzutować na pani obecną sytuację. Może pani oczywiście polegać na mojej dyskrecji – cokolwiek pani powie, zostanie w tym gabinecie».
«Dziękuję, wiem, że mogę na pana liczyć, doktorze Saklas» — westchnęła. «Dobrze, niech tak będzie». Poprawiwszy się na siedzeniu i wygładziwszy dłonią tren sukni, Irena Obrocka kontynuowała: «Zimą zjawił się w kancelarii nowy klient, przedstawiciel warszawskiego domu towarowego, handlującego bodaj galanterią skórzaną i obuwiem. Firma ta postanowiła otworzyć w Wilnie swój sklep sortymentowy, a jego zarządcą mianować tego właśnie człowieka, który odwiedził mojego męża; ów przedstawił się jako Józef Powolny, urodził się był podobno w Lidzie, potem wyjechał do Królestwa. Powolny namówił swoich mocodawców do rozszerzenia działalności na ziemie zabrane i został tu przez nich oddelegowany; po przyjeździe zwrócił się do Wacława, by ten sporządził odpowiednie umowy, związane z dzierżawą lokalu w reprezentacyjnym punkcie Śródmieścia.
Może powinnam wyrażać się oględniej i nie wydawać pochopnych sądów, ale jeśli mam być całkowicie szczera, to powiem otwarcie, że Józef Powolny wywarł na mnie bardzo niekorzystne wrażenie – korpulentny, flegmatyczny, o nieprzyjemnym, buczącym głosie, jakby wetknięto mu tubę w gardło, i licu zastygłym jak maska. Cóż, pomyślałam, klient to klient, pozałatwia swoje sprawy i pójdzie – przynajmniej zapłaci dużą prowizję. Któregoś dnia mój mąż oznajmił jednak, że zaprosił „Józka” – byli już po imieniu, proszę sobie wyobrazić – na kolację; owszem, zdarza się, że Wacław jada z interesantami obiady, najczęściej w Bristolu, ale nigdy nie zapraszał nikogo do nas, dlatego zaskoczyła mnie ta niecodzienna zmiana zwyczajów. Podczas posiłku nasz gość odzywał się niewiele – nie chciałam być wobec niego nieuprzejma, ale chyba wyczuł, że jego tubalny głos drażni mnie, widziałam też, jak bardzo moje dziecko się przelękło, gdy posadziłam je z nami przy stole; za to Wacław tryskał humorem.
Po kolacji obaj wyszli, nie mówiąc, kiedy wrócą ani dokąd się wybierają. Ubodło mnie to i zaniepokoiło, ale zdenerwowałam się jeszcze bardziej, kładąc małego spać. Jak na trzylatka Jerzy jest niebywale rozwinięty, już jako półtoraroczny malec mówił pełnymi zdaniami, nie przekręcając wyrazów, i szybko poszerza swój zasób słownictwa. Obdarzony ponadto bujną wyobraźnią, opowiada czasem niestworzone rzeczy, jak to dzieci, niemniej przeszedł mnie prawdziwy dreszcz, gdy mój synek wymyślił sobie, jakoby ukradkiem „podejrzał” pana Józefa i zobaczył, że nie jest on wcale człowiekiem, tylko rozlazłym, tłustym robakiem…»
Drgnąłem na tę wieść – być może to zaledwie płoche, dziecinne fantazmaty, a może daje o sobie znać jakieś głębsze zaburzenie, kiełkujące w umyśle chłopca. Jego matka, chwilowo przerwawszy, podjęła:
«W nocy nie zmrużyłam oka, bo Wacław przyszedł dopiero nad ranem – nie udzieliwszy mi żadnych wyjaśnień, zamknął się w sypialni i przespał cały dzień. Wstał dopiero wieczorem i nie zająknął się nawet o tym, gdzie był i co robił, nie opuszczał go wszakże wyśmienity nastrój – ciągle żartował i przekomarzał się z Jurkiem. Gdy sama go zagadnęłam, nie kryjąc bynajmniej złości, odparł wesoło, żebym się niczym nie przejmowała, ponieważ dzięki Powolnemu zostanie wkrótce przyjęty do wielce szacownego grona. Uprzedzał, że choćbym się domagała, nic więcej mi nie powie, gdyż obowiązuje go tajemnica.
Od tamtej pory warszawski komisjoner bywał coraz częstszym gościem w naszym domu, co było mi oczywiście nie w smak, ale znosiłam tego okropnego człowieka najcierpliwiej, jak tylko mogłam. Wcale mnie zresztą nie cieszyła jego bliskość z Wacławem, bo nawet gdyby Powolny miał koneksje z generał-gubernatorem albo kimś jeszcze znaczniejszym, to i tak, czułam, nie wyniknie z tej znajomości nic dobrego. A nadto małżonek mój spędzał odtąd więcej nocy poza domem – co gorsza, w ogóle nie pamiętał swojej nieobecności, był przekonany, że cały czas śpi w naszym łóżku i to ja mu wmawiam, jakoby gdzieś wychodził. Opowiedział mi także barwny i żywy, nawiedzający go raz za razem sen o przedziwnie zniekształconych ulicach i wielopiętrowej baszcie bez okien, która nad nimi góruje – w tym śnie mój mąż boi się kogoś lub czegoś, co tam mieszka.
Troskałam się o niego nie mniej, niż stawałam podejrzliwa, aż mój niepokój osiągnął szczyt z nadejściem Wielkanocy. Wacław oświadczył mianowicie, że nie pójdzie na niedzielne nabożeństwo, jak zwykliśmy rokrocznie, ponieważ wybiera się wtedy z Józefem na Wierzbowy Ostrów, by uczestniczyć w pewnej niezwykle ważnej ceremonii. Wypytywałam o jej charakter, ale nabrał wody w usta i mi też nakazał milczenie – zwłaszcza przed Zofią nie powinnam się z niczym zdradzać. Tłumaczył, że odtąd będzie musiał przestrzegać reguł zgrupowania, do którego przystępuje dzięki Powolnemu; w niedzielę, gdy wypada pierwsza wiosenna pełnia, złoży „Przysięgę Krwi, otwierającą Księżycowe Koło”.
Świąteczne śniadanie zjedliśmy we czworo: ja, Wacław, Jerzyk i Zofia, choć trudno było mówić o rodzinnej atmosferze. Mój synek bardzo lubi święta i każdą w ogóle okazję, kiedy może zobaczyć się ze „stryjenką”, ale tym razem wyczuwał, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Wacław przez cały poranek siedział jak na szpilkach albo zdenerwowany przemierzał jadalnię – zresztą niewiele zjadł, tylko ćmił cygaro. Widziałam, jak nasze towarzystwo mu ciąży, niemniej dziękowałam Bogu, że nie zaprosił Powolnego. Gdy sprzątnięto już ze stołu, zabrałyśmy Jureczka pod Ostrą Bramę, a po mszy zaprosiłam Zofię na popołudniową kawę – mąż pod naszą nieobecność wyszedł».
«Jak właściwie układają się pań stosunki?»
«Dobrze…» — Obrocka zawahała się. «Nie chciałabym źle się wyrazić, doktorze Saklas, ja naprawdę lubię bratową Wacława, ale jednocześnie uważam, że to dziwna osoba. Jest, powiedzmy, pobożna, chociaż krytykuje instytucjonalną religię, mówiąc na przykład, że „kler sam nie wie, czy Bogu służy, czy Szkarłatnemu Wężowi”, cokolwiek to znaczy. Wyznaje chyba jakąś heretycką doktrynę, słyszałam zresztą niejednokrotnie, jak modląc się do Maryi Ostrobramskiej, używa przydomków nieznanych katolikom, chociażby: „Wielka Mądrość Boża”, „Nosicielka Gnozy”, „Skupiająca Światło”, „Dawczyni Wglądu”, „Matka Wolnych Duchów” i tym podobnych. Któregoś razu, gdy o nie zapytałam, zbyła mnie i ucięła krótko: „Niewiasta to Niewiasta”».
«Zwierzyła się jej pani ze swoich zmartwień?»
«Owszem» — przyznała z wyczuwalną skruchą pacjentka. «Byłam wystraszona i bezradna, a Zofia, mimo że dziwaczka, to dobra i współczująca kobieta».
«Przypuszczam jednak — podpowiedziałem — że nie otrzymała pani od niej tego, na co liczyła».
«Cóż… niezupełnie».
«Proszę o tym opowiedzieć» — zachęcałem. «To może być ważne».
«Kiedy Zofia dowiedziała się, że mój mąż odwiedza Wierzbowy Ostrów, posmutniała i ze szczerą obawą błagała mnie, żebym nie pozwoliła na „Zaślubiny, drugi ryt Koła”; w przeciwnym razie Wacław pozna bowiem „sekretne imię Okrwawionego Oblicza” i dołączy prędzej czy później do „Kręgu Ofiarnego”, a wtedy nic go już nie uratuje. Spytałam, co to za bezbożna sekta, z którą się zadał, a Zofia odpowiedziała, że „nadano jej nazwę Ecclesia Lunaris3”. Dodała, że Zaślubiny przypadają na pierwszą pełnię po letnim przesileniu – czyli nie wcześniej niż 12 lipca, więc mam jeszcze czas, żeby porozmawiać z mężem; ona ze swej strony też postara się z nim pomówić, chociaż wie, że Wacław nie przepada za nią».
«Jak się pani poczuła, usłyszawszy to wszystko?»
«Jeszcze bardziej zdezorientowana» — powiedziała zbolałym głosem. «Zofia wydawała się wiedzieć więcej ode mnie, ale po prawdzie sama jest chyba niespełna rozumu, taka nieszkodliwa wariatka. Wacław podśmiewał się skądinąd, jakoby ona i Klemens należeli do jakiegoś kółka pięknoduchów, urządzającego seanse spirytystyczne czy coś w tym rodzaju; ponoć grupka ta spotyka się niedaleko ratusza, bo któryś z jej członków ma prywatną kwaterę w zaułku Lidzkim».
«Doprawdy intrygujące» — rzuciłem z uśmiechem. «Nad wyraz!»
«Przydałoby się skierować Zofię do pana doktora!» — odwzajemniła uśmiech, lecz zaraz się zmitygowała: «Przepraszam, nie powinnam w ten sposób żartować».
«Ależ, pani Ireno, proszę nie być tak surową dla siebie!» — pocieszałem ją. «Skłonność do żartów to niezaprzeczalna oznaka powrotu do zdrowia».
Obiecałem pani Obrockiej stale monitorować jej kondycję i poradziłem, by jeszcze nie odstawiała nepentyny, przynajmniej do czasu wyraźnej poprawy; wyznaczyłem również wizytę w nadchodzącym tygodniu – ustaliliśmy bowiem, że będziemy się widywać regularnie. Koniec końców niestety – wskutek tragicznych wydarzeń, które nastąpiły później – Irena Obrocka została jedną z pierwszych pensjonariuszek Perły (gdzie zmarła rok później wskutek niewydolności serca).
W maju i czerwcu dzieląca małżonków przepaść jeszcze się pogłębiła – teraz okresy pozadomowej bytności Wacława, który na razie zyskał we wspólnocie najniższy stopień „Zaprzysiężonego”, wydłużały się nawet do tygodnia. Pani Obrocka właściwie nie wyrażała sprzeciwu, mąż odnosił się bowiem do niej w sposób opryskliwy i szorstki, niekiedy wręcz agresywny – bardziej niż o siebie Irena martwiła się jednak o syna, ponieważ chłopiec unikał ojca i reagował zdenerwowaniem na jego powroty do domu; Wacław ze swej strony po prostu go ignorował, traktował jak nieobecnego i raz tylko fuknął nań w przypływie nie wiedzieć czym wywołanej złości.
Gdy w Zielone Świątki Zofia wybrała się do szwagra, by przemówić mu do rozsądku, ten wszczął awanturę, zelżył powinowatą i wyrzucił z domu; zawstydzona jego wybuchem Irena parokrotnie odwiedziła Zarzecze, a zdziwaczała wdowa pełna była jak najgorszych przeczuć. Na szczęście w całej tej krytycznej sytuacji nepentyna podtrzymywała mecenasową w jako takim stanie – natłok myśli osłabł i złagodniały jej reakcje emocjonalne, choć uskarżała się nieraz na trudności z koncentracją, czuła się rozproszona i nieco otumaniona, ale za to stabilna.
Pewnego wieczoru, wczesnym latem, Wacław znalazł buteleczkę z dobroczynną miksturą w toaletce żony i wypytawszy ją, dowiedział się, że lek otrzymała ode mnie. O dziwo mecenas Obrocki wcale się wówczas nie rozgniewał, zaproponował natomiast, by wspólnie zażyli „odrobinkę”, na co Irena przystała, mimo że równało się to z przekroczeniem dopuszczalnej miary. Te kilka dodatkowych kropli rozluźniło panią Obrocką do tego stopnia, że nieskrępowana oddała się mężowi „w całkowitym szale i zezwierzęceniu”, domagając się odeń „prawdziwie męskich i brutalnych pieszczot”, mimo że do takowych nie nawykła.
Odpoczywając po wybuchu „ordynarnego pożądania”, rozmawiali o moim specyfiku. Notariusz wyśmiał wtedy żonę i oznajmił jej, że nie musi więcej płacić bajońskich sum „temu szarlatanowi Saklasowi”, gdyż Powolny może im dostarczyć tyle „balsamu” (określał tak nepentynę), ile tylko zechcą. Eklezja – ów związek, do którego obaj przynależą, zbierający się na Wierzbowym Ostrowie – czci potężne i prastare bóstwo, pomagające wyznawcom uzyskiwać wszystko, czego zapragną, wystarczy tylko pokłonić mu się i przystąpić do Komunii.