Pełnia szczęścia - ebook
Pełnia szczęścia - ebook
Nicola jest niezwykłą kobietą. Gdy zostaje napadnięta przez Jacka Moore’a, słynnego w okolicy rozbójnika, zamiast strachu odczuwa ekscytację. Rodziny to nie dziwi, zawsze uważali ją za dziwaczkę. Przecież dawno powinna wyjść za mąż, tymczasem ona woli przyrządzać ziołowe mikstury i leczyć ubogich. Byliby jednak zdumieni, wiedząc, że niebezpieczny Jack Moore bez reszty opanował jej myśli. Jest nim zafascynowana, pociąga ją jego hultajski wdzięk. Zgadza się na kolejne spotkania, ale trzyma uczucia na wodzy. Miałaby oddać serce mężczyźnie, któremu grozi stryczek? Kiedyś już straciła ukochanego, nie zniosłaby kolejnej tragedii. Jednak tym razem los okaże się dla niej łaskawy, ofiarując rozwiązanie, które nawet ostrożna i praktyczna Nicola uzna za pełnię szczęścia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-291-1296-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_1789 rok_
Helen nachyliła się nad leżącym w łóżku chłopcem, tak małym i bezbronnym, że serce się krajało. Wilgotne, kręcone włoski kleiły się do głowy, oczy miał zamknięte, długie, czarne rzęsy rzucały cień na policzki. Jeszcze przed chwilą nękany okropną gorączką, coś mamrotał i rzucał się na wszystkie strony. Teraz raptem znieruchomiał, ale klatka piersiowa unosiła się i opadała
Ostrożnie odgarnęła mu z czoła mokre włosy, błagając w duchu Najwyższego, by pozwolił temu dziecku przeżyć. Chłopczykowi, którego znała zaledwie dwa dni, a już nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłoby go tu nie być.
Przed dwoma dniami w zajeździe pojawił się pan Fuquay. Przyjechał dyliżansem z kilkuletnim chłopcem, bardzo chorym. Pana Fuquaya Helen miała już okazję poznać, kiedy jakiś czas temu do hrabiego Exmoora przyjechał w odwiedziny jego kuzyn, Richard Montford. W wiosce szeptano, że hrabia pogardza Richardem. Teraz stary lord już nie żył, a hrabią był właśnie Richard. Zatrzymał się w Tidings z przyjaciółmi, tylko pan Fuquay nocował w zajeździe.
Pojawił się w drzwiach tawerny i przechwyciwszy wzrok Helen, dał ręką znak, by podeszła. Szybko rozejrzała się na wszystkie strony, upewniając się, że nikt na nią nie patrzy, wymknęła się na korytarz i ruszyła za Fuquayem. Młody dżentelmen był nieco dziwny, bo mizerny i niezbyt przytomny. Jedna z dziewczyn pracujących w tawernie twierdziła, że Fuquay zażywa opium. Może i miała rację, lecz dla Helen był zawsze miły, poza tym hojny, więc bez kłopotu udawało mu się ją namówić, by gościła w jego łóżku.
Wyszli na podwórze i Fuquay podprowadził ją do swego powozu, w którym było dwoje dzieci. Na jednym siedzisku leżała zwinięta w kłębek, pogrążona w śnie dziewczynka. Na drugim siedzisku był mały chłopiec. Cały rozdygotany, spocony.
- Helen? Czy mogłabyś się nim zaopiekować? Nazywa się Gil i jest z nim naprawdę jest niedobrze. Chyba długo już nie pociągnie. – Fuquay, spojrzawszy na nią błagalnie, wyjął z kieszeni złotą monetę i wcisnął jej do ręki. – Proszę. Bądź przy nim do końca.
- Ale co mu jest?
- Dopadła go gorączka. A jeśli sądzone mu umrzeć, przynajmniej niech stanie się to, kiedy będzie w łóżku. Zaopiekujesz się nim?
Oczywiście zgodziła się natychmiast, przecież ten chłopczyk już skradł jej serce. Nigdy nie była przy nadziei, choć od mężczyzn nie stroniła, a bardzo chciała zostać matką. Marzyła o tym i ten chłopczyk był dla niej prawdziwym darem niebios. Natychmiast wsiadła do powozu i kazała zawieźć się do babci Rose. Przecież nie będzie siedzieć z założonymi rękami i spokojnie czekać, aż ten malec umrze. Babcia Rose na pewno go uratuje.
Jechali długo, ponieważ babcia mieszkała na samym końcu włości Buckminstera. Jej dom stał na uboczu, z dala od drogi. Dojechali na miejsce i Fuquay podał jej dziecko, dziękując wylewnie. Ona tylko coś bąknęła i przyciskając malca do piersi, ruszyła przed siebie.
Helen westchnęła i spojrzała na babcię znaną w całej okolicy. Rose była niewysoka, pulchna, o błyszczących niebieskich oczach i twarzy pomarszczonej jak wyschnięte jabłuszko. Wyglądała nieco zabawnie, ale była naprawdę mądra i powszechnie szanowana. Na ziołach znała się doskonale i od razu wiedziała, jak pomóc nękanemu gorączka dziecku. Przez kolejne dwa dni pił przyrządzone przez babcię napary z ziół. Poza tym robiły zimne okłady i pilnowały, by przełknął choć trochę zupy i napił się wody.
A teraz leżał nieruchomo.
- Babciu? Czyżby on… - zaszeptała Helen, pełna najgorszych przeczuć.
- A skąd! - Babcia pokręciła głową i uśmiechnęła się. – Moim zdaniem gorączka ustąpiła.
- Naprawdę?
Helen natychmiast przyłożyła dłoń do policzka chłopczyka. Odetchnęła, bo policzek nie był już taki rozpalony.
- I co dalej? – spytała babcia. - Zdajesz sobie sprawę, że on jest z wyższych sfer.
Helen pokiwała głową, bo to było oczywiste. Kiedy chłopiec coś mamrotał, mówił jak dziecko arystokratów, poza tym jego ubranie było z naprawdę drogiego materiału.
- Przecież wiem, babciu. Ale my go uratowałyśmy i teraz jest mój. Nikomu go nie oddam. Nie sądzę, żeby ktoś za nim tęsknił, skoro będąc w takim stanie, został pozostawiony samemu sobie. Może ktoś chciał, żeby umarł. Jeśli będą go szukać, powiem, że nie przeżył i pochowałam go w lesie.
Babcia, chyba też już zauroczona Gilem, wcale nie nalegała, by odszukać jego krewnych. Gorączka wreszcie ustąpiła i nadeszła chwila, na która Helen czekała z wielką niecierpliwością. Chłopczyk uniósł powieki, wlepił w nią ciemnobrązowe oczy i wyszeptał:
- A kim pani jest?
- Jestem twoją nową mamą, Gil. – powiedziała czule, biorąc go za rękę.
- Mamą?
- Tak. Twoją mamą.
- Ale… - Oczy chłopczyka zalśniły od łez. - Ja… Ja nie pamiętam… Ja się boję.
- I wcale się nie dziwię, kochanie – powiedziała miękko Helen, przysiadając obok niego i obejmując go ramieniem. – Byłeś bardzo chory, ale na pewno wyzdrowiejesz. Ja i twoja babcia zadbamy o to.
Malec wtulił się w nią i pochlipując, wyszeptał:
- Mama… Mama…
- Tak, kochanie. Jestem twoją mamą i zawsze nią będę.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_1815 rok_
Powóz był już blisko posiadłości Exmoora i Nicola miała coraz bardziej mieszane uczucia. Przecież teraz powinna być w Londynie i pomagać Marianne i Penelope w przygotowaniach do ślubu. Jednak Deborah sprawiała wrażenie tak nieszczęśliwej, pozbawionej sił, nawet wystraszonej, że nie potrafiła odmówić młodszej siostrze, którą bardzo kochała. Były sobie niezwykle bliskie, dopóki Deborah nie wyszła za hrabiego Exmoora…
Nicola westchnęła. Gdy Deborah oznajmiła, że wychodzi za Richarda, starała się jej to wyperswadować, lecz na próżno. Zakochana Deborah w ogóle nie dostrzegała, że Richard ma naprawdę wiele wad. A kiedy zdesperowana Nicola w końcu wypaliła, że jeszcze przed kilkoma miesiącami Richard zalecał się do niej, Deborah posądziła ją o zazdrość. Nicola uznała wtedy, że dalsza dyskusja nie ma sensu i przez prawie dziewięć lat widywała się z siostrą tylko sporadycznie. Nigdy nie przekroczyła progu domu Exmoora, a Deborah z kolei tego domu prawie nie opuszczała. Do Londynu przyjeżdżała bardzo rzadko. Jednak miesiąc temu, kiedy spotkały się na przyjęciu u Bucky’ego, ich kuzyna, Deborah wręcz błagała Nicolę o przyjazd. Znów była przy nadziei, a przedtem trzy razy poroniła, a więc hrabia nie doczekał się jeszcze dziedzica. Bała się, że to dziecko też straci. Nicola nie była w stanie jej odmówić, choć na samą myśl o tym, że kilka miesięcy spędzi pod jednym dachem z Richardem Montfordem, czuła ciarki na plecach.
Deborah nie wiedziała, dlaczego Nicola aż tak bardzo nienawidzi jej męża. Nie miała pojęcia, że Richard Montford zniszczył Nicoli życie, zabijając jedynego mężczyznę, którego darzyła miłością.
Powóz wjechał w jakąś dziurę w drodze. Nicolą rzuciło w tył, potem do przodu, a zaraz potem usłyszała coś, co ją przeraziło. Huk wystrzału. Strzelił na pewno ktoś, kto był bardzo blisko, a potem zawołał:
- Stój!
Powóz natychmiast się zatrzymał, a ten mężczyzna wołał dalej, niby żartobliwie:
- Masz głowę na karku, skoro podjąłeś dobrą decyzje, bo jak podejrzewam, masz co najwyżej garłacz, a my aż sześć strzelb wycelowanych prosto w twoje serce. Dlatego proponuję, byś się nie opierał i oddał nam broń. Oczywiście powoli i lufą w dół.
Nicola ostrożnie uniosła brzeg zasłony w najbliższym oknie. Noc była ciemna, co sprzyjało rozbójnikom. Widziała, jak siedzący obok stangreta chłopiec stajenny podaje strzelbę dosiadającemu konia mężczyźnie, który swoją broń wsuwa za pas i teraz do stangreta i chłopca stajennego celuje z ich strzelby. Powóz otoczyli jego ubrani na czarno kamraci. Twarze mieli do połowy przesłonięte czarnymi maskami, konie były ciemnej maści, a więc doskonale wtapiali się w mrok.
Gdy krzyknęła, jeden z rozbójników spojrzał w jej stronę. Oczywiście od razu opuściła zasłonę, ale została już zauważona.
- A więc powóz nie jest pusty – stwierdził rozbójnik. – Czyżbym miał zaszczyt spotkać się zaraz z hrabią Exmoorem? Panie hrabio, bardzo proszę, by pan wysiadł!
Rozbójnik, niewątpliwie herszt tych opryszków, dostrzegł połyskujący na drzwiach powozu herb Exmoorów, z czego wydawał się bardzo zadowolony. Bo herb to dowód, że powóz należy do kogoś bogatego. I kto wie, czy ten herszt nie porwie jej, żądając od hrabiego Exmoora okupu. Niepotrzebnie uległa Richardowi, który nalegał, że wyśle po nią powóz. Przecież gdyby jechała skromnym powozem, może ten rozbójnik wcale nie zwróciłby na niego uwagi.
Trudno, jest, jak jest. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi powozu z nadzieją, że uda jej się zachować zimną krew. Bardzo też żałowała, że nie wzięła przykładu z Alexandry, która zawsze nosiła w torebce pistolet. Tak na wszelki wypadek.
Drzwi powozu otworzyła, ale nie wysiadła, tylko stanęła wyprostowana, starając się wyglądać tak, jakby nie była wystraszona. Mężczyzna na koniu spojrzał na nią i cicho zaklął. Uśmiechnęła się złośliwie.
- A więc udało się wam zatrzymać powóz, którym jedzie kobieta. Nie ma się czym chwalić, bo to żaden wyczyn, skoro nie mam przy sobie żadnej broni.
- Czyżby? – Po twarzy mężczyzny przemknął uśmiech. – Kobiety zawsze mają przy sobie pewien rodzaj broni.
Spojrzał na nią wymownie i zeskoczył z konia. Nadzwyczaj zręcznie, po czym ukłonił się elegancko. A był to mężczyzna wysoki, mocno zbudowany i na pewno wzbudzający respekt. Jego twarz była zakryta maską, ale tylko do połowy, widać było mocno zarysowaną szczękę, kozią bródkę, wąsy i pełne usta rozciągnięte w sarkastycznym uśmiechu. Teraz uniósł dłoń, naturalnie ukrytą w czarnej rękawiczce, wziął Nicolę za rękę i pomógł wysiąść z powozu. Przez krótką chwilę nie puszczał jej ręki, spoglądając prosto w oczy. Odwzajemniła spojrzenie. Trwało to moment, potem puścił jej rękę i wystąpił z żądaniem:
- Musi pani zapłacić myto za przejazd przez moją ziemię.
- Pańską ziemię? Przecież to ziemia Exmoorów.
- Owszem, w rozumieniu prawa. Ale należy też do ludzi, którzy tu mieszkają.
- A… pojmuję. Czyli również do złodzieja, który tutaj osiadł.
- Obraziła mnie pani. A miałem nadzieję, że będziemy dla siebie uprzejmi.
- Mam być uprzejma, gdy pan mi grozi?
- Przecież ja wcale pani nie grożę.
- Nie? Czyli uważa pan, że to zwykła uprzejmość kazała panu zatrzymać powóz i domagać się zapłaty za przejazd? Gdy jednocześnie kilku mężczyzn celuje do mnie z broni?
- To po prostu interes, szanowna pani. Proszę dać mi swój woreczek.
- Bardzo proszę.
Nicola rozwiązała sznurki przy woreczku i podała go mężczyźnie, który wyjął z niego portmonetkę.
- O! Wcale nie pusta. Czyli szczęście mi dopisało!
- I zapewne chce pan jeszcze jakąś błyskotkę – wycedziła, zdejmując teraz rękawiczki, żeby mógł spojrzeć na jej dwa srebrne pierścionki. Miała nadzieję, że nie będzie szukał dalej. Przecież miała jeszcze coś, z czym nie chciała się rozstać, a co wisiało na łańcuszku starannie wsuniętym pod ubranie. Ten przedmiot był dla niej bezcenny.
Na wszelki wypadek dodała:
- Kiedy jestem w podróży, raczej nie wkładam ani bransoletek, ani naszyjników.
- Oczywiście! Zwykle wtedy ma się je z sobą, ale nie na sobie.
Dał znak ręką. Dwóch rozbójników natychmiast zeskoczyło z koni i znikło w powozie, z którego już po chwili wyskoczyli z kolejną zdobyczą, ze szkatułką z biżuterią i niewielkim podróżnym sejfem. Przytroczyli to do siodeł, a herszt zdjął rękawiczki, szybko zsunął z jej palców oba pierścionki. Potem spojrzał na nią jakoś dziwnie. Skomentowała to uszczypliwie:
- Jeśli pan ma już to, czego chciał, to może łaskawie pozwoli mi odjechać.
- Nie. To jeszcze nie wszystko. Chcę coś jeszcze pani ukraść.
I raptem chwycił ją za ramiona, przygarnął do siebie i zaczął całować. Zesztywniała, ale jego wargi poruszały się po jej ustach tak słodko, że już czuła, jak w środku robi się jej cudownie ciepło. I to było niepojęte. Była przecież naprawdę niebrzydka, nieduża, ale tam, gdzie trzeba, zaokrąglona, miała też bujne włosy i duże oczy w obramowaniu bardzo gęstych rzęs. Była przyzwyczajona, że mężczyźni zabiegają o jej względy, ale po raz pierwszy zareagowała tak mocno. A rozbójnik, tak samo nagle jak ją złapał, puścił i spojrzał, jakby doskonale wyczuł, co się z nią dzieje. To ją rozjuszyło tak bardzo, że wymierzyła mu policzek.
Wszyscy dookoła znieruchomieli. Nicola też, świadoma, że rozbójnik może teraz odpłacić jej pięknym za nadobne, ale nie dbała o to. Nie ruszała się z miejsca, on też, wpatrując się w nią przez chwilę, a potem raptem skłonił się, wskoczył na konia i po chwili on i jego kamraci zniknęli w mroku.
Odprowadzała ich wzrokiem, nadal zła jak osa. I nie bez powodu. Przecie nadal czuła na ustach żar tego pocałunku.
- Do kroćset! Co za zuchwałość! – wykrzyknął hrabia Exmoor, szwagier Nicoli. Bardzo przystojny, niebawem już pięćdziesięciolatek, który, jak wszyscy Montfordowie, wcale na swoje lata nie wyglądał. Wysoki, postawny, miał brązowe włosy i przyprószone siwizną skronie.
Nie tylko krzyknął, także rąbnął pięścią w zastawiony bibelotami stolik, kiedy usłyszał od Nicoli o napadzie. Był tak rozeźlony, że poczerwieniał jak burak i zaciskając pięści, zaczął gniewnym krokiem przemierzać pokój, nadal wykrzykując:
- Niesłychane! Miał czelność napaść na mój powóz! Ale dlaczego stangret zatrzymał konie?
- Musiał – powiedziała Nicola. – Oni zagrodzili nam drogę wielkim pniem.
- Przecież dałem chłopcu stajennemu pistolet! I kazałem siedzieć obok stangreta! A on z tego pistoletu nie zrobił żadnego użytku.
- Tam było aż sześciu rozbójników. Gdyby chłopiec zaczął strzelać, oni zrobiliby to samo i w rezultacie chłopiec i stangret już by nie żyli, a ja zostałabym sama, zdana na łaskę i niełaskę tych łajdaków. Na szczęście udało nam się wszystkim wyjść z tego cało. Owszem, parę błyskotek i monet musiałam oddać, ale to naprawdę żadna tragedia.
- Ty wcale nie jesteś przejęta tym, co się stało.
- Najważniejsze, że uszłam z życiem. A była taka chwila, kiedy wcale nie byłam tego pewna.
- I to najważniejsze – zgodziła się Deborah, podchodząc szybko do siostry. – Jesteś cała i zdrowa.
Wzięła ją za rękę, uścisnęła, a hrabia spojrzał na nie chłodno.
- Cieszę się, że potraficie podejść do tego tak spokojnie – odezwał się po chwili. – Jednak ja tym wszystkim czuję się znieważony.
- Ależ Richardzie, przecież oni napadli na mnie! – zaprotestowała Nicola.
- Jechałaś moim powozem i moim obowiązkiem było zapewnienie ci bezpieczeństwa. A teraz czuję się tak, jakbym dostał w twarz. Ten łajdak będzie rozpowiadał, że nie potrafię o nikogo zadbać. Na pewno już to zrobił, by mnie upokorzyć. – Hrabia uśmiechnął się wyjątkowo zjadliwie. – Niebawem przekona się, że posunął się jednak za daleko. Bo ja już posłałem po policjanta z Bow Street. Kiedy tylko się pojawi, zajmie się sprawą. Ten łajdak przekona się, że ze mną lepiej nie zadzierać.
Dla Nicoli to, co powiedział, nie było niespodzianką. Wiadomo, dla Richarda najważniejsze były jego uczucia. Zerknęła na Deborah, zastanawiając się w duchu, czy siostra nadal jest zaślepiona miłością i nie widzi, że jej mąż to człowiek bez serca, myślący tylko o sobie. Natychmiast przestała się nad tym zastanawiać, ponieważ Deborah zrobiła się przeraźliwie blada.
- Nie mówmy już o tym – powiedziała. – Deborah jest bardzo zmęczona i powinna się położyć.
Siostra uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, ale jednocześnie wymamrotała:
- Wcale nie padam z nóg.
- Nie wierzę – odparła Nicola stanowczo. – Chodź już, Deborah. Richardzie? Pozwolisz, że się oddalimy?
- Ależ naturalnie! - Richard ukłonił się. – Ja też już muszę iść. Trzeba porozmawiać ze stangretem. Życzę wam dobrej nocy.
Pierwszy wyszedł z pokoju. Nicola pomogła siostrze wstać, podała jej ramię i wyszły do holu.
- Mam nadzieję, że Richard opanuje nerwy i nie będzie zbyt surowy dla stangreta – powiedziała Deborah, kiedy szły przez hol. - Zazwyczaj tak się nie zachowuje, ale teraz jest wzburzony. Ten rozbójnik go po prostu prześladuje. Jakby okradanie właśnie Richarda sprawiało mu wielką radość. Kradnie i dostawy od dzierżawców, i z kopalni. W biały dzień! Zrobił to już niezliczoną ilość razy.
- Dziwisz się? Przecież Richard to najbogatszy człowiek w okolicy.
- Tak… Na innych też się zasadza, na powozy, na dyliżanse, ale największe straty ponosi Richard. Jest tym zdruzgotany. A tego rozbójnika, którego nazywają Dżentelmenem, nie sposób pochwycić. Raptem wyłania się z mroku i równie nagle znika w ciemnościach. Richard kazał swoim ludziom szukać jego kryjówki, ale nic nie znaleźli. Nakazał też, by przy wozach z kopalni było więcej strażników, jednak to nie pomogło. W dodatku nikt nic nie wie o tych rozbójnikach, a przecież ludzie we wsi zwykle wiedzą wszystko. Richard twierdzi, że nie chcą zdradzić kryjówki Dżentelmena, bo on jest dla nich bohaterem.
Nicoli to nie dziwiło. Widziała przecież, jak zagniewany był Exmoor i na stangreta, i na chłopca stajennego. Może wszyscy woleli trzymać język za zębami, może nawet pracownicy i dzierżawcy Richarda byli zadowoleni, że rozbójnik gnębi właśnie hrabiego Exmoora.
- Deborah? Co wiesz o tym rozbójniku? Wydał mi się trochę dziwny. Niby złodziej, a mówi tak, jakby był z naszej sfery. Tak samo jego kamraci.
- Tak, jest bardzo uprzejmy, zwłaszcza wobec dam i podobno nigdy jeszcze nikogo nie skrzywdził. A kiedy zdarzyło mu się zatrzymać pastora, który jechał do umierającego, przeprosił go, i pastor pojechał dalej, nie doznając żadnego uszczerbku.
- Aha… - bąknęła Nicola. Nie zdradziła oczywiście, że wobec niej ów rozbójnik nie był tak do końca uprzejmy. Poczynał sobie wręcz zuchwale, bo przecież ją pocałował.
– Nikt nie wie, skąd się tu wziął – dodała Deborah. – A pojawił się przed kilkoma miesiącami.
- Trochę dziwne, że właśnie tutaj – zauważyła Nicola. – Przecież złodzieje grasują zwykle w pobliżu Londynu albo przy drodze naprawdę uczęszczanej, a nie na głębokiej wsi. A poza tym… Dlaczego okrada ludzi? Może pochodzi z arystokratycznej rodziny, ale okrył się hańbą i został wydziedziczony.
- Albo to nicpoń, który roztrwonił fortunę. Tak uważa żona pastora. Richard sądzi, że to wcale nie jest rozbójnik z krwi i kości, tylko ktoś, kto go udaje.
Deborah zatrzymała się przed drzwiami do jednego z pokoi.
- To twój pokój, Nicolo. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Mój jest tuż obok.
Weszły do środka. Grube zasłony w oknach były zasunięte, w kominku napalono, lampa na stoliku przy łóżku była zapalona, a koło łóżka pokojówka właśnie wsuwała w pościel szkandelę. Wsunęła, dygnęła i wyszła.
- Bardzo ładny pokój – pochwaliła Nicola, rozglądając się dookoła.
- Cieszę się, że ci się podoba. A za oknem masz ogród. Widać wrzosowisko. A teraz…– Deborah uśmiechnęła się i wzięła siostrę za rękę –…chodź! Pokażę ci mój pokój.
Pokój Deborah był też duży, też bardzo ładnie umeblowany. Nie brakowało tu koronek i falbanek, ale nigdzie… ani śladu mężczyzny. Żadnych męskich butów pod ścianą albo stojaka na przybory do golenia. Jednak to wcale Nicoli nie zdziwiło. Wiadomo przecież, że w rodzinach arystokratycznych małżonkowie mają oddzielne sypialnie.
Deborah pokazała, w którym miejscu koło łóżka stanie kołyska dziecka. Łóżko niani będzie w garderobie. A Nicola, słuchając jej, zastanawiała się w duchu, jak to teraz jest między małżonkami. Czy Deborah nadal kocha Richarda tak bardzo jak wtedy, gdy wychodziła za niego i była wręcz zaślepiona miłością? A może z biegiem lat przejrzała na oczy?
Deborah wyraźnie posmutniała. Zapewne pomyślała o tych trzech istotkach, które nosiła pod sercem, ale którym nie dane było przyjść na świat.
- Bardzo dobre miejsce – powiedziała szybko Nicola radośnie i objęła siostrę. – Dzidziuś będzie zadowolony.
- Tak uważasz?
Oczywiście nadal zamartwiała się, czy tym razem wszystko przebiegnie bez komplikacji. Nicola uśmiechnęła się promiennie.
- Naturalnie. A tobie nie wolno się teraz niczym martwić.
- Przecież wiem, wszyscy mi to powtarzają, ale…
-…ale teraz ja tu jestem i we wszystkim będę cię wspierać. Jeśli masz kłopot z prowadzeniem domu, wezmę to na siebie. Wiesz przecież, że potrafię być despotką!
Deborah uśmiechnęła się.
- Cudownie, że przyjechałaś. Wiadomo, nie zawsze się zgadzałyśmy, ale zapomnijmy o tym.
- Naturalnie! Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie, droga siostro.
- Tak… Nie ukrywam, że wcale nie czuję się taka pełna werwy. Wręcz przeciwnie. Tym razem poranne mdłości naprawdę dają mi się we znaki. Ale wiesz… - Deborah raptem rozpromieniła się –…doktor twierdzi, że to dobry znak. Bo to świadczy o tym, że dziecko jest zdrowe.
- I na pewno doktor ma rację – przytaknęła Nicola, choć jej zdaniem doktorzy wcale nie byli nieomylni. Nigdy nie ukrywała tego poglądu, miedzy innymi dlatego w londyńskiej socjecie uważano ją za ekscentryczkę. – Nie wolno ci się przemęczać. A teraz powinnaś już się położyć. Zadzwonię po pokojówkę…
- Nie! Nie! Jeszcze nie teraz! – zaprotestowała Deborah. – Bardzo chcę, byś mi opowiedziała o zaręczynach kuzyna Bucky’ego.
- Na pewno opowiem ci o tym jutro. Także o tym, co zamierza lord Lambeth.
- Czyżby też planował ożenek? Ten zatwardziały kawaler?
- Dowiesz się wszystkiego, ale jutro.
- Dobrze, dobrze…
Nicola cmoknęła ją w policzek, zadzwoniła po pokojówkę i poszła do swojego pokoju. Zamknęła drzwi i rozejrzała się po miłym, ładnym wnętrzu. Niestety wcale nie czuła się tu komfortowo, marzyła, by jak najszybciej wrócić do swego londyńskiego życia. Zaangażowała się tam w dobroczynność, przekazywała i jedzenie, i ubranie najbardziej potrzebującym kobietom z East Endu. Nie tylko robiła coś dobrego, ale nawiązała też wiele miłych znajomości. A poza tym w Londynie można wybrać się i do teatru, i do opery. Tutaj czuła się obco i nieswojo, chociażby dlatego, że był tu Richard.
A kiedy jechała do tego domu, napadł na nią rozbójnik. Mało tego, pocałował ją!
Potrząsnęła głową, bo ten pocałunek stanowczo nie powinien zaprzątać jej myśli i podeszła do okna. Rozsunęła ciężkie zasłony, spojrzała na pogrążony w ciemnościach ogród, potem zamknęła oczy i oparła się czołem o zimną szybę. Przepełniła ją dojmująca tęsknota.
Gil!
Poczuła ból w sercu. Jakby ta rana była świeża, a nie zadana przed dziesięcioma laty. Nadal za nim tęskniła, a tego wieczoru myślała o nim bez przerwy. Kiedy powóz wjechał na podwórze, od razu przypomniała sobie, jak to było, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Właśnie tutaj, w Tidings, po powrocie z polowania. Siedziała jeszcze na koniu, a Gil podszedł do niej, by pomoc jej zsiąść. Spojrzała w dół, w jego czarne, roześmiane oczy i zrozumiała, że ten ciemnowłosy młodzieniec skradł jej serce.
Rozmyślała o nim przez cały wieczór. I kiedy rozmawiała z Richardem i z Deborah, i kiedy wreszcie została sama. Niewątpliwie dlatego, że była w Tidings, gdzie zobaczyła go po raz pierwszy. Nigdy nie przestała za nim tęsknić.
Oderwała głowę od zimnej szyby i podeszła do łóżka. Położyła się na boku, zwinęła w kłębek jak dziecko i wpatrzona w dogasający ogień w kominku, dalej rozmyślała. Tylko o nim…