Pełzające dżdżownice skrzydlaste - ebook
Pełzające dżdżownice skrzydlaste - ebook
Pełzające dżdżownice skrzydlaste to pełna humoru i przygód opowieść dla dzieci o dwóch odważnych dżdżownicach – Rabi i Mural – które postanawiają porzucić bezpieczne życie pod ziemią i po raz pierwszy wyjść na powierzchnię. Ich wyprawa przeradza się w pełną niespodzianek podróż. Zaprzyjaźnią się z Gorylicą Marillą, zatańczą z rozbrykanymi lemurami, popływają z kapibarami, a nawet staną do pojedynku z bandą zadziornych mew. To ciepła, zabawna i pełna wyobraźni historia o przyjaźni, odwadze i odkrywaniu świata z zupełnie nowej perspektywy.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 486 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z dedykacją dla moich córek
M. i M.
Rozdział I
Tam, gdzie kończy się światło, a zaczyna ziemia
Mieszkanie pod ziemią rządzi się swoimi prawami. Cichymi, lepkimi i raczej gliniastymi niż napisanymi na marmurze. To świat, gdzie słońce jest tylko legendą, opowiadaną przez najstarsze segmenty pokolenia. Świat, w którym rytm życia wyznacza wilgotność, a luksusem jest dobrze utwardzony tunel, nieprzeciekający po deszczu. Niewiele istot zamieszkujących na powierzchni ma jakiekolwiek pojęcie o tej krainie cieni, o tej symfonii pełzania – o królestwie dżdżownic. Nie wiedzą, jak żyjemy, co jemy, jak radzimy sobie z konfliktami (spoiler: przez ciche ignorowanie i unikanie dotyku czułkami) ani, co najważniejsze, jak przeżyć dzień, nie zostając przypadkowo zadreptanym przez emeryta w kaloszach.
Z drugiej strony – bądźmy szczerzy – dżdżownice też nie do końca rozumieją świat na powierzchni. Dla nich to miejsce mityczne. Płaskie, jasne i pełne istot, które poruszają się z absurdalną prędkością i wydają dziwne dźwięki. To, co dla nas jest codziennością, dla nich brzmi jak fantasy z kategorii „nierealne i niepraktyczne”.
A jednak zaraz się przekonamy, co może się wydarzyć, gdy śliska ciekawość spotyka się z błotnistym losem.
Historia pełzających dżdżownic skrzydlatych (w skrócie używajcie "DŻDŻ", żeby nie wypaść z językowego śladu) rozpoczyna się nie w piękny, słoneczny dzień. Nie, nie… to nie ta bajka. Tu nie ma słońca. Tu nie ma bajek. Tu jest błoto.
Historia DŻDŻ zaczyna się w dzień, który nawet depresja uznałaby za przesadę. Ponury, deszczowy, ciężki jak sumienie dżdżownicy, która zjadła własną wylinkę. Ziemia zamienia się wtedy w jedno wielkie, gliniaste bagno myśli. Przesiąknięta wodą, nasiąka jak gąbka gniewu bogów – albo po prostu jak ogródek Pana Kosmy po całonocnej ulewie. W tym czasie podziemne królestwo haruje bez wytchnienia, udrażniając kanały, jakby całe życie zależało od drożności tego brązowego labiryntu. I wiecie co? Zależy.
W tym właśnie błotnistym chaosie, dwóch młodych przedstawicieli DŻDŻ – Rabi i Mural – postanawia wywrócić swoje życie do góry segmentami. A właściwie: wystawić je nad ziemię.
To nie była decyzja podjęta lekko. Ich mięśnie, choć bez kości, drżały z ekscytacji. Pokrzepieni słowami bliskich – cichymi, śliskimi pożegnaniami przekazywanymi przez dotyk segmentu o segment – czuli dziwną mieszankę strachu i odwagi. Tę specyficzną emocję, gdy wiesz, że twoje życie może się zmienić… albo zakończyć przez zbyt twardy kapeć.
Rabi to urodzona marzycielka. Miała głowę pełną idei, fantazji i geograficznych absurdów. Marzyła o zwiedzeniu Warszawy, gdzie ponoć dżdżownice mają swoje kółka literackie i kompost premium. Potem chciała polecieć do Londynu, poczuć mgłę na skrzydłach. Odwiedzić Barcelonę i zatańczyć flamenco... pełzająco. Wejść na Mont Blanc i zobaczyć, czy śnieg rzeczywiście parzy. I w końcu – przemierzyć Australię, gdzie podobno gleba smakuje jak eukaliptus.
Mural był mniej... uduchowiony. On liczył. Przeliczył, że tempo pełzania ich rasy nie daje zbyt wielkich szans. Warszawa? Siedem lat. O ile nikt ich nie zdepta, nie przesadzi hortensji i nie rozkopie ich marzeń. A co z resztą świata? Mural sądził, że Rabi nie zdąży nawet spakować śluzu na tak długą podróż.
On sam marzył o mniejszych rzeczach. Może dotrzeć do najbliższego miasteczka. Może przepełznąć przez płytki rów melioracyjny. Może znaleźć kogoś, kto wie, co to znaczy „żyć i nie być przynętą”.
W końcu, po długim przeciąganiu się i wewnętrznych dialogach (segment pierwszy mówił „nie idź”, segment trzeci „idź!”, a środkowe milczały), Rabi i Mural wysunęli głowy z ciemnego tunelu. Nad nimi był ogródek Pana Kosmy – ich własna wersja Grand Canyonu, tylko z malinami i starym wiadrem w kącie.
Spojrzeli. I... nic. Pustka. Cisza. Nie było żadnej żywej duszy. Żadnego człowieka, kota, nawet zabłąkanego ślimaka po przejściach. Świat był jakby wstrzymany – tylko oni i ich oddechy (czy dżdżownice oddychają przez skórę, ale metaforycznie? Tak, absolutnie!).
Rabi wciągnęła wilgotne powietrze i z błyskiem w oku, którego nie miała, ale miała błysk, krzyknęła:
— Mural, no to lecimy!