- W empik go
Pensjonat pod świerkiem - ebook
Pensjonat pod świerkiem - ebook
Zapraszamy na magiczne święta w zaczarowanym miejscu.
Do ukrytego w Tatrach, zasypanego śniegiem Pensjonatu pod Świerkiem przybywają na święta kolejni goście. Każdy z nich przywozi własną historię. Na miejscu wita ich para właścicieli, którzy – niczym anioły – przyjmują pod swoje skrzydła życiowych rozbitków. Czy ich dobroć i życzliwość wystarczy, by wydobyć z człowieka to, co w nim najlepsze, i jednocześnie uchronić od tego, co złe?
Pensjonat pod Świerkiem to zbiór nastrojowych opowiadań stworzonych przez lubianych autorów specjalnie na magiczny czas świąt Bożego Narodzenia. Do czytania nie tylko przy kominku, z kubkiem aromatycznej herbaty w dłoni, w towarzystwie bliskich osób i… pierniczków.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-775-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatni koncert
Ukłonił się. Ogłuszający aplauz pieścił mu uszy, był jak dotyk szalonej kochanki, sprawiał, że krew zaczynała szybciej krążyć mu w żyłach. Mógł to porównać do uczucia, jakie ogarniało go tuż przed tym, kiedy miał zagłębić się w ciele kobiety. Ale i tak było milion razy lepsze. Wyprostował się, odłożył skrzypce i uniósł ręce. Hałas się nasilił. Był wirtuozem ludzkich mas. Nieznośny, złośliwy, przystojny. Bastard. Joachim Kropelski. Międzynarodowa gwiazda elektronicznego rocka, granego na skrzypcach, które zrobiono specjalnie dla niego.
Uśmiechnął się szeroko, prawie dotarło do niego zbiorowe westchnienie kobiet z pierwszych rzędów. O tak, wiedział doskonale, jak wykorzystywać swoją powierzchowność. Nie dość, że miał talent, to jeszcze wyglądał tak, że kobiety były w stanie zrobić wszystko, dosłownie wszystko, aby znaleźć się w jego garderobie. Miał nawet swoje groupies, które jeździły, a właściwie latały, za nim po całym niemal świecie. Ale wiedział, kiedy może sobie pozwolić na coś więcej. Żadna z nich nigdy nie trafiła do jego hotelowego pokoju. Utrzymywał stosowny dystans, aby podkręcać oczekiwanie i podniecenie, ale nie dać nic ponad to. Spojrzenie, dotyk, czasami pocałunek, to wszystko. Oczywiście, korzystał w bardziej dosłowny sposób z oszałamiającej popularności, ale tej grupki fanek potrzebował do zaspokajania potrzeby bycia uwielbianym, które napędzało go i dawało siłę do grania kolejnych koncertów, do komponowania i stawiania czoła ogromnemu szaleństwu, jakie go często otaczało.
Ukłonił się po raz ostatni, pomachał, posłał całusy i scenę zasłoniła ciężka kotara. Dostrzegł Angelikę, która cały czas stała za kulisami i jak zawsze nie spuszczała z niego wzroku.
– Napij się. – Podała mu jego ulubioną wodę, Evian, o temperaturze pokojowej. Kiedyś podała mu zimną, prosto z lodówki, to wylał jej ją na głowę. Nie cierpiał, kiedy nie słuchała, co do niej mówił.
– Samochód gotowy? – spytał oschle, oddając pustą szklaną butelkę.
– Tak. Hotel w Wiedniu też już gotowy.
– To chodźmy.
– A nie spotkasz się z fanami krakowskimi?
– Nie. Jestem zmęczony.
– Jasne, zatem chodźmy. Możesz się zdrzemnąć w czasie drogi.
– Właśnie to zamierzam zrobić.
W samochodzie Joachim usiadł z tyłu, nakrył się kocem i zamknął oczy. Angelika wiedziała, że po koncercie jest zawsze bardzo wyczerpany, dawał z siebie wszystko, energia wprost z niego buchała, potem musiał odpocząć. Teraz, po krakowskim występie, musieli jechać od razu do Wiednia, bo rano miał konferencję prasową, potem obiad z grupką wybranych fanów, którzy wygrali to spotkanie w jakimś konkursie, a o godzinie dziewiętnastej koncert. Ruszyli na południe, drogi były odśnieżone, ale zaczynał padać śnieg, Angelika miała nadzieję, że przejadą przez góry bez większych utrudnień, bo nie mogli się spóźnić. Sama była zmęczona, przecież od rana towarzyszyła Joachimowi w rozwiązywaniu jego codziennych problemów, a potem kibicowała podczas koncertu. Ale już się do tego przyzwyczaiła. Dziesięć lat temu poświęciła wszystko, aby on mógł realizować się jako rockman kompozytor; był dla niej najważniejszy. Był jej największą miłością, jej pierwszym chłopakiem, mężczyzną, którego kochała tak mocno, że znosiła wszystko, aby tylko on mógł czuć się dobrze i czasami obdarować ją tym swoim oszałamiającym uśmiechem gwiazdy rocka.
Zerknęła we wsteczne lusterko. Podłożył pod głowę poduszkę i spał. Wyglądał tak pięknie i bezbronnie. Jasne loki spadały łagodnymi falami na szerokie ramiona. Długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Długie palce wirtuoza ze srebrnymi obrączkami zacisnęły się na kaszmirowym kocu. Jej serce skurczyło się z przepełniającej je miłości i tęsknoty. Tak dawno nie czuła jego dotyku na ciele. Jego ust na swoich. Tak dawno nie słyszała jego szeptu, gdy wypowiadał jej imię, zaraz po tym, gdy osiągał spełnienie, poruszając się w niej. Wiedziała o jego przygodach, o kobietach w hotelach, o małolatach w samochodach. Taka była cena sławy. One same podawały mu się na tacy, nie miał siły odmawiać. Rozumiała to. Bolało ją cholernie, ale nie mogła nic z tym zrobić.
Potrząsnęła głową, aby odrzucić ponure myśli. Najważniejsze, że on był tu z nią, że zawsze do niej wracał. A ona czekała i wciąż pozostawała mu wierna.
Skupiła się na drodze, coraz gęściej prószyło. Zjechała na jakąś boczną drogę, nawigacja wskazała, że będzie trochę szybciej. Jednak widoczność była coraz gorsza. Śnieg padał prawie poziomo, czuła się jak na seansie Gwiezdnych wojen.
– Cholera – szepnęła, zwalniając prawie do dwudziestu kilometrów na godzinę. Nie widziała już niemal nic. Nie mogła dalej jechać, Joachim spał, na drodze nie było żywej duszy, a na zewnątrz rozpętało się istne lodowe szaleństwo. Pojazd ledwie się toczył. Nagle dostrzegła jakieś światło z lewej strony. Gdy podjechała bliżej, przeczytała słabo podświetlony napis, wydrążony w kawałku drzewa: Pensjonat pod Świerkiem.
Zdecydowała się skręcić. I tak nie była w stanie jechać, poczekają, może śnieg przestanie padać. Napiją się czegoś ciepłego. Joachim chyba poczuł, że auto zwolniło, przebudził się i spytał zachrypniętym głosem:
– Co się dzieje?
– Jakaś zamieć, nic nie widzę. Zjeżdżam do pensjonatu, wypijemy coś gorącego i poczekamy, może przestanie tak padać.
– Wiesz, że musimy zdążyć? – spytał sucho.
– Wiem. Ale nie mogę jechać, przecież widzisz.
– Zajebiście – warknął.
Podjechali pod okazały, ale nieco ponury, budynek przypominający kwadratową bryłę willi z lat siedemdziesiątych. Pensjonat nie sprawiałby miłego wrażenia, ale dzisiaj był ładnie oświetlony kolorowymi świątecznymi lampkami. Starszy człowiek stał w drzwiach i patrzył na nich, gdy parkowali przy wysokim ośnieżonym świerku.
– Mam nadzieję, że mają tutaj coś ciepłego, bo w takim lokalu w środku lasu nie spodziewałbym się zbyt wiele.
– Herbatę na pewno mają – mruknęła Angelika i wysiadła z samochodu.
Otworzyła bagażnik i włożyła szybko płaszcz, ale śnieg i tak już zdążył oblepić jej plecy i włosy. Joachim nie czekał na nią, był już na ganku.
– Zapraszamy. Ogrzejcie się. – Starszy człowiek otworzył drzwi i wpuścił gości do środka.
– Witamy w naszym pensjonacie. Jak tu trafiliście w taką zadymkę? – Wysoka blondynka, stojąca w recepcji, patrzyła na nich z lekkim uśmiechem.
– Przypadkiem. – Angelika ostukiwała buty ze śniegu.
Joachim już usiadł przy barze, nie zawracając sobie głowy ściąganiem kurtki.
– Macie coś na gorąco? Zjemy i jedziemy dalej – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Mamy, zaraz przyjdzie mój brat i przyjmie od pana zamówienie.
– Ale raczej nigdzie dzisiaj nie dojedziecie. – Niski głos należał do ciemnowłosego mężczyzny po trzydziestce, który właśnie wyszedł z zaplecza. – Jestem Gabriel, a to moja siostra Ewa – przedstawił blondynkę.
– Niby dlaczego? Nie dojedziemy? – Joachim patrzył na nich spod zmarszczonych brwi.
– Zeszła lawina, wszystkie drogi zasypane. Musicie poczekać do rana.
– Nie ma takiej opcji – prychnął Bastard.
– Posłuchajcie. – Starszy mężczyzna włączył radio, gdzie nadawano komunikat. Informowano, że nie ma jak się wydostać z Zakopanego i okolic, proszono o pozostanie w domach do rana. Nagle coś zawarczało i zerwała się łączność.
– Nie martwcie się, mamy generator. – Ewa uśmiechnęła się łagodnie. – Józef pomoże wam z bagażami, pokoje na górze są gotowe i bardzo przytulne.
– Angela. – Joachim spojrzał znacząco na kobietę, a ta od razu do niego podeszła. – Słuchaj, wymyśl coś.
– Widziałeś, co się dzieje? Poczekajmy do rana, zadzwonię do organizatorów, przełożymy to na pojutrze. I tak śpimy w Wiedniu po koncercie.
– Nie podoba mi się ta dziura – powiedział całkiem głośno.
Angelika była pewna, że gospodarze to słyszeli.
– Nie mamy wyjścia. Zaraz sprawdzę, jak wyglądają pokoje.
– Dobra, idę z tobą. Nie podoba mi się również ten facet. – Wskazał na właściciela. – Gapi się na mnie, jakby chciał mi wbić sztylet.
– Myślę, że przesadzasz.
– Myślę, że jesteś gównianym kierowcą – odciął się, wyszarpnął jej kluczyki i wyszedł na zewnątrz. Tam otworzył samochód i wyjął swoją walizkę. Gdy wszedł do środka, rzucił kluczyki na stół i zwrócił się do Angeliki: – Swoje bagaże weź sobie sama.
Dziewczyna uśmiechnęła się niezręcznie do obserwujących ich gospodarzy.
– Zaprowadzę pana do pokoju. – Ewa sięgnęła po klucze z recepcji. – A Gabriel przyniesie pani bagaż.
– Dziękuję – powiedziała cicho Angelika.
Joachim był już na górze, gdzie pokierowała go właścicielka pensjonatu. Patrzyła za oddalającym się mężczyzną i po chwili zawiesiła wzrok na szczupłej rudowłosej kobiecie.
– Zapraszam do jadalni. Ma pani ochotę na gorący barszczyk? – spytała przyjaźnie.
– Tak, poproszę.
Angelika była zmarznięta i zmęczona. A przede wszystkim czuła bezbrzeżny smutek. Za każdym razem, kiedy on zachowywał się wobec niej okrutnie, coś łapało ją za serce i ściskało tak mocno, że przez chwilę nie mogła oddychać.
– Pani towarzysz jest trochę nerwowy. – Ewa postawiła przed kobietą filiżankę z aromatycznym barszczem.
– Jest artystą. Czasami nie może zapanować nad rozdrażnieniem.
– A czym się zajmuje?
– Nie poznała go pani? – Angelika była zdumiona. Joachima rozpoznawano na całym świecie. Jak widać, do małego górskiego pensjonatu jego sława nie dotarła.
Nie wiedzieć czemu, poczuła się lepiej.
– Niestety nie. Poza tym proszę mówić mi po imieniu. Nie lubię niepotrzebnej celebry. Ewa.
– Angelika – odparła z uśmiechem rudowłosa.
– Wracając do tego pana… – Ewa wskazała palcem na piętro. – Czym się zajmuje?
– Jest muzykiem. Komponuje i gra rocka symfonicznego. Na skrzypcach. Joachim, pseudonim Bastard. Naprawdę nie słyszeliście?
– Niestety. Ale miło nam, że ktoś znany zawitał do naszego skromnego pensjonatu. A ty jesteś jego… żoną?
– Nie, nie! – Angelika gwałtownie zaprzeczyła. – Jestem jego… – Zawahała się. Bo kim właściwie była dla mężczyzny, którego kochała nieprzerwanie od prawie piętnastu lat? Menedżerką, organizatorką, przyjaciółką, psychologiem, kochanką, dziewczyną do bicia, murem, w który rzucał za każdym razem, kiedy coś szło nie po jego myśli. Mogłaby wymieniać bez końca. Gdy kiedyś spytała, czy ją kocha, uśmiechnął się i zaczął całować. Nigdy nie usłyszała od niego tych słów, których tak bardzo pragnęła. Sama wielokrotnie mu powtarzała, że jest dla niej wszystkim. Oczekiwała tego samego. Kiedyś powiedział jej, że on potrzebuje czasu, że to poważna deklaracja i chyba nie chciałaby, aby rzucał słowa bez pokrycia. Że musi być na sto procent pewien. Więc czekała. Wciąż czekała.
– Angeliko? – spytała zaniepokojona właścicielka pensjonatu.
– Przepraszam. jestem jego menedżerką. No i przyjaźnimy się.
– Rozumiem. – Ewa uśmiechnęła się łagodnie.
– Ciężko pracuje. Dlatego czasami jest… taki…
– Nie musisz tłumaczyć. Najważniejsze, że ty jesteś dla niego opoką. Czasami trzeba mieć kogoś takiego, na kim zawsze można się oprzeć.
– Właśnie… zawsze. – Angelika uśmiechnęła się trochę smutno.
– Ale to męczy, prawda?
– Nie…
– Wcale nie musisz być zawsze silna i niezawodna. Każdy z nas czasami może sam potrzebować oparcia.
– Pewnie tak. Ale jakoś nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek mogła okazać słabość.
– To niedobrze.
– Słabość okazać mogę tylko wtedy, kiedy jestem sama. Wiesz… – Angelika dopiła barszcz i odsunęła filiżankę. – To dziwne.
– Co takiego? – Ewa uśmiechnęła się łagodnie.
– To dziwne, że tak ci się zwierzam.
– Nie widzę w tym nic dziwnego. Po prostu rozmawiamy. Na dworze szaleje zamieć, a my jesteśmy w ciepłym i przytulnym miejscu.
– A na górze jest mężczyzna, który przeklina każdą spędzoną tu chwilę. – Angelika przewróciła oczami.
– No właśnie. Nie powinnaś chyba się tym tak bardzo przejmować.
– Gdybym tylko umiała. Czasami jestem zła sama na siebie.
– Powinnaś właśnie siebie postawić na pierwszym miejscu.
– Już dawno o tym zapomniałam. Nie widzę siebie, dostrzegam tylko jego.
– A czy on to docenia? – Ewa postawiła przed Angeliką dzbanuszek z gorącą malinową herbatą. W murowanym kominku wesoło trzaskało drewno, było spokojnie, cicho i bardzo przytulnie. Angela po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła się bezpiecznie.
– On docenia tylko siebie. – Angelika uśmiechnęła się smutno.
– Jesteś jego menedżerką, pewnie wszystko za niego załatwiasz, powinien cię szanować.
– Chyba o tym zapomniał. Miałam być dla niego wszystkim, bo on jest wszystkim dla mnie. Niestety… – rozżaliła się Angelika.
Ewa pochyliła się i dotknęła lekko dłoni siedzącej naprzeciwko kobiety.
– Wiem, że mnie nie znasz, ale czasami dobrze jest się komuś zwierzyć. Z nieznajomymi nie mamy zbyt wiele wspólnego, dlatego jeśli chcesz… – Spojrzała na okno, w które uderzał wiatr i śnieg. – Mamy całą noc.
– Chodzi o to, że… – Angelika nagle ochrypła, ale napiła się wody, którą Ewa jej podała, i potrząsnęła głową. – Chodzi o to, że wszystko… zawdzięcza tylko mnie. To ja skomponowałam jego uwerturę, którą wysłał na konkurs organizowany przez Metropolitan Opera w Nowym Jorku. On był na skraju upadku. Alkohol, narkotyki… Długi. Przestał wierzyć w siebie, zanim naprawdę cokolwiek zrobił, aby zbudować w sobie to poczucie, że jest coś wart. Ale ja nigdy nie przestałam. Tkwiłam przy nim… Straciłam dziecko. Nasze dziecko. On nawet nie zauważył, ja w sumie też… chyba nie… Bardziej byłam zajęta wyciąganiem go z depresji, oczyszczaniem z myśli samobójczych. I wówczas pojawił się ten konkurs. Sama też komponowałam, miałam wiele kompozycji, utworów, którym oddałam duszę i serce, dlatego postanowiłam, że wyślę jeden z nich do Nowego Jorku. I okazało się, że wygrałam! A właściwie wygrał Joachim, bo wysłałam zgłoszenie pod jego nazwiskiem. I od tego wszystko się zaczęło, wszystko się zmieniło. A przede wszystkim… on się zmienił. Nabrał pewności siebie, sam zaczął tworzyć, ta wygrana coś w nim otworzyła. Stał się rockmanem muzyki klasycznej. Zainwestowaliśmy w wizażystkę, zmienił styl ubierania się, sama widziałaś, wygląda doskonale.
– A ty wyglądasz na zmęczoną.
– Bo tak właśnie jest, czuję się bardzo zmęczona. Wszystkim. A najbardziej oczekiwaniem, że on w końcu dostrzeże, że istnieję. Że jestem nie tylko jego menedżerką. Ale także przyjaciółką, powierniczką, że go kocham. Naprawdę kocham.
– Z tego, co mówisz, sądzę, że on doskonale o tym wie, Angeliko. – Ewa pochyliła się, ponownie dotknęła dłoni siedzącej naprzeciwko kobiety i uśmiechnęła się łagodnie.
– I wykorzystuje to?
– Sama odpowiedz na to pytanie. Kim naprawdę jesteś, a kim powinnaś być. Kim chcesz zostać w przyszłości. I czy warto?
– Ten dom… – odezwała się po chwili milczenia Angelika. – Mogłabym tu mieszkać. Tutaj wszystko wydaje się takie proste.
– Zawsze możesz tu przyjechać. Aby pomyśleć.
– Już pomyślałam. Dziękuję za tę rozmowę. Muszę teraz… porozmawiać z kimś jeszcze.
– Oczywiście. I pamiętaj, kto dla ciebie powinien być na pierwszym miejscu. – Niebieskie oczy Ewy nie przestawały obserwować twarzy Angeliki.
– Teraz już nie zapomnę.
– To dobrze. Śniadanie zrobię wam na siódmą trzydzieści.
– Dziękuję.
***
Joachim wpatrywał się w notebooka, gdzie oglądał swój ostatni koncert w Londynie, wrzucony na jego kanał na YouTubie. Zadowolony stukał palcami po udzie i kiwał rytmicznie głową. Angelika popatrzyła na niego i nagle uświadomiła sobie, że w innym wypadku stałaby przez dłuższy czas i wpatrywałaby się w niego z zachwytem. Tymczasem teraz poczuła jedynie… zniecierpliwienie.
– Chyba znasz ten koncert na pamięć.
– Nieźle tu wyglądam.
– Wiesz, jak ma na imię twoja wizażystka? A dziewczyna od makijażu? A ta, co ci robi manicure? To im powinieneś dziękować.
Joachim spojrzał na nią uważnie i powoli zamknął laptopa.
– Jesteś zła? Ja też nie jestem szczęśliwy. Gdybyś wcześniej sprawdziła pogo…
– Nie jestem twoją pieprzoną pogodynką!
– Co się…
– Posłuchaj… – Angelika usiadła w fotelu naprzeciwko i splotła dłonie, opierając je o ławę. – Wystarczy.
– Angela… – Joachim otworzył szeroko oczy i wpatrywał się w nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
Angelika poczuła satysfakcję. O tak! Wreszcie ją zauważył. Po tylu latach przestała być niewidzialna. Dziesięć lat. Tyle zajęło jej zrozumienie, że została wykorzystana i nie może liczyć na nic więcej. Dziesięć lat zajęło mu dostrzeżenie, że ona żyje, a nie jest tylko elementem wyposażenia.
– Tak, to ja. I już wystarczy.
Zaniepokoił go jej dziwny, obcy wzrok.
– Nic się… – zaczął ugodowo, ale ona potrząsnęła głową, jakby nie miała zamiaru dłużej go słuchać.
– To już koniec. Trochę mi zabrało czasu uświadomienie sobie, że jestem dla ciebie tylko częścią wyposażenia twojej garderoby, czasami sypialni, kuchni… – Odginała palce, odliczając. – W nieskończoność czekałam, aż w końcu mnie dostrzeżesz. Mnie! – Uderzyła się w piersi. – Kobietę, dzięki której zrobiłeś karierę. Dziewczynę zakochaną w tobie wielką pierwszą miłością. Kochankę, która dawała ci tak wiele, w zamian nie dostając prawie nic. Ale to już koniec.
– Angie…
– Teraz ja mówię. Każdy twój występ okupiony był moimi nerwami, które potem koiłam tabletkami i wódką. Każda twoja przygodna panienka okupiona była moimi łzami, kiedy do rana szlochałam w poduszkę, wyobrażając sobie, co teraz robisz z inną, i wspominając twój dotyk, którego nienawidziłam i którego pragnęłam! Byłam przy tobie nie tylko wówczas, kiedy stałeś na piedestale, jak pan świata, mocarny i uwielbiany. Pamiętasz, co było dziesięć lat temu? Gdy stałeś w Przejściu Świdnickim i grałeś na skrzypcach, a ludzie wrzucali ci drobniaki do futerału? Wtedy nie miałeś ubóstwiających cię tłumów, wpatrzonych w ciebie pięknych kobiet, gotowych pójść z tobą na jedno skinienie. Wtedy byłam tylko ja, kochana Angie, która koiła twoje smutki, zabierała z ręki tabletki i chowała wódkę, abyś nie zdołał się całkiem upodlić.
– Wiem przecież… – jęknął Joachim, próbując się wbić w monolog Angeliki, ale ona nie zamierzała przestać mówić.
Wreszcie mogła powiedzieć, wyrzucić z siebie to wszystko, co siedziało w niej głęboko od tylu lat i powodowało bezsenne noce, nerwicę oraz początki depresji.
– Nic nie wiesz. Wiesz tylko, czego ty chcesz, czego sam pragniesz, i robisz wszystko, aby te żądze zaspokoić.
– Prosiłem cię o czas.
– Myślisz, że o to mi chodzi? Teraz? – parsknęła. – Jasne, czekałam jak głupia, że w końcu mnie dostrzeżesz, że będziesz chciał ze mną stworzyć dom. Dałabym ci wszystko. Kiedyś pragnęłam urodzić ci dziecko, być twoją żoną, leżałam nocami, bezsennymi i długimi jak niektóre twoje uwertury, i wyobrażałam sobie, jak by to było. Ale teraz już nie chcę. Wiesz, czego pragnę?
– Nie – odparł cicho, patrząc na nią z przestrachem. Zacisnął dłonie w pięści i nie wiedział, co zrobić. Pragnął ją przytulić, ale najnormalniej w świecie bał się do niej podejść.
– Chcę odzyskać życie. Tylko tyle.
– Ang…
– Tylko tyle! – powtórzyła z naciskiem, odwróciła się i wyszła, cicho zamykając drzwi.
Joachim siedział przez jakiś czas i wpatrywał się w zamieć szalejącą za oknem. Przypominał sobie te wszystkie chwile, kiedy faktycznie stał na granicy samounicestwienia, a ta kobieta tkwiła przy nim i trzymała go ostatkiem sił, aby nie zniszczył siebie tak do końca. Wiedział, że wiele jej zawdzięczał, oczywiście, że tak. Nie był idiotą. Tylko zakochanym w sobie egoistycznym dupkiem. O tym też doskonale wiedział. Poza tym… było mu wygodnie, skoro jej to pasowało, dlaczego on miałby się sprzeciwiać? Jasne, że myślał o przyszłości, w tych jego myślach to właśnie Angela była przy nim, nosiła jego dziecko. Ale jeszcze nie teraz. Nigdy nie było „teraz”. Zawsze było „później”. Ale może to zbyt późno? Postanowił zająć się tym rano. Pojadą do Wiednia, wrócą potem do Wrocławia i porozmawiają. Powie jej, że ją kocha, bo tak właśnie jest. Nie przywykł do wyrażania swoich uczuć, ale jej to wyzna. Ponieważ ona tego potrzebuje. Może w tym przypadku warto będzie skupić się na jej uczuciach, na chwilę zapominając o swoich? Ech, kobiety są takie dziwne. Inne.
Położył się w ubraniu na łóżku, był już bardzo zmęczony. Tak, zajmie się tym jutro. Później…
***
Nazajutrz obudziło go słońce, które w końcu wyszło zza chmur. Nieco nieprzytomny zerknął na drugą połowę łóżka – Angeliki tam nie było. Pewnie już zeszła na śniadanie, zawsze była rannym ptaszkiem. Ale też zawsze go budziła. Chyba naprawdę się wkurzyła. Zerknął na zegarek, dochodziła ósma. Rozciągnął się, poszedł do łazienki, umył zęby, przebrał się i zszedł na dół. Właścicielka, pani Ewa, już szykowała kawę, której aromat rozchodził się po całym pomieszczeniu.
– Jak się panu spało? – spytała uprzejmie.
– Średnio. Mogę prosić o kawę? – Joachim rozglądał się po małej jadalni.
– Już podaję.
– Czy widziała pani moją… Angelikę?
– Rano nie.
– Może poszła do samochodu. – Zerknął przez okno wychodzące na parking.
– To chyba do pana. – Ewa podała mu złożoną kartkę.
Popatrzył nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Co to?
– Proszę przeczytać.
Otworzył lekko drżącymi dłońmi. Poznał kartkę z notesu Angeliki, notesu, z którym się nie rozstawała i w którym zawsze zapisywała szczegóły dotyczące jego występów. Śmiał się z niej, że jest oldskulowa, że nie idzie z duchem czasu. A ona kiwała głową, wyciągała pióro i ładnym charakterem pisma notowała kolejne założenia jego kariery.
Teraz też miał przed oczami kształtne litery, układające się w słowa, a te w zdania.
Twój czas minął, teraz nadszedł mój. Muszę poszukać w sobie tej kobiety, którą kiedyś byłam, a którą ty skutecznie zniszczyłeś. Lecz nie do końca.
Radź sobie sam. Przecież lubisz być sam i wsłuchiwać się we własne myśli. Nie jestem ci już potrzebna. Teraz jestem potrzebna sobie.
Żegnaj.
Angelika
Joachim zgiął kartkę, zerwał się z krzesła i wybiegł na dwór. Słońce świeciło, sprawiając, że zimowy górski krajobraz iskrzył tysiącem światełek odbijających się od zmrożonego śniegu. Uniósł głowę i wyszeptał tylko jedno słowo. Jedno. Słowo, które w tej chwili było dla niego wszystkim. Od zawsze.
Szkoda, że tak późno to zrozumiał.
– Angeliko…MAGDALENA KNEDLER
Edgar
Ach! Wzrok! Wzrok! Wzrok!…
Edgar Degas, list do Évariste de Valernes, Paryż, 6 lipca 1891 r.
Edgar był dzisiaj niespokojny. Popiskiwał cicho, trącał Tomasza nosem i częściej niż zazwyczaj kładł łeb na jego kolanach. Gabriel, współwłaściciel Pensjonatu pod Świerkiem, pytał, czy nie trzeba przynieść pupilowi czegoś do jedzenia lub picia, albo może koc, na którym mógłby się położyć w jadalni. Tomasz odmawiał. Znał Edgara. Piesek miał swój ulubiony koc, który musiał leżeć zawsze przy łóżku pana, niezależnie od tego, gdzie się akurat znaleźli. A posiłki przyjmował o stałych porach i w kwestii jedzenia był zdyscyplinowany. Spragniony, zawsze ciężko dyszał, teraz jednak jego oddech wydawał się normalny. Tomasz wyciągnął dłoń i pogładził zwierzaka po łbie. Jego sierść była ciepła i miękka. Czyżby chodziło o dobiegające z kuchni zapachy? Franek, kucharz, którego Tomasz poznał przed dwoma dniami, kiedy pojawili się z pieskiem w pensjonacie, dwoił się i troił, by przygotować prawdziwą ucztę wigilijną. W powietrzu unosiła się woń barszczu, korzennych przypraw i pomarańczy.
Idealne miejsce, by spędzić święta Bożego Narodzenia. Zwłaszcza dla osób takich jak Tomasz – samotnych, stroniących od ludzi, za całe towarzystwo mających cwanego zwierza, bez którego nie potrafili się obejść. Edgar objaśniał mu teraz cały świat. Wskazywał ścieżki i wyznaczał przestrzeń, w której można się poruszać. Tomasz nigdy wcześniej nie lubił psów, w ogóle nie lubił zwierząt, uważał, że brzydko pachną i stale trzeba po nich sprzątać. Później jednak zmienił zdanie. Polegał na Edgarze dużo bardziej niż na swojej lasce. Laska okazywała się oczywiście niezbędna, ale nie wystarczała. Dzięki niej dało się jedynie wybadać przedmioty, ruchome obiekty i przeszkody, ale nie można było niczego poczuć i wyczuć, zwłaszcza na odległość. Pies, jak na żywy organizm przystało, reagował na otoczenie. Tomasz mu ufał.
Teraz też wiedział doskonale, z czego wynika zdenerwowanie czworonoga. Edgar czuł po prostu niepokój swojego pana i – zarazem – podopiecznego. Był przyzwyczajony do wykonywania poleceń, a jednocześnie kontrolowania sytuacji i zapewniania bezpieczeństwa, jak przystało na psa przewodnika. Teraz musiał na swój psi sposób wiedzieć, że nie jest w stanie pomóc. Wydarzyło się bowiem coś, co zachwiało równowagą jego pana. Co zburzyło ustalony porządek, a nawet nastrój oczekiwania na święta, które Tomasz z upływem lat polubił tak, jak nauczył się lubić zwierzęta. Zjawiła się… ona. Akurat tutaj, w górskim pensjonacie, i akurat w święta. A także akurat po trzydziestu latach od tamtych wydarzeń. Wiedziała, że tu był?
Jeszcze nie zamienili ze sobą ani słowa. Słyszał tylko głos Niny, kiedy rozmawiała z Ewą, współwłaścicielką pensjonatu, i prosiła ją o przygotowanie porcji pierogów bezglutenowych i kubka barszczu wegetariańskiego. Przeprosiła za kłopot, tłumaczyła, że zmiana diety zawsze odbija się na jej zdrowiu. Ewa z kolei oczywiście żadnego kłopotu nie widziała. W pensjonacie za całkiem normalne uważało się spełnianie oczekiwań gości, zwłaszcza w święta. Dzień wcześniej pozwoliła grupce emerytów śpiewać kolędy w holu i nie miała nic przeciwko obecności Edgara. A Nina Rej była jej, o dziwo, znana. Tomasz wiedział, że w świecie sztuki znali ją absolutnie wszyscy, ale ludziom ze sztuką nieobeznanym mogła się wydawać osobą anonimową. Żadna z niej w końcu gwiazda seriali. Jedynie wielka awangardowa malarka, wyznaczająca nowe trendy, której prace wystawia się w najsłynniejszych galeriach całego świata. „Świadomy kicz Fridy Kahlo, wyobraźnia Salvadora Dalego, psychologia Edgara Degasa i światłocień Rembrandta”. Tak pisali o niej ci, którzy potrafili oceniać czyjeś dokonania jedynie poprzez porównywanie ich z dziełami innych twórców. A przecież Nina była wyjątkowa. Z pewnością. Tomasz nie mógł zobaczyć jej obrazów, ale tak właśnie czuł.
Poza tym miał wspomnienia. Wiedział, co sobą reprezentowała dawniej, że miała pazur, odwagę, nie oglądała się na reguły. Słowem – miała wszystko to, czego jemu brakowało. Tomasz był tylko zachowawczym artystą i profesorem, który dawał studentom wskazówki, jak należy malować. Owszem – on doskonale wiedział JAK. Mimo to czuł, że nigdy nie będzie w stanie wyjść poza konwencje i schematy, ponieważ brakuje mu ognia i wyobraźni. Nigdy w swoim malowaniu nie odnajdzie siebie, a jedynie zbiór wyuczonych reguł. Mimo to Nina go podziwiała. Szukała u niego rad, chciała, by ją uczył, częściej niż tylko podczas programowych zajęć na Akademii Sztuk Pięknych. Była fascynująca. Zgodził się, oczywiście. A później ją zniszczył. Na krótką chwilę, ale jednak. Po kilku latach ona odnalazła w sobie siłę i odrodziła się jak Feniks z popiołów, a on… nie mógł już malować.
I rzeczywiście – była tutaj. Nina o głosie, który dobrze znał, który na zawsze zapamiętał. Nie wiedział, jak wyglądała, czy bardzo się postarzała i czy w oczach nadal miała to osobliwe światło. Nie mógł wiedzieć. Słyszał jedynie jej głos i czuł zapach. Ten sam zapach, choć przecież minęły trzy dekady. Nina Rej miała teraz czterdzieści dziewięć lat, a Tomasz był od niej o dwanaście lat starszy. Kiedy widzieli się ostatnim razem, był przystojnym mężczyzną w sile wieku, utalentowanym, z posadą na uczelni, z kontraktami w kilku galeriach i muzeach. I z marzeniami. PRL chwiał się w posadach, artyści czuli na plecach oddech wolności.
Zostawił ją w święta… Właśnie dziś przypadała trzydziesta rocznica ich rozstania. Pamiętał tamten dzień, tamten moment na kilka godzin przed kolacją wigilijną, kiedy oznajmił młodej, zaledwie dziewiętnastoletniej, dziewczynie, że wszystko skończone. Że dzieli ich różnica wieku, życiowe doświadczenie, plany na przyszłość, że źle to wygląda i mogą mieć kłopoty. Oczywiście się nie mylił. Ona również to wiedziała. Profesor i studentka – stary schemat, nic nowego. A jednak w ich wypadku chodziło o coś innego. Ona chciała się uczyć, on ją uwiódł. Ona liczyła na więcej, on dobrze się bawił. Ona się zakochała, on… zakochał się również. I to go właśnie przeraziło. Zakochał się w młodej dziewczynie, która miała – musiała – odnieść wielki sukces. Była do tego stworzona, każdy widział jej ogromny talent. Bał się, że odkryje przed nią swoje słabości i zrzuci maskę, którą dotąd nosił, ale też, że zapała do niej nienawiścią, kiedy nie będzie potrafił poradzić sobie z zawodową zazdrością. Nina Rej przerastała Tomasza Hoppena. I dlatego ją porzucił.
W jego kawalerce na wrocławskim Nowym Targu było ciepło i przytulnie. W tamtym czasie Tomasz nie przepadał za świętami, ale postawił na ławie małą sztuczką choinkę i nawet meblościankę udekorował łańcuchami z bibuły, które własnoręcznie wykonała córka sąsiadów. Z okolicznych mieszkań dobiegały odgłosy krzątaniny, w korytarzu unosiły się zapachy świątecznych potraw, ktoś wnosił po schodach zielony świerk. Nina przyniosła murzynek i blok czekoladowy. Sama zrobiła. Sąsiad z góry włączył płytę z kolędami, która ciągle się zacinała. „Lulajże że że że że że…”
Tomasz posadził Ninę na wersalce i szorstkim tonem wyjaśnił, że dłużej już tak nie może. Nie kocha jej. Nie chce utrzymywać tej relacji. Uważa ją za dziecko. Nie wydaje mu się, by miała jakikolwiek talent… Ma jedynie entuzjazm, który szybko się wyczerpie. Jego zdaniem nie zrobi wielkiej kariery. Powiedział to wszystko bez mrugnięcia okiem, przy akompaniamencie zacinającej się kolędy, a w tle, za oknem, cicho padał śnieg. I tak – pojawiła się już na niebie pierwsza gwiazdka. Nina nie pojechała do Kowar, by spędzić święta z rodzicami, bo przecież chciała być z nim. Ze swoim ukochanym. Swoim mentorem. Patrzył na nią z bólem w sercu, ale niczego nie odwołał. Widział, że zapada się w sobie, załamuje, w jej wielkich oczach zbierają się łzy. Dwa marzenia właśnie się posypały. Nie jest kochana. Nie jest utalentowana. Odeszła bez słowa.
Tomasz został sam w Wigilię, słuchał odgłosów wesołych rozmów, które zapewne toczyły się przy świątecznych stołach w sąsiednich mieszkaniach, i malował portret Niny. Wiedział aż za dobrze, że obraz jest niedoskonały. Dziewczyna rzuciła studia i więcej nie pokazała się w Akademii – kiedy go o nią pytano, wzruszał tylko ramionami. Dwa lata później zachorował na jaskrę. Myślał o Edgarze Degasie, wybitnym francuskim malarzu, który także powoli tracił wzrok, aż wreszcie musiał zwrócić się ku pastelom i rzeźbie. Rzeźba! Tomasz tak nią gardził, zawsze wskazywał wyższość malarstwa. A jednak rzeźba pod pewnymi względami je przerastała – choćby pod tym, że była dostępna także artystom, którzy utracili wzrok. Tomasz również próbował rzeźbić – w wosku, jak Degas. Niestety – nie potrafił. Stał się wkrótce, jak twierdził, parodią samego siebie. Niewidomym malarzem. Czy malarza może spotkać gorszy los?
Kiedy przed jedenastoma laty całkiem utracił wzrok, kupił sobie psa przewodnika. Nazwał go Edgar, na cześć Degasa. Dużo wcześniej słyszał już oczywiście o wybitnej polskiej artystce, awangardowej malarce, której dzieła odniosły gigantyczny sukces najpierw na wystawie w Meksyku, a później prawie na całym świecie. Nina Rej… Krytycy chwalili zwłaszcza obraz Dziewczyna płacząca pod świerkiem. Tomasz nawet się do siebie uśmiechnął, kiedy o tym usłyszał. A potem pomyślał, że wszystko jest właśnie tak, jak miało być.
***
Każde kolejne święta okazywały się inne. Z początku próbował je spędzać z rodziną – rodzicami i siostrami – by zagłuszyć wyrzuty sumienia i zająć umysł dekorowaniem choinki i szukaniem widelców do kompletu. Po całkowitej utracie wzroku matka i siostry za bardzo się z nim cackały i poczuł się bezużyteczny. Dlatego wybrał samotność. Od kilku lat towarzystwo Edgara satysfakcjonowało go w pełni. Co roku wybierali jakiś przyjemny pensjonat na odludziu i zaszywali się w nim na parę dni, by zjeść tradycyjną wieczerzę, odpocząć i jednocześnie uniknąć świątecznej gorączki. Z Edgarem dobrze się podróżowało. Nawet teraz, podczas krótkiego wieczornego spaceru tuż przed kolacją wigilijną, piesek nie wyszedł ze swojej roli przewodnika i opiekuna, choć to on bardziej potrzebował, by go wyprowadzono.
Tomasz podreptał za swoim kompanem z powrotem do pensjonatu i otrzepał buty ze śniegu. Czuł jego skrzypienie pod stopami i mróz szczypiący policzki. Wyobrażał sobie białe drobinki łączące się w większe całości i wreszcie tworzące na pobliskich sosnach i świerkach pierzaste czapy. Jeszcze pamiętał, jak wygląda śnieg.
– No! Panie Tomaszu, barszcz już jest – odezwał się tuż przy jego uchu melodyjny głos Ewy. – Zapraszamy. Wytrę pieskowi łapy.
– Sam to zrobię – zaprotestował łagodnie.
Edgar szczeknął z aprobatą.
– Dobrze, w takim razie proszę. – Włożyła mu do rąk czystą ściereczkę. – Poczekam tu z panem. Stolik już przygotowany.
– Dziękuję.
– Pana towarzyszka też już jest.
Tomasz zamarł na chwilę, po czym schylił się i zaczął wycierać łapy Edgarowi.
– Towarzyszka?
– Pani Nina Rej. Nie wiedziałam, że państwo się znają. Wspaniała artystka. Powiedziała, że umówiliście się tutaj na wspólną kolację wigilijną.
Tomasz oddał Ewie ściereczkę i kurczowo ścisnął smycz. Edgar zaskomlał. Dlaczego ten pies zdawał się wszystko rozumieć?
– Ach tak – powiedział tylko i dał się poprowadzić do jadalni.
Nie chciał robić scen. Nie ten czas, nie to miejsce. Edgar powiódł go sprawnie między stolikami. Rozległ się cichy zgrzyt odsuwanego krzesła.
– Hoppen – odezwała się Nina. – Miło cię widzieć.
Właśnie tak na niego kiedyś mówiła. „Hoppen”. Tylko ona jedna, spośród wszystkich ludzi, których znał. Naprawdę wątpił w to, że przedstawiał sobą przyjemny widok. Nauczył się już wiele rzeczy wyczuwać i „patrzeć” dłońmi, ale nie był w stanie skontrolować swojego wyglądu, nie widział też kolorów – własnej cery, włosów, ubrań. Bez słowa usiadł na krześle, a Edgar zwinął się u jego stóp.
– Na co masz ochotę? Pierożki? Karp? Barszcz z uszkami?
– Poproszę pierogi – powiedział po krótkim wahaniu.
Pierogi wydawały się bezpieczne. Barszcz mógłby rozlać na obrus i wcale tego nie zauważyć, a karp miał zawsze ości, których przecież Tomasz nie był w stanie usunąć przed jedzeniem. Wyczuł pod palcami widelec.
– Nie chciałbyś najpierw podzielić się ze mną opłatkiem? Kiedyś nam się nie udało.
Drgnął. To powinna być uszczypliwa uwaga, ale Nina wypowiedziała ją spokojnie, niemal pogodnie. Skinął głową. Nina wsunęła w jego dłoń opłatek.
– Życzę ci… – zaczął i umilkł.
Nie wiedział, co właściwie powinien powiedzieć. Że życzy jej szczęścia? Spełnienia marzeń? Nie widzieli się od trzydziestu lat, a to, co łączyło ich wcześniej, było zaledwie krótkim epizodem w skali całego życia. Właściwie jej nie znał.
– Życz mi szybkiego sfinalizowania rozwodu – pospieszyła mu z pomocą. – Do trzech razy sztuka, dwa poprzednie wlekły się niemiłosiernie, można osiwieć z tymi wszystkimi procedurami. Teraz mój prawie były mąż chce współpracować, więc trzeba myśleć optymistycznie.
– No… w porządku. W takim razie tego ci właśnie życzę – odparł zaskoczony.
– Dziękuję. A ja tobie życzę, żebyś jednak nauczył się rzeźbić. Próbowałeś gliny? Ceramika to dobre rozwiązanie. Albo biżuteria? Z czyjąś pomocą dasz radę. Musisz coś sobie znaleźć, bo uschniesz.
Powinien poczuć złość. Nina Rej była bezczelna, ośmieliła się ruszyć coś, co powinno pozostać nietknięte. Ale miała rację, a jemu zachciało się śmiać. Rzeczywiście – usychał od lat. Wcześniej żył malowaniem i patrzeniem na obiekty, jak każdy artysta, który urodził się z pędzlem w dłoni. Bez patrzenia nie ma malowania. Bez oczu także. Jeśli więc odebrano mu coś, co było treścią jego życia – musiał uschnąć. A jednak w tej chwili nie poczuł złości. Siedział obok Niny, która pachniała i brzmiała znajomo, i nabierał przekonania, że pewni ludzie są po prostu dla siebie czytelni – niezależnie do tego, jak często i na jak długo się spotykają. On również wiedział coś o niej. Domyślał się, że sztuka dała jej satysfakcję i artystyczne spełnienie, ale tego drugiego spełnienia, innego, głębszego, wciąż szuka. W osobach kolejnych mężów, w podróżach, pewnie w czymś jeszcze.
Podłoga zaskrzypiała i po chwili w gwar rozmów wplotła się melodia, którą ktoś zaczął grać na pianinie. O Holy Night. Tomasz lubił tę kolędę. Przełamał się z Niną opłatkiem i zaczął powoli żuć swój odłamek.
– Dziękuję – usłyszał po chwili.
To był ten moment, w którym człowiek powinien posłać swojemu rozmówcy zaskoczone spojrzenie, unieść brwi, może zmrużyć oczy. Tomasz tylko lekko obrócił się w jej stronę. Może się zmarszczył, może skrzywił. Nie wiedział, jak grymas, który ułożył w określonej pozycji mięśnie jego twarzy, został odebrany na zewnątrz. Wydarzyło się jednak coś jeszcze. Nina chwyciła go za rękę, tę samą, która wciąż spoczywała na widelcu.
– Gdyby nie tamte święta, kiedy powiedziałeś mi, że to koniec, nigdy nie znalazłabym się w miejscu, w którym jestem teraz. Dzięki tobie odkryłam w sobie siłę. Nawet nie podejrzewałam, że aż taką mam.
– Skrzywdziłem cię.
– To prawda. Można powiedzieć, że złamałeś mi serce. Chciałam umrzeć. Widocznie tego potrzeba artystom. Sam powiedziałeś kiedyś, że prawdziwa sztuka zawsze do pewnego stopnia karmi się smutkiem.
– Tak powiedziałem?
– Pamiętam każde twoje słowo.
– Nina…
– Tamtego wieczoru zaczęłam malować Dziewczynę płaczącą pod świerkiem. Pracowałam nad nią długo, przemalowywałam ją, ulepszałam. Praca zajęła mi ponad dwa lata. Ale opłacało się. Obraz za ogromną sumę kupiło MoMA1. Zachwycili się nim też krytycy w Meksyku.
– Słyszałem.
– A zatem powtórzę: dziękuję ci. Widocznie tak właśnie miało być.
– Ja też tak sądzę – mruknął, prawie nie otwierając ust.
– Bardzo mi przykro z powodu twoich oczu. Wiedz, że nigdy nie życzyłam ci źle. Nigdy.
– Na pewno życzyłaś, chociaż przez chwilę – odpowiedział, uśmiechając się.
– Mylisz się. Kiedy wyszłam z twojego mieszkania, usiadłam na ławce w rynku i tkwiłam tak na zimnie, nie strącając nawet z płaszcza płatków śniegu. Byłam absolutnie przekonana, że przecież musisz mnie kochać i coś jest w tym wszystkim bardzo nie w porządku.
– Kochałem cię.
– Wiem.
– Byłem zazdrosny o twój talent.
– Wiem. Teraz już wszystko to wiem, ale wiedza musiała dojrzeć.
– Jak mnie tu znalazłaś?
– Przyjechałam do Wrocławia, zostałam zaproszona na wystawę jednego z moich protegowanych. Zazwyczaj nie mam czasu na podobne rzeczy, ale teraz i tak planowałam przylecieć do Polski na święta. Na stare śmieci. Pokazałam się w ASP.
– Pewnie rzucili się na ciebie jak sępy.
– Mniej więcej. Kiedy już dali mi odetchnąć, zapytałam o ciebie. I usłyszałam, że dalej prowadzisz wykłady, bo przecież teorię i historię malarstwa znasz nadal mimo utraty wzroku. I że wyjechałeś na święta do „jakiejś pipidówki”. Zostawiłeś na wszelki wypadek namiary, gdyby coś się stało. I oto jestem.
– Dlaczego chciałaś się ze mną zobaczyć?
– Już mówiłam. Żeby ci podziękować. Poza tym chcę, byś wiedział, że nie myślę o tobie źle. I przykro mi. Bardzo mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. Niemniej wydaje mi się, że nie życzysz sobie mojego współczucia. Mam więc dla ciebie zadanie.
– Zadanie?
Edgar podniósł łeb i trącił Tomasza nosem. Chyba był głodny. Ewa miała mu niebawem przynieść kolację, ale z powodu świątecznej gorączki wszystko się nieco opóźniło. Pies dźwignął się i wyszedł spod stołu. Tomasz poklepał go po grzbiecie. W jadalni w dalszym ciągu unosiły się gwar rozmów i dźwięki kolejnej kolędy, którą ktoś grał na pianinie. Kilka osób nieśmiało usiłowało śpiewać. „Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi…”
– Tak, mam dla ciebie zadanie – powtórzyła stanowczo Nina, jeszcze mocniej zaciskając palce na dłoni Tomasza. – Spróbujesz coś wyrzeźbić. Masz to, czego potrzebujesz.
– Mam?
– Tak. Dłonie.
– Próbowałem już rzeźbić i…
– Być może źle się do tego zabrałeś. Zacznij od czegoś, co dobrze znasz. Od kogoś, kogo dobrze znasz.
– Kogoś? Masz na myśli…
Edgar pisnął i położył Tomaszowi pysk na kolanach. Ciepły, miękki łeb wiernego towarzysza. Tak dobrze znany. Dobrze… znany. Tomasz wstrzymał oddech, a Nina się roześmiała.
– No właśnie – powiedziała. – Edgar. Myślę, że się nada.
Tomasz nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak, Edgar. Rzeczywiście się nada. Gdzieś w tle wybrzmiały kroki, które ucichły przy ich stoliku. Ewa przyniosła psu obiecaną kolację. Postawiła miskę przy krześle Tomasza i szepnęła „Smacznego”. Po chwili spod stołu rozległo się mlaskanie. W jadalni zrobiło się ciepło i przytulnie, zapachniały ciasto i świeżo zaparzona kawa. Nikt nie zamierzał kłaść się dzisiaj wcześnie do łóżka. Pianista zmienił repertuar i dla odmiany zagrał skoczne Jingle Bells. Tomasz miał pewność, że pierogi na jego talerzu całkiem już wystygły. Wydało mu się też, że nagle wszystko widzi. Ubranych odświętnie ludzi, pianino i człowieka pochylonego nad klawiszami, błyszczące ozdoby, gałązki świerku, udekorowaną na kolorowo choinkę. I ją. Ninę Rej, starszą wersję dziewczyny, którą kiedyś kochał. Dziewczyny płaczącej pod świerkiem.
Poczuł jej oddech na swoim policzku.
– Nie zapomnij o Edgarze. Ta rzeźba będzie dla mnie.
------------------------------------------------------------------------
1 Museum of Modern Art w Nowym Jorku, ufundowane przez rodzinę Rockefellerów, w którym można obejrzeć między innymi słynne Panny z Avignonu Pabla Picassa.