Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera OPR. MK. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
20,00

Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera OPR. MK. - ebook

 Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera – kolejna część bestsellerowego cyklu

Perła to piąty tom z cyklu o księdzu Groserze. W 2003 roku książka Jana Grzegorczyka Adieu. Przypadki księdza Grosera przełamała tabu w mówieniu o prywatnym życiu księdza i kondycji polskiego społeczeństwa katolickiego. Książka trafiła na wszystkie listy bestsellerów. Potem wyszły Trufle, Cudze pole, Jezus z Judenfeldu, który stanowił prequell. Perła stanowi kontynuację Cudzego pola.

Rok 2005. Papieżem jest Benedykt XVI. Groser po miesięcznym pobycie w szpitalu – gdzie znalazł się w wyniku brutalnego napadu – wraca na parafię Pierwszych Chrześcijan. Jedni traktują go jako współczesne wcielenie Padre Pio, inni uważają go za ks. Jerzego, który przeżył. Spotkanie ze słynnym podróżnikiem owocuje nieoczekiwaną propozycją wyjazdu do Afryki...

Wciągający kryminał, intrygująca powieść obyczajowa i moralitet w jednym. To nie jest książka dla świętoszków, choć wskazuje drogę do świętości. Grzegorczyk to znany „kanibal” ludzi, który z pasją pożera ich biografie i przenosi je w mistrzowskiej formie w świat literatury. Perła to prawdziwy diament w jego twórczości.

BOGDAN RYMANOWSKI

Na naszych oczach motto książki „Kim jest Bóg, jak nie tym, który i lepi garnki, i je rozbija” rozwija się w niebywale wciągającą i niejednowymiarową opowieść. Grzegorczyk rozbija swych bohaterów perfekcyjnie. Odkrywa tajemnice, do samego końca trzymając czytelnika w napięciu, udowadniając, że potrafi nas zwieść i zaskoczyć do ostatniej chwili, tak w sprawach fundamentalnych, jak i małych. Ale jeszcze większą wirtuozerię autor osiągnął w składaniu. U Grzegorczyka z rozbitego człowieka nie zostają porzucone skorupy, pokazuje, jak go posklejać. Dobrze mieć tę książkę na wyciągnięcie ręki i móc się jej, w chwilach ważnych, chwycić.

ELŻBIETA CHEREZIŃSKA

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65676-51-1
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przebudzenie

1

Dopadli go w pałacowej jadalni, przy kolacji.

Biskup siedział pod ścianą z dębowej boazerii. Tak się nią przechwalał, taki był z niej dumny. Estetyka i praktyczność w jednym. Śmiał się z ekonoma, który uważał, że taka ściana niesie peerelowski posmak. „Panie kochany, wydatek jednorazowy i całe pokolenia nie będą musiały malować ścian. Przychodzi tutaj mnóstwo gości — i bardzo dobrze — ale brudzą, wycierają. Kornik też się do niej nie dobierze… Nie ma takiej opcji”. Zadręczał wszystkich tą opowieścią.

Nie przewidział, do czego teraz ta boazeria posłuży…

To nieprawda, że kara za złe uczynki nastąpi dopiero na tamtym świecie. A on przecież go zniszczył, zniszczył też Cybulę i jego kapłaństwo. Gdy ten leżał na dnie, groził mu ogniem gorszym od piekielnego.

To właśnie on wmanewrował go w ten zabójczy układ ze Stogą. On mu naraił tego biznesmena bandytę, który miał sfinansować budowę Kościoła, być gwarantem jego pożyczek. A gdy rozkręcił budowę — za jego poduszczeniem ponad stan i możliwości — podstawił mu nogę. Gdyby nie Wargin, pewnie musiałby sprzedać kościół, w który wpakował całe swoje serce.

I ten cynizm, ten jego biskupi cynizm. Kiedy zwrócił się do niego o pomoc, usłyszał, że przecież go ostrzegał, by nie przegrzał, by nie przeinwestował. Nie było sensu żebrać nie tylko o pomoc, ale i o litość. W Biblii jest tyle ostrzeżeń, żeby nie drażnić, nie igrać z ogniem. Jeśli więc biskup Florek ją czyta, to nie powinien się dziwić… Doprowadził go do czynu, który był sprzeczny z jego naturą. Stworzył w nim demona.

Zmówili się z Cybulą, że potrząsną tym łajdakiem na granicy zawału. Mieli dokładne informacje, kiedy Florek zostanie sam w swoim pałacyku. Siostra zakonna wyjechała do chorej matki, a kapelan na zjazd kursowy.

Posadzili go na ozdobnym fotelu. W samych majtkach, z którymi kontrastowała owłosiona czarna klatka piersiowa. Nie zamierzali zrobić mu poważnej krzywdy… Włożyli kominiarki. Nie odzywali się, żeby nie rozpoznał ich po głosie. Co prawda, tłumaczył Cybuli, to i tak na nic, bo on się domyśli, pozna ich po zapachu, ruchach, sylwetkach. Przede wszystkim dojdzie do tego, kto miał motyw. Cybula zdmuchnął jego wątpliwości jednym argumentem. „Dobrze wiesz, że oni wszyscy są ślepi, nic nie czują, nic nie rozumieją”. I tym jednym logicznym wywodem go przekonał. Mieli mu przykręcić dłonie do boazerii. Nie trzeba było żadnej belki do ukrzyżowania, mogli mu je przytwierdzić pod dowolnym kątem, Florek mógł rozkloszować ramiona jak człowiek witruwiański Leonarda da Vinci i wygodnie siedzieć sobie na złoconym fotelu.

Cybula wkręcił śrubę w prawą dłoń Florka. Biskup nawet nie jęknął. Zrozumiał, że widocznie przedtem dał mu znieczulenie. Piotr przekazał mu wkrętarkę i dał znak, żeby się pospieszył. On jednak czuł, że nie da rady. Florek patrzył na niego bez agresji. Jakby mówił: „Czyń, co masz czynić”. Spojrzał błagalnie na Cybulę. W jego oczach wyczytał: „Wybieraj — albo moja przyjaźń i wierność, albo lojalność wobec twojego oprawcy i zdrada”. Rozpadał się. Nie był zdolny, żeby to zrobić. Ujrzał otwierającą się pod nim przepaść.

Obudził się zlany potem. Z oczu ciekły mu łzy. Chciał odruchowo wytrzeć oczy i wtedy zrozumiał, że leży unieruchomiony. Nie w swoim łóżku, lecz w szpitalu, pośród jakiejś kosmicznej aparatury.

Przyglądał się swoim obandażowanym dłoniom, próbując sobie wyobrazić, co kryją te białe pakunki. Nadzieję czy koniec? Czy będzie mógł nimi jeszcze cokolwiek robić?

Do jego świadomości zaczęły napływać fakty. Jest w szpitalu. Miał jakiś okropny wypadek. Nie jest już tym samym człowiekiem. Wczoraj był u niego Cybula… Co on mówił? „Marni fachowcy. Nie wiedzieli, gdzie Jezusowi przybito gwoździe”. To były właściwie jedyne słowa, jakie Piotr wypowiedział w czasie odwiedzin. Może jego oprawcy byli znawcami sztuki. Wszystkie stare obrazy tak przedstawiały ukrzyżowanie… Teraz rozumie, skąd ten Cybula we śnie…

Drzwi otworzyły się i weszła para w białych fartuchach. Kobieta miała czerwone włosy zaczesane pod górę na żel. Był pewien, że już kiedyś ją widział.

— Jak się ksiądz czuje? — spytała.

— Trochę lepiej, niż wyglądam. Ale tylko trochę…

— Humor jest, a więc pierwsza oznaka zdrowia — uśmiechnęła się ciepło. Towarzyszący mężczyzna tylko milcząco asystował. — Przeszedł ksiądz zawał, ale niebezpieczeństwo już mamy za sobą…

Groser odwzajemnił uśmiech.

— Nie chcę pani martwić, ale to nie był zawał. Widzi pani, ja mam taką urodę serca.

— Wiemy, wszystko wiemy — kiwnęła głową.

— Bo ja już tu byłem przed rokiem. I wtedy też najpierw stwierdzono mi zawał, a potem odkryto, że to coś z pęczkiem Hisa. To tak, jakbym przechodził zawał.

— Zgadza się, mamy księdza dokumentację… Ma ksiądz prawo nie pamiętać, ale to ja byłam osobą, która poprzednim razem tłumaczyła księdzu…

„O Boże! — Grosera nagle olśniło. — No tak, przecież to jest Mini, lekarka z nogami do nieba”. To ona wypisała mu receptę na przekazie do prosektorium. Gdy to odkrył, błagała go, żeby tego nie zapisywał w swoich książkach, bo będzie miała nieprzyjemności.

— Wszystko pamiętam, pani doktor…

— To dobrze, ale tym razem ksiądz naprawdę przeszedł zawał. Zrobiliśmy księdzu koronarografię i założyliśmy stenty.

— To gorzej — uśmiechnął się gorzko. — To znaczy, że już… — zawiesił głos — na śmietnik…

— Nie, proszę księdza, miałam pacjentów, którzy przeszli po kilka zawałów. Wszystko zależy, jaki to zawał. U księdza nie jest źle. To nie był zawał rozległy, spowodowany stanem księdza tętnic, ogólnym złym stanem zdrowia, lecz wstrząsem, który ksiądz przeżył, i utratą krwi… Tętnice ma ksiądz drożne, no a ta sytuacja… nie powinna się powtórzyć…

Groser patrzył dłuższą chwilę, jakby nie potrafił zanalizować informacji. W końcu się odezwał:

— Czyli kiedy będę mógł wrócić na parafię?

Biała para wymieniła między sobą uśmiechy.

— To już pytanie raczej do doktora Tymoteusza Kanarka — stwierdziła Mini. — Doktor był tu od pierwszych chwil, by się zaopiekować księdza rękami — powiedziała i wzrokiem oddała pałeczkę stojącemu przy niej, milczącemu koledze, po czym pożegnała się i wyszła z sali.

Kanarek był mężczyzną niewysokiego wzrostu, o szpakowatej brodzie, gęste włosy zaczesane do tyłu, z wyraźnymi zakolami. Sierść wystawała mu spod białej bluzy niczym apaszka. Uroku dodawała mu niewątpliwie opalenizna.

— O tym proszę teraz nie myśleć…

— To się nie da… jestem proboszczem i mam budowę kościoła na głowie.

— Ma ksiądz od tego zwierzchników i przyjaciół. Kiedy ksiądz był w śpiączce, przy łóżku modlił się biskup Florek.

Groser uśmiechnął się. Proszę, biskup u łoża… Może zaczęły nim targać wyrzuty sumienia. Skarcił się szybko za złośliwość, której nie mógł się pozbyć nawet w takich okolicznościach.

— Proszę księdza, trzeba teraz pozytywnie o wszystkim myśleć. Informuję tylko, że chce się do księdza wedrzeć pół parafii, ale na razie to niemożliwe. Niech księdzu wystarczy, że księdza kochają… Zakazałem kogokolwiek wpuszczać. Muszę na razie dbać, żeby ta miłość księdzu nie zaszkodziła.

— No, ale chyba był tu Cybula… to znaczy mój… — Zwątpił, czy to nie były majaki.

— Wpuściliśmy tylko księdza Cybulskiego. Mówił, że jest bratem…

— Przedstawił się jako ksiądz? — zdziwił się.

— A co? Nie jest księdzem?

Groser kiwnął głową. Nie będzie wtajemniczać doktora w skomplikowaną sytuację Cybuli. Tym bardziej, że sam nie potrafił zrozumieć jego stwierdzenia. Przymknął oczy i zastanawiał się, czy odzyskał całkowicie świadomość. Albo mu się śniło, że Piotr rzucił sutannę, albo mu się śni to, co teraz słyszy…

— Jest, jest, tylko że zwykle się z tym nie afiszował — odpowiedział po chwili.

— Pewnie czuł, że to przepustka… — orzekł Kanarek. — Tak jak powiedziałem, nikogo teraz tu nie wpuszczamy. Chyba że księdzu na kimś wyjątkowo zależy.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Z jednej strony chciałby tu zobaczyć wszystkich bliskie dusze, a z drugiej wolałby, żeby go nikt teraz nie widział. Nie miał odwagi spojrzeć w lusterko, a co dopiero innym w oczy…

— Mam tylko jedną prośbę. Nie wiem, jak poinformować moją matkę… Ona może… się niepotrzebnie denerwować.

— Ten ksiądz powiedział, że weźmie to na siebie.

Wracał do rzeczywistości.

— Widzi pan, jestem proboszczem, muszę wiedzieć, co z moją parafią… — zaczął od początku.

— Już mówiłem, że był tu biskup. Prosił, aby księdzu powiedzieć, że on nad wszystkim czuwa. I już wyznaczył zastępstwo.

Zaczął się zastanawiać, czy to przejaw biskupiej troski, czy też może Florek ulokował na parafii jakieś pokorne cielę, dzięki któremu będzie mógł przeprowadzić do końca swoje zamierzenia. To znaczy wyeksmitować go. Wykorzystać jego stan i przenieść na „ambasadę”.

— Panie doktorze, ja właściwie nie wiem, co się ze mną stało…

— Cztery dni temu, w nocy, napadnięto księdza na probostwie. W dość specyficzny sposób. Można powiedzieć, że księdza ukrzyżowano… Co prawda, do rusztowania. Na stojąco. Policja bada sprawę i oczywiście chce księdza przesłuchać… Do tej pory nie daliśmy na to zgody. Jestem w kontakcie z policjantem, który zajmuje się tą sprawą. Twierdzi, że jest księdza przyjacielem. Norbert Pospieszny. Czy jest ksiądz gotów się z nim na chwilę spotkać? Ksiądz Cybulski mówił, że zna tego policjanta. Bardzo dobrze się o nim wyrażał…

— Tak, tak, oczywiście.

Nie był w stanie uporządkować tych wiadomości. Pilnował się tylko, żeby nie mówić jakichś bzdur.

— A co z nimi? — spojrzał znacząco na zabandażowane ręce spoczywające na pościeli.

— W pierwszym rzędzie musieliśmy ratować księdza serce. Najpierw życie.

— Czyli jeszcze nie wiecie, co jest w tych paczuszkach?

— Staraliśmy się, żeby z powodu zakażenia nie doszło do najgorszego.

— Czyli…?

— No… nawet amputacji — zaczął. — Wiemy tyle, że udało się zlikwidować zakażenie. Ale czy i jak zostały uszkodzone nerwy śródręcza, to dopiero wykażą badania EMG. Jutro przewieziemy księdza na mój oddział chirurgii urazowej.

Do pokoju weszła pielęgniarka, pchając przed sobą wózeczek załadowany jakimś sprzętem.

— Teraz zmienimy opatrunki — uśmiechnął się Kanarek.

Asystująca pielęgniarka rozcięła bandaż. A potem w dwójkę z doktorem zdjęli jakieś plastikowe usztywniacze.

— Proszę leciutko poruszyć dłońmi.

Kanarek przymrużył oczy.

— Ehe, ehe… — mruczał pod nosem. — Lewa ręka ma się do życia. A prawa… Jutro zobaczymy, co z nerwami, sprawdzimy ścięgna.

— Czyli nie wiadomo, jak będę mógł ruszać? Czy w ogóle… — zawiesił głos z nadzieją, że doktor zaprzeczy.

— No liczę na to, bo muszę dostać od księdza autograf…

Wacław poczuł przyjemną falę ciepła.

— Proszę, to pan coś czytał mojego?

— Doktor Łotocki jest tutaj pana wielkim ambasadorem. Swoją drogą wiedział, kiedy do tej Australii wyjechać…

— Łotocki… — Groser już chciał coś powiedzieć o wspólnym znajomym, ale powstrzymał się. „Za dużo gadam, a nie wiem, czy wiem, co gadać…”.

— A więc jeszcze raz, proszę się napełnić samymi pozytywnymi myślami. Troszkę ksiądz sobie poleży u mnie, możemy sobie wieczorami porozmawiać o sprawach istotnych… Czytałem ostatnio ciekawy wywiad z takim czeskim księdzem… Takie ma jakieś nazwisko na Ha…

— Halíkiem…

— O właśnie… Takie jedno zdanie mnie zaciekawiło, którego nie rozumiem. „Pan Jezus to jest kariera w dół”. — Kanarek sprawdził, czy wywarł na Groserze pożądane wrażenie. — Trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę księdza przypadek, to brzmi to dość nieprzekonująco. Sądzę, że księdza akcje pójdą do góry… Wystarczy przejrzeć, co pisze prasa… Ale to nie teraz. Zapraszam do mnie do dyżurki…

— Dobrze, ale proszę mi powiedzieć: kiedy…?

Doktor uśmiechnął się i pokręcił głową. „Jak dziecko”.

— Do domciu? W najlepszym wypadku za miesiąc. Chyba że się okaże, że ręce cudnie się wygoiły, ale niestety, proszę księdza. To nie była akupunktura…

2

Nie czytała gazet, nie oglądała telewizji, radia słuchała, ale tylko muzyki. Jako lekarka uważała, że obowiązkiem człowieka jest dbać o swoje zdrowie. Beznadzieja i tak atakuje ją zewsząd, po co się jeszcze katować. Dziś, jadąc do pracy, przełączała stacje i nagle zelektryzowało ją słowo: Groser. Momentalnie wsłuchała się w wiadomości. Dotarło do niej tyle, że policja szukała sprawców napadu… „Cztery dni temu…”. Zatrzymała się na pierwszym parkingu i wpadła do sklepu z gazetami. Sięgnęła po dziennik z krzyczącym tytułem: „Zejście z krzyża”. Fotografia księdza na tle budowy… Przebiegła tekst. Żyje, to była najważniejsza informacja. Jak to możliwe, że o niczym nie wie… Dwa tygodnie temu jej kolega, chirurg, Olgierd Łotocki, wskazał jej tego człowieka jako ideał księdza, którego tak szukała. Wybierała się do niego do parafii. Ale chciała się do tego spotkania przygotować, kupiła trzy książki Grosera, w tym ostatnią — „Cudze pole”. Prawie już całe przeczytała i w następnym tygodniu miała do niego dotrzeć. No i dotarła! „Cholera, masz się z kimś spotkać, to leć, a nie szykuj się jak do wyprawy w kosmos”. Ten jej cholerny perfekcjonizm i podświadomy lęk, że drugi cię zaakceptuje, jak na to zasłużysz.

W gazecie nie pisali oczywiście, w jakim szpitalu wylądował ksiądz, ale intuicja jej podpowiadała, że leży u nich. W szpitalu wojewódzkim, z doskonałym oddziałem urazowym i kardiologią. Wjechała na piąte piętro i weszła na oddział. Przemknęła przed otwartymi drzwiami szefa. Wolała się nie nadziać na wścibską sekretarkę. Zaraz by spojrzała na zegarek. Miała zwyczaj taksować jej garderobę. Sama gruba i brzydka, wyglądała jak kosz na śmieci, a mimo to nigdy nie omieszkała skomentować każdego niestosownego fragmentu jej stroju. A to za krótkie, a to za małe. Akurat to ją najmniej dziś obchodziło. Weszła do pokoju lekarskiego. Szybko założyła fartuch, złapała leżące na biurku historie choroby i pobiegła na odprawę. W środę na szczęście chirurdzy nie operowali, więc skończyło się na omówieniu przyjęć. Zaczęły się osobiste wycieczki… Renata wyłączyła się zupełnie. Zostawiła tylko opcję „nasłuch”, żeby usłyszeć swoje nazwisko. Myślami była przy księdzu… Do rzeczywistości przywrócił ją szum krzeseł. Wstała szybko. Po drodze wpadła do sekretariatu, rzuciła dwie historie chorób do wypisu i pobiegła na kardiologię. Na szczęście natrafiła od razu na Karolinę, koleżankę, z którą kiedyś chodziła razem na kurs ultrasonografii.

— Karolciu, słuchaj, leży u was ten ksiądz…

— Tak. Na OIOM-ie.

— Już wiesz, o kogo pytam?

— Wszyscy o niego pytają.

Renata zawahała się przez chwilę. Wszyscy… Będzie się przepychać przez tłum?

— W jakim jest stanie?

— Już stabilnym. Ale bardzo obolały.

— Muszę go zobaczyć.

— Nie! — niemal krzyknęła Karolina.

— Miałam go poznać. Łotocki mi go polecił. — Zawahała się, czy zdradzić jej kulisy tego polecenia. Nie chciała powiedzieć czegoś, co by wzbudziło do reszty niepokój Karoliny. Jakiś miesiąc temu, tuż przed wyjazdem Łotockiego do Australii, zapytała go, czy zna jakiegoś sensownego księdza, bo jak nie, to ona idzie do protestantów. „Już tam na mnie czekają. Pewien pastor serdecznie zapraszał”. Łotocki pokręcił głową: „Reniu, co ty bredzisz? Nie mam nic przeciw protestantom, ale to tak jakbym ci powiedział: daj mi sensownego człowieka, bo jak nie, to się przemienię w żyrafę albo kanarka…”. „Teraz to ty bredzisz. Chociaż nie, wy, rzymscy, macie taką przedziwną butę. Nasz Bóg jest najlepszy”. „Reniu, wiem, że ciebie nie przegadam… No mam takiego jednego księdza, Grosera — proboszcz mojej parafii. Zresztą jego nazwisko musiało ci się obić o uszy… Dam ci jego telefon, umówisz się z nim, pogadacie…”.

— Mówił, że muszę go poznać. Nie określał okoliczności. Może to właśnie ten moment.

— Teraz nie masz co mu głowy zawracać. Ledwo wraca do rzeczywistości.

— Nie będę zawracać, muszę go tylko zobaczyć. Czy to on…

Karolina popatrzyła na nią wnikliwie.

— Renia, czy ty jesteś pierdolnięta?

— Chyba nie masz co do tego wątpliwości?

— Nie, dlatego coś ci pokażę.

Wyciągnęła kawałek drewna o barwie buraka.

— Przywieźli go tutaj z drewnianymi klockami na rękach. Na miejscu nie byli w stanie wyciągnąć mu gwoździ. Mogliby jeszcze bardziej uszkodzić mu dłonie. No więc odcięli piłką belkę, do której był przybity. Klocki dopiero rozłupali mu na miejscu. Gwoździe wzięła policja, drewno też, oprócz tego jednego kawałka…

Renata chwyciła go w dłoń i ścisnęła. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać.

— Oddaj — Karolina się zniecierpliwiła. Renata schowała ręce do tyłu. Poczuła, że drobina drewna odłupała się od zasadniczej części. Ma drzazgę.

Posłusznie oddała „relikwię”. Część zasadniczą.

— Chodź, zaprowadzę cię. Tylko umowa stoi: grzeczna jak nigdy…

Renata złożyła ręce i skłoniła głowę w geście akceptacji. Była w pełni zadowolona. Zdobyta drzazga ma wartość stuprocentową. Wiedziała, że relikwie można multiplikować nawet przez potarcie. Tak jak można zmienić wiadro kranówki, wlewając do niego kropelkę święconej wody.

Groser podniósł wzrok. Kobieta wpatrywała się w niego dziwnie. Ktoś z personelu, ale oni wszyscy mieli spojrzenia albo uśmiechnięte, albo w ogóle nie patrzyli… A ona powiedziała: „Dzień dobry” i tajemniczo zamilkła. Próbował wygrzebać w pamięci jakąś sytuację. Może z poprzedniego pobytu… tak jak Mini?

— Czy my się znamy? — poddał się w końcu.

— Nie, znam księdza tylko z opowiadań. A teraz już wiem, że znalazłam kogoś, kogo szukałam.

— Mnie?

— Tak, szukałam sensownego księdza.

— Rozumiem, że tego sensu nabrałem przez ten… — szukał słowa — wypadek…

— Tego nie powiedziałam, doktor Łotocki twierdził, że powinnam się do księdza zgłosić. To było, zanim to księdzu zrobili…

Co ten Łotocki tu nawyprawiał?

Fajny gość, najpierw uratował mu życie, sprowadzając ekipę górali do budowy kościoła, potem przed wyjazdem do Australii przyniósł mu skrzynkę wina. Wino popłynęło na uczcie weselnej Magdy. Kana Galilejska. Gdyby nie to wino, może Bocian nie upiłyby się i może nie doszłoby do tego wszystkiego… A teraz tu wszyscy się na niego powołują. Nie mógł tego objąć rozumem. Jedna wielka sprzeczność…

— Doktor Łotocki robi mi tu niezły marketing.

W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka w towarzystwie mężczyzny z siwym wąsem. W granatowej koszulce.

— Pójdę już, może kiedyś dokończymy rozmowę — uśmiechnęła się nowo poznana. Groser dał znać powiekami, że umowa stoi.

3

Norbert Pospieszny, obecnie komisarz dochodzeniówki, był przed laty księdzem, a co ważniejsze, kolegą Grosera z jednego rocznika. Po rzuceniu sutanny utracił kontakty z duchownymi. Z Groserem spotkał się po latach w dość niezwykłych okolicznościach. Na pogrzebie człowieka, któremu — jeszcze jako policjant drogówki — udzielił sakramentu chorych w obliczu śmierci. Później, już jako dochodzeniowiec, zajmował się sprawą Grosera, gdy gazeta „Superfakty” próbowały z niego zrobić pedofila. Zjawił się także na parafii Pierwszych Chrześcijan w tę feralną noc, gdy Grosera napadnięto.

— Co, przyjacielu, coraz bardziej podnoszą ci poprzeczkę: pomówienia w prasie, podpalenie, zabicie psa, a teraz jeszcze ta golgota. Chyba już wyżej nie można… Święty za życia.

— Norbert, powiedz mi, co się stało.

— No cóż, zostałeś napadnięty w ruderze po Ryżym Bronku. Sprawców na razie nie złapano. Zabezpieczyliśmy ślady… Butów, opon. Wiemy, że w trakcie napadu telefonowali gdzieś, ale jeszcze nie ustalono gdzie, więc prawdopodobnie nie działali sami. Zaalarmował nas o wszystkim twój anioł stróż o przeuroczym nazwisku Zbigniew Szatan. Na początku zresztą sprawdzaliśmy go, ale okazuje się, że został wywabiony z przyjęcia, żeby chłopcy mieli wolne pole do działania. Oczywiście obserwujemy go, ale to na pewno nie on.

— Oczywiście. Zbiniu jest kryształ.

— Wacuś, wiem, że ledwo żyjesz, ale czy jesteś w stanie opowiedzieć mi, jak to wyglądało z twojej strony? Cokolwiek…

Groser uniósł brwi. Westchnął.

— No cóż, skończyły się poprawiny Magdy i Kuby… Zostałem zupełnie sam. Franek musiał gdzieś wyjechać. Koło północy dostałem esemesa, że Bocian bije Agatkę w chacie Ryżego Bronka. No tę swoją córkę…

— Tak, tak…

— Pobiegłem i nagle urwała mi się świadomość. Ocknąłem się, leżałem przywiązany rękoma do jakiejś belki. Było ich dwóch w kominiarkach.

— Sądzisz, że jeden z nich to mógł być Bocian?

— Taka myśl mi wtedy nawet przyszła do głowy, ale to bez sensu… — Groser zastanawiał się. — Jakby ci to powiedzieć? Myślę, że on był mi bardzo wdzięczny, pracował w sposób naprawdę oddany. Wyciągnąłem go z więzienia, dałem pracę… Ale przede wszystkim wygrał, stał się lepszym człowiekiem. Nie wierzę… Jaki miałby motyw?

— Zryty mózg… Kiedy podpalał ci kaplicę, też nie miał powodu, mówił, że wóda mu rozum odebrała.

Wacław pokręcił głową.

— No wtedy myślał, że robię krzywdę jego córce. Molestuję…

— Przesłuchiwałem kilku uczestników imprezy, poprawin, które urządziłeś.

— Cała parafia urządziła…

— Okej, nieważne, podobno Bocian znowu zaszalał…

Groser przytaknął.

— Niestety… Ale to jest naprawdę gdzieś w środku dobry człowiek, on ma serce…

— Wacuś, on ma dwa serca. Jedno dobre, które jest zdolne kochać, a drugie serduszko, które ma jedną troskę: zdobyć gorzałę. Nie ma takiej ceny, której alkoholik nie zapłaci za nią. Spośród alkoholików rekrutuje się najwięcej donosicieli… Może Judasz też był alkoholikiem? Kochał Jezusa, ale potrzebował na wódę.

Groser pokręcił głową.

— A co on mówi? — spytał.

— Kto?

— Bocian.

— Na razie nic. Zniknął. Wrócił do domu i potem wyszedł. Żona jest przekonana, że gdzieś pije. Ale na pewno go znajdziemy. Komendant wojewódzki powołał specjalną grupę operacyjną. Były oczywiście telefony z samego ministerstwa. Spotkał mnie zaszczyt. W tym towarzystwie gówno znaczę, nie mam ani stopnia, ani odpowiedniego doświadczenia, ale uznali, że jestem ekspertem od ciebie.

— No widzisz, Norbert, jeszcze zrobisz na mnie karierę…

— Jak ja ci się odwdzięczę? A czekaj, bo bym zapomniał. Mam twój telefon… Przegraliśmy informacje. Mogę ci go oddać, ale myślę, że to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz. Musisz mieć spokój. Na pewno przyatakują cię pismacy. Wyłączyłem ci go. Ale niech sobie tu leży.

Groser wymownie spojrzał na zapakowane dłonie. „O czym tu gadać”.

Westchnął. Wyobraził sobie, że wszystko jest w nim teraz prześwietlane. Także esemesy, które nie bardzo chciałby, aby oglądano. Do Leszka, do Magdy, wiele spraw załatwiał w sposób półlegalny. Próbował przypomnieć sobie te najbardziej kłopotliwe, ale po chwili się poddał.

— Jezu, ufam Tobie — szepnął.

— Co? — spytał Pospieszny, nie dosłyszawszy.

— A nic, tak sobie głośno myślę.

— Telefon, z którego wysłano do ciebie esemesa, przestał działać, najprawdopodobniej leży na dnie jakiegoś jeziorka. A nie słyszałeś, jak gdzieś dzwonili? Nieraz człowiek zapamiętuje dziwne rzeczy.

— Po tym wszystkim mnie jakoś ocucili i przytknęli mi do ucha telefon. Ktoś…

— Coś ci powiedział? Cokolwiek kojarzysz?

— Nie wiem. Chyba drwił, że patrz, jaki z ciebie Chrystusik… Nie wiem, naprawdę.

— Spokojnie. Może coś ci się przypomni, daj tylko sygnał. Zostawiam ci mój numer. Rozpoznałbyś ten głos?

— Nie, raczej nie.

— Podejrzewasz kogoś oprócz Bociana?

— Wrogów mam sporo… Jest ten Motlański, wiesz najlepiej…

— Bierzemy go pod uwagę. Pojechał do Niemiec. Nie odbiera telefonu.

— To skąd wiecie, gdzie jest? — Groser westchnął głęboko.

— Każdy telefon działa jak GPS.

— Może dajmy temu wszystkiemu spokój. Gdybym nie podał tego wina od Łotockiego… Spuśćmy na to zasłonę.

Norbert widział, że Groser zaczyna odpływać… Niech spuszcza swoją zasłonę miłosierdzia i zdrowieje… A oni będą tropić. Wstał i odmeldował się, przytykając palce do głowy.Lęki

1

Wargin odłożył gazetę. Autor porównywał Grosera jednocześnie do Popiełuszki, ojca Pio i Pana Jezusa. Artykuł sąsiadował z fotografią aktorki, która zdecydowała się pokazać w filmie wszystko, a część pieniędzy, które otrzymała za rolę, postanowiła przeznaczyć na cele charytatywne. Nie miał nastroju, ale mimo wszystko popatrzył ze znawstwem na piersi bogini.

Gazety huczały od sprawy Grosera. Prokurator obwieszczał sukces. W starej kamienicy przeznaczonej do rozbiórki znaleziono zwłoki Bociana. Strzał prosto w serce. Wykończył go najprawdopodobniej wspólnik. Pewnie pokłócili się o pieniądze za robotę. W każdym razie dowody były bezsporne. W pomieszczeniu znaleziono kominiarkę, a na niej włosy Bociana. Ślady butów Bociana odpowiadały śladom zdjętym przez techników w chacie Ryżego Bronka.

Nie mógł tego pojąć. Bocian nie był w stanie sam wymyśleć tego symbolicznego spektaklu. Wiedział tylko, jak się bije żonę i zadręcza dziecko. No tak, ale miał wspólnika. Był na tyle głupi, że nie rozumiał, iż po wykorzystaniu go do brudnej roboty stanie się balastem. Tak czy owak, to były pionki. Miał przekonanie, że za wszystkim kryje się Motlański. Groźby zostały zrealizowane. Dokładnie tak, jak mu zapowiedział.

Jeśli to on, to na jakiś czas powinien dać spokój, ale jeśli to jakiś psychopata dążący do celu, to zagrożenie go wręcz mobilizuje.

Motlański, dziennikarz polecony mu przez Stogę do nagłośnienia fundacji, z której nic nie wyszło, zjawił się u niego przed paroma miesiącami z propozycją nie do odrzucenia. Miał mu w ramach wdzięczności opowiedzieć parę obrzydliwości na temat Grosera. Sugerował, że jest on pedofilem, bo widywano go na parafii z dziewczynką. Wargin, co prawda, gdzieś w swoim wnętrzu poczuł cichą satysfakcję, że ktoś oblewa Grosera gównem, ale na zewnątrz udał, że jest obrażony nagonką na przyjaciela i próbą wmontowania go w całą sprawę. „Powiem panu więcej — rzekł z pogardą dziennikarzowi — sam widywałem go z psem, ale z tego nie wynika, że z nim współżyje”. Motlański próbował straszyć Krystiana, że upubliczni zdjęcia, na których sfotografowano go w łóżku z kochanką. Wtedy pokazał mu drzwi. Poskarżył się nawet Stodze, że jego protegowany jest szantażystą. Stoga oczywiście od znajomości z Motlańskim się odciął, ale jednocześnie podkręcił w Warginie strach, uzmysławiając mu, do czego są zdolni ludzie dawnych służb.

Lęk go sparaliżował. Nikomu nie opowiedział o groźbach Motlańskiego i Stogi.

Odkupił swoją winę, ratując Wacława finansowo. Kiedy ten w desperacji wyznał mu, że z powodu niespłaconej pożyczki będzie musiał wkrótce ogłosić bankructwo, zadzwonił do swego ojca w Ameryce. Poprosił go o pomoc, użył całego swego wdzięku. Czemu to zrobił? Żeby udowodnić swoje poplątanie, że jest w nim kawałek dobra? Zacytował ojcu Faustynę, że „żaden czyn podjęty w Bogu nie przeminie…”. Poskutkowało, ojciec sypnął kasą.

Nie przeminie…

Teraz mu grozi, że za ten czyn dostanie solidny wpierdol, może nawet taki, że się nie obudzi. Czuł, jak dusi go strach. Chwycił się za gardło. Ale była też w nim jakaś fala wyzwolenia.

Otworzył „Dzienniczek” Faustyny. Musi trzymać się reguły. Żaden dzień bez przeczytanej linijki. Musi to robić, choćby nie wierzył w sensowność tego tekstu. Musi wierzyć w sensowność rytuału, który ustanowił, w porządek, który stworzył. Pod wpływem Marty, swej siostry, którą chyba jedyną na świecie kochał miłością czystą. To u niej znalazł zaczytany „Dzienniczek” Faustyny. To ona jakby go zainfekowała. Ilekroć więc otwierał zapiski słynnej mistyczki, widział oczy Marty. To ona mu uświadomiła, że urodził się dokładnie w 25. rocznicę ukazania się Pana Jezusa Faustynie. 22 lutego 1931 roku ta prosta siostra ze zgromadzenia magdalenek usłyszała słowa Zbawiciela: „Namaluj mój obraz z podpisem: Jezu, ufam Tobie”.

Nagle przyszło mu do głowy, że zamówi dla Wacka Jezusa Miłosiernego. Na dole płótna każe namalować kawałek muru, z tymi cegłami, które przywiózł mu z Rzymu jako kamienie węgielne dla kościoła Pierwszych Chrześcijan. Kawałek ruiny z wpisaną ufnością. Ta myśl zaczęła go uspokajać. Wreszcie wytyczył sobie cel, który nie pozwoli mu się w tym momencie rozpaść. Przepędzi tę gnidę w imię: „Jezu, ufam Tobie”. W latach osiemdziesiątych sprezentował już Groserowi kopię jego ulubionego obrazu Hieronima Boscha „Chrystus wyśmiany”, ale po paru miesiącach ktoś mu ten obraz ukradł. Złośliwi powiadali, że skradł mu go sam darczyńca. No to spróbuje jeszcze raz.

W nagrodę za dobrą decyzję nalał sobie kieliszek hennessy. Po chwili dotarło do niego, że jest to koniak, który kojarzy mu się ze Stogą. Wylał go więc do doniczki z kaktusem. Uśmiechnął się do swego symbolicznego działania. Ten dystans do materii. Trzeba mieć w sobie klasę, żeby coś takiego zrobić. Jeśli ma wierzyć w działanie symboli, to nie może posługiwać się symbolami fałszywymi. Wyciągnął butelkę Martella. Dopiero teraz odetchnął. Perfekcja smakowo-etyczna.

Wiedział, że przez jakiś czas Motlański da mu spokój, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie bezpieczny.

Co robić? Iść na policję? Złożyć zeznania? To tylko uwidoczni jego winę, że milczał. Powiedzą, że jego milczenie zrodziło dramat.

Ale musi o tym komuś powiedzieć, bo inaczej zwariuje. Może wyjechać na jakiś czas do Stanów, do ojca? Przecież czekają na niego. Może udać, że nic nie wie…

Ale wiedział…

Nie miał wątpliwości, że za całą sprawą kryje się Motlański, a jeśli Motlański, to także Stoga.

„Boże, jeśli jesteś miłosierny, sprowadź na nich śmierć”. Tylko ich śmierć dałaby mu pełną satysfakcję i ukojenie.

2

Po południu po przewiezieniu na oddział chirurgii urazowej wreszcie poczuł głód. Dostał jedynkę. Czuł skrupuły. Gdy wieźli go korytarzem, widział ludzi na dostawianych łóżkach. W stanie cięższym od jego. Kanarek uciszył jego wątpliwości. „Toby dopiero ksiądz sparaliżował szpital, gdyby tu leżał”. Zjadł swoją pierwszą kolację. To znaczy został nakarmiony przez pielęgniarkę. Patrzył skrępowany na jej młodość i uśmiech. Wiedział, że musi wyglądać jak dziad kalwaryjski.

Rano do pokoju wszedł ksiądz. Wysoki, siwy, czerstwy, z krzaczastymi brwiami. Mógł mieć siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć lat.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

— Na wieki wieków — odpowiedział.

— Czy pan przyjmuje Jezusa?

— Tak.

Ksiądz wyciągnął z puszki hostię.

— Ciało Chrystusa.

Groser zamknął oczy. Otworzył je dosłownie po kilku sekundach, słysząc zamykane drzwi.

„Krzaczasty” zniknął.

„Cholera, wszyscy mnie tu rozpoznają, niemalże uczą się na pamięć moich książek. A ksiądz… Albo rzeczywiście nie wie, kim jestem, albo nie chce wiedzieć, bo mnie nie cierpi”. Nie byłby to pierwszy ksiądz, dla którego nie jest prawdziwym kapłanem. Po chwili skarcił się, że pierwszym owocem przyjętej komunii jest zastanawianie się nad własnym ego. Pycha. „Nie wszyscy muszą cię znać. Nie możesz dzielić ludzi na tych, którzy cię podziwiają i tych, którzy nienawidzą. Mogą być ludzie, którzy cię po prostu nie rejestrują”.

Rozmyślania przerwała pielęgniarka. Już nie karmicielka.

Podeszła bez słowa i wymierzyła termometr-pistolet w czoło Grosera, wpisała do karty wynik, a potem spytała sucho:

— Wypróżnienie było?

Pokręcił przecząco głową. To chyba oczywiste… Jak? W pościel? I w tej chwili poczuł, że się zapada. Jak grom z jasnego nieba spadła na niego świadomość, że czeka go coś niewyobrażalnego.

— Woli ksiądz basen czy pampersa?

— A nie mógłbym sam do toalety?

— Może jutro, pojutrze, na razie nie ma ksiądz ręki. A to naprawdę jakiś problem?

Groser zaniemówił. Był problem. I to wielki.

— A więc niech się ksiądz zastanowi — rzuciła i wyszła.

Wpadł w panikę. Do tej pory rozmyślał o tym, czy będzie mógł rozdawać komunię. Teraz przyszło mu do głowy, że jego największym problemem będzie podtarcie sobie tyłka. „Wolę głodować jak Pan Jezus na pustyni”. Kiedy obudził się z założonym cewnikiem, nie czuł z tego powodu wstydu. W końcu to jego męskość. Ale odsłonięcie swej ohydnej strony… degradującej fizjologii… Świat mu zawirował. Uzmysłowił sobie, że jest malutki. Tysiące ludzi znosi podobne upokorzenia ciała bez cienia skargi. Bez rąk, bez nóg. Całe życie. Z drugiej strony nie był wyjątkiem… Przypomniał sobie, jak Cybula mu kiedyś opowiadał o swoim stryju księdzu, który umarł z tego powodu, że wstydził się po operacji poprosić o basen. Staruszkowi nie mieściło się w głowie, że on, ksiądz, którego ciała nikt nigdy w życiu nie oglądał, rozbierze się i to w takich okolicznościach. W konsekwencji porobił się w łóżko. Smród był na całą salę. Rozzłoszczona pielęgniarka otworzyła na oścież okna i zaczęła wietrzyć, a że był mroźny styczniowy dzień, stryj Cybuli dostał zapalenia płuc i zmarł. To wspomnienie przywróciło go do pionu. Nie jest dziwakiem.

I nagle poczuł, że brzuch daje znać o sobie… ruch robaczkowy… Zadzwonił po siostrę.

— Siostro, ja muszę. To może już lepiej… — chciał poprosić o pampersa.

— Dobrze, wstajemy.

— To jak? — spytał zdziwiony Groser.

— Idziemy do toalety.

Kiedy stanęli koło klozetu, pielęgniarka podciągnęła mu koszulę. Zamknął oczy.

— Niech ksiądz uważa.

Pomogła mu usiąść na sedesie.

— Przyjdę za chwilę.

Skronie mu pulsowały. Bał się, że dostanie kolejnego zawału… Ulga. Spłukał łokciem. Stał bezradnie, wstrzymując oddech. Śmierdziało strasznie.

— Już? Proszę śmiało wychodzić … — Kobieta czekała przed kabiną z miską. — Proszę się wypiąć.

W dłoni uzbrojonej w gumową rękawiczkę zauważył potężną porcję ligniny.

Poddał się operacji. Zaniemówił, chciał podziękować, ale nie wiedział jak.

— Niech ksiądz nie będzie takie dziecko. Przecież już i tak musieliśmy księdza podmywać zaraz po wypadku.

Dopiero teraz sobie uświadomił, że kiedy przytroczyli go do rusztowania, puściły mu zwieracze.

Leżał i rozmyślał. To znaczy bredził myślami. Wyobraził sobie, że jego doświadczenie było jak wystawienie na próbę Abrahama. Kiedy już wykazał swoją gotowość, zostało mu to oszczędzone… Pampers albo basen… Pohańbienie albo życie.

Zaczął przepraszać Boga za biblijne myśli w odniesieniu do jego problemów klozetowych. „Boże, przebacz, ale czyż nie jest to najważniejszy problem człowieka, z którym się rodzimy i umieramy? Najpierw przewijają nas rodzice, no a potem, potem jest różnie. Ale tak i tak problem ten sam. Jak się wypróżnić, jak nie śmierdzieć. Oczyszczenie z pokusy, że można przejść przez ziemię w zapachu perfum”.

Wspomniał swoją nie tak dawną wizytę u parafianina, który modlił się codziennie o śmierć, bo nie mógł znieść świadomości, że dla rodziny jest tylko smrodem.

Ponure rozważania przerwało otwarcie drzwi. Znajoma łysa pała, z bródką. W letniej koszulce podkreślającej tężyznę. Franek Ognik. Łysol…

— Przepraszam, że dopiero teraz, ale miałeś tu zasieki. Chronili cię jak jakiegoś Special One. Przede wszystkim kładę tu torbę z wiktuałami.

— Ja prawie nic nie jem…

— To dasz do lodówki. Wacuś, co ta parafia wyprawia. Byś widział tę mszę, którą odprawiałem na drugi dzień w twojej intencji.

— W wakacje?

— No widzisz… Widzisz, jak cię kochają, zamiast dupę płaszczyć w ogródku przy piwie i grillu, przyszli się za ciebie pomodlić.

— Kiepskiego mają tego proboszcza. Co rusz stwarza problem, jak nie zniesławienie, to podpalenie albo inne kryminały…

Franek rozłożył ręce. „Nie da się ukryć”, mówiła szelmowska mina.

— Jak się czujesz?

Zaśmiał się.

— Rewelacja… Przed chwilą byłem na kiblu, jestem wolnym człowiekiem. Uporałem się z największym problemem. Tyłek podtarty przez pielęgniarkę. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że moje kontakty cielesne z kobietą będą tak wyglądały…

— Wacuś, to idzie wykorzystać… Jak się Florek dowie, to cię może przenieść na emeryturę, był podobny przypadek…

— À propos — Groser przerwał opowieść — wiesz, że Florek tu u mnie był na OIOM-ie? Modlił się… Gdy byłem nieprzytomny.

— Może raczej podsłuchiwał?

— Nie bądź, Franek, złośliwy…

— Czemu? Złośliwość to coś tak smacznego. Nie wiem, jak będzie dalej, ale na drugi dzień po twoim ukrzyżowaniu…

— Zmień słownictwo.

— A jak mam mówić? No dobra, niech będzie: na drugi dzień po twoim gwoździowaniu dostałem telefon z kurii, że mam się tymczasem zająć twoją parafią. Prawdę powiedziawszy, to zająłem się nią bez tego telefonu.

Wacław pokiwał głową i nagle, jakby dopiero teraz do niego dotarło, zastanowił się:

— Może jakieś bzdury gadałem w nieświadomości?

— Całkiem możliwe, Wacuś… Prawda was wyzwoli.

— Boże!… Miałem taki okropny sen. Miałem wkręcić śrubkę w dłoń Florka.

— I wkręciłeś?

— Nie…

Ognik zrobił zawiedzioną minę.

— No to nie masz się czego bać… — Klasnął w dłonie. — Zapomniałbym, przyniosłem ci Biblię, no ale nie wiem, czy ty jesteś w stanie… skoro tyłek ci muszą podcierać.

Groser wywalił na Franka jęzor.

— Może uda mi się pogadać z samym sobą. Zobaczę, co we mnie siedzi.

— Położę ci ją na stoliku. Sama ci się będzie wlewać. A policja cię nachodzi?

— Oddelegowali Norberta. Jest w jakiejś grupie operacyjnej.

— A ty masz jakieś intuicje? — spytał niepewnie Ognik.

— Jedną oczywistą, że to Motlański. Ale może, jak to jest takie oczywiste, ktoś inny wykorzystał sytuację. W końcu wrogów było więcej. Miałem różnych takich, którzy mnie nie darzyli sympatią…

— Nie wiem, mnie aż tak nie drażnisz… Żartuję. Jak to się działo, byłem już w leśniczówce. Z poprawin Magdy leciałem na mszę akademicką i zaraz potem wyjechałem. Koło południa w poniedziałek dostałem esemesa. — Franek zamyślił się. — Wiesz, muszę powiedzieć ci coś dziwnego. Tamtej nocy poczułem coś w łapach, jakiś skurcz. Niosłem wtedy akurat nalewkę i wypadła mi z rąk. Pięć litrów orzechówki popłynęło… Potem dowiedziałem się o tobie. No i wiesz, to było dokładnie o tej samej godzinie… Zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić.

— Cud… Uchroniłem cię. Alkohol straszna rzecz…

— Ale nie orzechówka…

Groser wpatrzył się w tatuaż ukazujący dłonie z kaplicy sykstyńskiej, zdobiący oszałamiający biceps Franka.

— Jak będziesz tak dalej ćwiczył, to ci się te dłonie rozejdą.

— Gdzie ja ci ćwiczę? Nie mam czasu, po prostu puchnę sam z siebie.

Groser milczał chwilę.

— Wiesz, Franek, był tu u mnie Cybula. Ale tylko raz. Nie rozmawialiśmy. Miałem trochę szmergla. Widziałem go jak za mgłą. Miałeś może z nim jakiś kontakt?

— Nie… Mieszka z kobietą… Przez przypadek ją widziałem… Powiem szczerze, że jak już chciał zgrzeszyć, to mógł lepiej wybrać.

Groser pokręcił głową.

— Franek, jesteś kawał paskuda…

— Wiem, strasznie boleję nad tym. Ale pocieszam się twoją ulubioną myślą.

— Jaką?

— No, że Chrystus to jest to najgorsze w nas, które wisi rozpięte na krzyżu i czeka, aż mu przebaczymy.

Groser jęknął.

— Co jest? Boli cię? — zaniepokoił się Ognik.

— Nie, po prostu przypomniałem sobie…

— Co?

— To, co tamten facet mi mówił przez telefon…

— I?

— No właśnie to, co powiedziałeś…

Ognik spojrzał na zegarek.

— Dobrze cię zna zatem, ale nie wiem, jak to wszystko połączyć. Lecę. O drugiej muszę być w więzieniu. Co ci przynieść następnym razem?

— Komunię…

— A tu nie ma kapelana?

— Jest co trzy dni… Ale jakiś dziwny. Mówi do mnie per pan.

3

Leżał na kozetce. Po obu stronach małe stoliki. Kanarek wraz z pielęgniarką odpakowali mu ręce. Spojrzał na swe spuchnięte i wielobarwne członki z małymi strupami pośrodku.

— Goi się jak na psie… Proszę poruszyć kciukiem lewej dłoni — rzekł Kanarek. — Ehe, dobrze, a teraz po kolei. Dobrze, teraz prawą.

Groser nie był w stanie dźwignąć żadnego palca.

Kanarek zaczął uciskać dłoń.

— Czuje ksiądz ból?

— Nie.

— Czuje ksiądz mój dotyk?

— Nie.

— Yhm. — Kanarek nic więcej nie powiedział, tylko wzięli się z siostrą do podłączenia aparatu. Pielęgniarka przesmarowała mu dłoń żelem. — Przepraszam, to nie będzie najmilsze badanie. Będę wbijał księdzu takie igiełki. To badanie pozwoli nam ustalić, w jakim stopniu ksiądz utracił czucie w dłoni.

Patrzył na swoją prawą dłoń. Odpakowaną. Skuloną…

W dwóch palcach nic nie poczuł. Kanarek w milczeniu patrzył na wskazówkę aparatu.

Groser starał się okazywać cierpliwość.

— Coś niecoś już wiemy… Otóż zaczniemy od pozytywów. Lewa ręka to cud, gwóźdź przeszedł, nie uszkadzając ani nerwów, ani ścięgien. Za tydzień będzie w stanie od biedy się nią ksiądz posługiwać. — Lekki uśmiech na twarzy Kanarka mógł świadczyć, że ma świadomość lęków Wacława związanych z wypróżnianiem. — Prawa, no cóż, musi ksiądz liczyć, że odzyska sprawność w niej tylko w określonym procencie…

— To ona nie jest martwa? — Groser spojrzał na napuchniętą dłoń, która wyglądała, jakby mu ją przyszyli od jakiegoś stwora.

— Spokojnie. Ona wymaga rekonstrukcji nerwów i ścięgien. Najważniejsze, że kciuk nie jest uszkodzony. A więc ma ksiądz palec przeciwstawny, który umożliwia chwytanie. Lepiej mieć kciuk i jeden palec, niż cztery palce bez kciuka. To tak, jakby miał ksiądz w ręce kombinerki. Tak, proszę księdza, więc najpierw spróbujemy naprawić nerwy. Musimy przebudzić te dwa śpiące paluszki…

— Wie pan, tą ręką rozdaję komunię…

— Tak podejrzewam… — Kanarek kiwnął głową. — Dziś nie mogę powiedzieć nic konkretnego. Będą operacje, będzie rehabilitacja. Tak naprawdę za pół roku będzie można określić, w jakim procencie…

— Pan będzie mnie operował?…

— A co, nie wyglądam na takiego, któremu można zaufać?

— Nie, tak pytam… To wszystko mnie przerasta. To kiedy?

— Jutro. Dziś zrobimy jeszcze księdzu badanie krwi… A jutro — do dzieła.

4

Nadkomisarz Ryszard Prędki, szef grupy operacyjnej, dał znać, żeby wpuścili Motlańskiego. W pokoju siedział obok niego Norbert i protokolant. To, że gość miał powody, by „dokuczyć” Groserowi, było dla policji jasne. Obciążały go po pierwsze jego teksty przeciwko Groserowi. Raz o księdzu pedofilu, drugi raz jego atak sugerujący, że Groser żyje w niemoralnym trójkącie z ekszakonnicą Zuzanną Król. Sugerował, że Groser jest ojcem jej dziecka. Na ten ostatni tekst Wacław zareagował pozwaniem Motlańskiego do sądu. Sprawę wygrał i dziennikarz musiał zapłacić. Pięćdziesiąt tysięcy. Motyw do zemsty zatem był, ale to na razie jedynie przesłanki. W żaden sposób nie mogły wystarczyć do jego oskarżenia. Wezwali go więc tylko na rozmowę wyjaśniającą. W chwili napadu na Grosera, 24 czerwca, Motlański przebywał w Berlinie. Tak wynikało z lokalizacji jego komórki.

— Szukaliśmy pana przez ostatnie pięć dni. Nie odbierał pan telefonu.

— Byłem w Berlinie. Z reguły nie odbieram połączeń z nieznanych numerów. A za granicą w ogóle.

— Dziwne jak na dziennikarza węszącego za informacjami.

Motlański uśmiechnął się ironicznie.

— Ja informacje otrzymuję od przyjaciół… Węszą raczej psy.

Prędki postanowił nie przedłużać wątku, w którym Motlański mógł zdobyć przewagę.

— No i żaden z przyjaciół nie poinformował pana, że napadnięto człowieka, którego atakował pan swymi tekstami?

— Nie.

Motlański nie spuszczał oczu z rozmówcy.

— Nie krył pan do niego wrogości.

— I nadal nie kryję.

Prędki próbował zignorować prowokacyjne odsłonięcie swych uczuć przez Motlańskiego.

— Co panu wiadomo o napadzie na księdza?

— Wszystko.

— To znaczy, że brał pan w nim udział?

Śmiech.

— Co pan rozumie, mówiąc wszystko? — Prędki ponowił pytanie.

— No wiem wszystko z gazet. Kupiłem parę. Śledzę tę sprawę. Duża satysfakcja.

— Chodzi mi o pana osobisty udział.

— Niestety, tu muszę pana rozczarować… Chciałbym otrzymać order, ale nie mogę sobie przypisywać cudzych zasług. Jak mówiłem, byłem w tym czasie w Berlinie.

— W jakiej sprawie?

— Powiedzmy, że u znajomej…

— Nazwisko.

— Róża Kasprzak.

— W celu…

— Uciech seksualnych…

— Adres…

Motlański chwilę się wahał, ale w końcu przedyktował go z komórki.

Prędki patrzył z nieskrywaną pogardą na łysą pałę Motlańskiego, na jego osmalony od papierosów wąs, na brązowe zęby. „Już widzę tę, co ci daje”.

— Jak pan wie, sprawca ma zawsze alibi — kontunuował komisarz.

— Sprawca? Czy ja dobrze usłyszałem? Pan chce mi postawić zarzut? To miała być rozmowa, a ja tu, widzę, jestem w roli oskarżonego. To jest podstęp… Przyszedłem bez adwokata…

— Spokojnie. W tej chwili teoretyzuję.

— To może być niebezpieczne dla osoby nienawykłej do takich czynności.

Prędki nie zareagował na zaczepkę.

— I pan za powtarzanie takich banałów dochrapał się nadkomisarza? — Spróbował jeszcze raz zaatakować Motlański.

— Za to, że i tak panu udowodnię…

— Pan mi grozi? Chyba na to jest jakiś paragraf? Proszę, aby to zaprotokołować.

Prędki nie zaszczycił go odpowiedzią.

— Co pana łączy z Bocianem?

— Z bocianem? Z tego, co wiem, człowiek pochodzi od małpy…

— Z Zygmuntem Bocianem. Na podstawie jego słów napisałeś ten swój oszczerczy tekst o księdzu Groserze. — Nadkomisarz wyciągnął z teczki kopię.

— Przepraszam, czy my byliśmy z sobą na „ty”?

— Nie, przejęzyczyłem się.

— Rozumiem, widzę, że emocje biorą górę… Bocian, mówi pan. A, no tak, nie pamiętałem jego nazwiska. Zgłosił się do mnie…

— Zgłosił się, czy pan kupił go do swoich potrzeb?

— Proszę jego zapytać, jak było naprawdę.

— Jak pan wie, Bocian nie żyje.

— No patrzcie! Skąd mam wiedzieć?

— Z gazet…

— Jak zginął?

Prędki się zawahał. „Dobrze wiesz, oblechu”.

— Powiedzmy, że zabił go wspólnik.

— No to w czym rzecz, panowie? Macie zdarzenie, macie winnych, jednego martwego, to dobrze, bo mniej kłopotu. Co wy macie do mnie?

— Jest ktoś trzeci, z kim łączyli się zamachowcy.

— Pytam się, czy pan ma do mnie jakieś pytanie. Jeśli nie, to proszę nie zabierać mi cennego czasu.

Prędki chwilę przypatrywał się Motlańskiemu.

— Dobrze, kończymy. Proszę podpisać… — zwrócił się do protokolanta o przekazanie zapisu.

Motlański przebiegł wzrokiem podsunięte mu kartki.

— Tu nie ma zdania, o którego zaprotokołowanie prosiłem — odezwał się z ostentacyjnym spokojem i nienaganną dykcją.

— Nikt nic więcej nie słyszał.

— No to ja tego nie podpiszę.

Prędki rozłożył ręce.

— Trudno.

Motlański wyszedł. Jego koszula na plecach była cała mokra.

— Musi coś na tego gnoja być. Jedziesz do Berlina przesłuchać tę jego Różyczkę. Może coś chlapnie. Baby czasem są głupie.

— Czy to zaprotokołować, panie nadkomisarzu?

5

Patrzył z nadzieją na swe dłonie. Lewa zabandażowana, a prawa w specjalnej ortezie odciągającej palce.

— Jezu, ufam Tobie. Niech Twoje czyste i zdrowe ciało przemieni moje ciało schorzałe… — Codziennie od paru lat powtarzał słowa Faustyny, obecnie z jeszcze większą żarliwością.

Był sam w pokoju. Sięgnął lewą ręką po Biblię. Okazało się, że nie tak prosto było ją uchwycić. Jakby operował dźwigiem bez żadnego kursu. Kiedy już miał ją przy sobie, spadła mu na podłogę. Musiał wstać. Postanowił nie wzywać pielęgniarki. Niezdarnie zsunął się na lewą stronę. Uniósł Biblię, położył ją na łóżku. Stwierdził, że w sposób naturalny klęczy. Pozostał więc w tej pozycji. Łóżko stało się klęcznikiem. Otworzył na psalmach. Miał tam zakładkę z chusteczki, którą parę lat temu w czasie górskiej wspinaczki znalazł w Tatrach. Nazwał ją wtedy swoją carte blanche, przepustką do nowego życia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: