-
nowość
Persona non grata, czyli Sołtys w wielkim mieście - ebook
Persona non grata, czyli Sołtys w wielkim mieście - ebook
Debiut literacki Sołtysa Lubelszczyzny!
Autor znany z zabawnych filmików przenosi swój humor na karty powieści.
Jurek, sołtys Gołaszyna, w ciągu kilku dni traci wszystko: stanowisko, pracę w tartaku i złudzenia. Poza tym dowiaduje się, że zostanie dziadkiem i będzie musiał wyprawić synowi wesele. Skąd wziąć na to pieniądze?! Ale od czego jest Halinka – jego żona, generał domowego frontu i autorka planu awaryjnego? Jurek ląduje w Warszawie i rozpoczyna nowe życie – wśród deadline’ów, asapów i innych korporacyjnych absurdów.
A po godzinach? Stolica zaskakuje Jurka śmiesznymi papieroskami, nocnym życiem, od którego kręci mu się w głowie szybciej niż po bimbrze od szwagra, i informacją, że jego ulubione koszule to teraz pełnoprawny vintage.
„Persona non grata, czyli Sołtys w wielkim mieście” to przezabawna opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, by przewrócić swoje życie do góry nogami. Mamy tu wszystko, co najlepsze w komedii: bohaterów z krwi i kości, kapitalne dialogi, rodzinne dramy, kłótnie przy rosole, wątek kryminalny i mnóstwo ironicznego humoru. A w tle – bezcenne obserwacje na temat Polski prowincjonalnej i wielkomiejskiej.
Jeśli kochasz klimat „Rancza” i bohaterów, którzy przypominają twoją rodzinę, ta książka rozśmieszy cię do łez.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8399-520-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Halina, dzie jest mój ulubieny krawat?!
To był nerwowy poranek w domu Sołtysa – jak zawsze, kiedy zbliżały się wybory. Sołtys czepiał się wszystkiego, czego tylko mógł, a czego nie mógł, też się czepiał, o czym domownicy dobrze wiedzieli i zawczasu schodzili mu z drogi. Każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie, zdawał sobie sprawę, że najlepiej ojca unikać, toteż Halinka przezornie zamknęła się w kuchni i zajęła się przygotowaniami do śniadania. Wiadomo, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. Oprócz obiadu.
– Halina!!!
Halina westchnęła cicho, wylewając na patelnię ciasto na naleśniki.
To już przeszło dwie dekady, jak Jerzy sprawował funkcję sołtysa, która zrosła się z nim do tego stopnia, że niemal wyparła jego imię. We wsi był po prostu Sołtysem i nawet Halince zdarzało mówić o mężu „Sołtys”, choć nigdy nie zwracała się tak bezpośrednio do niego. Powinna już była się do tego przyzwyczaić, ale wybory odbywały się co pięć lat, miała więc prawo zapomnieć, że ten dzień zawsze wyglądał tak samo: no bez noża nie podchodź. Gdy tylko ktoś Jurka zdenerwował – co zdarzało się często, bo w takich miejscowościach jak Gołaszyn ludzie mają wyraźne inklinacje ku irytowaniu sołtysa – ten zaklinał się, że to koniec, że to ostatnia kadencja, bo człowiek tak się dla nich stara, a oni zero wdzięczności, i że nic, tylko rwać włosy z głowy. Ale nie rwał – i dobrze, bo niewiele mu już zostało, a łysina na czubku coraz śmielej sobie poczynała i czasem nawet wymykała się spod kaszkietu. Poza tym prawda była taka, że Jurek kochał swoją robotę i nigdy by z niej nie zrezygnował. A ludzie kochali jego, bo przez te wszystkie lata zaskarbił sobie serca mieszkańców. Wybory były więc jedynie formalnością, o czym dobrze wiedział, a i tak na kilka dni przed zaczynał się stresować, na dwa dni przed stawał się nieznośny, a o poranku w dniu głosowania to już przechodził samego siebie. I właśnie wtedy należało go spacyfikować naleśnikiem na słodko, bo wiadomo, nic tak nie działa na Sołtysa jak porządny naleśnik z białym serem i konfiturą.
Wychyliła się z kuchni, żeby ocenić sytuację na froncie, ale Jurek szalał właśnie w sypialni, gdzie zapewne zdążył już wybebeszyć połowę szafy i właśnie przygotowywał się do wzięcia szturmem drugiej połowy.
– No toć ci go nie zabrałam! – zawołała z anielskim spokojem w głosie, zdjęła fartuch kuchenny, poprawiła włosy i otworzyła szerzej drzwi, licząc na to, że zapach naleśników ostudzi emocje Jurka.
Ostudził.
Sołtys wyłonił się z sypialni, węsząc niczym pies myśliwski na polowaniu.
– Czekaj, idź, siądź i zjedz, bo zaraz wystygnie, a ja ci go poszukam – dodała Halina.
– Kochana jesteś, Halińcia!
– No już, idź mi stąd – mruknęła, wchodząc do pokoju. – I ściągnij koszulę do śniadania, bo jak cię znam, to cały się uświnisz, a ja ci drugiej prasowała nie będę – upomniała małżonka, po czym rozejrzała się po sypialni.
Myślała, że będzie gorzej, ale co też mu przyszło do głowy szukać krawata w szufladzie z bielizną? Na zasłanym łóżku walały się skarpety oraz podkoszulki, a na dywanie leżały swetry. Tak, te same, które nie dalej jak tydzień temu pieczołowicie złożyła i wcisnęła na najwyższą półkę, bo wiadomo, wiosna idzie, trzeba zrobić miejsce w szafie na lżejsze ubrania. Westchnęła tylko i pokiwała głową, no bo czego innego mogła się po nim spodziewać, w końcu znała go już trochę. Dwadzieścia pięć lat po ślubie byli, a wcześniej przecież jeździł do niej w kawalerkę, to i pewnie ze trzy dyszki im zaraz pykną. A kto ze ślubnym tyle lat przeżył, ten w cyrku się nie śmieje. A zwłaszcza z takim gagatkiem jak Sołtys. Halinka kochała go całym sercem, ale za jej anielską cierpliwość do niego mogłaby dostać od prezydenta jakiś order. Co najmniej.
To dobry chłop, ale zakręcony, powtarzała czule, doskonale wiedząc, że bez niej ów chłop dawno by zginął. On też o tym wiedział, tylko oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał.
– Proszę, twój krawat. – Weszła do kuchni, podała mężowi zgubę i siadła do śniadania.
Jurek posłał jej znad talerza rozanielone spojrzenie. Zawsze ubóstwiał żonę – te jej piękne kręcone włosy, które potajemnie farbowała na czarno, i kobiece kształty, które kiedyś doprowadzały ją do szału i w rezultacie doprowadziły nawet do klubu fitness (na cały miesiąc, dłużej nie wytrzymała) – a w tym konkretnym momencie miłość jego nie znała granic.
– Ooo… A dzie on był?
– Leżał tam, gdzie zawsze. Ty w ogóle tam zaglądałeś? – dodała już lekko podirytowana.
– No żem przegrzebał całą szafę i nie było. Diabeł ogonem nakrył.
– Dobra, jedz, bo się do kościoła spóźnimy.
– A dzie Marcinek? – spytał Sołtys, patrząc na żonę tak, jak się patrzy na specjalistów od odnajdywania rzeczy zagubionych.
Halinka odkroiła sobie kawałek naleśnika i wzruszyła ramionami.
– Wstał rano i pojechał do Andżeliki. Mówił, że ma coś do załatwienia.
– W niedzielę? – Mąż łypnął na żonę podejrzliwym okiem. – A co on dziś najwięcej nazałatwia? Toć urzędy, sklepy i wszystko zamknięte.
Owo „wszystko” w Gołaszynie sprowadzało się zaledwie do jednego sklepu, który właściciel, Grochowski, mógłby sobie do woli otwierać, kpiąc w żywe oczy z niedziel niehandlowych. Gdyby jednak to zrobił, miałby na pieńku z księdzem proboszczem, czego z oczywistych względów wolał uniknąć. Inaczej rzecz się miała z Łukowem, gdzie mieszkała Andżelika, dziewczyna Marcinka – miastowi żyli po swojemu i nie oglądali się na księży proboszczów.
– Oj, nie wiem, Jurek. Wyleciał szybko, mówił, że potem pogadamy. Przyjadą na obiad we dwójkę, to zapytasz. I coś tak wyskoczył z tym urzędem? – Tym razem to Halinka popatrzyła na niego podejrzliwie i trzeba przyznać, że jej wyszło to lepiej. – Jużeś tak tymi wyborami przesiąknięty, że jak kto co ma do załatwienia, to tylko w urzędzie?
Mąż taktycznie się wycofał i chętnie schowałby się za stosem naleśników, tyle że zdążył je już zjeść.
– No niech tam. – Machnął ręką. – Aby tyko zagłosować na mie nie zapomniał pójść.
Halina wzniosła oczy do nieba, odliczając w duchu minuty dzielące ją od ogłoszenia wyników. Nie odezwała się ani słowem, ale w tym też była lepsza od niego, bo kiedy ona milczała, milczała znacząco.
– Oj, żem żartował. – Jurek zreflektował się po chwili. – No dobra, już się nie bocz na mie. A tak w ogóle, to zapomniał żem ci powiedzieć, proboszcz mie ostatnio do siebie wezwał.
Halinka zmrużyła powieki. Wydało jej się to cokolwiek podejrzane.
– Proboszcz? Kiedy? Gdzie? Po co? – zarzuciła małżonka serią pytań.
– No jak dzie? – zdziwił się. – Do siebie przecie, na plebanię. Byłem jakoś trzy, cztery dni temu.
– I czego chciał?
To pytanie wcale nie było od rzeczy, gdyż wiele można by powiedzieć o proboszczu, ale nie to, że trwonił czas na czcze pogaduszki.
– A tak pogadać… – Sołtys zmieszał się znienacka.
Żona posłała mężowi spojrzenie, od którego w gardle stanął mu ostatni kęs naleśnika.
– Młody, jakby tak zrobił, tobym uwierzyła, bo ten nowy wikary to grzeczny, ale proboszcz w życiu bezinteresownie by nie zadzwonił. Mów, czego chciał.
Jurek wiercił się przez chwilę na krześle, jakby rozważał, czy postawić się żonie, ostatecznie jednak zwyciężył rozsądek.
– Oj, podpytać chciał, czy żem nie słyszał może na wsi, że stary Krasuski albo Witek Goławski nie chcą sprzedać działek tam za rzeką.
Halinka z dezaprobatą pokręciła głową.
– Ależ to jest interesowna gnida! I co mu powiedziałeś?
– No to ja mu żem prawdę powiedział, że ja tam nie wiem, że to nie moje, to się nie interesuję, ale żem tam kiedy słyszał, że Witek przy piwie pod sklepem mówił, że jakby mu kto uczciwie za to dał, to sprzeda w cholerę, bo na cóż mu to, tyko trawą zarosło. No co? – dodał szybko, widząc spojrzenie żony. – Ale no, Halińcia, to przecie pół wsi może słyszało, jak on to rozpowiadał. To nie musi być wcale wiadomo, że ksiądz wie to ode mie.
Niczym instynkt zadziałały lata działalności społecznej i nierozerwalnie z nimi związane tłumaczenie się zarówno przed wójtem, jak i przed mieszkańcami. Co jak co, ale Sołtys zdążył się już przyzwyczaić, że nieustannie ktoś patrzy mu na ręce i wytyka choćby najmniejszy błąd. Nawet wyrwany z głębokiego snu potrafiłby się wytłumaczyć ze wszystkiego przed całym gremium mieszkańców Gołaszyna. No, chyba że chodziłoby o żonę. Wystarczyło jedno chłodne spojrzenie, jeden grymas na jej twarzy, by wiedział, że cokolwiek powie, jest już po ptakach.
– No i? – rzuciła Halinka, domyślając się, że to na pewno jeszcze nie koniec.
– No i się ucieszył z tej informacji i zapytał, czy starego Krasuskiego mie się uda namówić, aby też sprzedał.
– Ta… – prychnęła. – Stary Krasuski prędzej do grobu weźmie, niż komu ojcowiznę sprzeda.
– O to, to – potwierdził skwapliwie. – To samo mu żem powiedział.
– Ale na nic się nie zgadzałeś?
– No ja go żem zapytał, a na co mu ta ziemia, to on spojrzał tyko na mie i powiedział, że nie dla niego, ale piniondz ładny może z tego być. Że on to i na wymianę dachu by miał, a i na nowe organy by co jeszcze zostało. Nam też by coś wpadło… – dodał półgębkiem, bo dostrzegł spojrzenie żony, a nie w ciemię był bity i zdążył już załapać, że powinien się przymknąć. Niestety za późno.
– Czyś ty oszalał?! Wchodzić w jakieś lewe interesy z proboszczem?! – Halinka się zagotowała.
– Nieee. Ja mu żem powiedział, że to nie moje, niech idzie do Krasuskiego, pogada. Co mie tam do jego pola przecie. Przez chwilę to nawet żem myślał, że piniondz by się przecie przydał, ale…
– Ale mam nadzieję, że nic nie podpisywałeś ani nic nie załatwiałeś w tej sprawie?!
– No nie. Zapytałem go tyko, czemu to ja mam załatwiać ze starym Krasuskim. To powiedział tyko, że mamy działkę, te, co trzymamy dla Marcinka, że się może kiedy tam pobuduje, po sąsiedzku z jego działką. No i że by można sprytnie i bez podejrzeń go namówić, że może my tam chcemy większą mieć, bo się dwie połączy, że Marcinek duży już, pannę ma i się będzie budował. No a potem znajomy proboszcza ją od nas odkupi i jeszcze na niej zarobim – opowiedział ze szczegółami Jurek, ale jako że twarz małżonki znów ze złości nabrała rumieńców, dodał szybko: – Ale żem się oczywiście nie zgodził! No jak Boga kocham, Halińcia, nie zgodziłem się!
– Sprytnie to sobie wykombinował, nie ma co. On w białych rękawiczkach, a cała wieś by nas na języki wzięła, że starego chłopinę ograbiliśmy z ojcowizny. A tak w ogóle to po co księdzu tyle działki? – dociekała Halinka, której rumieniec jakby zbladł.
– A nie wiem, ja żem nie pytał. Może dla tego znajomego. Ale tyle działek w okolicy i to lepszych, to nie wiem, czemu akurat na te się uparł.
– Bo miał w tym interes – odrzekła małżonka, po czym zerknęła na niego łaskawszym okiem. – Dobrześ zrobił! Kto wie, co to za szemrane interesy i z kim on robi. A tobie najbardziej potrzebne teraz jakieś afery i ciągania po sądach. Dobra, kończ, ubieraj się i lecim, bo się spóźnim na sumę.
Zaaferowany nawet nie zauważył wcześniej, że na talerzu została połówka naleśnika. Zjadł ją na dwa kęsy i popijając kawą, zaczął wkładać koszulę.
– Zawiążę ci jeszcze krawat i wychodzimy – ponaglała Halinka. – I nie sprzątaj po śniadaniu. Wróci się, to się zmyje, teraz nie ma czasu.
Po kilku minutach byli już gotowi do wyjścia, choć żadne z nich jeszcze nie zdawało sobie sprawy, że będzie to bardzo długi i intensywny dzień.ROZDZIAŁ 2
Parking pod kościołem pękał w szwach, przez co niejeden zdążył jeszcze solidnie nagrzeszyć myślą, mową, a nierzadko i uczynkiem, zanim uklęknął przed ołtarzem. Niebiosa regularnie zsyłały mieszkańcom Gołaszyna sposobność, by oddać się zakusom diabła, a następnie oczyścić duszę w konfesjonale, gdyż proceder ów odbywał się niezmiennie każdej niedzieli.
– Cholera jasna, tu bym stanął, gdyby ten się pary centymetry przesunął! – pieklił się jak zawsze Sołtys.
– Jurek! Do kościoła jedziesz, ogarnij się! – mitygowała go jak zawsze żona.
– Oj, jadę, jadę, ale to nie na moje nerwy tu zaparkować. O, takim to bym odbierał prawo jazdy, jakbym mógł – sarknął na widok kierowcy, któremu przed ich nosem udało się wcisnąć w szparę między dwoma autami.
Zazwyczaj zanim z ust Sołtysa zdążyły paść mniej lub bardziej wymyślne inwektywy pod adresem innych zmotoryzowanych, Halinka znajdowała wolne miejsce. Tak jak i teraz.
– O! A może tu, koło tego czerwonego?
Zmrużył oczy, kręcił głową na boki i cmokał, zastanawiając się, czy się zmieści.
– Czekaj, może wjadę – mruknął w końcu. – To weź wysiądź, bo tu ciasno i drzwi poobijasz, i mie trochę pokierujesz.
Halina wysiadła, ledwo omijając kałużę, ale już nie chciała zwracać mu uwagi, bo i tak od rana miał muchy w nosie. Wolała uniknąć kolejnych komentarzy i mądrości ze strony mężulka. Ten wychylił głowę przez otwarte okno.
– Jeszcze kawałek mogę? – zapytał.
– Jeszcze trochę, jeszcze, jeszcze… STOP!
Jurek zadowolony wygramolił się przez drzwi pasażera, bo stanął tak blisko drugiego samochodu, że ze swojej strony nie wyściubiłby nawet nosa.
– Krawat se popraw, boś go całego zmechrał, jak żeś wysiadał – fuknęła Halina, choć czule, skorygowała stylizację męża i ruszyli w stronę kościoła.
Byli już i tak na styk, szli więc żwawo, coby się nie spóźnić, bo jak to mówiła zawsze Halińcia: „Potem każdy patrzy i se myśli: co oni do roboty mieli w niedzielę, że nawet na dwunastą się do kościoła spóźniają?”. Trzeba dodać, że w Gołaszynie ludzie wiedli spokojne, proste życie i nic ich tak bardzo nie interesowało, jak to, co się dzieje za drzwiami sąsiadów.
– Dzień dobry, panie Goławski! – Sołtys uśmiechnął się serdecznie do jednego z mieszkańców wsi, unosząc przy tym kaszkiet, choć lekko, by zanadto nie eksponować coraz większych zakoli.
– Dobry – rzucił od niechcenia starszy mężczyzna, mierząc przy tym sołtysostwo z góry na dół chłodnym spojrzeniem, po czym się odwrócił.
Jurek popatrzył na Halińcię lekko zmieszany.
– A tego co w dupę ugryzło?
– Skąd mogę wiedzieć? – Wzruszyła ramionami. – Może znowu się pożarł z babą i burczy na wszystkich dookoła.
Goławskiemu czasem się to zdarzało, choć przy Halince na ogół się pilnował. Nie chodziło wcale o funkcję pełnioną przez jej męża, ale o jej krewki charakterek. Raz tylko się zapomniał i nawarczał na nią w sklepie, a że nie pozostała mu dłużna, odtąd na jej widok już z daleka krzyczał „dzień dobry!”.
– Dziwne – mruknął Sołtys. – Jeszcze mu żem w zeszłym miesiącu pomógł załatwić taki wniosek w gminie, to dziękował, z flaszką przyszedł. No, nieładnie…
– Nie przejmuj się, przejdzie mu. Komórkę żeś wyciszył?
Zanim zdążył odpowiedzieć, pod pantoflem poczuł coś miękkiego i wtedy właśnie po raz pierwszy owego felernego dnia miał przebłysk, że coś tu jest grubo nie tak.
Zmełł w ustach przekleństwo i rozpoczął wygibasy, żeby wyczyścić podeszwę z psiego gówna. Tarł nią zapamiętale o kępkę trawy, myśląc o tym, co najchętniej by zrobił z właścicielem owego zwierzaka. A kiedy już dobrnął do sceny, w której pakuje go do beczki nabitej od wewnątrz gwoździami, usłyszał zirytowany głos małżonki:
– Z tobą jak z dzieckiem. Długo jeszcze?
– Dobra, lepiej nie będzie – westchnął ciężko. – Idziem!
W małych parafiach jest tak, że w kościele każdy ma przypisane miejsce. Nie chodzi tu oczywiście o wykupienie miejscówki, bardziej o rezerwację przez zasiedzenie. Ma to swoje plusy – po pierwsze nikt się nie kłóci o ławkę, po drugie większość kobiet potrafi jednym tchem wymienić, kto gdzie siedzi, na którą godzinę przychodzi, jak często bywa i w co ubrany. Wielce to ułatwia pokościelne konwersacje, podczas których jedne gołaszanki obrabiają tyłki drugim, zarówno tym podczas mszy obecnym, jak i nie. Oczywiście te nieobecne zdecydowanie kreatywniej działają na wyobraźnię plotkarek. Nie chodzi jednak o same plotki, broń Boże! To centrum informacji, zarządzania empatią oraz rozdzielania pomocy sąsiedzkiej:
„Gieni nie było. Wiecie, co z nią? Może wrócę i przetelefonuję do niej, bo coś się musiało stać. Gienia sumy by nie opuściła!”
„A doktorowa jakie ma włosy! I jaka wysztafirowana. Ona chyba kościół z domem publicznym pomyliła”.
„A bo ona wczoraj na weselu była u chrześnicy, słyszałam, jak mówili jakiś czas temu na zapowiedziach. Była na jedenastą u fryzjera u Krysi córki, pewno nie umyła włosów i jeszcze jej się trzymają”.
Przy okazji dni świątecznych, kiedy to do mieszkańców Gołaszyna zjeżdżali goście, dochodziło czasem do zamieszania. Niejednokrotnie jeszcze przed rozpoczęciem mszy ludzie wszczynali awanturę o to, że ktoś kogoś podsiadł. Potem się okazywało, że do ktosia przyjechała rodzina ze Świdnika i chcieli siąść razem, dlatego zajęli miejsce kogosia, który musiał się przesiąść. Ale że Bożenka Radomyska wyjechała na drugi dzień świąt do córki do Warszawy, bo ta w zeszłym miesiącu urodziła i matka pojechała pomóc przy małym, pogotowała i im zawieźli, to zwolniło się miejsce dwie ławki dalej, więc nie było tak źle.
Tak, jeśli chodziło o źródło wszelakich informacji, Google przy Gołaszynie mógł się schować. Jak ktoś chciał się dowiedzieć, kto z kim, kiedy, jak i do tego kilka pokoleń wstecz, nie potrzebował żadnego internetu – wystarczyło wypytać kobiety ze wsi. Tak też właśnie zawsze czynił Sołtys i jeszcze nigdy źle na tym nie wyszedł.
Tego dnia pewnie wkroczył do kościoła z małżonką u boku i wystarczył mu rzut oka na ławki, by wiedzieć, że każdy siedzi na swoim miejscu. „I dobrze, wszak są wybory”, pomyślał. Czuł na sobie wzrok mieszkańców i słyszał szepty, jednak nie był tym jakoś zdziwiony – w końcu o mały włos spóźniłby się na mszę.
– A nie mówiłem, że zdążym – wyszeptał do ucha Halince.
– Ledwo na styk!
– Wyliczone. – Uśmiechnął się pod nosem, zasiadając w ławce.
O ile jednak ani spojrzenia, ani szepty nie budziły w nim niepokoju, o tyle Halinka wyraźnie czuła, że coś wisi w powietrzu, nie wiedziała jednak co. Wybory? Nie, raczej nie. Musiało chodzić o coś innego. Zawsze miała podzielną uwagę, toteż jedną częścią umysłu uczestniczyła we mszy, a drugą zastanawiała się nad źródłem owego niepokoju, który coraz śmielej zaczynał jej doskwierać. Zerknęła na Sołtysa, ale on wydawał się zasłuchany w słowa proboszcza, a przynajmniej nie spuszczał z niego oka. Gdy z kolei zerknęła na proboszcza, odkryła, że i ten nie spuszcza oka z jej męża. Wielce to było zastanawiające…
– Jak mogliśmy usłyszeć w dzisiejszym Słowie Bożym – proboszcz rozpoczął kazanie, spoglądając prosto na Sołtysa, jakby byli w kościele zupełnie sami – ziarno nie męczy się ani nie jęczy, aby się zmienić i wydać owoc. Z nasion jabłoni wyrasta piękne drzewo, a ono daje nam owoce. W taki sam sposób bez najmniejszego wysiłku Słowo Boże będzie mogło zmienić nasze życie na lepsze. Jednak do tego potrzebny jest dobry gospodarz. Gospodarz, który potrafi elastycznie dostosować się do warunków, które w danym momencie panują, a nie zaparcie iść w swoje.
Sołtys, nie odrywając wzroku od księdza, nachylił się do żony i wyszeptał:
– O co mu chodzi?
– A bo ja wiem, to tyś z nim rozmawiał ostatnio.
– Zmiany! – zagrzmiał proboszcz, zwracając się tym razem do wszystkich wiernych. – Moi drodzy, nie bójmy się zmiany na lepsze! Nawet w najlepszym małżeństwie po jakimś czasie potrzebna jest zmiana! Nie martwcie się, nie mówię o zmianie małżonka! To by dopiero było, gdyby ksiądz z ambony namawiał do rozwodów.
Po tych słowach wszyscy się roześmiali. Wszyscy oprócz Halinki i Sołtysa. Jego twarz z minuty na minutę przybierała coraz bledszy kolor. Zdawał sobie sprawę, jaki posłuch wśród mieszkańców ma stary ksiądz i jak to kazanie może wpłynąć na wyniki wyborów. Rzecz jasna – negatywnie.
– Życie, moi drodzy, to zmiana. W małżeństwie najpierw jesteśmy rodzicami, z czasem jednak zmieniamy się w dziadków. Ci sami, ale zarazem trochę inni – kontynuował ksiądz. – Wszystko się zmienia i nie ma się czego bać. Dlatego dziś, w tak ważnym dla naszej miejscowości dniu, pozwolę sobie zacytować słowa najwspanialszego Polaka: „Nie lękajcie się!”.
– A to gnida! Jeszcze papieża w te swoje zagrywki wciąga – wyszeptał przez zaciśnięte zęby Sołtys.
Wzburzona Halinka już zaczęła zbierać torebkę z ławki, gotowa demonstracyjnie opuścić kościół, ale małżonek powstrzymał ją w ostatnim momencie.
– Tak nie polepszysz mojej sytuacji. Ludzie wezmą nas na języki.
– Po tym, co powiedział ten zawistny klecha, i tak nas wezmą – odparła, a on, jak zawsze w takich przypadkach, pomyślał, że żona ma rację, choć czasem chciałby, by nie miała.
Uśmiechnięty proboszcz kontynuował:
– Ale i podziękować należy za wszystko dobre, co zostało zrobione. Tak samo jak za to, co złe, siąść i rozliczyć. Nic nie trwa wiecznie i proszę was, aby nie kierować się sympatią osobistą, lecz dobrem nas tu wszystkich zgromadzonych. Rozejrzyjcie się dookoła. Ta zmiana może być dla was lepszym jutrem. Amen.
Zamiast tradycyjnego „Bóg zapłać” rozległy się gromkie brawa. Niektóre kobiety ze wzruszenia sięgały nawet po chusteczkę, coby wytrzeć łzy z policzka.
– Jutro z rana napiszę list do kurii ze skargą na to, że proboszcz parafii w Gołaszynie miesza się w politykę – pieklił się Sołtys, wciąż zakładając, że posada, której zawdzięczał swój przydomek, następnego ranka nadal będzie należała do niego.
Wraz z małżonką i tłumem wiernych, którzy teraz jakby nie zwracali na niego uwagi, skierował się do wyjścia, po czym udał się prosto do auta. Wsiąść musiał oczywiście od strony pasażera, bo kierowca tego czerwonego nie raczył jeszcze odjechać. Potem poczekał, aż Halinka zajmie miejsce, choć najchętniej wcisnąłby gaz do dechy. W samochodzie panowała grobowa cisza. Jurek wciąż rozmyślał nad antyreklamą, którą zaserwował mu proboszcz w tak ważnym dniu, a Halinka strategicznie postanowiła się nie odzywać. Wiedziała, że w tym momencie każde słowo jedynie rozzłościłoby małżonka. Kiedy w końcu opuścili parking przykościelny, zapytała nieśmiało:
– To zajeżdżamy teraz zagłosować czy się przespacerujemy po obiedzie?
– Teraz! – huknął. – Chcę mieć to z głowy. Już mam dosyć tych wyborów…
Biedny, gdyby wiedział, że to, co za chwilę zobaczy, jeszcze bardziej go podłamie i podważy jego wiarę w kolejną kadencję, z pewnością wróciłby do domu, a tak pojechał prosto ku swemu przeznaczeniu.ROZDZIAŁ 3
Wybory na sołtysa i członków rad sołeckich odbywały się w szkole, podobnie jak każda większa impreza, zaś plac szkolny stanowił swojego rodzaju centrum rozrywkowe Gołaszyna. Nic dziwnego, wszak część budynku została udostępniona na potrzeby miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej – urządzono tam strażnicę z prawdziwego zdarzenia. Stało się tak dzięki życzliwości dyrektora, który jednakże zaznaczył od razu, że jak zobaczy flaszki albo – co gorsza – jakiś uczeń znajdzie butelkę po wódzie, to pogoni strażaków bez zastanowienia. Nie pogonił wyłącznie dlatego, że druhowie OSP mieli i starą siedzibę, która służyła wyłącznie uciechom.
Nie żeby dyrektor osobiście miał problem z uciechami – jego zdecydowanie w tej kwestii wynikało raczej z doświadczenia, gdyż jeszcze nie tak dawno w szkolnej sali sportowej wyprawiano wesela i chrzciny. Było to zdecydowanie tańsze rozwiązanie niż wynajem remizy w innej miejscowości za milion monet. Pani Zosia, miejscowa kucharka, która na co dzień gotowała dla dzieciaków w szkole, w weekend karmiła weselników. Każda świeżo zaręczona para najpierw uzgadniała termin z Zośką, a cała reszta – ksiądz, orkiestra i kamerzysta – musiała się dostosować. Człowiek wiedział, że to najlepsza kucharka w okolicy i nie będzie wstydu sprosić gości, a i sam był pewny, bo nieraz się u niej stołował przy różnych okazjach. W dodatku pani Zosia miała obrotne siostrzenice, które dorabiały jako kelnerki, tak że wszystko było jak w najlepszej sali bankietowej. Lokalny biznes kwitł, szkoła dorabiała i nikt nie musiał się zapożyczać, żeby weselicho zrobić – krótko mówiąc: lepiej być nie mogło. Niestety, czasem w poniedziałkowe poranki podczas lekcji WF-u uczniowie znajdowali niedopitą flaszkę schowaną za kaloryferem. I tak skończyły się dobre czasy, pani Zosia zaczęła dorabiać po okolicznych remizach, a szkoła wynajmowała salę tym, którzy w weekendy chcieli pograć w nogę czy w siatkówkę.
Tego dnia jednak sala sportowa w Gołaszynie niczym grecka agora stała się miejscem życia politycznego – tutaj wszak miały się dokonać boskie wyroki i zapaść decyzje, które zmienią losy Gołaszyna na najbliższe lata. Oczywiście w związku z wyborami.
– A co tu się, do cholery, dzieje? – zapytał żony podenerwowany Sołtys, widząc wypełniony po ostatnie miejsce parking szkolny. – Dziś jest jaki festyn? Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
– Spokojnie, może jakiś mecz grają z tyłu.
– Chyba z Barceloną! – prychnął. – Przecie nigdy tu nie było tyle samochodów!
– Patrz. – Halina wskazała palcem sklep. – A u Grochowskiego co się dzieje?
Grochowski posiadał sklep zwany Grosikiem – jedyny sklep w całej wsi. Można tam było zaopatrzyć się we wszystko, od wędlin począwszy, a na gwoździkach skończywszy, oraz oddać się debatom publicznym sowicie zakrapianym alkoholem. Było to bowiem zarazem miejsce spotkań piwoszy, którzy nierzadko lubili zrobić sobie posiadówkę, ponarzekać na politykę i relacje z małżonkami. Niech nikogo nie zmyli nazwa – w Grosiku tanio nigdy nie było. Marża była tak wysoka, że kiedy w styczniu 2021 skoczył podatek cukrowy i na Polskę spadło widmo dużej butelki coli za dyszkę, mieszkańcy Gołaszyna spali spokojnie, bo u Grochowskiego tyle kosztowała już kilka lat wcześniej. Ten emerytowany strażak, który jeszcze podczas służby otworzył biznes z małżonką, od lat skupiał się już wyłącznie na Grosiku. Nie od dziś było wiadomo, że ma zapędy polityczne. Kilkukrotnie bez powodzenia startował do rady gminy, przebąkiwał też, że może kiedyś spróbuje swoich sił w wyborach na wójta, a teraz postanowił zawalczyć o stołek sołtysa.
– A to chuj! – Jurek się zdenerwował, bo właśnie dotarło do niego, o co tutaj chodzi.
– Nie bluzgaj! Co się stało?
– Grochowski do samego końca nic nie powiedział, że będzie kandydować. Nawet ciszy wyborczej nie umie zachować… Spójrz tyko. – Pokazał palcem wielkie prześcieradło rozpięte przed drzwiami budynku i Halinę zamurowało, gdy zobaczyła napis: 17 LAT SKLEPU GROSIK.
– Okrągła rocznica – mruknęła z przekąsem.
– A to dziad! A jeszcze mu pamiętam, jak te kilkanaście lat temu przychodziła ta nędza do mie z koniakami! – zżymał się Sołtys. – Prosił, ugadywał, żeby z nim do gminy podjechać, pomóc załatwić koncesję i pozwolenie na sprzedaż alkoholu, bo przecie od niego do szkoły to mniej niż sto metrów. I co?! Dla picu dróżkę wyznaczaliśmy jak na lotnisku, że w linii prostej metrów siedem, ale zawijasem kilkadziesiąt. Wiadomo, że i tak każden jeden bokiem chodził, ale żeby podkładka do gminy była. To mie po rękach całował, że jestem dobrodziejem. Chciał mieć płot w płot ze szkołą sklep, gdzie może piwo sprzedawać chłopom ze wsi? To ma! A tera mi wbija sztylet w plecy! Ale gnida!
Halince żal się zrobiło męża, tym bardziej że sama dobrze pamiętała podchody Grochowskiego i te jego umizgi do Sołtysa.
– Nie martw się – pocieszała. – Co, ty myślisz, że jednego grilla urządzi i ludzie zapomną, co przez tyle lat dla nich zrobiłeś?
Jurek już się zbierał do odpowiedzi, ale w tym samym momencie zza płotu rozległ się głos:
– Jurek, Halina, cześć! Wy na głosowanie? Zapraszam na jednego! A, i dobre winko mam. Znajomy z Mołdawii nawiózł, to wziąłem skrzynkę. W sam raz na dzisiejsze świętowanie!
Sołtys spojrzał w tamtym kierunku i z trudem powstrzymał się od splunięcia na widok Grochowskiego, który cały aż promieniał – pewnie dlatego, że słońce odbijało się od jego sztucznej szczęki.
– Obejdzie się – odburknął. – A ty co, Waldziu, myślisz, że kiełbasą sołtysowanie se zapewnisz?
Grochowski machnął lekceważąco ręką.
– A tam zapewnię od razu. – Pokiwał siwą głową. – To tylko urodziny sklepu, no przecie żem nie wiedział, że wybory wypadną właśnie dziś. No gdzie ja tam na sołtysa. Przecie i tak wygrasz. Ja to tylko o tak, dla ludzi żem zrobił.
– Dobra, dobra! Bajerować to ja, a nie mie. Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi? Bawta się, póki możeta. Zobaczym, kto się będzie bawił, jak głosy zliczą.
Halinka delikatnie, acz stanowczo włożyła mu rękę pod ramię.
– Jurek, idziemy – szepnęła.
– No, idźcie, idźcie – rzucił Grochowski. – Bo tu autokar musi nakręcić.
Zdziwiony Sołtys odwrócił się i ujrzał pełen ludzi autokar właśnie torujący sobie drogę przez szkolny parking.
– A oto i moi wyborcy – ciągnął wesołym głosem właściciel Grosika. – Mieszkają na obrzeżach wsi, nie interesują się polityką, ledwo wiążą koniec z końcem, to żem sobie pomyślał, że chociaż w ten jeden dzień w roku zasługują na trochę radości. A i wałówki dostaną do domu, jeśli będą chcieli przy okazji zagłosować. Przecież nie będą specjalnie rowerem jechać. Trzeba pomagać, Jerzy. Ty kiedyś pomogłeś mnie, a teraz ja pomagam innym. Bezinteresownie oczywiście.
„Oczywiście”, pomyślał Sołtys i poczuł, jak do gardła podchodzi mu fala żółci.
– Ty to byś się dogadał z naszym probosz… – zaczął, ale nie dane było mu dokończyć, gdyż w tym momencie posłyszał doskonale znany mu głos.
– Szczęść Boże naszemu dobrodziejowi!
Znał ten głos aż za dobrze. Nie dalej jak pół godziny temu słyszał go podczas kazania.
Proboszcz wysiadł właśnie z autokaru i pospieszał resztę niczym opiekun i organizator wycieczki szkolnej.
– Toć życia mi zabraknie, aby panu Waldkowi podziękować za to, co robi dla tych starszych, schorowanych osób – kontynuował ksiądz, przytulając jakąś starowinkę, która wysiadła tuż za nim. – Inni o nich zapominają! Niekiedy nawet rodzina zapomina. A tu takie serce. Po stokroć dziękuję w imieniu moich parafian!
Sołtys obrzucił szybkim spojrzeniem przybyłych z proboszczem – wyglądali na takich, co to ledwo stoją, ale długopis w ręku z pewnością dadzą radę utrzymać. Wyobraził sobie, jak stawiają × przy nazwisku tego przebrzydłego sprzedawczyka, i dokonał w głowie szybkich obliczeń. A potem zbladł.
– Szuja, jakich mało – wyszeptał do małżonki i choć nie do końca było pewne, czy mówi o proboszczu, czy o Grochowskim, Halinka w mig pojęła, że mąż ma na myśli obu.
– Uszanowanie moje, panie Jurku! – Proboszcz uśmiechnął się fałszywie. – Musi być pan dumny, że w pana wsi są tacy dobrzy ludzie. No cóż, władza obojętna na swoich mieszkańców, to tylko Bogu dziękować, że mamy jeszcze w Gołaszynie ludzi dobrej woli, którzy otworzyli na nich serca. Jedni wolą kupować sobie nowsze samochody, a drudzy…
Sołtys przestał słuchać, gdy tylko pojął, do czego tamten pije. Do używanego auta, które z Halinką kupili po tym, jak ich piętnastoletni passat wyzionął ducha.
– Ja nikomu w portfel ani do garażu nie zaglądam – ciągnął niestrudzenie proboszcz – ale elewacje pan wymieniał w zeszłym roku, a teraz zmiana samochodu… Ciekawe, skąd pan na to wszystko masz. – Zrobił efektowną pauzę, rozejrzał się wokół, po czym dodał głośniej, najwyraźniej obawiając się, że starsi ludzie mogli nie dosłyszeć: – Powodzi się tym władzom naszej wsi, oj, powodzi. Ale one wszystko dla siebie, aby więcej się nachapać. A te nasze podatki, które sołtys zbiera co roku, to ciekawe, na co idą…
– Jurek – szepnęła Halinka, ściskając mocniej ramię męża. – Ja cię proszę.
Niestety Jurek nie wiedział, o co prosi go żona, gdyż w ogóle jej nie usłyszał. W uszach mu szumiało, krew krążyła w żyłach coraz śmielej, a szczęka sama się zaciskała.
– Sam ciężko pracuję i nikt mie na to nie dał – wycedził. – Ale jak mie kiedyś będzie stać na takiego meśka, co proboszcz ma w garażu, to bardzo chętnie z ludźmi dzielić się zacznę. No i ciekawym, na co idą te pinionżki, co ksiądz na dach od kilku lat zbiera. Bo paliwko drogie… – Uśmiechnął się złośliwie i odwróciwszy się na pięcie, ruszył w kierunku wejścia do szkoły.
Halinka orbitując wokół niego, zdążyła jeszcze posłać proboszczowi „szczęść Boże!” i przy okazji zarejestrować jego minę.
– Dobrześ mu powiedział. W pięty mu poszło – oznajmiła mężowi. – Pewnie sam maczał palce w tym, żeby wybory wypadły tym razem w niedzielę. Akurat po sumie – wycedziła, po czym spojrzała na Jurka. – Ale nie robiłabym sobie nadziei. Ci ludzie, których tu nawiózł, są starej daty, wpatrzeni w niego jak w obrazek. Urobi ich, jak będzie chciał. Ważne, że inni wiedzą, coś dla nich zrobił.
Sołtys otworzył drzwi i puścił przodem małżonkę, a gdy zniknęli w szkole, proboszcz pomasował sobie szczękę, bo już zaczęła go boleć od tego zaciskania zębów. Zmełł w ustach przekleństwo, przypominając sobie, jak Sołtys przy wiernych zarzucił mu defraudowanie pieniędzy ze zbiórki na dach, pokornie przeprosił w duchu Boga i zerknął na Grochowskiego, który mylnie odczytał jego spojrzenie.
– To co, może ksiądz się skusi na kiełbaskę? – zapytał. – Bo karkówka to jeszcze trochę potrzebuje.
– Nie chcę żadnej kiełbaski, durniu – wycedził proboszcz. – Jadę z kierowcą po kolejną turę osób! Tutaj każdy głos się liczy! – Ruszył z powrotem do autokaru, ale zatrzymał się po chwili. – Aha. – Przypomniał coś sobie. – I masz mi tu się nie nachlać z ludźmi. Ty masz być wzorem obywatela. Jak wrócę i będziesz się zataczał, to nogi z dupy powyrywam!
Grochowski pokornie przytaknął i stał grzecznie, czekając, aż kierowca wykręci pod szkołą. Nie mógł dosłyszeć, co mówi ksiądz, ale przez okno widział jego poruszające się wargi.
– Już ja ci pokażę – mruczał proboszcz, wpatrując się nienawistnym spojrzeniem w budynek szkoły. – Już ja ci pokażę…
A potem pojechał zebrać kolejną turę wiernych. Wróć, wyborców.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_