Peryferal - ebook
Peryferal - ebook
Flynne Fisher żyje w pierwszej przyszłości, tak bliskiej, że tu i tam jest już naszą teraźniejszością. Jak prawie wszyscy nie ma pracy, chyba że bogaty gracz wynajmie ją na zastępstwo w rozgrywanej on-line symulacji wojennej. Jej brat, Burton, eksmarine ze skromną rentą za neurologiczne rany odniesione w nienazwanej wojnie, dorabia jako wirtualny ochroniarz tajemniczej sieciowej przygodówki. Dziwnej, bardzo dziwnej.
Druga przyszłość, za siedemdziesiąt lat, jest dla Willa Nethertona dobra. Jest dobra dla wszystkich bogaczy, a poza bogaczami na Ziemi nie został prawie nikt.
Dwie przyszłości dzieli kataklizm, którego nikt nie rozpoznał, aż było za późno. Łączy chiński serwer, którym informacja może podróżować w czasie. I morderstwo pięknej celebrytki lubiącej nieodpowiednie towarzystwo.
W grze? Wirtualne? A może jednak nie?
„Wielki Londyn i mała Ameryka. Terroryzm, broń i gry, i jeszcze więcej broni. 'Peryferal' to cudowny odjazd w przyszłość”.
The Guardian
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-697-8 |
Rozmiar pliku: | 695 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U brata Flynne nie zdiagnozowali zespołu stresu pourazowego. Uznali, że czasami dopadają go haptyki. Ich zdaniem było to trochę jak bóle fantomowe amputowanej kończyny, wspomnienie po wojennych tatuażach, dyktujących, kiedy ma biec, kiedy zamierać w bezruchu, a kiedy zagrać zajebistego twardziela, oraz w którą stronę i na jaki dystans. Dzięki nim dostał małą rentę dla kalek. Wprowadził się do przyczepy przy strumieniu. Kiedy byli mali, mieszkał w niej wujek alkoholik, weteran innej wojny, starszy brat ich ojca. Była fortem w zabawach jej, Burtona i Leona latem, miała wtedy dziesięć lat. Leon próbował zapraszać do niej dziewczyny, to później, ale później to już za bardzo śmierdział. A kiedy Burtona puścili do cywila, stała pusta, jeśli nie liczyć gniazda os tak wielkiego, jakiego w życiu nie widzieli.
Leon powiedział, że to ich najcenniejsza rzecz, ten airstream z 1977 roku. Pokazał jej zdjęcia z eBaya. Wyglądały na nich jak tępe pociski karabinowe, a szły za szalone pieniądze, niezależnie od stanu technicznego. Wujek oblepił ją białą gąbką z metra, teraz już szarą, postrzępioną. Ocieplała i uszczelniała. Leon twierdził, że to gąbka uratowała ją przed kolekcjonerami. Jej zdaniem przyczepa wyglądała jak wielki stary wykarczowany pień, ale z tunelami prowadzącymi do okien.
Na ścieżce widziała strzępki pianki wbite mocno w ciemną ziemię. Zostawił włączone światła w przyczepie. Z bliska, przez okno, dostrzegła brata: wstawał, obracał się, na plecach i bokach miał ślady po zdjęciu haptyków, jakby skórę pokrywała przydymiona rybia łuska. Twierdzili, że je też mogą usunąć, ale nie chciał ciągle wracać do przeszłości.
– Hej, Burton! – zawołała.
– Kruchy Lód – odpowiedział. Tak się nazywała w grach.
Jedną ręką otworzył drzwi, drugą upychał w spodniach nowy biały podkoszulek przykrywający pierś, dar Korpusu i srebrną łatę nad pępkiem wielkości karty do gry.
W środku przyczepa miała barwę wazeliny, w którą wetknięto LED-y podłączone do bursztynowych gniazd z Hefty Mart. Nie chciało mu się przynieść przemysłowego odkurzacza z garażu, tylko zbombardował wnętrze prawie trzycentymetrową warstwą chińskiego polimeru, po wyschnięciu elastycznego i przezroczystego. Widać było przez nią resztki wypalonych zapałek i przypominające fakturą korek zgniecione filtry starszych od Flynne, sprzedawanych niegdyś legalnie papierosów. Wiedziała, gdzie szukać zardzewiałego jubilerskiego śrubokrętu, a gdzie dwudziestopięciocentówki z 2007 roku.
Co tydzień, czasem dwa, wynosił swoje rzeczy i zmywał wnętrze wodą z węża, jakby mył Tupperware. Leon twierdził, że to warstwa konserwacyjna i że można ją zerwać przed wystawieniem amerykańskiego klasyka na eBayu na licytację. Razem z nią zniknie też cały brud.
Burton wziął ją za rękę, ścisnął, pociągnął do siebie i w górę.
– Jedziesz do Davidsville? – spytała go.
– Leon po mnie podjedzie.
– Łukasze 4:5 protestują. Tak mówiła Shaylene.
Wzruszył ramionami. Jego mięśnie lekko zagrały.
– To byłeś ty, Burton. W zeszłym miesiącu. W Wiadomościach. Ten pogrzeb, w Chicago.
Prawie się uśmiechnął.
– Mogłeś zabić tego chłopca.
Pokręcił głową, zaledwie dostrzegalnie. Oczy mu się zwęziły.
– Mam stracha, że się bawisz w to gówno.
– Nadal prowadzisz zwiad dla tego prawnika z Tulsy?
– Nie gra. Pewnie prawo zbyt go zajmuje.
– Byłaś najlepsza. Udowodniłaś mu to.
– Gra to tylko gra – powiedziała bardziej do siebie niż do niego. – Równie dobrze mógł zaangażować komandosa.
Wydawało się jej, że dostrzegła wówczas, co zrobiły mu haptyki. To drżenie. Pojawiło się i znikło.
– Chcę, żebyś mnie zastąpiła – powiedział, jakby nic się nie stało. – Pięciogodzinna zmiana. Pilotujesz quadcoptera.
Spojrzała nie na niego, lecz na jego wyświetlacz. Nogi duńskiej supermodelki znikające w jakimś samochodzie, którego nikt z jej znajomych nigdy nie poprowadzi, pewnie takich już się nawet nie widzi, nie na drodze.
– Dostajesz rentę za kalectwo. Nie wolno ci pracować.
Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem.
– Gdzie się pracuje? – spytała.
– Nie mam pojęcia.
– Outsourcing? Wydział Do Spraw Kombatantów cię dorwie.
– Gra – powiedział. – Beta jakiejś gry.
– Strzelanka?
– Nie ma do czego strzelać. Oblatujesz wieżę na wysokości trzech pięter, od pięćdziesiątego piątego do pięćdziesiątego siódmego. Obserwujesz. Może coś się pojawi?
– Jakie coś?
– Paparazzi. – Pokazał jej wyprostowany palec wskazujący. – Takie malutkie drobiażdżki. Wchodzisz im w drogę. Przepłaszasz je. I to już wszystko.
– Kiedy?
– Dzisiaj. Przygotuję cię, nim zjawi się Leon.
– Miałam pomóc Shaylene. Później.
– Dostaniesz dwie piątki. – Wyjął portfel z kieszeni dżinsów, wysunął z niego dwa nowiutkie banknoty, okienka bez rys, jasno świecący hologram.
Zwinęła je, schowała do prawej przedniej kieszeni szortów.
– Przyciemnij światło – poprosiła. – Oczy mnie bolą.
Przesunął dłonią po displeju. Wnętrze przyczepy wyglądało jak sypialnia siedemnastolatka. Wyciągnęła rękę, rozjaśniła je lekko.
Usiadła w jego fotelu. Chińskim, skonfigurowanym już na jej wzrost i wagę. Brat przysunął sobie stary metalowy stołek niemal całkiem odarty z farby. Gestem wywołał ekran.
MILAGROS COLDIRON SA.
– A to co? – spytała.
– Dla nich pracujemy.
– Jak płacą?
– Przez Hefty Pal.
– No to złapią cię z pewnością.
– Na konto Leona. – Leon służył w piechocie mniej więcej wtedy, co Burton w marines, ale nie nabawił się żadnego kalectwa. Jak mawiała ich matka, nie mógł nawet udawać, że to tam nabawił się głupoty. Ale Flynne była zdania, że głupotą chytrze maskuje lenistwo. – Potrzebujesz mojego loginu i hasła. Hak Dziad. – Tak literowali jego nick, Hap-Zwiad, żeby utrzymać go w tajemnicy.
Z tylnej kieszeni wyjął kopertę, rozłożył ją, otworzył. Jej kremowy papier wydawał się bardzo gruby.
– To z Fabu?
Wyciągnął długi pasek podobnego papieru, zadrukowany pełnym akapitem liter i symboli.
– Zeskanujesz to albo zapiszesz poza tym okienkiem i tracimy pracę.
Wzięła kopertę z czegoś co, jak się jej wydawało, było złożonym stołem. Papeteria Shaylene, z najwyższej półki, trzymana dosłownie na najwyższej półce. Kiedy od wielkich firm albo prawników przychodziły polecenia pisemne, sięgało się właśnie tam.
Przesunęła palcem po logo w lewym górnym rogu.
– Medellin?
– Ochroniarze.
– Powiedziałeś, że to gra.
– To dziesięć tysięcy dolarów. Z ręki do ręki.
– Od kiedy to robisz?
– Od dwóch tygodni. Niedziele mam wolne.
– Ile dostałeś?
– Dwadzieścia pięć tysięcy. Za tydzień.
– Więc płacisz dwadzieścia. Nie dałeś mi czasu i muszę wystawić Shaylene.
Dał jej następne dwie piątki.2 Ciasteczko śmierci
Nethertona obudził znacznik Rainey pulsujący mu pod powiekami w rytm powolnego bicia serca. Otworzył oczy. Nawet nie próbując poruszyć głową, potwierdził, że jest w łóżku, sam. W obecnych okolicznościach dobrze i dobrze. Powoli unosił głowę z poduszki, coraz wyżej, aż zobaczył, że jego rzeczy nie leżą tam, gdzie, jak mu się wydawało, je rzucił. Wówczas czyściciele wypełzłyby ze swych gniazd pod łóżkiem, odciągnęły je, obrały z choćby niewidzialnych cząsteczek tłuszczu, płatków skóry, zanieczyszczeń atmosferycznych, resztek jedzenia i innych.
– Brudne – powiedział ochryple, poświęciwszy przelotną chwilę rozważaniom, co by było, gdyby czyściciele miały psychikę.
Głowa opadła mu na poduszkę.
Znacznik Rainey strobował, żądał wyjaśnień.
Usiadł. Wstać... to będzie prawdziwa próba sił.
– Tak?
Strobowanie ustało.
– Un petit probleme – oznajmiła Rainey.
Zamknął oczy, ale wtedy został tylko jej znacznik, więc znów je otworzył.
– Ona jest twoim pieprzonym problemem, Wilf.
Skrzywił się, sprawiło mu to zdumiewający ból.
– Zawsze byłaś taka purytańska? Jakoś nie zauważyłem?
– Jesteś reklamiarzem. Ona celebrytką. Związek międzygatunkowy.
Oczy, o numer za duże na oczodoły, wydawały mu się szorstkie.
– Pewnie dociera do plamy – powiedział, próbując instynktownie stworzyć wrażenie, że jest czujny i w pełni kontroluje sytuację, choć w istocie miał spodziewanego, lecz nie mniej przez to strasznego, kaca.
– Już są prawie nad nią. Z twoim problemem.
– Co zrobiła?
– Jeden z jej stylistów jest też, najwyraźniej, tatuatorem.
I znów znacznik zdominował jego własną, bolesną ciemność.
– Tego nie zrobiła – powiedział, otwierając oczy. – Zrobiła?
– Zrobiła.
– Mieliśmy w tej sprawie bardzo dokładną umowę ustną.
– Załatw to. Teraz. Świat patrzy, Wilf. W każdym razie tyle świata, ile zdołaliśmy ściągnąć. Świat zadaje sobie teraz pytanie: czy Daedra West pogodzi się z plamiarzami? Pyta: czy popchną nasz projekt? Chcemy odpowiedzi „tak” i „tak”.
– Dwóch ostatnich posłów zjedli na śniadanie – powiedział. – Halucynowali w synchu z lasem kodu, przekonani, że ich goście to szamanistyczne duchy zwierząt. W zeszłym miesiącu, w Connaught, przez pełne trzy dni przekazywałem jej wytyczne. Dwóch antropologów. Trzech neoprymitywistycznych kuratorów sztuki. Żadnych tatuaży. Naskórek czysty, nowiutki, jak spod igły. No i mamy.
– Zniechęć ją do tego pomysłu, Wilf.
Wstał. Tytułem próby. Nagi pokuśtykał do toalety. Odlał się najgłośniej, jak potrafił.
– Do czego dokładnie mam ją zniechęcić?
– Lotu na paralotni...
– Przecież taki był plan...
– Bez niczego oprócz jej nowych tatuaży.
– Poważnie? Powiedz, że nie.
– Poważnie – powiedziała Rainey.
– Ich estetyka, jeśli nie zauważyłaś, opiera się na pojęciach niezłośliwych raków skóry, dodatkowych sutków. Konwencjonalne tatuaże to ikoniczna oznaka statusu. Jakby przed spotkaniem z papieżem założyć na fiuta pierścień erotyczny i dopilnować, by widział, jak się wystroiłeś. Prawdę mówiąc, to jeszcze gorzej. Jak to wygląda?
– Sam nazywasz ich postludzkim śmieciem.
– Pytam o tatuaże!
– Mają coś wspólnego z Wirem. Abstrakcyjne.
– Kulturowe zawłaszczenie. Wspaniale! Gorzej już być nie mogło. Na twarzy? Szyi?
– Na szczęście nie. Możesz namówić ją na kombinezon, drukujemy go właśnie na mobie, i może uda się jeszcze ocalić projekt.
Podniósł głowę. Spojrzał w sufit. Wyobraził sobie, że sufit się otwiera, a on wstępuje w... nie miał pojęcia w co.
– Jest jeszcze sprawa saudyjskiego wsparcia – powiedziała Rainey. – Poważnego wsparcia. Widoczne tatuaże to już może być za dużo. Nagość pozostaje nienegocjowalna.
– Nagość mogą odebrać jako sygnał dostępności seksualnej. – On sam tak ją odebrał.
– Saudyjczycy?
– Nie. Plamiarze.
– Może przyjmą to jako jej ofertę: jestem waszym posiłkiem, ale tak czy inaczej to będzie ich ostatni posiłek. Jest ciasteczkiem z wróżbą śmierci, Wilf. I będzie nim przez następny mniej więcej tydzień. Jeśli ktoś choćby ukradnie jej całusa, ma jak w banku wstrząs anafilaktyczny. Jest też coś z paznokciami jej kciuków, ale o tym wiemy mniej.
Przewiązał biały ręcznik w pasie. Pomyślał o karafce wody stojącej na marmurowym barze i poczuł, jak ściska mu się żołądek.
– Lorenzo – wezwała nieznany mu znacznik. – Wilf Netherton wyświetla się na twoim feedzie w Londynie.
Omal nie zwymiotował. Przez nagły przypływ danych: jaskrawe mętne światło nad Plamą Śmieci, poczucie ruchu w przód.3 Odbugowanie
Udało się. Skończyła rozmowę, nie wspominając o Burtonie. W liceum Shaylene chodziła z nim, tak trochę, ale naprawdę zainteresował ją, kiedy zwolniono go z marines z tym wszystkim, co mu wisiało na piersi, no i były jeszcze krążące po miasteczku historie o Pierwszej Haptycznej Zwiadu... Flynne miała wrażenie, że bawi się w coś, co różne telewizyjne „Rozmowy o związkach” nazywały „uromantycznieniem patologii”.
Ale w okolicy nie dało się łatwo znaleźć czegoś lepszego.
W każdym razie, jak Shaylene, bała się, że Burton wpadnie w kłopoty z powodu Łukaszów 4:5, i przynajmniej pod tym jednym względem były zgodne. Nikt nie lubił Łukaszów 4:5, ale Burton wpadł na poważnie. Ona sama miała wrażenie, że tylko znaleźli się we właściwym miejscu we właściwym czasie, ale i tak się ich bała. Zaczęli jako kościół czy też może w kościele, nie lubili gejów, aborcji, nawet kontroli urodzin. Oprotestowywali wojskowe pogrzeby, duża rzecz. W zasadzie byli po prostu dupkami, uważającymi, że dowodem boskiego uznania dla ich działań jest sam fakt, że wszyscy inni mają ich za dupków. Burtonowi służyli jako sposób na uwolnienie się od tego czegoś, co go krępowało zawsze, gdy nie był wśród nich.
Pochyliła się, zajrzała pod stół. Szukała czarnej nylonowej pochwy, w której trzymał tomahawk. Nie byłoby dobrze, gdyby zabrał go ze sobą do Davisville. Nazywał go toporkiem, nie tomahawkiem, ale toporek to coś, czym rąbie się drewno. Przyciągnęła pochwę do siebie. Nie musiała jej otwierać, ale i tak otworzyła. U góry była szersza, żeby zmieścić tę część, którą rąbie się drewno. Wyglądała trochę jak ostrze dłuta, chociaż miała kształt orlego dzioba. No i toporek jest z drugiej strony płaski, jak młotek, a tomahawk miał dziób, mniejszy od ostrza, ale podobny, chociaż wygięty w drugą stronę. Oba miały grubość małego palca i były tak ostre, że mogły skaleczyć, nim się poczuło, że tną skórę. Drewniany trzonek, zgrabnie wygięty, nasycony był czymś, co sprawiało, że drewno wydawało się twardsze i bardzo elastyczne. Twórca narzędzia miał kuźnię w Tennesee, wszyscy żołnierze Pierwszej Haptycznej Zwiadu sprawili sobie u niego takie zabawki. Ta wyglądała na używaną.
Uważając na palce, zamknęła pochwę. Wsunęła ją z powrotem pod stół.
Przesunęła telefonem przez wyświetlacz, w ten sposób sprawdziła mapę okręgu Borsuka. Oznaka Shaylene wskazywała jej obecność w Forever Fab, cząstka niepokojącego fioletu w pierścieniu emo. Nie wydawało się, by ktokolwiek robił cokolwiek interesującego. Nic dziwnego. Madison i Janice grali, Sukhoi Flankers, staroświecki sym lotów, Madison na nim zarabiało najwięcej. Ich pierścienie były beżowe, oznaka zanudzenia na śmierć, ale tę barwę u nich miały zawsze. A więc pracowały dziś cztery znane jej osoby... łącznie z nią samą.
Wygięła telefon, tak jak lubiła do gier, wpisała „Hak Dziad” w okienko loginu, i cholernie długie hasło. Wcisnęła „GO”. Nic się nie zdarzyło, a potem nagle cały displej rozjarzył się jakby strzeliła lampa w antycznym aparacie fotograficznym na starym filmie, zabłysł srebrno niczym pamiątki po haptykach.
Zamrugała.
A potem uniosła się z tego, o czym Burton powiedział jej, że będzie lądowiskiem na dachu furgonetki. Jakby siedziała w windzie. Nie miała jeszcze żadnej kontroli. A wszędzie wokół, i tego już Burton nie powiedział, słyszała ciche lecz natarczywe szepty, chmurę niewidzialnych elfów, dyspozytorów policji.
I to inne wieczorne światło, deszczowe, różane i srebrzyste, a po lewej rzeka barwy zimnego ołowiu. Mroczny kopiec miasta, w dali wieże, trochę świateł.
Kamerka w dół, widok białego kwadratu furgonetki, coraz mniejszego w perspektywie ulicy. Kamerka w górę, w dali wielki, wysoki budynek, skalna ściana wielkości świata.4 Coś w pełni zasłużonego
Lorenzo, kamerosoba Rainey, swym profesjonalnym, spokojnym, nieśpiesznym, pewnym spojrzeniem wyłapał Daedrę przez okno wychodzące na najwyższy przedni pokład moba.
Netherton nigdy nie przyznałby się do tego Rainey, nie przyznałby się do tego nikomu, ale żałował, że dał się w to wplątać. Dopuścił, by zmieciono go w czyjeś bardzo wytrzymałe, brutalnie proste rozumienie siebie.
Widział ją już, a raczej widział ją Lorenzo: kurtka lotnicza z owczej skóry, okulary przeciwsłoneczne, nic więcej. Zauważył, a wolałby nie widzieć, czuby dopiero co wyirokezowane, kiedyś tam, po ostatnim spotkaniu. Uznał, że tatuaże to stylizowane przedstawienie prądów żywiących i utrzymujących przy życiu Wir Północnego Pacyfiku. Świeże i lśniące pod warstwą jakiegoś mazidła na silikonie. Jako makijaż mogłyby być całkiem, całkiem.
Skrzydło okienka przesunęło się na bok. Lorenzo wyszedł. Netherton usłyszał, jak mówi „mam Wilfa Nethertona”, po czym jego znacznik znikł. Ustąpił miejsca znacznikowi Daedry.
Ręce Daedry uniosły się, dłonie zacisnęły na klapach rozpiętej kurtki.
– Wilf? Jak się masz.
– Miło znów cię widzieć.
Uśmiechnęła się, odsłaniając zęby, których kształt i rozmieszczenie mogły być dziełem komisji estetyki. Przyciągnęła do siebie klapy kurtki. Trzymała dłonie na wysokości mostka.
– Złościsz się o tatuaże – powiedziała.
– Uzgodniliśmy, że ich sobie nie zrobisz.
– Muszę robić, co kocham, Wilf. Nie kochałam tego nie zrobić.
– Byłbym ostatnim kwestionującym istotę twej sztuki. – Przetworzył z trudem opanowywane rozdrażnienie w coś, co, miał nadzieję, zostanie odebrane jako szczerość, jeśli nie sympatia. Posługiwał się tą sztuczką, czy też miał taką szczególną zdolność, w każdym razie skorzystał z niej i teraz, choć kac mu przeszkadzał. – Pamiętasz Annie, najbystrzejszą z naszych neoprymitywistycznych kuratorek sztuki?
Oczy się jej zwęziły.
– Tę ładną?
– Tak. – Przytaknął, choć osobiście był innego zdania. – Wypiliśmy kieliszek czy dwa. Po sesji w Connaught, kiedy już musiałaś nas opuścić.
– I co z nią?
– Uświadomiłem sobie, że dosłownie oniemiała z zachwytu. Opuściłaś nas, i dopiero wtedy zaczęło mi się układać w głowie. Ta jej rozpacz, że z zachwytu dosłownie oniemiała, choć miała taką okazję porozmawiać o sztuce...
– Jest artystką?
– Akademiczką. Uwielbia wszystko, co zrobiłaś, od wczesnej młodości. Subskrybowała cały cykl miniatur, mimo że nie mogła sobie na to pozwolić. Kiedy jej słuchałem, zrozumiałem całą twą karierę, jakby to był pierwszy raz.
Przechyliła głowę, zamiotła włosami. Kurtka musiała się rozchylić, kiedy podnosiła dłoń, by zdjąć przeciwsłoneczne okulary, ale Lorenzo nie zamierzał iść na łatwiznę.
Netherton szeroko otworzył oczy. Był gotów powiedzieć coś, czego jeszcze nie wymyślił, a to, co powiedział do tej pory, dalekie było od prawdy. Ale przypomniał sobie, że nie może go zobaczyć. Że patrzy na mężczyznę imieniem Lorenzo stojącego na górnym pokładzie moba, po przeciwnej stronie świata.
– Marzyła o tym, by opowiedzieć ci o pewnym pomyśle, który przyszedł jej do głowy, kiedy spotkałyście się w cztery oczy. O nowym poczuciu czasu w twych pracach. Poczucie czasu jest w jej przekonaniu kluczem do zrozumienia, jak przebiegał twój rozwój jako artystki.
Lorenzo zmienił plan i nagle było tak, jakby Netherton znalazł się o centymetry od jej ust.
– Poczucie czasu? – spytała głosem bez wyrazu.
– Żałuję, że jej nie nagrywałem. Nie sposób jej sparafrazować. – Co mówił wcześniej? – Że jesteś dziś bardziej pewna siebie? Że zawsze byłaś dzielna, nawet nie znałaś strachu, ale ta nowa pewność siebie jest jednocześnie nową jakością. Że, tak się wyraziła, to coś w pełni zasłużonego. Zamierzałem przedyskutować z tobą jej pomysły podczas naszego ostatniego spotkania, przy kolacji, ale to nie był tego rodzaju wieczór.
Głowę miała doskonale nieruchomą. Nie mrugała. Wyobrażał sobie ukryte za oczami jej ego przyglądające mu się podejrzliwie, coś jak węgorz, jak larwa, przezroczyste, aż widać ości. Skupił na sobie jej uwagę.
– Gdyby sprawy ułożyły się inaczej – usłyszał swój głos – to nie sądzę, byśmy rozmawiali na ten temat.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ Annie powiedziałaby ci, że wejście, które rozważasz, oznacza krok wstecz, oznacza powrót do początków twej kariery. Uboższej o poczucie czasu.
Gapiła się na niego, a raczej na kogokolwiek, kim był Lorenzo. I nagle uśmiechnęła się. Odruch rozkoszy tego, co kryło się za jej oczami.
Znacznik Rainey przybladł. Połączenie prywatne.
– Chciałabym mieć twoje dziecko – powiedziała z Toronto – tylko wiem, że zawsze by mnie okłamywało.5 Ważki
Zapomniała się wysikać. Musiała zostawić helikopter oblatujący perymetr na autopilocie, pięć metrów od budynku klienta, i pobiec do nowej kompostowej toalety Burtona. Zapięła zamek błyskawiczny szortów, potem guzik, wrzuciła do dziury szufelkę trocin drewna cedrowego, z rozmachem otworzyła drzwi. Załomotała wielka łapa powieszonego na zewnątrz rządowego odkażacza do rąk, chlapnęła zawartość. Trąciła jej biały plastik, przechwyciła krople, rozsmarowała po czubkach palców. Zastanowiła się przelotnie, czy przypadkiem nie zwinął go ze szpitala dla weteranów.
Wyszła z toalety. Otworzyła lodówkę, wzięła z niej kilka pasków domowego suszonego mięsa – dzieło Leona – i red bulla. Wsunęła nierówny pasek wołowiny do ust, usiadła, sięgnęła po telefon.
Paparazzi wróciły. Wyglądały jak dwupoziomowe ważki, skrzydła i wirniki przy tych szybkościach przezroczyste, mała szklana kula z przodu. Próbowała je policzyć, ale były szybkie i cały czas się przemieszczały. Może było ich sześć, może dziesięć? Interesował je budynek. Jak emulujące AI robale, ale ona też to potrafiła. Raczej nie próbowały niczego poważniejszego, tylko przeskakiwały tu i tam, zawisały w powietrzu. Zbliżyła się do kilku, odskakiwały i znikały. Ale wrócą. Wyglądało na to, że czekają, aż coś się zdarzy. Na pięćdziesiątym szóstym piętrze, to pewne.
Widziany pod niektórymi kątami budynek wydawał się czarny, ale w rzeczywistości był bardzo spiżowobrązowy. Może i miał okna, ale piętra, na których pracowała, albo ich nie miały, albo je zasłonięto. Fasadę zdobiły wielkie płaskie prostokąty, niektóre poziome, niektóre pionowe, rozmieszczone pozornie zupełnie przypadkowo.
Kiedy według wskaźnika poziomów minęła dwudzieste, elfy się uspokoiły. Obowiązywały tu ściślejsze zasady? Nie przeszkadzałoby jej, gdyby wróciły. Tu, na górze, odstraszanie ważek nie było aż tak interesujące. W wolnym czasie oglądała sobie miasto, ale nie płacono jej przecież za podziwianie widoków.
Tam, na dole, co najmniej jedna ulica wydawała się przezroczysta, podświetlona od spodu, jakby wyłożono ją szkłem. Prawie żadnego ruchu. Może go jeszcze nie doprogramowali? Wydawało się jej, że widziała coś dwunożnego spacerującego przy granicy lasu. A może to był park? Coś zbyt wielkiego, by było człowiekiem. Niektóre pojazdy nie miały żadnych świateł. I jeszcze za linią wież przeleciało wolno coś wielkiego jak wieloryb albo rekin wielkości wieloryba. Świeciło jak samolot.
Przygryzła mięso. Za twarde. Jeszcze nie da się pożuć.
Naskoczyła na ważkę. Przednią kamerką. Ich szybkość nie miała żadnego znaczenia, i tak zdążały zniknąć. Nagle na zewnątrz wysunął się poziomy prostokąt. I złożył się, stał się występem, odsłonił ścianę z matowego szkła płonącą światłem.
Wyjęła pasek mięsa z ust, położyła go na stole. Robale wróciły, walczyły o najlepszą pozycję przed oknem... jeśli tym właśnie była szklana tafla. Wolną ręką po omacku odszukała red bulla, otworzyła puszkę, wypiła łyk.
Na matowej szybie pojawił się cień szczupłej kobiecej pupy. Cień łopatek, wyżej. Zaledwie cień. Ręce, sądząc z rozmiaru, męskie, nad ramionami kobiety. Szeroko rozwarte palce.
Przełknęła, jakby piła rozcieńczony syrop na kaszel.
– Sio! – Machnęła ręką, rozpędziła robale.
Mężczyzna cofnął rękę, jej cień znikł. Cofnęła się kobieta, ale druga ręka mężczyzny pozostała na swoim miejscu. Flynne wyobraziła sobie, że się pochylił, oparty o szkło, i że nie dostał pocałunku, którego się spodziewał, a nawet jeśli, to pocałunek nie odniósł oczekiwanego skutku.
Dość to ponure, jak na grę. Chociaż na podstawie czegoś takiego można stworzyć całkiem przekonujący show o związkach. Druga dłoń mężczyzny też znikła. Wyobraziła sobie niecierpliwy gest.
Zadzwonił telefon. Włączyła głośnik.
– Wszystko w porządku? – spytał Burton.
– Wszystko w porządku – przytaknęła. – Jesteś w Davisville?
– Właśnie dojechałem.
– Łukasze są?
– Są.
– Z nimi nie ma żartów.
– Nie zamierzam z nimi żartować.
Akurat.
– Czy w tej grze kiedyś coś się dzieje?
– Kamerki... trzymasz je na dystans?
– Jasne. No i pojawiło się coś w rodzaju balkonu. Z długim oknem z matowego szkła. Oświetlonym od wewnątrz. Widziałam cienie ludzi.
– To więcej, niż ja miałem okazję obejrzeć.
– Widziałam też sterowiec czy coś. Pasuje gdzieś?
– Nigdzie. Po prostu opędzaj się od kamerek.
– To mniej gra, a bardziej ochrona.
– Może to jest gra o ochronie? Muszę lecieć.
– Bo co?
– Wrócił Leon. Ma kimchi dogi. Mówi, że szkoda, że cię tu nie ma.
– Powiedz mu, że odwalam pieprzoną robotę za pieprzonego brata.
– Odwalaj – powiedział i przerwał połączenie.
Odpędziła robale.6 Plamiarze
Lorenzo sfilmował zbliżające się do miasta moby. Własne ręce na balustradzie i ręce Nethertona, złożone na miękkich podłokietnikach najwygodniejszego fotela w pokoju. Wydawało się, że w pewnej chwili się łączą, wrażenie nie do nazwania... jak miasto plamiarzy.
Nie miasto, powtarzali kuratorzy sztuki, lecz nawarstwiająca się rzeźba. Czy też, poprawniej, obiekt rytualny. Matowa, szaroprzezroczysta, nieco przyżółkła, jej substancję wychwytywano z cząstek stałych zawieszonych w górnych warstwach wodnej kolumny Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. Ważąca w przybliżeniu trzy miliony ton – i ta waga stale rosła – doskonale unosiła się na wodzie dzięki segmentowym pęcherzom, każdy wielkości dużego lotniska z ubiegłego wieku.
Miasto miało niespełna stu mieszkańców, lecz ponieważ to, co je nawarstwiało, jednocześnie likwidowało kamerki, nie wiedziano o nich zbyt wiele.
Wózek obsługi podjechał odrobinę bliżej poręczy fotela. Przypomniał mu o kawie.
– Teraz, Lorenzo – poleciła Rainey.
Lorenzo wyostrzył na Daedrę w wirze specjalistów. Biały porcelanowy Michikoid w kostiumie wiktoriańskiego marynarza przyklęknął. Wiązał jej artystycznie znoszone skórzane buty za kostkę. Nad nią wisiały kamerki, jedna z nich wyposażona w wentylator rozwiewający włosy. Założył, że test wiatru oznacza, że wejście zrobi bez hełmu.
– Niezły – powiedział, wbrew sobie podziwiając krój nowego kombinezonu. – Jeśli nam z niego nie wyskoczy.
Jakby go usłyszała, Daedra uniosła dłoń, przesunęła zamek błyskawiczny w dół, trochę, i jeszcze trochę, ukazując pokryty mazidłem łuk zabstraktyzowanego strumienia Wiru.
– Pomajstrowali przy pliku drukowania zamka – zauważyła Rainey. – Jedyna nadzieja w tym, że nie spróbuje jeszcze niżej... przynajmniej póki nie dotrze na sam dół.
– Nie spodoba się jej to, jeśli spróbuje.
– Nie spodoba się jej, że łgałeś o tej kuratorce sztuki.
– Kuratorka mogła myśleć dokładnie albo prawie dokładnie to, co powiedziałem. Nie dowiemy się, póki z nią nie porozmawiam. – Wziął filiżankę, nawet na nią nie patrząc, podniósł do ust. Bardzo gorąca kawa. Być może jednak będzie żył. Środki przeciwbólowe zaczynały działać. – Gdy dostanie należny procent, to natychmiast zapomni o zaciętym zamku.
– Zakładając, że ta impreza okaże się opłacalna – zauważyła Rainey.
– Ona ma wszelkie powody chcieć, żeby tak było.
– Lorenzo ustawił kilka większych kamerek z boku. Będą tu w krótce. W najlepszych lokalizacjach.
Przyglądał się garderobianym, charakteryzatorom, przeróżnym flufferom i dokumentalistom.
– Ilu z tych ludzi jest naszych? – spytał.
– Sześcioro, łącznie z Lorenzo. Uważa Mchikoida za jej prawdziwą ochronę.
Skinął głową, zapominając, że nie może go widzieć. I rozlał kawę na biały lniany szlafrok w chwili, gdy obraz z kanałów dwóch pędzących kamerek skupił się w polu jego widzenia po obu stronach Daedry.
Przekaz z ich wyspy zawsze go drażnił.
– Jeszcze jakiś kilometr – powiedziała Rainey. – Kierunek północ, północny-zachód, zbieżny.
– Za żadne pieniądze.
– Nie musisz tam być, ale oboje powinniśmy patrzeć.
Kamerki obniżały lot. Przenikały przez wysoką konstrukcję przypominającą żagiel. Wszystko tu było iście cyklopowych rozmiarów, ale jednocześnie niepokojąco niematerialne. Rozległe puste skwery i place, nonsensowne aleje, którymi mogły spacerować tłumy, do stu ludzi w rzędzie. Spłynęły nad wyschłą skorupę wodorostów, wybielonych kości, dryfujących pasm soli. Plamiarze, ich głównym zajęciem było oczyszczanie skalanych kolumn wody, złożyli to miejsce z odzyskanych polimerów. Przyjęty kształt, uderzająco nieatrakcyjny, był nieistotnym dodatkiem. Zamarzył o prysznicu. Kawa przesączała mu się przez szlafrok.
Daedrze pomagano w tej chwili założyć paralotnię. W obecnym kształcie, złożona, przypominała dwupłatkowy szkarłatny plecak z białym logo producenta.
– To jej lokowanie produktu czy nasze? – spytał.
– Jej rządu.
Kamerki w jednej chwili zatrzymały się nad wybranym fragmentem powierzchni. Ich obiektywy odnalazły się nawzajem. Schodziły, odległe od siebie o przekątną prostokąta, wychwytując nawzajem nadawane przez siebie obrazy. Podłużne, o szkieletowej konstrukcji, miały rozmiar matowoszarych tac do herbaty, z bulwiastym małym zbiornikiem paliwa pośrodku.
Albo Lorenzo, albo Rainey włączyli dźwięk. Prostokąt wypełnił niski jęk, najbardziej charakterystyczny element tutejszego pejzażu dźwiękowego. Plamiarze przebili rurami wszystkie struktury wyspy. Wiatr grał na ich otwartych końcach, tworząc zmienne, złożone, skomplikowane lecz harmonijne grupy dźwięków, których nienawidził od momentu, gdy usłyszał tę muzykę po raz pierwszy.
– Naprawdę jej potrzebujemy? – spytał.
– To bardzo ważny składnik nastroju tego miejsca. Chciałam, żeby nasi odbiorcy dostali i to.
Coś poruszało się, daleko, po jego lewej ręce.
– Co to takiego? – spytał.
– Chodziarz napędzany wiatrem.
Cztery metry wysokości. Bezgłowy. Nieokreślona liczba nóg i ten sam co wszędzie matowy, mleczny plastik. Poruszał się jak zrzucona wylinka czegoś innego, animowana przez niezdarnego lalkarza. Szedł przed siebie, kołysząc się jednocześnie na boki, a ogród rur na górze niewątpliwie wzbogacał pieśń plastikowej wyspy.
– Wysłali go tu?
– Nie – odpowiedziała Rainey. – Uwalniają je, żeby poruszały się swobodnie, z wiatrem.
– Nie chcę tego w kadrze.
– Więc teraz jesteś reżyserem?
– Nie chcesz tego w kadrze.
– Wiatr załatwi sprawę.
Chodziarz parł przed siebie na cienkich przezroczystych nogach, słaniając się, zataczając.
Zobaczył, że na najwyższym poziomie moba nie ma już zespołu wspomagającego. Pozostał tylko biały porcelanowy Michikoid. Sprawdzał paralotnię, jego dłonie i palce poruszały się z nieludzką szybkością i precyzją. Wstążka marynarskiej czapki powiewała na wietrze. Prawdziwym, bo kamerki z wiatraczkiem już nie było.
– No to zaczynamy – powiedziała Rainey.
Jedna z kamerek wyostrzyła na pierwszym plamiarzu.
Dziecko. W każdym razie coś wielkości dziecka. Skulone nad kierownicą upiornego małego rowerku. Rama z tego samego, pokrytego warstewką soli, przezroczystego jak miasto i wiatrowy chodziarz. Wydawał się pozbawiony zasilania, nawet pedałów. Plamiarz przesuwał się, szurając po powierzchni alei.
Plamiarze budzili w Nethertonie wstręt jeszcze większy niż ich wyspa. Skórę mieli pokrytą podkręconą wersją zrogowacenia słonecznego, co, paradoksalnie, chroniło ich przed rakiem, skutkiem promieniowania ultrafioletowego.
– Jest tylko ten jeden?
– Satelita pokazuje, że gromadzą się na placu. Tuzin, wliczając tego. Zgodnie z umową.
Obserwował plamiarza niekreślonej płci jadącego na swym rowerku, odpychającego się nogami, z oczami – czy też może goglami – w postaci jednej poziomej smugi.7 Obserwatorka
Przygotowali się do party tam, za matowym szkłem. Wiedziała o tym, bo mogła ich obserwować, jak w sztuczce, której nauczył ją Burton, tej z dwiema parami okularów przeciwsłonecznych.
Robaki się rzuciły, więc zaatakowała je, starając się zmienić kąt ataku. Znalazła rozwijalne menu akrobacji, przez co stała się mniej przewidywalna za sterami. Jednego omal nie dopadła w ten sposób, uderzając z góry. Zmiana dystansu włączyła przechwytywanie obrazów, maksymalne zbliżenie na robaka, ale obraz znikł i nie było sposobu, by znów go wyświetlić. Wyglądał jak coś, co Shaylene mogła wydrukować w Forever Fab. Zabawka, albo naprawdę wstrętna biżuteria.
W każdym razie miała przeganiać robaki, a nie je chwytać. I tak mają nagranie ze wszystkiego, co robi. Zatem przeganiała je, a przy okazji, od czasu do czasu, mogła popatrzeć, co dzieje się w środku.
Pary widzianej przez okno już tam nie było. W ogóle nie było ludzi. Roboty czyściły podłogę: małe, niskie, beżowe, poruszające się tak szybko, że niemal nie było ich widać. Trzy prawie identyczne dziewczyny, robotki ustawiały jedzenie na długim stole. Klasyczne robotki anime o bladych buźkach pozbawionych indywidualnych rysów. Ustawiły trzy duże kompozycje kwiatowe, a w tej chwili przekładały jedzenie z wózków na tace. Beżowe roboty, nie zwalniając tempa, rozstępowały się przed wózkami. Opływały je jak mechaniczna woda, wykonywały perfekcyjne, ostre zwroty w prawo.
Bawiło ją to znacznie bardziej, niż bawiłoby Burtona. Miała wielką ochotę obejrzeć party.
Było mnóstwo takich show, w których oglądało się ludzi przygotowujących się na ślub, na pogrzeb, na koniec świata. Żaden nigdy się jej nie spodobał, ale nie było w nich robotek ani superszybkich roombasów. Owszem, widziała wideo robotów fabrycznych składających różne rzeczy niemal równie szybko, tylko że w niczym nie przypominały czegoś, co Shaylene drukowała dla dzieciaków.
Skoczyła na dwa robale. Zawisła nieruchomo, nie spuszczając z oka jednej z robotek i nie zmieniając ogniskowej. Miała na sobie pikowaną kamizelkę z mnóstwem kieszeni, z których sterczały małe lśniące narzędzia. Używała narzędzia przypominającego zgłębnik dentystyczny do układania na sushi czegoś tak małego, że aż niewidocznego. Miała też okrągłe czarne oczy w porcelanowej twarzy, rozstawione szerzej niż ludzkie, a przecież przedtem ich tam nie było.
Zgięła telefon nieco bardziej. Dała palcom odpocząć. Rozpraszała robale.
Wirujący beż na podłodze znikł, jak znika wyłączone światło, cały, z wyjątkiem jednego nieszczęsnego elementu wyglądającego jak rozgwiazda. Musiał się wycofać, powoli, posługując się czymś, co wyglądało jak kółka na końcu każdego z pięciu ramion. Uznała, że się po prostu zepsuł.
Do pokoju weszła kobieta. Piękna. Brunetka. Nie laska z gry dla gówniarzy. Prawdziwsza. Jak jej ulubiona postać z AI w „Operacji Nordwind”, Francuzka, bohaterka Resistance. Proste ubranie, jak długi podkoszulek, ciemnoszary, czarny w miejscu, gdzie stykał się z ciałem. Przypominała cień w oknie. Szła wzdłuż stołu, a podkoszulek zsuwał się jej z lewego ramienia, jakby był obdarzony własnym życiem.
Robotki przerwały pracę, podniosły głowy, wszystkie pozbawione oczu, płytkie wgłębienia gładkie niczym ich policzki. Kobieta okrążyła szczyt stołu. Robale – kamerki dosłownie się na nią rzuciły.
Słyszała palce pracujące na telefonie. Rzucała maszynką na boki, w górę i w dół, i w tył.
– Pieprzcie się – powiedziała do robali.
Kobieta stała przy oknie. Wyglądała przez nie. Lewe ramię nagie. Podkoszulek uniósł się gładko, przykrył ramię, dekolt uformował „V”, a potem się zaokrąglił.
– Pieprzcie się.
Atakowała robale.
Okno znów się spolaryzowało, czy co tam.
– Pieprzcie się – powiedziała do robali, choć pewnie nie była to ich wina.
Okrążyła budynek, szybko, na wszelki wypadek, może odsłoniło się jakieś inne okno, może coś pominęła. Ale nie. I nie było tam śladu robali.
Wróciła na pozycję. Robale poruszały się w górę i w dół. Czekały. Przeleciała przez ich formację. Znikły.
Odkleiła kawałek mięsa językiem od policzka. Przeżuła je. Podrapała się po nosie.
Poczuła zapach odkażacza.
Odpędzała robale.8 Podwójne jaja
Jeśli szef plamiarzy nie nosił karnawałowego hełmu ze zrogowaciałej skóry, to nie miał szyi. Poza tym wyglądał jak wielka żaba. Z dwoma penisami.
– Obrzydliwe – powiedział Netherton. Nie oczekiwał komentarza od Rainey.
Mierzący zapewne nieco ponad dwa metry, z nieproporcjonalnie długimi ramionami, szef przyjechał przezroczystym dwukołowcem, pensem z ćwiartką; puste w środku szprychy wielkiego koła zostały sporządzone na wzór kości albatrosa. Miał na sobie spódniczkę z odbarwionych ultrafioletem plastikowych odpadów, przez którą przeświecały kruszące się falbany czegoś, co Rainey nazwała jego podwójnymi jajami. Górnego penisa, mniejszego z dwóch i (jeśli rzeczywiście był to penis) w erekcji, być może permanentnej, udekorował czymś, co wyglądało jak papierowa czapeczka imprezowa, ale z szorstkiego szarego rogu. Drugi, znacznie bardziej konwencjonalny, choć nienaturalnie wielki, kołysał się pod nim bezwładnie.
– W porządku – powiedziała Rainey. – Są wszyscy.
Lorenzo obserwował profil Daedry w rozecie obrazu z kanałów dwóch kamerek. Stała zwrócona twarzą do pięciu składanych stopni, które prowadziły wprost pod reling moba. Z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem wyglądała, jakby się modliła. A może medytowała?
– Co ona robi? – zdziwiła się Rainey.
– Wizualizuje.
– Ale co?
– Powiedziałbym, że samą siebie.
– Przez ciebie przegrałam zakład. Przez to, że się z nią dogadałeś. Ktoś twierdził, że to możliwe, a ja powiedziałam, że nie.
– Długo ta zgoda nie potrwa.
– Tak jak bycie trochę w ciąży?
– Tymczasowo w ciąży.
Daedra uniosła głowę. Udając, że wcale o tym nie myśli, jakby machinalnie dotknęła amerykańskiej flagi, łatki w stłumionych kolorach umieszczonej na prawym bicepsie.
– Na tym się zarabia – powiedziała Rainey.
Daedra zrobiła kilka kroków. Skoczyła przez reling: lekko, zwinnie, głową do przodu.
Między dwiema poprzednimi otworzył się kanał trzeciej kamerki. Ujęcie od dołu.
– Mikro. Wczoraj wysłaliśmy kilka – wyjaśniła Rainey, gdy paralotnia rozpostarła skrzydła nad wyspą, czerwona i biała. – Plamiarze dali nam do zrozumienia, że wiedzą, ale na razie nic ich nie zjadło.
Netherton przesunął językiem po podniebieniu. Wyciszył telefon. Zobaczył niepościelone łóżko.
– I jak wyglądała, twoim zdaniem? – spytała Rainey.
– Nieźle – powiedział. Wstał.
Podszedł do narożnego okna, wklęsłego, wysokiego, prostokątnego. Okno zdepolaryzowało się. Spojrzał w dół, na skrzyżowanie, na spodziewany i oczekiwany całkowity brak ruchu. Brak skamieniałej soli, dramatu, atonalnej pieśni wiatru. Po drugiej stronie Bloomsbury Street metrowej długości modliszka w lśniącej brytyjskiej, wyścigowej, butelkowej zieleni, ozdobionej żółtymi kalkomaniami, przyczepiona do fasady Królowej Anny dokonywała w niej drobnych napraw. Założył, że to jakiś hobbysta operuje nią teleobecnie. Lepiej zrobiłby to niewidzialny rój asemblerów.
– Naprawdę chciała zrobić to nago? – zdziwiła się Rainey. – Cała pokryta tatuażami?
– Zaraz „cała”. Widziałaś miniatury jej poprzednich skór. O nich można powiedzieć: „całe”.
– Udało mi się nie widzieć. I całe szczęście.
Postukał dwukrotnie w podniebienie. Kamerki, lewa i prawa, wykonały polecenie, ze swych rogów placu pokazały mu szefa plamiarzy i jego dzielną jedenastkę, patrzących w górę, nieporuszonych.
– Spójrz na nich – powiedział.
– Naprawdę ich nienawidzisz, prawda?
– A co, nie mam powodów? Tylko na nich popatrz.
– To chyba oczywiste, że nie mamy ich lubić za wygląd. Kanibalizm to problem, zgoda, jeśli te opowieści są prawdziwe, ale oczyścili kolumnę wody, nie angażując niczyjego kapitału. I w tej chwili consensus jest taki, że do nich należy największe pojedyncze złoże przetworzonych polimerów, które dla mnie jest krajem, bez dwóch zdań, nawet jeśli trochę mu brakuje do państwa narodowego.
Plamiarze zebrali się w nieregularny krąg, wraz ze swymi skuterkami i rowerkami otaczając bossa, który położył welocyped na krańcu skweru. Byli tak mali, jak on był wielki, nieduże obrzydliwe karykatury ludzi zbudowane z szorstkiego szarego ciała, odziane w kilka warstw szmat poszarzałych od słońca i soli. Drastyczne modyfikacje szerzyły się wśród nich jak zaraza. Postaci najoczywiściej kobiece miały sześć piersi, obnażonych i oznaczonych nie tatuażami, lecz skomplikowanymi, choć pozbawionymi znaczenia wzorami z pseudoichtiotycznych łusek. Wszystkie miały identyczne nagie, pozbawione palców, przypominające buty stopy. Szmaty powiewały na wietrze, poza nimi na skwerze nie poruszało się nic.
Obraz ze środka: Daedra szybuje, obniża lot, zatacza szerokie kręgi. Paralotnia zmieniała szerokość, profil.
– Już za chwilę – powiedziała Rainey.
Daedra leciała nisko nad najszerszą z krzyżujących się alej. Paralotnia przekształcała się płynnie, hamowała, jak puszczona w przyśpieszonym tempie sfilmowana meduza. Dotknęła stopami polimerów, wyrzucając w powietrze chmurki soli. Nawet się nie zachwiała.
Paralotnia uwolniła ją, skurczyła się, stanęła na czterech niezdarnych nóżkach, ale trwała tak tylko sekundę czy dwie, a potem znów przyjęła dwupłatkowy kształt, znakiem firmowym do góry. Wiedział, że nie było szans, by zatrzymała się z logo w dół. Na tym ujęciu się zarabia.
Obraz z mikry znikł.
Na pozostałych dwóch kamerkach unoszących się nad placem, na obrazach z dwóch wzajemnie się uzupełniających kanałów, Daedra wytracała pęd. Biegła imponująco wyprostowana, zbliżała się do kręgu małych postaci.
Szef poruszył nogami. Odwrócił się. Oczy, umieszczone po bokach wielkiej, całkowicie nieludzkiej twarzy, wyglądały jak coś narysowanego przez dziecko. Narysowanego, a potem zmazanego.
– I to by było tyle – stwierdziła Rainey.
Daedra podniosła prawą rękę w geście będącym albo pozdrowieniem, albo – może – sygnałem, że przybyła nieuzbrojona.
Netherton zobaczył, że lewa ręka zaczyna rozpinać kombinezon. Ale zamek błyskawiczny zablokował się na szerokość dłoni pod mostkiem.
– Suka – powiedziała Rainey niemal wesoło, widząc na twarzy Daedry pojawiający się i zaraz znikający mikrowyraz: wściekłą złość.
Lewa dłoń szefa plamiarzy, wyglądająca jak artykuł sportowy zrobiony z poszarzałej od soli skóry, zamknęła się na jej prawym nadgarstku. Uniósł ja, artystycznie porysowane buty zerwały kontakt z przezroczystą nawierzchnią. Kopnęła go mocno w obwisły brzuch, tuż nad krawędzią obszarpanej spódniczki. Z miejsca, w które trafiła, wzniosła się chmurka soli.
Szef przyciągnął ją bliżej, aż zawisła nad jego pseudofallusem z rogową czapeczką. Jej lewa ręka musnęła wówczas jego bok, tuż pod żebrami. Palce zwinęła, lecz nie zaciskała ich, kciuk przywarł do szarego ciała.
Drżał, przez krótką chwilę. Zachwiał się.
Podkuliła nogi, oparła stopy o jego brzuch. Pchnęła. Cofnęła pięść, wyglądało to tak, jakby wyciągnęła długi kawałek czerwonej taśmy mierniczej. Paznokieć kciuka. W pełni widoczny był długi jak jej ramię.
W świecie wszechmocnej szarości krew wydawała się tym jaskrawsza.
Boss puścił ją. Wylądowała na plecach, przetoczyła się błyskawicznie, paznokieć skrócił się o połowę. Boss otworzył ogromną paszczę. Netherton dostrzegł w niej wyłącznie ciemność.
Upadł na brzuch.
Daedra zdążyła wstać. Obracała się powoli, paznokcie kciuków miała wklęsłe i lekko zagięte, lewy śliski od krwi plamiarza.
– Hipersoniczna – powiedział nieznany im głos z kanału Rainey, pozbawiony genderu, spokojny, wręcz błogi. – Nadchodzi. Utrata prędkości. Fala uderzeniowa.
Jeszcze nigdy nie słyszał tu grzmotu. Aż do teraz.
Nad i odrobinę poza kręgiem plamiarzy, którzy – wszyscy – porzucili swe rowery i skutery i zrobili pierwszy krok w stronę Daedry, pojawiło się sześć nienagannie czystych, białych, pionowych cylindrów, zachowujących idealnie równą odległość w szyku. Na powierzchni każdego z nich tańczyły w prostej linii pionowej małe pomarańczowe igły, w górę i w dół, w górę i w dół. Kolejni plamiarze, w sposób, którego Netherton nie był w stanie dostrzec ani pojąć, rozpadali się pocięci na strzępy. Kanały kamerek Lorenza zamknęły się na technicznie doskonałym, niemożliwym, absolutnie czarnym obrazie odciętej dłoni niemal wypełniającym kadr.
– Aleśmy to totalnie spierdolili – powiedziała Rainey, dziecinnie zdumiona, zachwycona.
Netherton widział, jak Michikoid z pokładu moba wytwarza wiele luf i wiele muszek, a w następnej chwili przeskakuje reling.
Nie mógł nie zgodzić się z tą opinią.9 Areszt prewencyjny
Londyn.
Wyłączyła LED-y. Odkryła, że dzięki temu łatwiej jej dostrzec robale. Zostawiła je wyłączone. Miała nadzieję, że podrzucą ją na dół, do furgonetki, wzdłuż budynku, bo kiedy nie pracowała, mogła oglądać sobie różne rzeczy, ale po prostu ją wykopali i tyle.
Rozprostowała telefon. Wyłamała palce. Siedziała w lepkiej półciemności, szukając miast po grafice. Nie trwało to długo. Łuk rzeki, zarysy starszych, niskich budynków, kontrast między nimi a wieżowcami. W prawdziwym Londynie nie było aż tylu wieżowców i w prawdziwym Londynie stały blisko siebie, miały różne kształty i różne rozmiary. W Londynie gry były megastosami, rozstawionymi równo, w dużych odległościach, jak na siatce. Siatce gry, bo przecież wiedziała, że prawdziwy Londyn nie miał siatki.
Zastanawiała się przez chwilę, gdzie zostawić kartkę z loginem. Wybrała pochwę tomahawka. Kiedy zadzwonił telefon, właśnie wkładała go na miejsce, pod stół.
Leon.
– Co z nim? – spytała.
– Krajowcy. Areszt prewencyjny.
– Zamknęli go?
– Nie. Zatrzymali.
– Co zrobił?
– Rozrabiał, jak to on. Krajowcy kpili i wyśmiewali go, już potem. Podobał się im. Dałem mu papierosa, chińską firmówkę.
– Nie pali.
– Może go na coś wymienić.
– Zabrali mu telefon?
– Krajowcy wszystkim zabierają telefony.
Spojrzała na swój. Macon wydrukował go jej zaledwie przed tygodniem. Mogła tylko mieć nadzieję, że wszystko zrobił dobrze, bo teraz przyjrzą mu się przecież komputery Krajowców.
– Powiedzieli, ile będzie siedział?
– Nigdy nie mówią – przypomniał jej Leon. – Ale jeśli posiedzi, póki Łukasze nie znikną z horyzontu, będzie to miało jakiś sens.
– Jak wyglądają sprawy?
– Mniej więcej tak samo jak na początku.
– Co się stało?
– Wielki koleś, w latach, trzymał z jednej strony transparent, „Bóg nienawidzi wszystkiego” czy coś tam. Burton kazał powiedzieć, że w tym samym miejscu w tym samym czasie. Chodzi o to, co dla niego robisz. Póki nie wróci. Powiedział, że ekstra piątka co drugi raz.
– Powiedz mu, że ekstra piątka za każdy raz. Jak długo mu płacą.
– Dzięki tobie cieszę się, że nie mam siostry.
– Masz kuzynkę, fiucie.
– Wolne żarty.
– Pilnuj Burtona, Leonie.
– Załatwione.
Sprawdziła Shaylene Borsukiem. Nadal tam była i nadal na fioletowo. Podjedzie do niej. Może spotka się z Maconem, zapyta go o telefon Burtona. I swój.